Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
Gorgio Atolomescu, burdelmistrz sławnego na całą krainę Wędrownego Domu Uciech, był wściekły. A jak już był wściekły, co przy jego lenistwie zdarzało się relatywnie rzadko, to był wściekły przez naprawdę duże „W". Stanął więc przed drewnianymi drzwiami chaty na obrzeżach miasta, cały czerwony. I pewnie sam by je wykopał, rozpędem własnej furii, gdyby nie fakt, że przypomniał sobie o dojmującym bólu pięt, męczącym go ostatnio.
Nigdy więcej fircykowatych butów, zanotował sobie w głowie.
– Snag, pozbądź się tych drzwi, z łaski swojej! – zawołał.
Osiłek skinął, odszedł na parę kroków. Potem wziął rozbieg i z niesamowitą siłą uderzył barkiem w odrzwia, wpadając na nich do wnętrza lichego domiszcza.
Z którego dobiegło w tym samym momencie kilka cichych jęków unisono.
– Mam was! – zawołał złowieszczo uradowany Gorgio, przestępując próg i wymijając dochodzącego do siebie po szarży ochroniarza.
Osobnikami, do których wołał, było osiem stworzeń zbitych w grupkę na materacu. Były niskie. To ich naczelna cecha szczególna. Najwyższy sięgał mu ledwo ponad kolano, a najniższy nawet trochę poniżej. Nawet Moliden, krasnoludzki prawnik i rachmistrz burdelowy, byłby przy nich słusznego wzrostu. Poza tym faktycznie przypominały nieco krasnoludy, z tym, że ich brody nie były falujące, długie i dostojne, a raczej składały się ze sterczących jak czarne druty, krótkich i sztywnych włosów.
– Mam was! – powtórzył, a istotki skuliły się. – Zaprawdę powiadam wam, nikt, powtórzę, nikt nie zwieje z mojego burdelu bez zapłaty!
– To nie tak – jeden odważniejszy wyszedł przed szereg. – My mieliśmy panu zapłacić, klnę się na wszystkich bogów podziemia! Wróciliśmy do karczmy po monety…
– Tak, wróciliśmy – przytaknął kolejny gnom.
– Zamknij się, Dwudziestka Jedynka. Gdybyś nie zapomniał worka ze złotem, nie skończylibyśmy tak żałośnie! – uniósł się gniewem następny.
– Gdybyś ty nie wpadł na genialny pomysł uczczenia okazji nocką w burdelu, Trzydziestka Piątka, w ogóle nie mielibyśmy żadnych problemów! – odszczeknął.
– Gdyby Trzynastka nie upił się i pilnował naszego dobytku w karczmie, w ogóle nic by się nie stało! – żachnął się kolejny.
– CISZA!!! – wrzasnął Gorgio, którego bełkot gnomów tylko jeszcze bardziej podirytował. Poza tym, jego pamięć do liczb aktywowała się jedynie w momencie liczenia monet, więc kompletnie już pogubił się w mianach kolejnych karłów. Nie dziwota. Gnomy rodziły się w miotach nawet po trzydzieści sztuk, więc ich matki, zamiast męczyć się z wybieraniem imion, wykoncypowały inny system. Każdy gnom narodzony w danym pokoleniu plemienia był po prostu nazywany kolejną cyfrą. Wewnątrz zamkniętej społeczności może i to się sprawdzało, ale Gorgio nie był przekonany do skuteczności tej metody w dużej skali. W samej Devenie spotkał na przykład sześć gnomów o imieniu Siódemka. W tym jedną kobietę.
– Dobry Panie! – podjął wątek gnom, który pierwszy wyrwał się do negocjacji. – Nie jesteśmy oszustami. Chcieliśmy przynieść należną sumę, ale stała się rzecz straszna. Gdyśmy zabawiali się w Pana przybytku, z karczmy ktoś wyniósł cały nasz dobytek! Nikczemnik zabrał wszystko, nawet nasze osiołki ze stajni! Nie mamy nic…
– Gówno mnie to obchodzi! – wrzasnął burdelmistrz. – Obchodzi mnie za to bardzo to, że spędziliście dwanaście godzin bawiąc się z Gundiną i nie uiściliście należytej zapłaty. A nie jest to bynajmniej mała suma, jako, że jest ona główną atrakcją i jedyną krasnoludzką dziwką w całym zafajdanym królestwie! Gdzie pieniądze? – skończył krótko.
– Drogi Panie…
– Nie zaczynaj mi mydlić oczu, bo mój pracownik sprawdzi, jak łatwo daje się was rozsmarować na ścianie!
– Słowo honoru! Obiecuje!
– Ale co!? Nie mam głowy do ściągania długów, więc nawet mi nie próbuj!
– Pojedzie Pan z nami. Do naszej kopalni. Tylko dzień drogi stąd. Tam oddamy całą należność, ba! Oddamy dwukrotnie, nie, nawet czterokrotnie!
– Czterokrotnie? – uszy Gorgio zainteresowały się zwrotem konwersacji.
– Przysięgam! Słowo honoru, a honor gnoma to honor gnoma! Najlepszy honor na świecie! Zarzekam się na honor mojego ojca, ojca mojego ojca, ojca ojca mojego ojca, ojca…
– Dobra, dość mi tego ojcowania… – Gorgio pogłaskał wąs, zaczął kalkulować. Nie ufał im. Nie ufał żadnej kreaturze, która wyróżniała się tak nikczemnym wzrostem. W przeszłości nie wyszło mu to na dobre. Z drugiej jednak strony, sam był w sytuacji kryzysowej. Skarbczyk zaczynał świecić pustkami, a Moliden zaczynał strasznie się unosić. Nic dziwnego. Nieszczęśliwy splot okoliczności, na który składały się lekka ręka burdelmistrza, zboczenie z optymalnego szlaku z powodu lokalnej wojny księstw Argerii i Enehalii oraz wzrost cen żywności, sprawiał, że bilans finansów Wędrownego Domu Uciech był dość opłakany.
Poza tym, czterokrotność dużej sumy pieniędzy to w końcu bardzo duża suma pieniędzy.
– Dobrze – stwierdził po dłuższej chwili. – Przystanę na waszą propozycję. Ale ostrzegam, jeśli okaże się, że wywinąłeś mi kolejny numer, zasadzę ci takiego kopniaka, że polecisz prosto w słońce!
– Dziękuje, dobry Panie! Nie pożałuje Pan, zaprawdę!
– Dobra, dość już. Snag zostanie tu sobie z wami – spojrzał na tępą minę osiłka, który zgubił się w przebiegu konwersacji zapewnie już po pierwszym zdaniu. – Ja oddalam się, załatwię transport i wszystko jak trzeba. Pamiętaj, prosto w słońce! – pogroził na odchodne.
Wóz niespiesznie toczył się po trakcie. Gorgio, siedząc po raz pierwszy od wielu lat na miejscu woźnicy, cieszył się pogodą. Słońce przedzierało się przez korony drzew rosnącego po bokach drogi lasku. Było przyjemnie ciepło, ptaszki śpiewały, mamuny pochowały się do swoich nor, a dzikie zwierzęta dreptały sobie całkiem spokojnie na widoku. Mimo trudnej sytuacji materialnej, Gorgio nie widział powodu, dla którego nie miałby być wesołym.
Otworzył jeden z worków podróżnych, w które pracownice zapakowały mu najprzydatniejsze drobiazgi. Wyjechał co prawda tylko na dwa dni, ale lubił mieć wszystko przy sobie. Rozsznurował worek i zaczął grzebać w zawartości. I nagle trafił na coś, co jeszcze bardziej przyczyniło się do znakomitego nastroju.
Mniejszy woreczek, a w nim suszone mięso według przepisu babci Eufemii. Całe mnóstwo pachnącego korzennie, przepysznego, niepowtarzalnego, słonego suszonego mięsa.
Kochana Maribel, pomyślał. Będzie musiał wynagrodzić jakoś panience pamięć o tym, co jej szef lubi najbardziej. Szczęśliwym jest rajfur, jeśli doczekał się pracownic, które potrafią go zadowolić. I to nie tylko w najpowszechniej przyjmowanym znaczeniu tego słowa.
Wziął kawałek mięsiwa i zaczął żuć ze smakiem. Gdy nacieszył się specjałem, odłożył worek. Podniósł rękę i zapukał trzy razy w ściankę wozu za sobą.
– Nils, żyjesz? Wszystko w porządku? – zapytał głośno.
– Wszystko gra, szefie! – usłyszał z wnętrza pojazdu odpowiedź półelfiego sługi. – Tylko, że… – zawahał się.
– Tylko, że co? – Gorgio zaniepokoił się.
– Nie ma szef jakichś zatyczek do uszu?
– Nie, a po co ci takowe akcesorium?
– Te gnojki się pospały. I strasznie chrapią, jak na coś tak niewielkiego…
Dojechali pod nie za wysoką górę, otoczoną stertami kamieni, skałami i porozwalanym sprzętem górniczym. Góra stojąca samotnie, bez towarzystwa innych gór, mogła zdziwić. Zwłaszcza, że cała okolica była płaska i zdecydowanie niegórzysta. Z drugiej strony, co w tym zwariowanym świecie mogło jeszcze dziwić?
U samego podnóża góry wybito w skale ogromny otwór, do którego przyprawiono zaraz masywne wrota, teraz otwarte na oścież. Gorgio zatrzymał jednak wóz w pewnej odległości od wejścia. Zsiadł z kozła, rozłożył schodki i otworzył boczne wejście. Nasamprzód zszedł po stopniach Nils, a za nim, w perfekcyjnym szeregu, cała ósemka gnomów.
– Jesteśmy na miejscu – gnom-przywódca wyglądał na zadowolonego. – Odpocznijcie tu po wysiłkach podróży, a ja zaraz udam się do zarządu kopalni i przyniosę całą należność.
– Oby – burknął Gorgio. Nils tymczasem rozprzągł konie i poprowadził je ku żłobu, który zauważył gdzieś z boku. Gnomy rozprostowywały grubiutkie nóżki, a Gorgio zastanawiał się, ile może potrwać cała ta impreza. Nie uzyskując odpowiedzi, wyjął z dużego wora woreczek z mięsem i przytroczył go sobie do pasa. Pora była już dawno obiadowa.
Gnom-przywódca ruszył ku otwartym wrotom. Postawił jednak jedynie dwa kroki, gdy nagle dało się usłyszeć dziwny hałas i głosy wielu innych przedstawicieli jego rasy.
I wtedy z wnętrza góry wytoczyła się wielka armata.
Za nią całe stado umorusanych i opylonych gnomów. Znaczna część ze specyficznymi kaskami na głowie. I każdy, ale to każdy, ściskał rękach małą fuzję.
Armata zatrzymała się tuż za wrotami. Natychmiast jeden gnom opuścił grupkę i wskoczył na lufę działa. Zakrzyknął:
– Ani kroku dalej, Piątka! Ja, Dziesiątka, przejąłem właśnie władzę w tej kopalni!
– O czym ty mówisz? – odkrzyknął Piątka. – Spiłeś się, czy co?
– Kopalnia i wszystko co w niej, są teraz moje! Nie waż mi się ruszyć w tą stronę, bo użyję przemocy! – ostatnie stwierdzenie spotkało się z gromkimi oklaskami reszty gnomów.
– Dziesiątka, ty skurwysynu!
– Nie obrażaj mi mamusi! Tylko mi nie obrażaj naszej kochanej mamusi!!!
Nagle, zza kup kamieni i skał po bokach i za wozem, wychyliło się kolejne stadko gnomów. Także miały strzelby i zaczęły biec ku Gorgio, Nilsowi i ich niewielkim towarzyszom. Jeden z nich dopadł Piątki i zaczął donosić z przerażeniem w głosie:
– Panie sztygarze, Panie sztygarze! Dziesiątka zupełnie oszalał. Powiązał wszystkich w pomieszczeniach socjalnych! Ledwie uciekliśmy!
– Nie! Tego już za wiele! – Piątka skrzywił się dziwacznie. – Dajcie mi broń! Dajcie mi kurwa jakąś broń!!!
Jeden z wiernych gnomów bez zająknięcia oddał mu fuzję. Zanim oniemiały Gorgio zdążył w ogóle zareagować, Piątka wystrzelił w stronę zbuntowanych górników. Oczywiście, nie trafił nikogo z tej odległości, ale to wystarczyło, żeby rozpętało się prawdziwe piekło.
– Ognia! – krzyknął rozeźlony Dziesiątka.
Gnomy, prawie zabijając się o siebie, rzuciły się do lontu i podpaliły go. Gorgio i Nils padli natychmiast na ziemię. Armata huknęła i kula wyleciała ze świstem z lufy. Trafiła prosto w wóz burdelmistrza, przestrzeliła go na wylot, sypiąc tysiącami drzazg i poleciała gdzieś za plecy grupki wiernych gnomów.
– Naucz się celować! – wykrzyknął zaraz Piątka, nabijając w międzyczasie fuzję.
– Zrobię z was dżem gnomowy! – odpowiedział zuchwale Dziesiątka.
Gorgio podniósł się i machnął na Nilsa.
Leżąc, zobaczył bowiem ujście jakiegoś tunelu w pobliskiej skale.
Zaczęli się ostrożnie przemieszczać w tamtym kierunku, póki gnomy wymieniały coraz to wymyślniejsze inwektywy. Cokolwiek miało się wydarzyć, burdelmistrz nie chciał w tym uczestniczyć. Był uczulony na armaty.
Gdy dopadli ciemnego przejścia, okazało się ono dość wąskie i dość niskie.
– Szefie, nie uciekniemy tędy – stwierdził Nils.
Gorgio ocenił wzrokiem jamę i odpowiedział;
– Nie marudź i wchodź. To przejście gnomów, ale damy radę tędy przepełznąć.
Wtem, gdzieś za nimi, wystrzeliło naraz wiele małych strzelb.
– Szybciej! – wrzasnął burdelmistrz.
Czołgali się w dół ciasnym tunelem, ściany drapały ich nieznośnie. Wydawało się, że pełzną tak godzinami. Kilka razy Gorgio prawie się zablokował, przeklinając głośno swój rosnący mięsień piwny. Jakoś jednak się wydostał.
Gdy już stracił nadzieję i przyjął do wiadomości, że tędy raczej nie zwieją, Nils zawołał:
– Widzę światło!
Po kilku minutach energicznego czołgania się, postawili nogi na kamiennym gruncie. Byli w szerokim chodniku kopalni, podpieranym solidnymi, drewnianymi stemplami. Nie był bynajmniej niski, co dyktowała zresztą logika. Gnomy musiały przecież wtaczać do kopalni swe machiny wiertnicze, napędzane jedynie parą wodną i żarliwą modlitwą. Korytarz oświetlany był magicznymi lampami, przytwierdzonymi na stałe do ścian. Środkiem biegły cienkie i wąskie tory dla wózków.
– No, wiedziałem, że w końcu gdzieś dojdziemy! – powiedział Gorgio, otrzepując ubranie z pyłu. Nils tylko uśmiechnął się krzywo. – Dobra, idziemy dalej. Żelazne zasady wszelkiego budownictwa mówią, że gdzieś tu jest boczne wyjście. Zawsze musi być boczne wyjście.
Ruszyli w lewo, powoli i ciągle trzymając się na baczności.
Znowu trafili na rozwidlenie korytarza, już trzecie z kolei. Zniknęły też tory dla wózków, co niekoniecznie było dobrym znakiem. Zatrzymali się, zastanawiając się, w którą stronę teraz się udać.
– Szefie, czy masz w ogóle jakąś ideę, jak znaleźć drogę na zewnątrz? – spytał Nils.
– Spokojnie, pamiętaj – Gorgio wyjął strzęp suszonego mięsa i zaczął go gryźć między słowami. – Twój szef… ma… głowę… na karku. – powiedział i skończył jednocześnie się zajadać. – Reguła, która pozwala wydostać się z każdego labiryntu, jest prosta: idź zawsze w lewo – stwierdził. A może to było prawo? O swoich wątpliwościach burdelmistrz nie napomknął jednak na głos. Bał się o swój autorytet.
Półelf tylko spojrzał się na pracodawcę, nader sceptycznie.
– A więc w lewo! – zakrzyknął z udawaną wesołością Gorgio.
Sądząc po szerokości korytarza i aż trzech rzędach torów po środku, trafili na główny chodnik. Był dobrze oświetlony, a ściany po bokach nosiły ślady wielu uderzeń kilofami. Zatrzymał dłonią chcącego już podjąć dalszą wędrówkę Nilsa.
– Poczekaj. Daj mi pomyśleć – skłamał, tak naprawdę bowiem odezwał się ból pięt.
Gorgio oparł się o zimną ścianę, dysząc ciężko. Zamknął oczy.
Gdy je otworzył, nie mógł uwierzyć własnemu wzrokowi.
Środkiem chodnika szedł szybko gnom, przestępując dziwnie z nogi na nogę. Miał na sobie czerwono-niebieski strój roboczy, a brodę zgolił do samych wąsów. Ale nie to było najosobliwsze. Przechodzeń nucił bowiem ciągle pod nosem. Coś jak rytmiczne: „tududududu, tududududu". Nagle podskoczył, zachowując się, jakby uderzył w coś głową. Mimo, że nad nim było tylko powietrze!
– Mam gwiazdkę! Mam gwiazdkę! – krzyknął jak w ekstazie. Zerwał się do biegu w górę chodnika, jednocześnie pląsając specyficznie w rytm niesłyszalnej muzyki.
Gdy zniknął, Gorgio spytał spokojnie:
– Nils, czy widziałeś to co ja?
– Tak – odpowiedział półelf spokojnie. Widać widok go nie poruszył.
– To dobrze, bo myślałem już, że rzuca mi się na władze umysłowe…
– Nie powinniśmy za nim pójść? – spytał z kolei półelf.
– Zwariowałeś. Ten konus wyraźnie najadł się szałogrzyba. Jest tak naćpany, że sam nie wie gdzie idzie. Poza tym, to główny chodnik, a więc może nas doprowadzić tylko i wyłącznie do głównego wyjścia. Czyli wprost do gnomiej wojny.
– Aha.
Gorgio rozejrzał się po okolicy, przeszedł się parę kroków wzdłuż ściany. Nagle zauważył jakieś znaki, żółte „iksy" wymalowane fluorescencyjną farbą na skale. Tuż obok oznaczeń majaczył mu wylot kolejnego, wąskiego tunelu.
– Tam! – wykrzyknął i pokazał Nilsowi miejsce palcem.
– Szefie, te znaki nie wydają się zachęcające.
– No co ty, głąbie. Skoro ktoś oznaczył ten tunel, to z pewnością musi on prowadzić do jakiegoś istotnego miejsca. Idziemy!
Korytarz wpadł w inny, szerszy chodnik. Niewiele myśląc, Gorgio skierował się w lewo. Szli jeszcze kilka minut, aż Nils ośmielił się zauważyć:
– Może jednak powinniśmy zacząć skręcać w odwrotną stronę?
– Chicho bądź. Wydaje mi się, że czuję przepływ powietrza. To dobrze – chyba, dodał zaraz w myślach. Ruszyli dalej.
– Szefie, poczekaj! – krzyknął półelf, po kilkunastu minutach mijania identycznych stempli.
– Co!? – Gorgio był podirytowany. Oby nie narzekał dalej. Ostatnie, czego mu brakowało, gdy był uwięziony w gmatwaninie identycznych korytarzy z tonami skały nad głową, był narzekający sługa. To tak, jakby na wojnie towarzyszyła ci jeno własna teściowa.
– Tu coś się błyszczy – zauważył. Rzeczywiście, w ścianie, przy której przykucnął półelf, tkwił jakiś lśniący obiekt. Gorgio zawrócił się i podszedł bliżej. Było to coś w rodzaju małego kryształu, półprzeźroczystego. I rzeczywiście, kamyk wydzielał z siebie nikłą poświatę.
Gorgio sięgnął ręką ku kryształkowi i zdecydowanym ruchem wyrwał go ze ściany.
– Masz rację, Nils. Zdecydowanie interesujące – podniósł kryształ w stronę twarzy i, po chwili wahania, polizał. – Nie jest to chyba sól… – stwierdził, ale polizał jeszcze raz. I odrzucił natychmiast znalezisko, gdyż po języku przeszło mu coś w rodzaju wyładowania elektrycznego. – Ki cholera… – złapał się za lewy koniec wąsów i zaczął ciągnąć intensywnie. – Nils, nie przysłuchałeś się może, co oni właściwie wydobywają w tej kopalni?
– Nic a nic, szefie.
– Dobra. Zostawmy tą zagwozdkę na później. Idziemy dalej. W tą stronę – zaznaczył.
Korytarz robił się coraz szerszy, a w ścianach dało się zauważyć więcej dziwnych kryształów. Gorgio ożywił się, mimo palącego bólu pięt i sporego już zmęczenia. To może być droga na zewnątrz. Ruszyli więc szybciej, więc tym większe było ich zdziwienie, gdy natrafili na barykadę ze skrzynek i kawałów metalu. Paręnaście kroków za nią była tylko goła ściana. Co prawda, widniał w niej mały otwór, ale tylko gnom zdołałby się weń wpasować. Zawiedziony Gorgio zawrócił ku barykadzie. Usiadł na jednej ze skrzynek i chciał już wyjąć fajkę, gdy przypomniał sobie, że jej nawet nie wziął z wozu.
Cholerne gnomy z tych ich cholernymi tunelami i nie mniej cholernym temperamentem.
– Co teraz, szefie? – Nils chodził i oglądał elementy prowizorycznej bariery. Nie było jednak nic szczególnego w żadnym z nich. Mimo to, krzątał się nadal.
– Przyznaję, chyba moje kalkulacje były zbyt optymistyczne – łagodnie mówiąc, pomyślał. Łagodnie mówiąc, bo chyba nie powinien jednak się wypuszczać poza dom uciech. Jego poczucie kierunków zestarzało się przez lata chyba tak bardzo, jak ciało.
– Musimy wrócić do głównego chodnika i przekraść się przez straże – zasugerował półelf.
– Lubisz wyjmować ołów z pośladków? Bo ja nie – sarkastycznie stwierdził burdelmistrz. – I usiądźże, na bogów! Nie mogę myśleć, jak tak się snujesz!
Nils posłuchał i usadowił siedzenie na małej skrzyneczce. A raczej usadowiłby. Gdy bowiem jego tyłek, miast dotknąć drewnianej powierzchni, popchnął coś w rodzaju metalowego uchwytu, odskoczył od skrzyneczki jak oparzony.
W tej samej chwili, przez korytarz przetoczył się dźwięk gromu i ściana przed nimi runęła w oślepiającej eksplozji.
Otworzył oczy. Natychmiast podniósł się i zaczął macać ręką po twarzy. Nos, uszy, wąsy, wszystko miał na miejscu. Żył. Obok niego z ziemi wstawał Nils, wyraźnie zszokowany, co rzadko się zdarzało.
– Ty idioto! Ty tłuku pancerny! – nawrzeszczał na pracownika, gdy tylko przestało mu dzwonić w uszach. – To nie była skrzynka! To był zasrany detonator! – podszedł do półelfa i walnął go mocno w kark otwartą dłonią.
– Auć, szefie…
– Bez auć, bez auć! Zasłużyłeś, bęcwale!
Gorgio spojrzał w stronę zawalonej ściany. Gdy pył opadł, ze zdziwieniem ujrzał, że eksplozja nie zostawiła gruzu. Tylko całe kopy… piasku. Tam, gdzie była ściana, znajdował się teraz nieoświetlony tunel.
– Mieliśmy kupę szczęścia. Ładunek był pewno magiczny i sproszkował tylko skały. Inaczej mielibyśmy pewnie cały sufit na głowie – stwierdził.
Wtedy poczuł znowu. Przepływ powietrza, bez wątpienia.
– Choć – powiedział i wskazał na nowo otworzone niezdarnością sługi przejście.
– Jest szef pewny? – Nilsowi nie podobała się ciemność przed nimi.
– Powietrze, durna pało. Podążamy za przepływem powietrza. Bądź łaskaw i wyrwij jedną z tych lamp ze ściany. Nie chcemy się zabić o własne nogi.
Ruszyli, przy słabiutkim w starciu z mrokiem świetle zaczarowanego lampionu. Jednak wkrótce przestał im być potrzebny, bo przed nimi robiło się coraz jaśniej. W końcu korytarz skończył się wielką pieczarą.
Prawdziwe serce góry.
Była naprawdę ogromna. Wypełniały ją, gdzie tylko okiem sięgnąć, ogromne wersje kryształów, które wcześniej widzieli na ścianach. Ich delikatna poświata oświetlała otoczenie, przydając mu przy okazji nierealnej, bajkowej aury. Co jakiś czas, z czubka jednego kryształu na drugi przeskakiwało coś w rodzaju nitki pioruna. W powietrzu czuć było jakąś uśpioną energię. Jakiś potencjał. Sufit pieczary, pełen stalaktytów groźnie celujących w głowy przybyszów, kończył się małym otworem, przez który widać było chyba ciemne niebo.
Stąd było powietrze, pomyślał Gorgio.
Chodzili chwilę pomiędzy kryształami, onieśmieleni. Były przepiękne i nawet taki stary chciwiec, jak burdelmistrz, musiał przystanąć wobec ich uroku. Jednocześnie, myśli w jego głowie zaczęły się układać w jedną, całkiem zaskakującą całość.
Jednak jak to zwykle bywało, czegoś wciąż mu brakowało.
– Nils, to chyba magiczna ruda. Napompowana mocą, prawdziwy rarytas dla każdego czarodzieja…
Nagle usłyszeli tupot. Nie cichutki tupocik, tylko bardzo głośny i bardzo głośny TUPOT czegoś naprawdę dużego. Grunt lekko się zatrząsł.
Na półce nieopodal nich, ukształtowanej w drodze naturalnej erozji z tych samych kryształów, co reszta sali, pojawił się zwalisty, gadzi kształt.
Smok!
Nie, nie smok, jak się okazało na drugi rzut oka. Smoczydlak. Istotnie, spokrewniony z Królami Gadów, ale mniejszy, nieco smuklejszy i, co najbardziej charakterystyczne, pozbawiony skrzydeł. Za to obdarzony długim ogonem, którym wywijał na wszystkie strony, obserwując intruzów małymi ślepiami. Miał też długą szyję, na której osadzony był wąski, krokodyli pysk, pełen ostrych zębów. Kończył się skośnymi nozdrzami i czymś w rodzaju ni to wąsów, ni to wici. Gad podobnież nie był też równie bystry i złośliwy, jak smoki.
Co nie zmieniało faktu, że właśnie stali się najbliższą kolacją w jego zasięgu.
– Szefie, trza się kryć – wyszeptał półelf.
– Gdzie? Przecież to jego jama!
Gad zaryczał głośno, potwierdzając słowa burdelmistrza
I nagle, jak bywało w sytuacjach stresowych, Gorgio wpadł do głowy szalony pomysł.
Wyjął z woreczka u pasa kawałek pachnącego przyprawami mięsa i rzucił najdalej jak potrafił, całkiem niedaleko pyska smoczydlaka. Ten nachylił nad ochłapem głowę, zaciekawiony. Powąchał. Po czym wysunął rozwidlony język, chwycił mięso i wpakował je sobie do paszczy. Gorgio natychmiast rzucił kolejny kawałek.
– Szefie, to chyba działa – Nils spojrzał się na pożerającą kąsek gadzinę.
– Widzę. I powiem ci coś jeszcze – zaczął Gorgio, rzucając tymczasem kolejny kawał przysmaku. – Rozwiązałem zagadkę rozłamu wśród gnomów. To idzie tak. Górnicy odkryli tą pieczarę parę dni temu. Jest wypełniona magiczną rudą po sufit, więc był to prawdopodobnie najszczęśliwszy dzień ich życia. Niestety, przy okazji obudzili zahibernowaną potworę. Wycofali się więc i wysłali po wykwalifikowaną ekipę czyszczącą. Znalezienie takiej wymaga jednak cierpliwości. Piątka, wykazując niestety elementarny brak rozsądku, postanowił świętować już zawczasu. Wylądował w naszym burdelu z przodowymi, a w międzyczasie Dziesiątka poczuł, że mógłby w sumie nie dzielić się z innymi sztygarami zyskiem. Proste?
– Mniej więcej – wymruczał półelf.
Smoczydlak zjadł mięso i spojrzał się na nich. Potem zakwilił. Dosłownie, zakwilił. W dodatku zaczął machać intensywnie ogonem.
Nie można było tego nazwać niczym innym, tylko merdaniem.
– Słuchaj, mam ideę, jak zakończyć to szaleństwo. Musimy tylko zwabić tego rozkoszniaczka do głównego chodnika…
Widzieli już ciemne, rozwarte na oścież wrota. A także armatę i stado zbuntowanych gnomich górników. Wojna otwarta nocą zmieniła się najwyraźniej w wojnę pozycyjną. Gnomy stały w miejscu murem, rozłożyły nawet prowizoryczne osłony. Co jakiś czas strzelały ze swoich fuzji, ale głównie to wykrzykiwały różne inwektywy, o zmiennym stopniu obraźliwości:
– Twoja stara wygląda jak tyłek goblina! – ryknął jeden.
– Twoja stara wygląda jak tyłek spasionego goblina! – odszczekał daleki głos.
– Twoja stara wyciska parchy trollom pod mostami!
– Choć no wyjdź na środek, a tak ci mordę pokanceruje, że troll w porównaniu z tobą będzie wyglądał jak Miss Królestwa!
Gorgio spojrzał za siebie. Nils patrzył się nerwowo w stronę wnętrza góry.
– Rusza się? – wyszeptał na granicy słyszalności burdelmistrz.
– Chyba zjadł i zbiera się do pójścia za nami…
I rzeczywiście, po chwili usłyszeli znajomy tupot.
– Dobra, jak tylko poleci na nich, chowaj się jak możesz. Będzie nieprzyjemnie! – powiedział Gorgio i wyjął z woreczka jeden z ostatnich kawałków suszonego przysmaku. Zagwizdał głośno i rzucił przed siebie, w stronę wyjścia.
I prosto w tłumek zbuntowanych gnomów.
Smoczydlak zaczął szarżować, uradowany. Minął Gorgio i Nilsa, przy okazji prawie przygniatając ich do ściany i wpadł prosto w grupkę gnomów, rozrzucając ich na wszystkie strony. Jeden z przerażonych karłów wypalił ze strzelby. Nie zranił tym nijak łuskowatego stworzenia, ale niewątpliwie hałas nie przypadł gadowi do gustu. Wywrócił cielskiem armatę, która dzięki bogom nie była naładowana. Potem zaczął pożerać gnomy. Po kilka na raz. Jednocześnie, tratował inne lub wyrzucał je w powietrze za pomocą ogona.
Gorgio obserwował pokaz destrukcji z szerokim uśmiechem.
Należało się chciwym liliputom.
Gorzej, gdy smoczydlak skończył z buntownikami i powoli, z zaciekawieniem, zaczął iść w stronę okopanych gnomów Piątki.
– Nie! Zostaw! Zostaw! – bez namysłu pobiegł za człapiącą bestią. Przecież te konusy były mu jeszcze winne pieniądze! – Zostaw! Waruj! Leżeć, leżeć!
Smoczydlak zatrzymał się, odwrócił powoli w stronę krzyczącego człowieczka. Skierował na niego groźne, wężowe oczy. Przekręcił dziwnie głowę. Z pyska wypadło mu ramię gnoma.
W tej chwili do Gorgio doszło, że prawdopodobnie załatwił sobie szybkie spotkanie z bogami. Brawo. Jesteś naprawdę inteligentny, pomyślał, cofając się powoli.
Soczydlak jednak wydał z siebie kilka bliżej nieokreślonych dźwięków, ugiął potężne kończyny i położył się na środku przestrzeni przed górą.
– Zuch chłopak! – zawołał Gorgio, z niewymowną ulgą w sercu i drżącymi nogami. Rzucił prosto pod pysk smoczydlaka kawałek suszonego mięsa.
Miał nadzieję, że babcia Eufemia wiedzie szczęśliwe życie pozagrobowe. Należało jej się. Jej cudowny przepis miał po prostu uniwersalną siłę.
Usiadł z gnomami do stołu w pomieszczeniu socjalnym. To znaczy oni usiedli do stołu, a on na podłodze obok. Przecież nie zmieściłby się przy tak małym meblu. Tak czy inaczej, karzełki nie potrafiły przestać okazywać mu wdzięczności:
– Dobry Panie, naprawdę nie wiem jak mam spłacić mój dług? – unosił się patosem Piątka.
– Wiesz, możesz w końcu zapłacić za upojne chwile w objęciach Gundiny…
– Ależ nie! Przecież to jest kwestia mojego honoru. Ty zrobiłeś, dobry Panie, jednak tyle dla naszego plemienia! Rozprawiłeś się z nikczemnym Dziesiątką, poskromiłeś straszliwego potwora, otworzyłeś nam drogę do bogactw!
Gorgio zastanowił się. Czterokrotność należności w magicznej rudzie nadal była tą samą sumą, choć w nieco cięższym wydaniu. Znał jednak pewnego obrotnego i trochę mniej legalnego dostawcę substancyj magicznych w Devenie, który gotów byłby zapłacić z górką, jeśli towar jest naprawdę czysty i bez domieszek…
– Zrobimy tak. Wy załadujecie mi na jakiś adekwatny środek transportu równowartość należności w waszych kryształach. Dla was zostanie jeszcze aż nadto, a i ja będę zadowolony. I możemy się rozejść w przyjaźni.
– Dzięki ci! – zawołał Piątka, podekscytowany jak żubr w okresie godowym. Inne gnomy zgodnym chórem powtórzyły jego słowa.
– Świetnie – rzekł Gorgio i uniósł skarlały kufel ku ustom. Wypił jednym haustem.
– Powiedz mi, jak znaleźliście drogę w tym labiryncie? My bez mapy nie schodzimy nawet do wyższych chodników – zapytał Trzydziestka Piątka.
– Wiecie, z odpowiednim przygotowaniem nie jest to takie trudne. Widzicie, w młodzieńczych latach byłem zapalonym grotołazem i niejedną wielką przygodę przeżyłem w niebezpiecznych jaskiniach całego Królestwa – łgał jak z nut.
Nils, siedzący cicho w kącie pomieszczenia, pokręcił tylko głową z niesmakiem.
– Jest jeszcze jedna kwestia – zaczął Trzynastka, gnom o czerwonym jak burak nosie. – Co zrobimy ze smoczydlakiem?
– Och, myślę, że zaprzyjaźnicie się z nim szybko. Jest bardzo towarzyski. Pokarmicie go suszonym mięsem, a jego serce będzie wasze. Tylko nie dawajcie mu więcej gnomów. Mógłby się nadto przyzwyczaić.
Dowcip nie spotkał się z pozytywną reakcją karzełków.
Gorgio wziął dzban, nalał sobie resztkę piwa. Wypił trunek i po dłuższej chwili postanowił przerwać niezręczną ciszę:
– Słuchajcie, a widzieliście w kopalni takiego dziwnego gnoma? Takiego… skaczącego?
– Och, wybacz – przeprosił Piątka. – To Szalony Marian. On nie jest stąd.
Gorgio siedział na koźle furmanki. Wóz toczył się powoli, konie nie mogły się przemęczać. Pokaźny ładunek rudy, który miał za plecami, nie był lekki. Nadal miał dobry humor. Pogoda i okoliczności przyrody były tak samo urokliwe, jak wczoraj, gdy jechał ku nieprzyjemnym incydentom w kopalni. Niemniej, teraz wzbogacił się znacznie i być może rozwiązał większą część problemów, od których Moliden zaczynał już siwieć. Stracił co prawda jeden wóz, ale kupi sobie nowy, kiedy tylko spienięży zaczarowane kryształy. Miał jeszcze jeden powód do radości.
W woreczku został mu ostatni kawał ukochanego przysmaku.
Wyjął go i skierował ku ustom. Ślina sama zbierała się w nich na widok tych delicji.
– Szefie, nie robiłbym tego na Pana miejscu – stwierdził spokojnie Nils, siedzący na kocach, które okrywały szczelnie cenną rudę.
– Nawet sobie nie myśl. To jest specjał przeznaczony ekskluzywnie dla mojego podniebienia. Nie dostaniesz ani drobiny. Jedz sobie to, co dały nam gnomy.
– Nie chodzi o to. Niech szef się odwróci.
Posłuchał. I wypluł w zaskoczeniu pierwszy kęs.
W pewnej odległości za wozem, w tumanie kurzu, pędził ku nim smoczydlak. Na szyi miał obrożę, za którą majtał się zerwany łańcuch. Na głowie zaś siedział mu przerażony gnom, który z całych sił próbował się utrzymać na dzikim wierzchowcu.
Smoczydlak wesoło merdał ogonem.
Gdy odprowadzili nazbyt już udomowionego gada z powrotem tam, gdzie jego miejsce i powrócili wreszcie do Wędrownego Domu Uciech, Gorgio natychmiast zawołał Molidena do swojej kwatery. Wziął kawałek pergaminu i kazał krasnoludowi spisać od ręki dokument. Gdy ten wreszcie skończył, wręczył kartę burdelmistrzowi i zapytał, z niezbyt zadowoloną miną:
– Szefie, czy to nie jest zgoła za bardzo rasistowskie?
Gorgio przeczytał dokument. Nie, wcale nie, pomyślał. Jest perfekcyjne:
Errata do Regulaminu Wędrownego Domu Uciech Gorgio Atolomescu
Punkt 1 – GNOMÓW NIE OBSŁUGUJEMY!
Burdelmistrz Atolomescu wyrasta na postać dużej klasy. :)
Ode mnie 6. Głównie za lekkość i humor.
Dzięki za słowa zachęty :)