Autorze! To opowiadanie ma status archiwalnego tekstu ze starej strony. Aby przywrócić go do głównego spisu, wystarczy dokonać edycji. Do tego czasu możliwość komentowania będzie wyłączona.
I trzecia część, z uwagi na limity edytora wydzielona. Finał, miłej lektury
Kate Majewski wróciła do swojego małego mieszkanka po ciężkim dniu pracy. Była zła. Lothander nie pojawił się, ani nie odzywał. Wysłano ją do dzielnicy Czystych, by gapiła się kilka godzin na ciało tego wyegzaltowanego starucha, którego odwiedzali wczoraj. Mileham był zły i tą złość wyładowywał na niej, bo pracowała z inspektorem.
Z tego wszystkiego sama zmieniła się w kłębek nerwów.
Przebrała się, odkręciła wodę na relaksującą kąpiel. Wanna napełniała się powoli, a Kate wróciła do głównego pokoju. Zapaliła papierosa, włączyła ostrą muzykę.
I wtedy, przez okrzyki i harmider sprzężeń, przedarł się sygnał:
– Nadchodzące połączenie do: porucznik Kate Majewski.
– Wyłącz muzykę, odbierz – poleciła komputerowi.
– Kate? – usłyszała niezwykle wyciszony głos Lothandera.
– Kal? Czemu dzwonisz na mój prywatny…
– Cicho. Ja będę mówił, a ty słuchaj mnie uważnie.
– Okej – wyszeptała.
– Wiem kto jest mordercą, albo jednym z nich. Ale nie mogę powiedzieć Milehamowi. Od razu wyciszono by wszystko, a może i nawet zdegradowano nas. Mogą w to być zamieszani bardzo wpływowi Czyści. I jak mówię bardzo, to myślę „niewyobrażalnie" – Lothander był niemal przerażony, nigdy go takim nie słyszała. – Kate, powiedz szczerze, ufasz mi?
– Znamy się siedem długich lat. Jeszcze w to wątpisz?
– Dobrze. Więc przyleć do mnie po dwudziestej drugiej, prywatnym pojazdem. Weź broń, najlepiej kilka sztuk. I kamizelki kuloodporne. Weź je z depozytu na komendzie, tylko dyskretnie. Terry pomoże ci bez pytań.
– Gdzie się wybieramy?
– Za miasto, Kate. Mam nadzieję, że się mylę. Ale muszę tam być i to dziś w nocy.
Czwartkowy wieczór przeistoczył się w noc, szybciej, niżby inspektor tego chciał. Był już przygotowany, mentalnie i, w miarę możliwości, fizycznie. Czarne myśli nie opuszczały go jednak na krok. Pakował, w najgorszej z możliwych opcji, rękę wprost w paszczękę naprawdę głodnego demona. Potwora zwanego „polityką", i to polityką Czystych, na której drugim, złowieszczym planie zawsze działo się więcej, niż na pierwszym.
Drzwi cichutko rozsunęły się i wkroczył do sypialni. Marie już spała, zmęczona zapewnie jego grubiańskim panoszeniem się po domu. Nie usiadł na łóżku, stał w progu i patrzył na nią. W swoim umyśle, zmęczonym już ostatnimi wydarzeniami, przeprowadzał rachunek sumienia. Śmieszne słowo, pomyślał, jakbym wyrzekł je na głos, trafiłbym od razu na listę politycznie podejrzanych. A jednak nie dało się inaczej tego nazwać.
Powód tego wyliczania sobie win był prosty. Tej nocy ktoś zginie.
Równie dobrze, może to być on.
Spojrzał na doskonałe kształty żony, kuszące krągłości rysujące się pod kołdrą. Spojrzał na jej włosy, jej miękką skórę. Prawie westchnął, ale powstrzymał się, by nie obudzić Marie. Nie chciał jej znowu zranić. Skrzywdził ją w tylko raz, raz naprawdę, nie wtedy, gdy sama o to błagała w ekstazie. Jedyna rzecz, za którą czuł się winny, w jego całym życiu.
To zdarzyło się, gdy była w ciąży. Pokłócili się bardzo. O to, czy powinien się przenieść do mniej niebezpiecznego sektora. Rozwiązał wtedy trudną sprawę przestępczego kartelu, w której finale niemal pożegnał się z życiem. Jej argumenty były logiczne, wynikały z czystej troski, ale on nie słuchał. Dostał ataku furii. Z całej siły rzucił bezbronną żoną o ścianę. Biłby ją dalej, ale gdy zobaczył krew lecącą z jej nosa, otrzeźwiał.
Niemal straciła wtedy dziecko. Mikaela nigdy by się nie urodziła, przez niego.
Wtedy wszystko zmienił. Narzucił sobie samodyscyplinę, kontrolował się w każdej minucie swojego dalszego życia. Zasięgnął porad psychologa, brał nawet leki. Pojawienie się córki też pomogło, zmieniło perspektywę. Nigdy nie zrobił już czegoś takiego swoim bliskim.
Do dzisiaj.
Jeśli ma rację, porywa się na coś przekraczającego jego skromne możliwości. Jeśli przegra, ludzie, którzy mogą sterować tym z cienia, nie zadowolą się jego śmiercią. Marie i Mikaela wylądują w Zonie, albo od razu staną się zabawkami jakiegoś zwyrodniałego do szpiku kości zboczeńca. Jego decyzja może zniszczyć wszystko.
Niemniej, nie widział odwrotu.
Tą sprawę, z wielu przyczyń, musi doprowadzić do końca. Osobiście.
Dostanie się na skalistą pustynię, okalającą południową granicę miasta, zewnętrzny mur Zony, nie było łatwe. Podali trzy sfałszowane kody zezwolenia, z których dopiero ostatni zadziałał. Prawie zestrzelili ich podczas opuszczania aglomeracji. Przelot nad wciąż płonącą Zoną też nie był pozbawionym ryzyka wyczynem. Ale udało się, leżeli teraz na wzgórzu niedaleko bazy i obserwowali kompleks przez elektroniczne lornetki. Czekali, już dużo ponad godzinę. Majewski nadal nie mogła się dopytać, o co właściwie chodzi:
– Kal, nie rozumiem, co ślęczenie przy jakimś rządowym punkcie składowania złomu ma wspólnego z mordercą?
– Zabójcy nie chodziło o zemstę na ofiarach, ani o własną przyjemność – tłumaczył Lothander, jednocześnie bacznie przyglądając się chodzącym po murach strażnikom. – Robił to na pokaz. Dawał do zrozumienia, że pewna grupa Czystych weszła w konflikt z innymi i, że owi inni są gotowi niszczyć ich powoli. Przyszłe ofiary nie były tego świadome, nie wiedziały o niczym, dlatego nikt nie uciekał. Elementy medyczne nie były fetyszem. Były podpisem. Żeby owa klika Czystych rozumiała, kto to robi i gotowała się z bezsilności.
– Kal, to nadal nie jest odpowiedz na moje pytanie…
– Ciii… coś widzę.
Na ciemnym horyzoncie pojawiła się chmura kurzu.
Wszelkie jego przewidywania sprawdzały się. W standardowej procedurze nocna zmiana warty odbywała się około pierwszej. Po północy był najlepszy moment na atak. Czas, gdy strażnicy są już zmęczeni i zaczynają być niedbali.
Usianą kamieniami drogą pędziło kilka pojazdów. Antyczne, poruszające się na czterech dużych kołach maszyny, które wyglądały na sklecone naprędce z dostępnych śmieci. Bez wątpienia byli to ludzie z zewnątrz. Parszywi przodkowie tych, którzy odmówili zamknięcia się w megapolis, pod kontrolą Czystych. Za autami sunął natomiast znacznie groźniejszy kształt. Prawdziwy czołg. Masywny poduszkowiec, z wielkim działem przeciwpancernym na szczycie i trzema mniejszymi wieżyczkami dla karabinów. Nie było możliwości, żeby zewnętrzni zbudowali go sami. Takie wehikuły można było znaleźć tylko w wojskowych magazynach rządowych. Wykradnięcie jednego z nich było po prostu niemożliwe.
– Wiedziałem – mamrotał pod nosem. – Bunt w Zonie jest zorganizowany i wspomagany przez kogoś, kogo stać na takie działanie. Kogoś, kto nie musi się obawiać konsekwencji. Tak jak i akcja tutaj. To nie jest rebelia, to jest odwracanie uwagi Korpusu. Chociaż durne zwierzęta pewnie o tym nie wiedzą…
Majewski nie odzywała się. Obserwowała czołg, całkowicie zbita z tropu.
– Co jest w tej bazie? – spytała szeptem.
– Ostatnia część stacji kosmicznej Powrót, którą za parę godzin powinni zawieźć do kosmodromu – odpowiedział, nie odrywając lornetki od oczu.
Dżipy zatrzymały się za skałami przy głównych wrotach bazy. Grupki Nieczystych wyskoczyły z nich i zaczęły strzelać z karabinów w kierunku wieżyczek obronnych. Zawył alarm. Żołnierze odpowiedzieli ogniem. Tymczasem czołg osiadł na ziemi kilkanaście metrów od bramy. Wyciągnął wsporniki. Zaraz potem, lufa działa uniosła się i po chwili, w wielkim huku, jedna z wieżyczek obronnych eksplodowała. Strażnicy wpadli w panikę. Kilku Nieczystych padło, ale z daleka już było widać kolejne samochody, pędzące na plac boju. Czołg walnął z głównego działa ponownie, a mur bazy zadrżał i w miejscu trafienia odpadła jego wierzchnia warstwa. Jeden ze strażników oparł o krawędź CKM i pruł w dół seriami, inny rozłożył wyrzutnie rakiet. Zanim zdołał posłać jedną w czołg, zastrzelono go i spadł w dół, uderzając o ziemię tuż przed bramą.
– Lothander! – Kate oderwała uwagę inspektora od bitwy. – Boczne wyjście dla personelu! Zobacz! Ktoś je otwiera od zewnątrz!
Natychmiast skierował tam lornetkę. Zanim urządzenie załapało odpowiednią ostrość i przybliżenie, człowieka już tam niebyło. Ale drzwi niewielkiego wyjścia ewakuacyjnego były rozsunięte.
– Włamał się? – spytał Lothander.
– Niemożliwe! Panel przy drzwiach wymaga kodu dostępu, próbki DNA, identyfikacji głosowej, linii papilarnych i siatkówki.
– Musiał mieć uprawnienia. To nasz zbrodniarz, a ta naparzanka przy bramie to dywersja!
Lothander zapiął kamizelkę kuloodporną pod płaszczem. Odbezpieczył leżącą obok strzelbę, sprawdził kaburę przy pasku. Majewski też się szykowała, ale nagle inspektor ją powstrzymał;
– Ty zostaniesz!
– Nie wejdziesz tam sam. To strzeżona placówka, rozwalą cię!
– Są zajęci, a niezajętych zdjął już pewnie nasz cel. Zostaniesz tu, będziesz mnie informowała o sytuacji na zewnątrz – to mówiąc, wyjął parę bezprzewodowych słuchawek. Jedną wepchnął w swoje ucho, a drugą podał Majewski. – Jeśli mi się coś stanie, upublicznisz natychmiast informację o takim brzmieniu: zabójcą jest Timo Utrio, obecnie pracujący w Ministerstwie Zdrowia. Próbują także sabotować uruchomienie stacji Powrót. Przekaż to, choćby cię mieli zabić!
Majewski przytaknęła. Zbladła.
Lothander odwrócił się i zaczął schodzić szybko po skałach. Gdy znalazł się u stóp wzgórza, ruszył ku murom pewnym, szybkim krokiem. Lufę strzelby uniósł, gotowy do strzału w każdej chwili. Po kilku minutach zniknął w bocznym wejściu, przy ogłuszającym akompaniamencie dźwięków strzelaniny, dochodzących od głównej bramy.
Ruszył korytarzami bazy. Nie napotkał problemów, bo Timo wyłączył wszystkie mechanizmy obronne. Śledzenie zabójcy też nie było trudne, minął już kilka ciał strażników po drodze. Wszystko wskazywało na to, że jego do niedawna przyjaciel ruszył wprost do podziemnego serca kompleksu. Schodził coraz niżej, nadal nie napotykając nawet cienia oporu. Wreszcie znalazł się przy szerokiej na dwa pokoje ścianie. Była w niej para rozsuniętych drzwi, jedne po prawej, jedne po lewej. Zatrzymał się.
Wybrał prawe. Gdy przeszedł przez drzwi, te zasunęły się za nim bezdźwięcznie.
Następny pokój nie miał podłogi, tylko dwa stalowe mostki przy ścianach, prowadzące do bliźniaczych wind. Na dole pracowała z cichym szumem jakaś maszyneria. A na samym środku lewego mostu, oparty rękoma o kruchą barierkę, stał Timo.
Spojrzał się na Lothandera i natychmiast zaczął bić brawo.
– Kal, mogłem się spodziewać, że się tu zjawisz. Naprawdę jesteś niezły w tym co robisz.
– Ty też, Tim. Gdyby nie adres Biura ds. Środków Farmakologicznych i Sprzęty Medycznego, z którego wysłałeś mi nieopatrznie maila, nigdy bym nie pomyślał, że stoisz za wszystkim.
– To za duże słowo, kolego. Nie stoję za tym planem, tylko grzecznie pomagam.
– Rzeczywiście masz wpływowych znajomych.
– Nawet nie wiesz jak – odrzekł Timo i uśmiechnął się, szeroko i paskudnie.
– Zanim to skończymy, uchylisz mi rąbka tajemnicy?
– Z przyjemnością.
– Nurtuje mnie jedno. Jak zdołałeś zabić Virginię Kowalsky? Czas zgonu dziewczyny to sobota rano, 3:25. Piliśmy wtedy w barze od jakiejś godziny.
– Zawodzisz mnie. Ty, zwolennik mozolnych i ręcznych procedur, uwierzyłeś aparatom? Technicy się pomylili. Zabiłem ją wcześniej. Gdy dzwoniłem do ciebie, leżała już martwa u moich stóp. Zdążyłem ją przekazać przekupionemu funkcjonariuszowi na Wielkim Murze, który za słoną opłatą porzucił ciało w świątyni.
– Ty mnie postrzeliłeś? – Lothander spokojnie wyjął papierosa, opuścił strzelbę i przypalił.
– W życiu! To tajny agent rządowy, który miał dopilnować, by sprawy w Zonie potoczyły się jak trzeba. Miał się trzymać z dala. Obiecuję ci, skurwiel już nikogo nie postrzeli, oj nie.
– Czemu zabiłeś Smitha, gdy podstawiony przez ciebie podejrzany został już ujęty i sprawa przycichła?
– Bo sam dopiero dowiedziałem się o jego istnieniu. Ukrywany syn ministra odpowiedzialnego w większości za ten absurdalny pomysł stacji łącznościowej. Podwójna wymowa, dla tych, co rozumieją przekaz. Nie mogłem sobie odmówić.
Lothander przytaknął. Wyrzucił tlącego się fajka w dół, za barierkę.
– Kończymy to? – spytał poważnie.
– Nie mam czasu – powiedział Timo i natychmiast rzucił się do biegu ku windzie. Lothander od razu nacisnął spust strzelby. Z tej odległości broń nie była jednak efektywna. Nie trafił. Timo otworzył drzwi wind i zniknął w lewej, pokazując mu „ok." kciukiem.
Lothander też ruszył przed siebie.
Następne pomieszczenie było zasadniczo ogromną tubą. Jej ściany okalały pierścieniowe chodniki, między którymi przemieszczało się małymi, poruszającymi się automatycznie platformami. Na środku tuby stała wielka konstrukcja. Ze względu na obecność anten satelitarnych i skrzydeł obłożonych bateriami słonecznymi, Lothander od razu zgadł, że to musi być ów bezcenny moduł. Dodatkowo, w pomieszczeniu była kupa sprzętu, rur i wsporników, różnego żelastwa. Widoczność ograniczało to znacznie.
Nie mógł wyłapać Timo wzrokiem, ale słyszał odgłos kroków. Zabójca był już gdzieś niżej.
Stanął na platforemce, a ta natychmiast zaczęła zjeżdżać w dół. W tym samym momencie usłyszał w uchu podenerwowany głos Majewski:
– Kal? Odezwij się.
– Jestem.
– Wysadzili bramę, ale nie wchodzą do środka.
– Timo już tu jest… – nagle niemal ogłuszyły go trzaski i zakłócenia. A potem usłyszał głos przyjaciela, poważny i skupiony:
– Lothander, czemu musiałeś to doprowadzić do końca?
– Taki zawód – odpowiedział, idąc chodnikiem i rozglądając się na boki. Timo był jeszcze niżej, ale nadal go nie widział. Skierował się za głosem kolegi.
– Nie powiesz, że nie próbowałem. Naprawdę się starałem. Załatwiłem ci przyspieszenie testu. Proponowałem zmianę pracy. Podstawiłem rozwiązanie sprawy. Nawet postraszyłem cię podczas lotu do Greenglade'a. A ty nie mogłeś sobie darować!
– Uparty osioł ze mnie – przyznał, stając na kolejnej platformie. Element satelity przysłaniał mu widok. Niedobrze. Mogą się tu mijać godzinami.
– Miałem nadzieję, do ostatniej chwili, że zostaniesz w domu i będziesz szykował się do testu. Jak wzorowy kandydat na Czystego. Ale nie… Musiałem wziąć robotę sam, choć nie chciałem. Nie dałbym jednak cię zabić komuś innemu.
– Dzięki – powiedział. Zjechał w dół na kolejny poziom tuby.
Wydawało mu się, że niżej mignęła między orurowaniem sylwetka Timo. Wymierzył nawet, choć było to bez sensu. Zaczął mówić do kolegi, ułatwiając sobie lokalizację:
– Czemu? – spytał krótko.
– Żeby dać idiotom do zrozumienia, że są idiotami. We własnym interesie i z obowiązku porządnego Czystego.
– Czyli?
– Wierzysz, że ludzkość zaakceptuje nasze społeczeństwo. Bo ja nie. Ta stacja to katastrofa czekająca na okazję. Debile wkładają w uszy naszego prezydenta górnolotne bzdury. Ktoś musiał to wyprostować. Bronię naszego spokojnego i dostatniego trwania!
– Ale miłosierdzie? Tim, zabijanie z miłosierdziem nie jest w twoim stylu!
– Byli Czystymi, moimi pobratymcami. Nawet hieny szanują swoich zmarłych.
– Smith już nie zasłużył?
– Wybacz mi, ale Obywatele to dla mnie to samo, co Nieczyści. Inny rodzaj mięsa, ale nadal mięso. Po co miałem się hamować?
Był coraz bliżej dna, ale cholerne mechanizmy i żelastwo nie dawały mu obserwować ruchów przeciwnika. Zaczął się irytować.
– Tim, przekroczyłeś ostatnią granicę szaleństwa, wiesz? – podtrzymywał rozmowę.
– Kal, teraz nagle zdaje ci się, że jesteś lepszy? – ton głosu wyrażał pretensję. – Dobrze wiemy, że jesteśmy tacy sami, przyjacielu.
– Nie sądzę.
– Pamiętasz studia? Tą prostytutkę, którą pobiłeś tak, że musieli jej praktycznie wymienić twarz? Albo Alice, twoją dziewczynę, której pociąłeś piersi żyletką? Jesteś takim samym potworem, jak ja, gniewnym, złowieszczym, kochającym przemoc. Dlatego zawsze przy tobie byłem. Pomagałem tuszować incydenty, uchroniłem przed Zoną. A gdzie byłeś ty, kiedy ja zabiłem tamtą kobietę i zmusili mnie do aplikacji? Nawet nie zadzwoniłeś!
– W Akademii Korpusu! I byłem przerażony! – zjechał znowu niżej.
– Nie zwiedziesz mnie – odpowiedział Timo i zaśmiał się. Cichutko, okropnie. – Nie wierzę nawet, że kochasz Marie. Po prostu jesteś z nią, bo sama nadstawia tyłek do razów i jeszcze jęczy przy tym z rozkoszy, prawda?
Nie odezwał się. Poczuł ciepłą falę w skroni. Pojawiła się furia.
– Zresztą, nieważne – kontynuował Timo. – Uzbroiłem bombę. Nie myśl, że pomogą jakieś saperskie sztuczki. Nie jestem filmowym łotrem, nie zostawiam otwartych furtek bohaterom. Ale mamy czas na ucieczkę. Czy zachowasz się rozsądnie?
– Wal się! – odpowiedział ze złością. – Wiesz co jest najgorsze? Że mnie oszukałeś! Mogłem się domyśleć, kiedy się pojawiłeś, że to wcale nie nawrót dawnego braterstwa!
– Oszukując przyjaciela, zawsze oszukujesz siebie – zakończył rozmowę aforyzmem i w słuchawce Lothander słyszał już tylko zakłócenia.
Po kilku pełnych napięcia minutach, znalazł się w miejscu, skąd dochodził ostatnio głos Timo. U samej podstawy modułu, na dnie pomieszczenia. Niestety, przyjaciel już stamtąd wyparował. Rozejrzał się. Zobaczył, przyczepione do korpusu metalowej konstrukcji, całkiem spore i śnieżnobiałe, gładkie pudełko. Na jego czubku migał rząd czerwonych diod.
Bomba.
Obrócił się. Nasłuchiwał kroków, na marne. Gdzie on mógł się skryć, myślał.
Nagle usłyszał za sobą syk zjeżdżającej platformy. Odwrócił się, niestety tylko po to, by Timo dosłownie wykopał mu strzelbę z rąk. Potem napastnik uderzył go pięścią w twarz. Nos, zanim przekrzywił się w bok w krwistym strumieniu, wyczuł jeszcze zapach skórzanej rękawiczki. Próbował oddać, ale Timo uchylił się i walnął go prosto w zranione niedawno ramie. Zawył z bólu. Timo kopnął go jeszcze w brzuch i rzucił nim o pobliską skrzynię komputera. Lothander przywalił w nią plecami i osunął się na ziemię.
Wszystko go okropnie bolało.
Sięgnął jednak ku kaburze pistoletu. Timo stał i przyglądał się uważnie. Prawa dłoń inspektora drżała, nie mógł chwycić za rękojeść broni, nie miał siły podnieść. Timo uśmiechnął się szyderczo:
– Przegrałeś, wiesz o tym. Miałem cię wykończyć jak swojego, z godnością. Ale chyba jednak utoczę nieco twojej zimnej, fińskiej krwi – mówiąc to, zdjął z uda wielki, wojskowy nóż.
Zaczął iść w jego kierunku. Lothander wreszcie wyjął pistolet i zdołał z ledwością skierować ku zdradliwemu kumplowi. Timo zatrzymał się, znów się roześmiał.
– Mam na sobie kamizelkę, i to najlepszą. Tymi trzęsącymi się łapami nie wycelujesz mi w łeb, nigdy.
Lothander wystrzelił. Ale nie w głowę Timo. Zaryzykował i walnął kulę prosto w rurę po prawej stronie napastnika. Instalacja pękła i wydobyła się z niej gwałtownie chmura gazu pod wielkim ciśnieniem. Zaskoczony, uderzony silnym podmuchem Timo nie uchylił się. Nie zdążył. Gaz rzucił nim boleśnie o reling przy module.
Wtedy inspektor wstał i z niesamowitym wysiłkiem rzucił się do biegu. Dopadł zasłaniającego w szoku oczy przyjaciela i złapał za szyję. Walnął twarzą Timo o barierkę, poleciała krew.
– Przepraszam – powiedział cicho, przystawił mu lufę do tyłu głowy i wystrzelił.
Fontanna krwi i mózgowej tkanki opryskała okolicę, moduł, twarz Lothandera.
Inspektor osunął się na kolana. Nie chciał już nic. Wszystko to tak go sponiewierało, tak zmęczyło. Miał się poddać, ale wtedy pojawił się instynkt przetrwania. Pod powiekami śmignęły twarze Marie, Mikaeli, Kate. Zrozumiał, że musi spróbować.
Podniósł się. Dotknął słuchawki w uszach. Ile zostawił czasu na ucieczkę, zastanawiał się. Czy zdoła uciec na bezpieczną odległość? Musiał spróbować.
– Majewski! – wrzasnął. Bez odpowiedzi. Cisza w eterze.
Ruszył powoli, czując ból każdego kroku. Wyciągnął papierosa, przypalił w drodze. Przyspieszył. Zmuszał mózg do przezwyciężenia słabości ciała. Żelazna kontrola może go uratować. Nie da się zniszczyć samemu sobie, swoim ranom.
Stanął na platformie, która z sykiem ruszyła w górę.
Szanse były niewielkie. Timo zawsze wykonywał porządną robotę. Bomba wybuchnie, Czyści chcący spokoju pokażą idealistom, gdzie ich miejsce. Stacja Powrót nie będzie nadawać. A inspektor zginie. Tak to obliczono.
Nie zamierzał jednak czekać na śmierć bezczynnie.
Kalevi Lothander jechał w górę, pełen nonsensownej nadziei. Nie miał zamiaru umrzeć tej nocy. Nie tu i nie na takich warunkach.
ANEKS
Spis cytowanych rzeczy, co by nie było, że pożyczam, a nie zaznaczam
Wszystko, co złożone, podlega zniszczeniu. Bez wytchnienia dążcie do celu – ostatnie słowa Buddy, według jednej z tradycji
I'm gonna run, get my feet on the floor, yeah run, yeah away from! – Hadouken, piosenka Bombshock z albumu For the Masses
Ujrzałem potężnego anioła, zstępującego z nieba, obleczonego w obłok, i tęcza była nad jego głową, a oblicze jego było jak słońce, a nogi jego jak słupy ogniste – Apokalipsa Św. Jana, w przekładzie Biblii Tysiąclecia.
Darling I hope, that my dream never haunted you. My heart is tellin' you, how much I wanted you – piosenka Gloomy Sunday (przeróbka słynnej "ballady samobójczej" Rezső Seressa ), chodzi tu o wersję Billie Holiday
Fragment operowy to oczywiście E lucevan le stelle, aria z Tosci Pucciniego
Oszukując przyjaciela, zawsze oszukujesz siebie – przysłowie fińskie
Jeszcze nikt nie sypnął niczym, ani pochwałami, ani przyganami?
Wychylę się przed szereg.
Koncepcja najogólniejsza --- odwrócić "normalność" i "nienormalność" --- nie jest nowością, ale Twoja koncepcja poszła, wydaje mi się, trochę dalej od standardów. W każdym tkwi bestia? Być może. Tym niech zajmą się psychiatrzy --- jaka groźna i dlaczego. Ale świat po takim odwróceniu norm moralnych padłby jak kawka. Tak myślę, ponieważ myślę, że legalność praktyk sadystycznych wyszłaby poza Twoje "Świątynie". Zamiast walk gladiatorów pokazy najsprawniejszych obdzieraczy ze skóry i tak dalej. Długo nie potrwałoby, a jakakolwiek zorganizowana cywilizacja rozsypałaby się na kawałeczki, zredukowała do prymitywu również w formach organizacyjnych. Sposób na restart?
Jeżeli masz pomysł na kontynuację, to jestem ciekaw tejże.
Koncepcja świata powstała ze cztery lata temu i została w szufladzie, jako właśnie nieco wątpliwa. Ale potem pomyślałem: jak blisko do tego było na przykład Imperium Romanum w tych najgorszych czasach (wystarczy spojrzeć na historię wybryków kasty rządzącej i cesarzy)? Albo społeczeństwa Wikingów, Hunów i innych, lubujących sie przecież w okrucieństwie? Dlatego więc podkręciłem realia (stąd stracona kolonia, brak kontaktu, najsilniejsi układają rzeczywistość pod siebie), określić system istnienia podludzi (stąd slumsy, bo w takich warunkach rodzi się dużo dzieci wbrew pozorom) i legalnego zabijania (stąd aplikacje i sugestia, że nie każdy może im sprostać).
Pytań jest kilka, choć często tylko wzmiankowanych. Ilu tak napradę jest Czystych i czy wszyscy do jednego to psychopaci, czy może część pozbyła się zahamowań z powodu istnienia możliwości lub udaje, by zostać elitą? Czy główny bohater jest naprawdę "złym mordercą", czy człowiekiem z problemami nad kontrolą gniewu? Czy instynkt mordercy można wziąć w ramy kontroli i zarządzać nim (pierwsza myśl, która wpada policjantom do głowy, to rozszalały Czysty, ale od razu ją wygłuszają, bardziej bo nie chcą w to wierzyć)?
Co do upadku ustroju, to też w tle gdzieś pobrzmiewa taka opcja. Wzmiankuje się na przykład, że prawo zezwala na zsyłanie coraz więcej i więcej ludzi do Zony, jest chęć buntu podludzi i wreszcie, po co tak naprawdę elicie politycznej stacja komunikacyjna i powrót do ludzkośc? Czyżby przeczuwali rychły upadek ich konstrukcji?
Kontynuacja. Może, w końcu furtka jest, bo nie jednoznacznie nie zabiłem Lothandera.
Sporo punktów stycznych. Uważam, że dopracowanie koncepcji mogłoby --- powinno? --- skończyć się napisaniem czegoś większego. Cyklu opowiadań? Powieści? Wszystko możliwe.
Jeżeli, poczytam z uwagą.
Hmm... Nie uważam, żeby istnienie takiego "tworu" było małoprawdopodobne. W końcu z takich właśnie systemów wyrosła nasza cywilizacja - no, może nie dokładnie takich, ale podobnych. Czy palenie czarownic nie było w pewnym stopniu przejawem tej "ciemnej" strony ludzkiej natury? Imperium Rzymskie już zostało wspomiane :)
Sądzę, że taki świat mógłby istnieć. Silna grupa trzyma wszystko w łapach. Istnieje duża grupa "ludzi pośrednich", a także "nie-ludzi". M.Bizzare fajnie zaznaczył, że coraz więcej ludzi zsyła się do Zony... w końcu trafi tam kilka osób, które zdołają stworzyć pewne organizacje opozycyjne. A zesłańcy? Czy zawsze trafiają tam "sprawiedliwie"? A może któryś z nich ma przyjaciół wśród czystych? Wtedy łatwo przemycić broń i doprowadzić do obalenia rządów. I wtedy AdamKB masz rację - taki system prędzej czy później upadnie ;) Ale nie zawsze musi to oznaczać koniec cywilizacji (świetnie to sobie można wyobrazić w kontekście filozofii Vico - historia ludzkości zaczyna się w Pierwszym Barbarzyństwie i dąży do Epoki Ludzi (czyli ideału); jednak Epoka Ludzi okazuje się chybiona i znów wracamy do Drugiego Barbarzyństwa, które jednak zachowuje pewne cechy poprzednich epok - np. techonologię. U Vico akurat jest jeszcze absolut, ale ten można pominąć ;)).
Mi się cykl podobał. Z chęcią bym przeczytał rozwinięcie tego tematu, np. w postaci cyklu czy powieści. ;)
Myślę, że podtekst z możliwym powstaniem trochę zarysowałem. No bo w końcu "konserwatywni" Czyści byli w stanie rzucić Nieczystym nawet czołg, tylko by zatuszować swoje rozgrywki. Krótkowzroczność tego czynu uzasadniona, bo w końcu w Zonie mieszkają jeno "brudne zwierzęta"
A co do filozofii o której mówisz, czy nie przejawia się ona np. w historii imperiów Azji (to mój konik, magisterkę z tego ostatnio broniłem). Chiny - najpierw pierwsza oświecona cywilizacja, potem barbarzyńskie wojny, potem potęga, ale i zmiany dynastyczne będące czasami barbarii, potem okrutni rządzą Mongołowie, potem restauracja, a potem dynastia "barbarzyńskich Mandżurów". Japonia to samo, nawet niedawno po epoce pokoju, epoce oświecenia i epoce demokracji przyszła nagle epoka mordowania podludzi i totalnej wojny. Niegłupi Vico, jednym słowem :)
Dzięki za komentarz
Hmm... a wiesz, że nawet pasuje? :) Tylko, że Vico zakładał jeszcze istnienie czynnika boskiego. Dobrze to np. widać w "Nie-boskiej komedii" Krasińskiego :) Chodzi o to, że ludzie podejmują jakieś działania, ale to Absolut wyznacznia ich konsekwencje. Jest to właśnie jedna z filozofii cykliczności czasu... ale poleciałem z offtopem xD
Nie ma co dziękować za komentarz, lubię chwalić to, co przypadło mi do gustu ;)