– Nazywam się Hawkes. Długo będzie pan gościł u nas?
Miejscowy kowal podrapał się po nosie. Duża tablica na ścianie kuźni obwieszczała, że w jego stajni można zostawiać konie i muły.
– Jestem John Stuart. Wyjadę jutro, może pojutrze – ze znużeniem odpowiedział Stuart.
Stuart czuł zmęczenie wszystkich mięśni. Ocierając pot z czoła, zdał sobie sprawę, jak bardzo jest utrudzony długą drogą, codziennym wyskrobywaniem z patelni fasoli z boczkiem i spaniem z głową na siodle. Może najbardziej męczył go kurz, od świtu do wieczora wciskający się na szlaku do gardła. I upał, powodujący ból skroni. Od wczoraj zaczęła go boleć lewa noga, przypominając, że rok temu oberwał w nią kilkunastoma grubymi śrucinami.
– Właściwie za dwa dni – zadecydował Stuart. – Muszę się porządnie wymyć, wyspać i uczciwie najeść.
Do tej pory nigdy nie zatrzymywał się w White Creek. Nie pamiętał, żeby kiedykolwiek przejeżdżał przez tę mieścinę. White Creek wyglądało na spokojne i senne miasteczko, mogące zapewnić wszystko, czego potrzebował. Na pewno mieszkańcy mieli hotel, saloon i jadłodajnię. W garkuchni w końcu zjadłby coś innego niż strawę, cierpliwie żutą przez ostatni tydzień.
Stuart sądził, że nawet najpodlejsze danie z kuchennego pieca będzie o niebo smaczniejsze od ciągle odgrzewanej słoniny i stęchłego chleba, popijanych mdłą, coraz bardziej lurowatą kawą.
Musieli dysponować też miejscem, w którym mógłby się porządnie wyszorować.
– Dwadzieścia pięć centów za dzień pobytu w stajni, obojętnie, czy to koń, czy muł. – Hawkes głośno chrząknął. – W tej cenie dobry obrok, szczotkowanie zwierząt i sprawdzenie, czy nie wymagają podkucia. Za pańskiego konia i muła razem będzie jeden dolar.
Powietrze drgało, nagrzane upałem, ale mimo to z kuźni wyraźnie emanował żar. Hawkes odkuwał podkowy. Wysoki, rudy wyrostek długim drągiem poruszał skrzypiący miech, ciągle podsycając ogień w palenisku.
Kowal miał na sobie tylko cajgowe spodnie i skórzany fartuch. Co parę minut długimi szczypcami wyciągał kolejną sztabkę rozgrzanego do czerwoności żelaza, po czym uderzeniami młota spłaszczał i formował podkowę. Obrobiony metal wrzucał do wiadra z wodą.
W przerwach pomiędzy wykuciem następnej sztuki rozmawiał ze Stuartem.
– Dobrze. – Stuart pokiwał głową. – Niech pan je też od razu napoi.
Cena przedstawiała się zachęcająco, a stajnia wyglądała wyjątkowo porządnie.
Zsiadł z konia. Wyciągnął rękę i podał srebrną monetę Hawkesowi.
– Przerwa, Joshua! – krzyknął kowal. – Zmień wodę w cebrzyku!
Dopiero teraz Stuart zdał sobie sprawę, jak wysokim i potężnym mężczyzną jest Hawkes.
Patrząc na Stuarta, nikt nie powiedziałby, że jest ułomkiem. Miał nieco ponad sześć stóp i cztery cale wzrostu, mocne barki i silne ramiona. Ale właściciel stajni przerastał go więcej niż o głowę. Długie ręce kowala z potężnymi bicepsami, wypukły, masywny tors, unoszący do góry skórzany kitel znamionowały niepospolitą siłę.
Słońce prażyło, ale na opalonej twarzy Hawkesa nie lśniła nawet kropla potu. Czoło i policzki znaczyła spora ilość większych i mniejszych, ciemnych wgłębień, nieprzypominających jednak śladów po ospie.
W tej kuźni wyparowało z niego wszystko oprócz krwi – pomyślał z niechęcią Stuart czując, że strużka potu ścieka mu po karku. – Opiłki żelaza naznaczyły jego twarz, pewnie już na zawsze.
Zauważył coś dziwnie niepokojącego w widoku wielkiej jak łopata dłoni Hawkesa, odbierającej należność. Miała sześć palców.
Stuart kaszlnął. Pierwszy raz w życiu widział człowieka o sześciu palcach dłoni. W głębi ducha musiał przyznać, że widok dwóch palców wskazujących u jednej ręki sprawiał nieco dziwne wrażenie.
Wiedział, że nie jest to jego sprawa, ale Stuart nie zastanawiał się, czy dobrze postępuje, pytając kowala o nienaturalny wygląd dłoni.
– Jak to się stało?
Wskazał ręką na palce kowala, obracające srebrną monetę.
Zaraz po tym, jak zadał to pytanie, pożałował, że to uczynił. Pomyślał, że brzmi ono tak, jakby zagadnął garbatego, dlaczego jego plecy nie są proste. Poczuł, że przenika go uczucie wstydu.
Hawkes nie obraził się.
– Po prostu taki się urodziłem, panie Stuart. – Uśmiechnął się lekko. – Ta moja dziwna ręka często się przydaje. Sześć palców to nie to samo, co pięć.
– Pewnie tak – bąknął pod nosem Stuart, chcąc zakończyć rozmowę. – Pan to wie lepiej, Hawkes.
Chłopak obsługujący miech wolnym krokiem odprowadził konia i muła do stajni. Też imponował wzrostem, jak na swój wiek.
– Wybudowaliście tutaj hotel?
Stuart pragnął upewnić się, czy nie popełnia pomyłki, planując dwudniowy postój.
– Mamy hotel, a niedaleko stoi piękny dom pani Wilkes, prowadzącej w nim bar. – Hawkes zaśmiał się. – Dobre u niej jedzenie. Pieczone ziemniaki z mięsem, jajecznica, pyszne ciasto. Łaźnia jest w hotelu, saloon na parterze, w tym samym budynku.
– Spokojne miejsce, więc będzie pan zadowolony, Stuart – dodał kowal, uprzedzając następne pytanie.
– To dobrze. – Przybysz pokiwał głową. – Odpocznę dzionek i pojadę dalej, nad Rio Pecos.
– Niech mi pan jedno jeszcze powie, Hawkes – dodał Stuart, chcąc wyjaśnić niezrozumiałą i dziwną dla niego sprawę. – Dlaczego wasze miasteczko nazywaliście White Creek? Nie widzę tu nawet kawałka rzeczki.
– Z drugiej strony płynie potok, a jego dno wypełniają białe kamienie. – Hawkes znowu się uśmiechnął. – Dużo ich leży też na brzegu. Domyśla się pan, że strumień nosi nazwę White Creek. Pewnie stąd wzięła się nazwa naszej osady.
– To wszystko wyjaśnia – potwierdził Stuart. – Ładna nazwa.
Musiał jeszcze zrobić coś, o czym zapomniał. U łęku siodła konia wisiała skórzana sakwa. Przechowywał w niej przybory do golenia, lusterko, dwie koszule na zmianę, woreczek z monetami, a także akt kupna farmy nad Rio Pecos. Podręczne rzeczy nie miały wielkiej wartości, ale nie należało zostawiać w stajni pieniędzy i papierów potwierdzających własność ziemi.
– Joshua, podaj mi torbę, przywieszoną do siodła! – krzyknął w kierunku stajni.
– Robi się. Zaraz.
Głos chłopaka z wnętrza stajni stłumiły grube ściany.
Tyczkowaty wyrostek pojawił się w drzwiach szopy, trzymając widły w jednej ręce.
Pewnie od razu nałożył siana do żłobu – z zadowoleniem pomyślał Stuart.
W drugiej pomocnik kowala dzierżył skórzaną torbę. Wyciągnął rękę w stronę gościa.
Na twarzy młodzieniaszka, niedawno obsługującego miech, pobudzający żar palących się szczap drewna, nie widniał nawet ślad potu.
Wyjmując podręczny sakwojaż z dłoni chłopaka John Stuart spostrzegł, że też ma sześć palców u dłoni. Na gołej skórze przedramienia widniały liczne, ciemne punkty, przypominające zabliźnione już rany, spowodowane zetknięciem się z rozpalonym drutem.
Stuart pokiwał głową. Ten gest wyrażał podziękowanie, ale i milczące zdziwienie wyglądem niedorostka, nieśmiało uśmiechającego się do niego.
Musiał jeszcze o coś spytać. Pragnął wiedzieć, z jakimi ludźmi będzie się spotykał.
– Myślę, że w czasie wojny mieszkańcy White Creek opowiedzieli się po stronie Unii?
Spodziewał się tylko jednej, potwierdzającej odpowiedzi.
– Właściwie to nie opowiedzieliśmy się po żadnej stronie. – Wargi kowala drgnęły, jakby siłą woli tłumił mimowolnie rodzący się uśmiech. – Może z wyjątkiem własnej. Prawdę rzekłszy, staraliśmy się pozostać na uboczu. Nie zajmujemy się takimi sprawami.
Pierwszy raz w życiu Stuartowi ktoś otwarcie powiedział, że wojna spowodowana secesją stanów jego ojczystego Południa nie wywołała żadnego odzewu. Nigdy się z tym nie spotkał. Nie mógł zrozumieć, dlaczego Hawkes mówi o kilkuletnich walkach tak obojętnie. Nawet jakby lekceważąco, jak o sprawie zupełnie nieistotnej.
– W sumie, pewnie wybraliście najrozsądniejsze stanowisko – zauważył sucho. – Wielu ludziom uratowało życie.
– O to nam właśnie chodziło – potwierdził Hawkes, wkładając monetę do kieszeni spodni.
Stuart uznał, że nie warto już zadawać pytań. Nie chciał być wścibski.
Uchylił stary, konfederacki kapelusz i wolnym krokiem poszedł w stronę nieodległych, pierwszych domów White Creek.
***
Stuart uważnie przyglądał się wysokiej, szczupłej kobiecie w szarej sukni, obsługującą nielicznych gości. Wczesnym popołudniem w saloonie nie zobaczył ich wielu.
Stwierdził, że pięknie się uśmiecha.
Może jest to uśmiech przeznaczony dla wszystkich, ale i tak jest śliczny – skonstatował, sadowiąc się przy kontuarze.
Wysokie krzesło z oparciem dla rąk i wyściełanym siedziskiem okazało się rozkosznie wygodne. Rozsiadł się, czując, jak z ciała coraz szybciej spływa znużenie. Whisky w szklaneczce miała świetny smak. Kobieta, krzątająca się przy wielkim kredensie, pełnym karafek i butelek, bardzo ładna. Nieśpieszna z nią rozmowa o White Creek, przerywana układaniem przetartych kieliszków na szklanych tacach, przyjemna i niezobowiązująca, czasami akcentowana tym łagodnym, tajemniczym wygięciem pełnych warg.
Teraz jednak w skupieniu rozważał wypowiedziane przed chwilą słowa barmanki.
– Nigdy nie mieliście kłopotów z Apaczami?
Nie mógł w to uwierzyć. Wołał się upewnić.
Kobieta za lśniącą jak lustro ladą pokręciła głową.
– Mówiłam już – odpowiedziała spokojnie. – Jakoś nas omijali, nie wiadomo, dlaczego.
Miała duże, szare oczy i koronkowy, biały szal, okrywający kształtne ramiona. Nieruchoma, szczupła twarz przybierała często nieobecny wyraz zamyślenia.
Stuart zastanawiał się, czy nie skusić się na trzecią szklaneczkę whisky.
Barmanka wybrała dla niego bardzo dobrą whisky, dla specjalnych gości. Tak ją określiła, sięgając do szafy pełnej butelek różnych kształtów. Złocisty trunek okazał się jednak wyjątkowo drogi, a John Stuart nie chciał wydawać za dużo. I tak postój w White Creek sporo go kosztował.
Jeszcze raz rozejrzał się po prawie pustym salonie. Pomyślał, że wszystko tutaj wygląda niezwykle okazałe.
Po chwili stwierdził, że nie znalazł dobrego określenia. Właściwe, uznał, panuje tu przepych.
Na ścianach wisiały wielkie lustra w grubych, srebrnych ramach. Za plecami kobiety w szarej sukni dwa kolejne zwierciadła odbijały jej szczupłą sylwetkę. Trzy wielkie, złocone żyrandole z wieloma obsadami dla świec zwisały z sufitu.
Bar lśnił czerwonawym połyskiem mahoniu, ozdób z mosiądzu i wieloelementowej intarsji. Wszystkie stoliki i krzesła wykonano z tego samego drewna, co kontuar, o który opierał łokcie. Pod jedną ze ścian stały dwa stoły do ruletki.
Stuart nie za bardzo rozumiał, dlaczego obok pianina ustawiono fortepian. Przewiezienie instrumentu musiało kosztować sporo pieniędzy.
Piękna, wyrośnięta palma w wielkiej, drewnianej skrzyni zajmowała środek pomieszczenia. Zobaczywszy ją, Stuart zaczął się zastanawiać, ile zapłacono za jej sprowadzenie. Spore podium z boku wskazywało, że właściciel pewnie zatrudnia tancerki.
Ponownie rzucił okiem na stolik w kącie, zajmowany przez pięciu mężczyzn, grających w pokera. Wyglądali na zwykłych farmerów. Jeden z nich właśnie zagarniał spory stosik pieniędzy. Pozostali, śmiejąc się dobrodusznie, wyjmowali z portfeli kolejne banknoty.
– Wejście do gry po pięć dolarów – usłyszał głos jednego z graczy.
Stuart pomyślał, że nigdy nie zdecydowałby się zagrać o tak wysokie stawki.
– Nalać jeszcze jedną, panie Stuart?
Kobieta za barem zachęcająco wyjęła korek z butelki.
– Proszę – zdecydował się Stuart.
Opłacił już pobyt w hotelu. W małym pomieszczeniu z tyłu budynku dokładnie wymył się w drewnianej balii, ogolił, a potem zmienił koszulę. Woda w dzbanie, dolewana podczas zmywania brudów drogi, okazała się nieco za zimna, ale Stuartowi to nie przeszkadzało – uważał ją za znacznie cieplejszą od nurtu wielu potoków, zwykłych miejsc kąpieli.
Czuł się o wiele lepiej niż przed południem, kiedy wjeżdżał do White Creek. Przestała go nawet boleć noga, poharatana śrutem. Za pół godzinki zamierzał iść do tej pani Wilkes na pieczone ziemniaki z mięsem, wieczorem zjeść jajecznicę z boczkiem, posmakować świeżych bułek, wypić może jeszcze ze dwie szklaneczki i położyć się spać w wygodnym łóżku. Umieszczając w pokoju podręczną torbę, sprawdził, że łoże naprawdę jest miękkie i obiecuje rajski sen.
– Bardzo bogato tu u was – zauważył Stuart.
– Nie narzekamy. – Barmanka uśmiechnęła się. – Zaraz pan zobaczy i usłyszy przyczynę naszego dostatku.
Stuart, siadając przy barze, uprzejmie się przedstawił. Ciągle przestrzegał obyczajów, wpojonych mu w dzieciństwie w rodzinnej plantacji na Południu. Nie dosłyszał nazwiska kobiety w szarej sukni. Głos zagłuszyły wtedy podniecone okrzyki pokerzystów po zakończeniu kolejnego rozdania.
Nie zamierzał zachowywać się jak natręt i niczym prostak ponownie pytać o jej imię i nazwisko.
– Czemuż zaproponowała mi pani whisky dla specjalnych gości? – zainteresował się Stuart, wolno dopijając płyn o miodowej barwie. – Nigdy tu nie gościłem, a ubieram się jak wszyscy.
– Wygląda pan na byłego szeryfa, a zatem dysponuje pieniędzmi – odpowiedziała barmanka, znowu przecierając ściereczką kieliszki. – To widać. Zamówił pan pokój na dwa dni. Nie pyta o jakieś zajęcie. Każdemu wyróżniającemu się przybyszowi proponuję taką whisky. To zwiększa zyski.
– Nie pomyślałem o tym. – Stuart zaśmiał się. – Chociaż rzeczywiście dwa razy nosiłem już srebrną gwiazdę stróża prawa. Zatrudniałem się też u wielkich ranczerów i w agencji Pinkertona. Wiele się tam nauczyłem. Teraz jednak pracuję sam dla siebie.
Ulicą ospale przechodziło stado ryczących krów. Stuart odwrócił głowę. Przez duże okno widział wyrośnięte, dorodne bydło o długich rogach.
Zaskakująco dorodne. Stuart nigdy jeszcze nie oglądał tylu tak dużych i tak dobrze odżywionych sztuk. Właściciel stada po ich sprzedaniu zostawał bogaczem.
– Mówiąc o przyczynach dostatku, myślała pani o tych wspaniałych okazach rogacizny – zauważył Stuart. – Rzeczywiście, muszę przyznać, że wyglądają imponująco.
Widok za oknem przypomniał mu, że będzie musiał kupić sporo zwierząt na założenie hodowli. Wybudować dom i korral. Zdecydowanie odrzucił od siebie myśl wypicia jeszcze jednej szklaneczki. Powinien oszczędzać każdego centa.
– Wszyscy mówią, że to przez wodę w naszym potoku. – Kobieta w koronkowym szalu znowu uśmiechnęła się lekko. – Twierdzą, że jest taka, jakby to określić, po prostu pożywna. Dzięki niej wspaniale rośnie też trawa.
Stuart zastanowił się przez chwilę. Nie rozumiał, w jaki sposób woda mogła tak znacząco wpływać na wzrost i wagę krów i byków. Stado należało regularnie poić, i to wszystko. Uznał, że mógł to być dowcip, z całą powagą opowiadany przez ranczerów, chcących ukryć prawdziwe przyczyny znakomitych wyników hodowli.
Szczupła kobieta o szarych oczach i nieco nieobecnym uśmiechu po prostu powtarzała zasłyszaną historyjkę, wierząc w jej prawdziwość.
– Zaczyna się przegon krów do stacji kolejowej – dodała barmanka, opierając łokcie o lśniący kontuar. Patrzyła wprost w twarz Stuarta, nie mrużąc oczu. – Daleka droga przed nimi. Przez jakieś dwa dni kolejne stada przemierzą ulicę.
Stuart pomyślał, że kobieta w szarej sukni ma oczy równie piękne jak uśmiech.
Nie wypadało jej o tym mówić.
– Woda to bardzo ważna sprawa na ranczo. – Stuart pokiwał głową z namysłem. – Pójdę już na obiad. Ślinka mi leci na samą myśl o pieczonych ziemniakach z mięsem i kruchym cieście na deser.
Odsunął krzesło i wstał. Wiedział, że wypadło się pożegnać. Nie chciał tak po prostu odwrócić się na pięcie i wyjść.
Może nawet – pomyślał – chcę jeszcze raz spojrzeć jej w oczy.
– Niech pan tu wejdzie, wracając. – Kobieta w szarej sukni splotła dłonie. Nadal uważnie przyglądała się Stuartowi. Nikły uśmiech niespodziewanie rozświetlił pociągłą twarz. – Postawię panu jeden albo i dwa kieliszeczki. Nikt o tym się nie dowie. Dobrze się z panem rozmawia. Możemy jeszcze potem chwilę pogawędzić.
Odłożyła ściereczkę za kontuar. Kiedy ręcznikiem wycierała do sucha dłonie, Stuart zauważył na jej skórze czarne ślady. Małe punkty, podobne pacnięciom czarnej farby, nie dających się jednak zmyć. Albo podobne pozostałościom uderzeń rozgrzanych do czerwoności cząsteczek żelaza.
Przedstawiały się tak samo, jak szramy, szpecące ramiona i twarze kowala Hawkesa i jego pomocnika Joshui.
Wyglądały tylko na znacznie mniejsze.
***
Jeszcze jeden obiecany napitek, a potem poobiednia drzemka – pomyślał Stuart, nieśpiesznie zmierzając w stronę hotelu. – Przedtem miła rozmowa. Wspaniale.
Obiad bardzo mu smakował. Pani Wilkes, starsza, milcząca kobieta, dysponowała nawet przyprawami w kryształowych flakonikach ze srebrnymi nakrętkami.
Stuart przed rozpoczęciem posiłku w zamyśleniu obracał między palcami jeden z nich. Przypominały mu nieistniejący już rodzinny dom na Południu.
Widział już wiele jadłodajni, ale napotkał pierwszą, w której oprócz soli gość mógł skorzystać z pieprzu, imbiru, curry, cynamonu i wielu innych ingrediencji. Ich nazw nawet nie znał.
Stoły i krzesła wykonano z hebanu. Stanowiły komplet, a nie zbiór przypadkowych mebli kupionych okazjonalnie. Srebrna sztućce byłyby ozdobą każdego stołu na Południu.
Stuart pomyślał, że to wszystko jest nieco dziwne. Mieszkańcy White Creek pysznili się niezwykłą zamożnością: to rzucało się w oczy. Przyczyna ich bogactwa nie stanowiła dla Stuarta tajemnicy. Portfele farmerów puchły z każdą sprzedaną sztuką bydła. Nie rozumiał tylko, dlaczego właśnie tutaj, w White Creek, tak znakomicie udaje się hodowla krów i byków.
Wzruszył ramionami. Doszedł do wniosku, że nie powinien się tym interesować. Pojutrze rano wyruszy w dalszą drogę nad Rio Pecos, a wspomnienia z White Creek szybko zblakną w jego pamięci.
Kolejne stado długorogich zwierząt przemierzało ulicę. Wielkie krowy ryczały przeraźliwie, jakby przeczuwały czekającą je długą drogę i nieuchronny kres żywota w rzeźni.
Człowiek, stojący teraz za barem saloonu, miał łysą głowę i sumiaste, rudawe wąsy. Równie wysoki jak kowal Hawkes, imponował jeszcze mocniejszą budową ciała.
Stuart z niechęcią pomyślał, ze chyba wszyscy mieszkańcy White Creek są wielkoludami. Z rozbawieniem stwierdził, że pewnie jest to uczucie zdziwienia rosłego mężczyzny, ciągle napotykającego ludzi wyższych od siebie.
Większość stolików zajęli nowi goście. Zaczynał się poobiedni ruch.
– Nie ma już kobiety, obsługującej saloon do południa? – zapytał.
Poczuł zawód. Oczekiwał rozmowy. Ta poprzednia podobała mu się.
– Panna Kate Hawkes rzeczywiście pracuje od rana. – Człowiek za kontuarem podrapał się po nosie. – Zmieniam ją, chociaż zwykle nieco później. Wezwał ją pan Masterson, właściciel.
– Panna Hawkes? – Stuart zdziwił się. Ucieszył się, że w końcu poznał nazwisko kobiety w szarej sukni. – Córka kowala?
– Nie. – Barman potrząsnął głową. – To tylko zbieżność nazwisk. W White Creek jest sporo Hawkesów.
Uśmiechnął się skąpo. Ten uśmiech nie podobał się dawnemu szeryfowi. Dobrze go znał i widział już wiele razy taki zimny, twardy grymas warg człowieka, zamierzającego za chwilę wyciągnąć rewolwer i strzelić komuś w plecy.
– Bardzo pana zaciekawiła panna Hawkes – dodał z wyraźnym naciskiem barman. – Wystarczy, że pan Masterson się nią zainteresował i dał jej pracę. Rozumie pan?
Stuart poczuł, że opuszcza go dobry humor. Wąsacz przemawiał zimnym, napastliwym głosem. Może chciał go sprowokować.
Nie zamierzał wszczynać awantury. Tego całego Mastersona nawet nie widział na oczy. Właściciel hotelu po prostu okazał się zazdrosny o miłą pogawędkę przy kilku szklaneczkach whisky. Ktoś pewnie mu o niej doniósł.
– Dobrze – odpowiedział ze znużeniem w głosie. – Pojutrze wyjeżdżam. Nie interesuje mnie panna Hawkes.
Wziął z tablicy klucz do pokoju. Czekała go drzemka. Pomyślał, że to będzie znacznie lepsze od myślenia o szczupłej i zamyślonej kobiecie w szarej sukni i koronkowym szalu, tak ładnie się uśmiechającej.
Schody na piętro zaczynały się przy końcu korytarza, wiodącego na podwórko. Obok pierwszych stopni umiejscowiono duże, dwuskrzydłowe drzwi. W zamku tkwił klucz.
Krzyk bólu z podwórka brzmiał przeraźliwie cienko, wibrując w uszach. Potem coś trzasnęło. Były szeryf znał ten dźwięk. Powietrze przeszył zawadiacki trzask bata. Jakiś niewidoczny mężczyzna sprawnie wywijał nim w powietrzu.
Stuart ostrożnie uchylił drzwi.
Kate Hawkes klęczała na ziemi, przywiązana za ręce do słupa wbitego w rogu ogrodzenia. Koronkowy szal leżał na ziemi. Tył sukni ktoś rozdarł aż do pasa. Trzech mężczyzn stało w rogu niewielkiego dziedzińca. Jeden z nich trzymał w ręku długi pejcz.
– Daj jeszcze tej suce, Masterson, zobaczymy, ile wytrzyma.
Szczupły człowiek wypowiadający te słowa wolno oblizał wargi.
Pejcz świsnął.
Kate Hawkes spazmatycznie wrzasnęła z bólu.
– Ta pinda ma plecy jak z żelaza. – Chudzielec stojący obok Mastersona ponownie przeciągnął językiem po wargach. – Chłop już by dawno zemdlał albo wyzionął ducha, a ta kobitka tylko lekko krwawi.
Stuart kopnięciem otworzył drzwi na oścież.
– Rzuć bicz, Masterson i rozwiąż pannę Hawkes, bo rozwalę ci łeb! – wrzasnął.
Celował z rewolweru w brzuch właściciela hotelu. Wiedział, że celny strzał byłby wtedy pewniejszy, jeżeli musiałby pociągnąć za spust.
Wyjście na podwórko skrywał cień daszka u góry. Stuart osądził, że półmrok korytarza daje mu pewną przewagę.
Masterson schylił się i położył pejcz na ziemi.
– Człowieku, to nie twoja sprawa! – krzyknął ochryple. – Odejdź i zapomnij o tym, co widziałeś!
– Nikt nie będzie smagał batogiem kobiety w mojej obecności.
Głos Stuarta brzmiał głucho. Uchwycił drugą ręką nadgarstek dłoni trzymającej broń. Wiedział, że z tej odległości i w tej pozycji nie chybi.
– Uwolnij ją, parszywe ścierwo! – wrzasnął.
Nie potrafił pojąć i zrozumieć tego, co widziały jego oczy. Czuł tylko, że ogarnia go coraz większa, nienawistna wściekłość.
Masterson wolno rozplątywał sznur, zawiązany na nadgarstkach Kate Hawkes. Nie miał przy sobie broni, podobnie jak człowiek, nadal nerwowo oblizujący usta.
Dłoń trzeciego z mężczyzn zaczęła wolno zsuwać się kierunku brzucha. Być może, pomyślał Stuart, ma tam rewolwer wetknięty za pas.
Wymierzył starannie i strzelił. Kula trafiła w nogę. Mężczyzna zawył z bólu. Siedział teraz na ziemi, w osłupieniu przyglądając się czerwieniejącej od krwi nogawce spodni.
Kate Hawkes wolno wstała. Niepewnym ruchem założyła na ramiona przybrudzony szal.
– Uciekaj, Kate! – krzyknął Stuart. – Szybciej!
Przez umysł Stuarta przeleciała myśl, że barmanka rzeczywiście jest niezwykle wytrzymała. Każda kobieta, uderzona kilka, a może kilkanaście razy bykowcem, powinna stracić przytomność. Kate Hawkes szła. Nieporadnie stawiała stopy, plątały się jej nogi, ale kroczyła naprzód.
Zaczęła nawet biec.
Stuart strzelił nad głową Mastersona.
– Niech nikt z was nie waży się mnie gonić! – wrzasnął dziko. – Zabiję jak psa każdego, kto pójdzie za mną!
Barmanka weszła już do korytarza. Stuart zatrzasnął drzwi i przekręcił klucz. Kilka twarzy ostrożnie wysunęło się w prześwicie przejścia do saloonu. Jedną z nich zdobiły wiechcie długich wąsów.
Wyglądający jak kolos barman trzymał w ręku dubeltówkę o krótkich lufach. W jego dłoni wyglądała jak dziecinna zabawka.
Stuart podniósł broń. Twarze zniknęły za framugą. Miał wolne przejście.
– Uciekaj! – krzyknął, popychając Kate Hawkes w stronę saloonu. – Czekaj na ulicy. Muszę zabrać bagaż z pokoju.
Mimowolnie rzucił okiem na nagie plecy kobiety. Rany już nie krwawiły. Zaczynały się nawet zabliźniać.
Stuart z niedowierzaniem pokręcił głową. Nie miał czasu się na tym zastanawiać.
Przeskakując po dwa stopnie schodów wpadł na górę. Zarzucił torbę na ramię. Wiedział, że nie może wrócić tą samą drogą. Na dole pewnie oczekiwał komitet powitalny. Nie miał wyjścia – musiał wyskoczyć przez okno.
Ulicę przemierzał kolejny tabun smętnie porykujących krów. To zwiększało ochronę przed kulami, i to znacznie.
Podniesienie do góry szyby poszło gładko. Stuart przecisnął się przez wąski otwór, uchwycił torbę zębami, zawisł na rękach, a potem skoczył w dół.
Kate Hawkes stała przed wejściem do budynku, odwrócona tyłem, rozglądając się niepewnie. Stuartowi wydawało się, że coś mówi do ukrytej za drzwiami osoby.
Nie miało to teraz znaczenia. Złapał barmankę za rękę.
– Przechodzimy na drugą stronę, a potem ile sił w nogach pędzimy do kowala! – zakomenderował. – Kobieto, pośpiesz się!
Odetchnął głęboko.
Wszystko nie wyglądało aż tak bardzo źle. Cały i zdrowy wydostał się z budynku. Trzymał w dłoni pakunek. Na ulicy mieli znacznie większe szanse przeżycia.
Uciekali szybko. Stuartowi wydawało się, że z każdym podniesieniem kolan do góry Kate Hawkes odzyskuje siły. Parę osób przyglądających się przemarszowi bydła odwróciło głowy. Ich twarze miały wyraz zdziwienia. Dwaj kowboje, eskortujący krowy z tej stronie ulicy, ściągnęli cugle i przypatrywali się kobiecie i mężczyźnie biegnącym ile tchu w piersiach.
Stuart nie zwracał na nich uwagi. Co kilka minut oglądał się do tylu, sprawdzając, czy nie goni ich Masterson wraz ze swoimi ludźmi.
Ze zdziwieniem spostrzegł, że nie widzi nikogo, kto podjąłby pościg.
***
– Hawkes, niech chłopak natychmiast osiodła konia i muła – z trudem wydyszał Stuart. – Za trzy minuty musimy wyjechać.
Czuł, jak łomoce mu serce. Bieg mocno go wyczerpał. Ręce nadal się trzęsły, ale zdołał załadować dwa naboje do bębenka rewolweru.
W olstrze przy siodle tkwił kawaleryjski karabin Spencera. To znowu zwiększało szansę pomyślnej ucieczki.
Stuart doszedł do wniosku, że naprawdę nie jest najgorzej. Jeżeli szybko odjedzie, powinien wykaraskać się z kłopotów. Nikt jeszcze nie zginął, więc może nawet nie będzie uporczywego i długiego pościgu.
Kowal przypatrywał mu się uważnie. Wypucowana do połysku kolba strzelby, trzymanej w dłoniach właściciela kuźni, lśniła w blasku słońca. Kate Hawkes gorączkowo coś mu opowiadała.
Stuart nie słyszał, o czym rozmawiają. Nie miało to teraz znaczenia. Liczyło się coś innego: nie sądził, żeby Hawkes nagle strzelił bez uprzedzenia.
– Pojedziesz na mule. – Odwrócił głowę w stronę barmanki. – Mogę cię zabrać na moje ranczo albo zostawić w najbliższej osadzie. Wybór należy do ciebie.
Joshua wyprowadził ze stajni deresza. Muł podążał z tyłu, prowadzony na długiej lince. Pomocnik kowala sprawnie przywiązywał sznur do łęku kulbaki. Na siodle jucznym leżały dwa grubo wypchane, nowe worki.
– Zostanę tutaj. – Kate Hawkes pokręciła głową. – Muszę zostać. Jedź sam, John. To, co widziałeś na podwórku, już się nie powtórzy.
Stuart kilka razy odetchnął głęboko. Otarł ręką pot z czoła. Serce w końcu zaczęło bić normalnie.
– Podkułem konia. – Hawkes oparł fuzję o ścianę kuźni. – Karma w workach jest świeża. Lepiej niech pan już rusza.
– Panna Hawkes nie odjedzie – dodał z naciskiem w głosie. – Nic pan nie płaci, Stuart, za podkucie mustanga i za obrok. Kate powiedziała mi, co pan zrobił i jesteśmy wdzięczni. Ale niech pan już rusza.
Stuart wiedział, że kowal ma rację. Masterson mógł już skrzyknąć większą ilość ludzi. W starciu z nimi nie miałby szans.
Kate Hawkes uważnie przypatrywała się Stuartowi. W jej oczach lśniło coś, co Stuart odczytywał jako wahanie.
Dosiadł konia.
– Czemu zostajesz? – Pochylił się w stronę kobiety. – Naprawdę mogę cię zabrać na farmę. Jasne, że się z tobą ożenię. Mogłaś źle odczytać moje intencje.
– Nie zrozumiesz tego, Johnie Stuarcie – miękko odpowiedziała Kate.
Uśmiechnęła się powściągliwie, jakby słowa Stuarta sprawiły jej radość.
– Może kiedyś opuszczę White Creek i wyruszę nad Rio Pecos, ale nie teraz – dodała po chwili. – Nie mogę powiedzieć, dlaczego.
***
Potok skrzył się białymi refleksami kamieni leżących na dnie. Stuart przyznał w duchu, że rzeczywiście wygląda pięknie.
Wcale nie musiał się spieszyć.
Objechał łukiem miasteczko, żeby wydostać się na szlak, prowadzący nad Rio Pecos.
Początkowo jechał szybkim kłusem, oglądając się za siebie. Potem zwolnił. Nie chciał niepotrzebnie męczyć muła.
Nikt go nie ścigał.
Stuart mocno się zdziwił. Masterson nie wyglądał na człowieka, puszczającego płazem zranienie jednego ze swoich ludzi. Może sąsiada, może kuzyna, ale na pewno kogoś, kto razem z nim zabawiał się chłostaniem kobiet. Nie wybaczyłby też przybyszowi, bez wahania strzelającemu tuż nad jego głową. Poza tym powinien przecież dbać o reputację i nie wystawiać jej na szwank.
Stuart porzucił te rozważania. Po prostu Masterson z niezrozumiałych przyczyn nie podjął pościgu, a on sam spokojnie i bez pośpiechu jechał dalej. Tylko to miało znaczenie.
Koń zanurzył łeb w nurcie potoku. Chłeptał łapczywie. Po chwili w jego ślady poszedł muł.
To ta dobra, pożywna woda. Pojone nią bydło rośnie jak na drożdżach – pomyślał Stuart.
Dał zwierzętom napić się do syta.
Na brzegu leżało sporo białych kamieni. Zadźwięczały metalicznie pod końskimi kopytami, kiedy wierzchowiec Stuarta ruszył do przodu. Jeszcze mocniej twardy, przenikliwy ton powtórzyły uderzenia nóg muła, obciążonego wieloma pakunkami.
Stuart zatrzymał deresza. Spojrzał w dół. Kamienie lśniły w mocnych promienia słońca. Zmusił konia do cofnięcia się w tył.
Znowu usłyszał ostry, wyrazisty dźwięk uderzenia podków o inny metal.
Przypominał dźwięk dzwonu. Wyraźny, silny odgłos zetknięcia się gruszkowatego bijaka z otwartą od dołu metaliczną obudowę.
Zsiadł z konia.
Kilkakrotne uderzenie białym kamieniem w świeżo podkute końskie kopyto przyniosło ten sam efekt.
Stuart obejrzał nieco przybrudzoną, gładką powierzchnię znaleziska. Opuszkami palców wyczuł jej nieznaczną porowatość. Prawie niczym nie różniła się od odłamka skały. Nie potrafił jednak podać jej nazwy.
Mógł powiedzieć tyle, że jest białego koloru i mimo warstewki kurzu pięknie błyszczy. Nieco przypominała płaski, gruby kawałek rozbitego dzbana.
– Strumień, niosący w swym nurcie bardzo pożywną wodę – zamruczał pod nosem, sadowiąc się z powrotem w siodle.
Stuart często mówił sam do siebie. Czasami podczas wędrówki szlakiem przemawiał do wierzchowca. Czyniło tak wielu, próbując przełamać doskwierające poczucie samotności. Stuart nie widział nic dziwnego w takim postępowaniu.
– Kobieta tak wytrzymała, że nie rzucają ją na ziemię uderzenia bykowca – ciągnął, kierując wierzchowca w dół potoku. – Smagana pejczem piękna panna Hawkes z ranami zabliźniającymi się po kilkunastu minutach. Ludzie z sześcioma palcami u dłoni, wielcy jak repliki Kolosa Rodyjskiego, niewydzielający kropli potu. Strzelam do człowieka, ranię go, walę drugiemu z peacemakera nad czaszką i nikt mnie nie ściga. Białe kamienie wykonane z metalu. Jest trochę spraw do wyjaśnienia.
Przejechał pół mili wzdłuż brzegu leniwie płynącej, przezroczystej jak kryształ wody. Początkowo często dostrzegał błyski białych kamieni, lezących na brzegu lub w korycie White Creek. Potem napotykał ich coraz mniej, aż w końcu oglądał tylko falującą zieleń wyrośniętej, soczystej trawy.
Zawrócił deresza.
Stanął w strzemionach, chcąc ogarnąć okiem większy obszar. W odległości kilkuset jardów coś rysowało się na horyzoncie. Coś wysokiego. Coś tak normalnego, że początkowo nie zwrócił uwagi na samotny, stromy pagór ziemi, sterczący na równej przestrzeni.
Dotarł do niego szybko.
Dopiero teraz spostrzegł, że wzgórek jest naprawdę wysoki. Miał strome zbocza. Stuartowi przypominał metalową, spiczastą nasadkę na ołówek, nakładaną po to, aby uchronić rysik przed złamaniem. Stuart czasami widywał tak zabezpieczane ołówki w bankach i na stacjach telegrafu.
Zadarł głowę. Nie spodziewał się, że pagór będzie tak górował nad okolicą. Teraz zorientował się, że po prostu zajmuje środek sporego, spadzistego wgłębienia w gruncie.
Koń i muł pasły się kilka stóp dalej, przywiązane do palików, wyjętych z juków i wbitych w ziemię.
Wysokie trawy szumiały w lekkim podmuchu wiatru – jedyny odgłos, dobiegający do jego uszu. Nie cykały nawet świerszcze. Nigdzie nie mógł dostrzec nor piesków preriowych i nie widział ptaków.
– Jeżeli w White Creek napotkałem jakąś tajemnicę, to jej wyjaśnienie kryje się w środku tego kopca ziemi, prażącego się w słońcu – wypowiedział głośno myśl, zrodzoną w mózgu.
Dobrze wiedział, że nie jest tak do końca przekonany, czy ma rację, ale po prostu chciał to sprawdzić.
W jukach woził przydatny przy urządzaniu obozowiska rydel z krótką rękojeścią. Wyjął go i metodycznie zaczął odwalać skiby darniny na bok. Wyciął w stoku wzgórza prostokątny otwór wielkości drzwi. Pewnymi ruchami wydobywał kolejne kęsy ziemi i odrzucał na bok.
Otwór się pogłębiał.
W chwili, kiedy ocierał pot z czoła, Stuart pojął, że znowu coś umknęło jego uwadze. Ziemia powinna się obsypywać. Wydrążył już spore wgłębienie, co jakiś czas sprawdzając, czy wykop biegnie poziomo. Wiszący nad jego głową ziemny strop nie kruszył się, zachowując swoją zwięzłość. Wydawał się być mocny, jednocześnie łatwo ustępując pchnięciom łopaty.
– Jest jak wykrajany miękisz chleba. Nóż robi w nim dziurę na wylot, reszta pozostaje nienaruszona – ze zdziwieniem głośno stwierdził Stuart. – Jakby jakaś siła trzymała to wszystko w kupie.
Zawzięcie rył dalej. Teraz za każdym razem, chcąc wyrzucić odkopaną ziemię, musiał cofać się o kilka kroków.
Ostrze szpadla zadźwięczało, kiedy napotkało silny opór. Stuart uderzył kilka razy w ścianę ziemi. Nieodkopana jeszcze warstwa gruntu osunęła się w dół, odsłaniając spękaną taflę metalu.
Wyniesienie resztek urobku zajęło Stuartowi nieco czasu.
Silne uderzenie rydla odłupało spory kawałek z tego, co zagradzało przejście. Dalej ziała pusta, ciemna przestrzeń.
Stuart wyniósł zdobycz na zewnątrz. Zmęczył się. Chciał nieco odpocząć. Paliła go też ciekawość, czym jest to, co oderwał od przegrody tarasującej niewielki tunel.
Przetarł znalezisko rękawem kurtki.
Wyglądało zupełnie tak samo, jak metaliczne kamienie obmywane czystym nurtem White Creek. Mocno przybrudzone, nie przyciągało tylko wzroku skrzącym się połyskiem bieli.
Stuart westchnął. Zdał sobie sprawę, że podświadomie spodziewał się, że tak będzie.
Cisnął niepotrzebny już odłamek w darń. Rozejrzał się.
Koń i muł spokojnie się pasły. Nie widział w pobliżu nikogo. Nurt White Creek błyskał refleksami białych kamieni, leżących na dnie. Mustang Stuarta dwa razy potrząsnął łbem, chcąc odgonić napastujące go muchy.
Wrócił do pracy. Silne uderzenia rydla w szpary skruszyły napotkaną przeszkodę.
Przez wykop wpadało niewiele światła, ale wystarczająco dużo, żeby Stuart, zapaliwszy zapałkę, mógł zobaczyć, co znajduje się w środku.
Cofnął się o pół kroku.
W półmroku widział trzy szkielety, siedzące na czymś, co nadal przypominało wysokie fotele. Czwarty kościotrup klęczał na kolanach z wyciągniętymi do przodu szarymi kiściami rąk. Zaciskał kości nieistniejących już palców na niewielkich dźwigniach.
Stuart patrzył na końcową część długiej ręki jednego z kościotrupów, trzymanej na czymś, co przywodziło na myśl wielki pulpit. Z nieistniejących już palców dłoni pozostały tylko gołe kości, nadal kurczowo zaciskające się na trudnym do określenia przez Stuarta przedmiocie, wystającym z rozległej, tonącej w kurzu płaszczyzny pulpitu.
Długa ręka miała sześć palców.
Stuart uważnie przyglądał się pozostałościom istot, nadal siedzących na swoich nienaruszonych zębem czasu fotelach. Nie czuł obrzydzenie i wstrętu, bo w swoim życiu oglądał już wiele trupów.
Nie ukończył jeszcze siedemnastu lat, kiedy, ukrywszy prawdziwy wiek, ochotniczo zaciągnął się do armii konfederatów. Widział ludzi, rozrywanych na kawałki uderzeniami odłamków szrapneli. Przyglądał się trumnom i szkieletom, wyrwanym z ziemi wybuchami armatnich pocisków. Czasami wraz z towarzyszami musiał powtórnie je grzebać.
Siarkowa zapałka zgasła, parząc palce. Stuart potarł następną o rant wyłomu Zapaliła się natychmiast.
Szkielety istot, nadal zajmujące miejsca na siedziskach z wysokimi oparciami, uznał za podobne do ludzkich, ale spostrzegł też wiele różnic. Żebra tworzyły jednolitą płaszczyznę, podobną do pancerza. Czaszki odznaczały się sporą wielkością i innym ukształtowaniem, z rzucającą się w oczy wysoką i zaokrągloną kością czołową.
Stuart przykucnął. Żółty płomyk oświetlił teraz coś, co kiedyś mogło być podłogą. Miał wrażenie, że jest wykonana z takiego samego surowca jak niedawno rozkruszona ściana. Wytężył wzrok, dostrzegając w płaskiej powierzchni wiele dziur. Miał zbyt mało światła, żeby dojrzeć więcej szczegółów pomieszczenia, rozciągającego się przed nim. Wziął do ręki większy odłamek i cisnął do środka jednego z rozległych otworów.
Nie usłyszał odgłosu upadku.
Musiał wracać. Wiedział, że właściwie nic już nie może zrobić. Nie rozumiał, z czym się zetknął i za bardzo nie chciał się nad tym zastanawiać.
Zapalił jeszcze jedną zapałkę i rzucił okiem do wnętrza. Niejasne poczucie, niezbyt jeszcze oczywiste spostrzeżenie, ukształtowane wcześniej, teraz skrystalizowało się i pogłębiło. Ułożenia dłoni, zaciśnięcie kości palców, nachylenie kręgów i żeber tułowia sprawiały wrażenie, że istoty siedzące wewnątrz dziwnej komory desperacko, do końca, z czymś się zmagały. Walczyły z czymś, a być może o coś. Stuart kilka razy widział takie sytuacje i sam w nich uczestniczył. Dobrze pamiętał napięcie mięśni, pochylenie ciał i głów, twarde aż do bólu zaciśnięcie knykci na łożu karabinu, kiedy w zwartej linii żołnierzy maszerował wprost na stanowiska dział, w złudnej nadziei, że wszyscy razem zdążą dojść, zanim kartacze poszarpią ich ciała na strzępy.
Westchnął i wyszedł na zewnątrz.
Zasypanie otworu, a potem ubicie ziemi zajęło trochę czasu. Stuart starannie wyrównał rydlem pozostałości swojej pracy. Ułożył płaty darni.
Przyjrzał się wzgórzu. Trawa powinna szybko pokryć długimi źdźbłami stromy stok. Za jakieś dwa tygodnie nikt nie spostrzeże, że ktoś niedawno drążył w ziemi spory wykop.
Otrzepał rękawice i kurtkę. Koń, leniwie machając ogonem, odwrócił łeb i przypatrywał się swojemu panu. Zdawał się sygnalizować, że pora ruszać.
Stuart czuł, że jeszcze powinien coś uczynić. Ciągle przed jego oczyma tkwił obraz składających się z samych kości sylwetek, pochylonych do przodu, zastygłych w pozach nadal pokazujących przedśmiertny, rozpaczliwy wysiłek.
Zdjął kapelusz. Wtedy, kiedy przypominał sobie okres wojny secesyjnej, dla niego walki o wolność, dobrze pamiętał słowa modlitwy, odmawianej, jeżeli czas na to pozwalał, nad grobami poległych towarzyszy. Mógł je powtórzyć jota w jotę. Teraz nagle wszystkie uleciały mu z pamięci.
Pamiętał tylko ostatnie zdanie. Wypowiedział je wolno, wyraźnie akcentując słowa.
– Niech spoczywają w spokoju wiecznym. Amen.
***
– Twoje nakrycie głowy wpędzi cię kiedyś w kłopoty.
Kate Hawkes z dezaprobatą pokręciła głową.
Stuart na jej widok uprzejmie uchylił ozdobiony galonem konfederacki kapelusz z szerokim rondem.
– Kilku ludzi próbowało go zdjąć. – John zaśmiał się. – Pewnie nadal tego żałują.
Barmanka siedziała na koźle bryczki zaprzężonej w dwa konie. Głowę i ramiona okryła koronkowym szalem, tym razem czarnym. Ciemna suknia jeszcze bardziej wyszczuplała jej sylwetkę.
Stuart pomyślał, że jak na kobietę niedawno chłostaną bykowcem, wygląda bardzo dobrze.
– Skąd wiedziałaś, że tu jestem? – zapytał, starannie otrzepując nakrycie głowy.
Dopiero teraz zauważył, jak bardzo jest zapiaszczone.
– Widziałam ślady. – Kate uśmiechnęła się lekko. – Spostrzegłam, że pojechałeś w dół White Creek. Potem zawróciłeś. Domyśliłam się, że zainteresuje cię nasze wzgórze. Po prostu czekałem na szlaku, aż zaspokoisz ciekawość.
Szare oczy kobiety uważnie wpatrywały się w twarz Johna Stuarta. Szczupła dłoń bezwiednie poprawiła ułożenie szala na włosach.
– Dobra.
Głos Stuarta przypominał warknięcie psa.
– Kim właściwie jesteście?
Natychmiast poczuł przepełniającą umysł złość. Zadał pytanie tak, jakby nadal nosił na kurtce gwiazdę szeryfa i przesłuchiwał Kate. Indagował obcesowo kobietę o szarych oczach, pięknym uśmiechu, niedawno wybawioną przez niego z ciężkiej opresji. Poznaną dzisiejszego przedpołudnia barmankę, specjalnie przyjeżdżającą na spotkanie nad brzegiem leniwie płynącej strugi. Czekającą na niego cierpliwie. Sądził, że już o dłuższego czasu.
Po raz drugi dzisiejszego dnia ogarnął go wstyd. Musiał naprawić grubiańskie zachowanie.
Położył rękę na sercu i skłonił głowę. Chciał coś powiedzieć, ale nie mógł wydusić z siebie nawet jednego słowa.
Kobieta właściwie oceniła gest. Wolno skinęła głowa, przyjmując milczące przeprosiny.
– Potomkami istot, spoczywających we wnętrzu pagórka – odpowiedziała ze spokojem. – Oglądałeś je. Wiem, że kopałeś, Długo nie wracałeś, a zabrudzona rękojeść rydla jeszcze sterczy z juków.
Chwilę milczeli. Duży, biały motyl przysiadł na poręczy kozła kolaski Kate, poruszył kilka razy skrzydełkami i odleciał. Barmanka przekręciła głowę, odprowadzając go wzrokiem.
– Kimże oni byli? – zapytał Stuart.
Wpatrywał się w twarz Kate Hawkes. Znajdowali się blisko siebie i Stuart spostrzegł, że i pod oczyma kobieta ma drobniutkie, czarne zagłębienia w skórze. Takie same, jakie widział u kowala, tylko znacznie mniejsze.
Doszedł do wniosku, że wcale jej nie szpecą. Miał ochotę delikatnie je musnąć palcami, a potem pocałować.
– Tego nie wiemy. – Kate pokręciła głową. – Wiemy tylko, że nie byli ludźmi.
Stuart potarł palcami policzek. Wpatrując się w dziwną komorę we wnętrzu wzgórza, odniósł nieco inne wrażenie. Nie chciał jednak przerywać barmance.
– A właściwie, nie do końca byli ludźmi – dodała kobieta po chwili namysłu. – Sądzimy, że można odszukać u nich wiele podobieństw do ludzi. Jednak znacznie się też od nich różnili.
W jej słowach zabrzmiała dziwna nuta tęsknoty. Wargi rozciągnęły się w niepewnym, zakłopotanym uśmiechu, jakby zwierzała się z długo ukrywanej tajemnicy.
– Między innymi tym, że posiadali sześć palców u dłoni? – Stuart zaśmiał się.
Nagle ogarnęło go znużenie. Teraz nie potrafił powściągnąć rubasznej wesołości. Siedząca na koźle szczupła kobieta w ciemnej suknie też mogłaby posiadać dodatkowy palec wskazujący. Stuart uznał, że z pewnością wyglądałby równie ładnie jak pozostałe.
Wiedział, że nie powinien się śmiać, lecz ta chwila już przeminęła.
Zdawało się, że barmanka nie zwróciła uwagi na zachowanie mężczyzny, pewnie dosiadającego dorodnego deresza.
– Tak – poważnym tonem odpowiedziała Kate. Nie uśmiechała się już. – Domyślamy się, że musieli być bardzo silni i odporni na ból. Mieli też ślady na skórze – one nam też pozostały. Nie rozumiemy, dlaczego tu przybyli.
– Jesteśmy ich potomkami – dodała po chwili milczenia. – Możliwe, że my też nie do końca jeszcze jesteśmy ludźmi.
– Wszyscy mieszkańcy White Creek? – Stuart zdziwił się. – Masterson też?
– Masterson nie żyje – odpowiedziała Kate. Jej szare ozy zwęziły się. Stuartowi wydało się, że błysnął w nich gniew.
– Masterson długo o niczym nie wiedział – ciągnęła cichym głosem. – Niedawno poznał prawdę. Dlatego próbował mnie wychłostać, żeby sprawdzić, czy rzeczywiście jesteśmy prawie niezniszczalni. Ale mój zmiennik w saloonie, Bob Wilkes, ten wysoki mężczyzna z wąsami, wiedział o wszystkim. To on zabił Mastersona. Bob jest jednym z nas.
Przez policzek barmanki przebiegł nerwowy tik. Szybkim gestem rozmasowała twarz. Westchnęła.
Kontynuowała spokojnym tonem, jakby przekazywała mało ważną, niezbyt ciekawą wiadomość.
– Masterson chciał cię ścigać. Wściekł się. Bob zdzielił go kolbą w głowę, po tym, jak opowiedziałam mu przed wejściem do saloonu, o co poszło. Masterson miał już broń i po nią sięgnął.
Dłonie kobiety mocniej zacisnęły się na lejcach.
– Pogrzeb będzie jutro – dodała po chwili milczenia.
Stuart w skupieniu przyglądał się kobiecie w czarnej sukni.
– Ci dwaj ludzie, towarzyszący Mastersonowi na podwórku, to jego bracia – ciągnęła dalej barmanka. – Odziedziczą majątek, więc będą milczeć. Za wiele stracą, może nawet życie, jeżeli staną się gadatliwi. Bob Wilkes już z nimi rozmawiał.
– Rozumiem. – Stuart wolno pokiwał głową. – Chyba pomyliłem się w jego ocenie, a może i nie. Zdziwiło mnie, że nie ma pościgu. Co jeszcze po nich odziedziczyliście?
– Bardzo wiele – odpowiedziała Kate. – Jesteśmy pewni, że istoty ze stromego wzgórza nie za bardzo różniły się od ludzi. Mogły się nimi łączyć. Mamy po nich odporność i siłę. Mówią też, że nasze nerwy są inne, znacznie mniej wrażliwe na ból. To, że większość z nas ciebie przerasta, też jest spuścizną po tych przybyszach. White Creek prawie wszystko im zawdzięcza, przede wszystkim bogactwo. Woda wypłukuje z ziemi, będącej miejscem spoczynku tego pojazdu, jakiś składnik. Trawa wspaniale rośnie. Poimy w potoku bydło. Sam widziałeś, jakie jest.
Motyl z powrotem przysiadł na siedzeniu bryczki. Kate Hawkes bezskutecznie próbowała nakryć go delikatnym ruchem wygiętej dłoni. Przestraszony owad odleciał.
– A białe kamienie w wodzie i na brzegu to po prostu kawałki tego czegoś, co ugrzęzło w ziemi – powiedział wolno Stuart. – To w istocie rzeczy są odłamki.
Koń Stuarta podskoczył, ukąszony prze gza.
– Jak oni wyglądają? – cicho zapytała Kate, palcem wskazując w stronę prawie niewidocznego pagórka.
– Nigdy ich nie widziałaś? – zdumiał się Stuart.
– Dla nas to grobowiec przodków – ze spokojem wyjaśniła kobieta. – Nie chcemy go ruszać.
Nagle poruszyła się na koźle. Uderzyła dłonią w bok wozu.
– Nie życzymy też sobie, żeby ktoś wiedział o tym – ciągnęła silnym głosem. – Nie chcemy, żeby traktowano nas jak dziwadła. Żeby robiono nam dagerotypy, a potem sprzedawano w sklepach za parę centów. Albo badano naszą skórę. Nie chcemy, żeby ktoś w przyszłości wkładał nasze zwłoki do formaliny, wycinał wnętrzności, oglądał narządy i pisał prace naukowe.
W głosie Kate Hawkes zabrzmiał gniew.
– Powiedz tylko, jacy oni są – poprosiła spokojniejszym tonem. – Chcielibyśmy to wiedzieć.
– Myślę, ze walczyli do końca – z namysłem odpowiedział Stuart. – Do ostatniej chwili nie zamierzali się poddać wyrokom losu. Odnieśli zwycięstwo, pomimo tego, że ci, których widziałem, zginęli. Sama powiedziałaś, Kate, że jesteście potomkami tych istot. Ktoś musiał przeżyć, a im o to chodziło.
Przyszła mu do głowy dziwna myśl. Chciał się z nią podzielić. Może przypatrująca mu się kobieta spojrzy inaczej na całą tę sprawę.
– Niebawem wszystko na wzgórzu znowu porośnie trawa – dodał po chwili. – Tak jak zwykle. Pamiętaj, że to już przeminęło. Trawa przykryła wszystko.
Kate Hawkes przyglądała mu się uważnie. Nie zwróciła uwagi na słowa Stuarta.
– Powiedz jeszcze, kiedy zacząłeś się domyślać, że w White Creek dzieje się coś dziwnego?
– Wtedy, kiedy powiedziałaś mi, że Apacze nie atakowali waszej osady – Stuart potrząsnął energicznie głową. – Nie rozumiałem, czemu was oszczędzali. Teraz wiem.
Dłonią wskazał wzgórze.
– Zachowali w pamięci przybycie tych istot. Pamiętali o nich.
Znał indiańskie wierzenia. Miał pewność, że to, co powie za chwilę, jest prawdą, choć w dużej części składała się ona jednak z przypuszczeń. Nabrał powietrza w płuca i ciągnął dalej.
– Chyba po prostu to miejsce traktowali jak świętą ziemię. Omijali je, zostawiając przybyszów w spokoju. Może nawet ich chronili. Dzięki temu oni mogli założyć tutaj osadę, żyć na uboczu i przetrwać. Zasypać ziemią ten dziwaczny wehikuł. Może, tak myślę, w ten prosty sposób dopełnili obowiązku pochówku. Nie potrafiłem też zrozumieć, dlaczego nie braliście udziału w tej nieszczęsnej wojnie. Uwierz mi, okazaliście się jedynymi obojętnymi w stosunku do tej sprawy. Niezrozumiale i niepojęte, choć teraz wiem, czemu tak postąpiliście.
Deresz zarżał przeciągle.
– Ja znam sekret White Creek, a jestem w drodze nad Rio Pecos –dodał Stuart po chwili milczenia. – Nie obawiasz się, że wszystko rozpowiem?
Patrzył prosto w szare oczy Kate Hawkes.
– Kowal już cię ocenił. – Barmanka zmrużyła oczy. – Zachowasz tajemnicę. Jest tego pewny.
– Poza tym – kontynuowała spokojnie – powiedział mi, że nie wydusisz z siebie słówka, jeżeli o to poproszę. Przyrzeknij.
Stuart wolno wzruszył ramionami. Nie wahał się jednak, udzielając odpowiedzi.
– Pewnie i tak nikt nie uwierzyłby w moje opowieści. Jeżeli jednak tak sobie życzysz, daję słowo oficera armii Konfederacji, że nic nie zdradzę.
Kobieta skinęła głową. Stuart zrozumiał, że wierzy jego zapewnieniu. Sprawiło mu to radość.
– Kowal twierdzi, że masz czysty umysł – dodała Kate. – Jest w prostej linii potomkiem tych, którzy ocaleli. Ma taki dar.
Stuart pomyślał, że nikt tego nie może sprawdzić, ale nie zamierzał o tym rozmawiać. Nie miałoby to sensu. Chciał jeszcze o coś zapytać, ale się wahał. W końcu zdobył się na odwagę.
– Wyjedź ze mną.
Teraz szło mu składniej.
– Ten cały Masterson miał za nic waszą tajemnicę. To się może powtórzyć.
Poczuł się niezręcznie, że ma jeszcze na głowie nakrycie głowy. Powinien je zdjąć, kiedy po raz wtóry chciał przekonać do siebie Kate Hawkes.
Pośpiesznym gestem naprawił niedopatrzenie.
– Mam ranczo nad Pecos. Dużo pracy mnie czeka, ale dam sobie radę. Po drodze znajdziemy pastora i weźmiemy ślub.
Kate Hawkes potrząsnęła głową.
– Pojechałabym z tobą, ale jeszcze nie jestem na to gotowa. Myślę, że i ty nie do końca rozumiesz, z kim chciałbyś się związać.
Szare oczy nadal wpatrywały się w twarz Stuarta.
– Widzisz, niektórzy z nas twierdzą, że oni wrócą. Zabiorą nas z powrotem do domu.
Głos barmanki zabrzmiał mocno i pewnie. Odwróciła twarz w stronę stromego wzgórza.
– Naprawdę w to wierzysz? – Stuart zdziwił się. – To przecież nie ma sensu.
– Johnie Stuarcie, dla nich kilka stuleci mogło być tylko jedną chwilą – miękko odpowiedziała kobieta. – Tak, wielu z nas w to wierzy.
Kate Hawkes zawahała się.
– Dla wielu z nas ci, którzy leżą we wnętrzu wzgórza, są jak bogowie. Ja muszę najpierw przemyśleć wiele spraw.
– To tylko zmarli. – Stuart pokręcił głową. – Nie możecie żyć wspomnieniami, nie wiedząc nawet dokładnie, kim oni byli.
– Może i tak.
Kate poprawiła ułożenie szala na ramionach.
– Straciłam już sporo czasu. Pora się rozstać.
Wstrząsnęła lejcami. Konie odwróciły łby, chcąc się przekonać, czy mają ruszyć naprzód.
– Muszę przygotować stypę. Mam wiele obowiązków.
Wargi kobiety zadrżały.
– Żegnaj, Johnie Stuarcie.
Stuart przyglądał się bryczce tak długo, aż zamieniła się w niewielki, czarny punkt.
Potem kolanami trącił deresza. Koń i muł szparko ruszyły przed siebie.
Wiedział, że powinien się spieszyć. Do rancza nad Rio Pecos pozostał jeszcze spory kawałek drogi. Powtarzał w myślach, że na miejscu natychmiast zacznie szukać pewnych ludzi, co najmniej czterech, zbuduje dom, korral, kupi bydło. Trzeba będzie schwytać kilkanaście mustangów, okiełznać i sprzedać, żeby zwiększyć zasoby gotówki. Czekało go dużo pracy, ale Stuart wiedział, że da sobie radę.
Nie zamierzał odwracać głowy.
W ustach czuł gorycz. Pomyślał, że znowu coś mu uciekło. Wyjaśnił tajemnicę White Creek, choć wcale tego nie chciał, ale stracił Kate Hawkes.
Trawa szumiała jednostajnie. Wyglądała wspaniale. Zielony, falujący kobierzec ciągnął się aż po widnokrąg. Mimo oddalenia dostrzegał samotny, stromy pagórek, kiedy kilka razy, mimo wszystko, odwrócił głowę.
– W końcu ten dziwaczny wehikuł się skruszy, a nieznana siła, wiążąca ziemię, przestanie działać – i strome wzgórze się zawali.
Ze znużeniem zauważył, że znowu mówi sam do siebie.
– Potem prędko wszystko porośnie niezwykle bujna trawa – dodał po sekundzie namysłu – i nikt już nie pozna tajemnicy White Creek.
15 lutego 2012 r. Roger Redeye
źródło ilustracji: http://www.paintedhills.org/POTTER/pottercvlwar_Cushing.htm