IMPRESJA.
Dzisiaj artysta, z powołania malarz, z zawodu. Z resztą kuternoga. Wstał z łóżka, aż upadł, prawą nogą, bo lewej nie miał. Pogruchotał się, telewizor. Się włączył. Pewnie stało się tak dlatego, że go artysta włączył pilotem, ale pewności nie miał. Dlatego też go włączył i wyłączył drugi raz, bo zapomniał, że już był włączony. Spojrzał na zegarek, w szwajcarskim stylu. Taki sam ser zjadł potem na śniadanie, ale najpierw obejrzał wiadomości w telewizji, bo na gazetę nie było go stać. W kiosku na przeciwko drogie były. Wstał z łóżka i podszedł do sztalugi, o kulach i wziął się za malowanie, bo tylko ono miało uchwyt, za który to, taki sam, identyczny podniósł kubek, z wybitnym uchem. Kiedyś po prostu zaatakowały go dresy, nie było go stać na lekarza i tak już zostało. Następnie artysta malaż zaczął… czy tam malarz, bo malaria, zaczął dzień przeglądając ogłoszenia w gazecie. Sprzedam opla. W dobrej cenie, tylko drogo. Nieużywany. Przebieg 1000 kilometrów. Ech wzdechnął. Opel mógł biec, bo miał nogi. Wyjrzał przez okno i wyszedł na plener. Impresjoniści musieli malować szybko, bo się krajobraz zmieniał, szczególnie zaś wtedy jak się przesiadał. Wyjął pędzel. Miał łatwiej, bo była inwazja zombie, a one wolno chodzą, to się krajobraz nie zmieniał.
Z dnia na dzień, dzień piękniał. Gdzieś w oddali drzewo miałczało. To był kot. Malarz wziął płótno i postawił na stelarzu. Wziął też pędzel i zanurzył w farbie i wyjął z farby i dotknął pędzlem płótna i oderwał pędzel od płótna. Był on mały i niepozorny, ale takimi pędzlami impresjoniści zwykli tworzyć dzieła. Mu też wyszło w końcu przyjemne nawet z grubsza dzieło impresjonistyczne, w impresjonistycznym stylu, bo impresjonistów już nie ma. Wtedy podeszło do niego dużo zombie i zaczęli go gryźć po nodze. Wtedy podeszło do nich dużo zombie defenderów i zaczęli ich tłuc kijami po głowach, aż im mózg wyleciał. Jak wszystkie trupy już nie żyły i paru co jeszcze żyło też już nie żyło, a reszta została, to wszyscy poszli. Artysta, malarz leżał se tak na ziemi. Wtedy właśnie na kilka minut przed śmiercią, odzyskał chęć do życia. Żeby pandemia w jego ciele się nie rozprzestrzeniła i żeby żył, to obciął sobie nogę maczetą i też za nimi poszedł. Wszedł do domu, co oni też tam wszedli. Domyślił się, że oni wszedli, bo drzwi były otwarte. Wszedł do windy. Był tam zombie, co też tam wszedł i jechał tam z parteru. Pomachał do niego, a on też do niego pomachał i obaj do siebie pomachali. Artysta wyszedł przez drzwi, od windy. Wiedział, gdzie wysiąść, bo zobaczył przez okno, gdzie oni wysiedli. Zombie za to pojechał na dziesiąte, na obiad. Pomachał mu. Wyszedł i wszedł do mieszkania. Wiedział, które to mieszkanie, bo on tam też mieszkał, w poprzednim wcieleniu. Wtedy ugryzł go zombie i musiał się wyprowadzić, bo umarł, żeby żyć. Właśnie dlatego się minął w windzie i sobie pomachał, bo się znał. W mieszkaniu przebywali zombie defenderzy.
– Super, darmowa siła robocza. – powiedział jeden z nich.
– Ale kieszonkowe chyba dajecie? – zapytał.
– Jak nam dasz, to ci damy. Jaką pozycję lubisz?
– Chcę snajperkę. – powiedział. I dali mu.
– W sąsiednim bloku, sąsiadującym z tym, co my w nim teraz jesteśmy.
– Co?
– Gunwo. Zombie so.
– To idźmy tam.
– Niestety zombie mądrzeją i żądają parytetu.
– Zielona marchwia. I co teraz?
– Musimy ich rozwalić.
– Może nie będzie trzeba. Może zwycięży wśrod nich ludzki gen.
– Może masz rację. – zombie defender uśmiechnął się pod oczami. Z za rogu wyszedł mąż o kicie falistej, z szyszaka wystałej i zbroi srebrzystej, ciepłej zapewno, bo z kaloryferem była. U boku, przytroczony do pasa miał miecz i mięśnie. W pasie przepasany był pasem skórzanym. Jednym słowem był uzbrojony od czubka głowy po czoło, od czoła do szyi, od szyi do barów, od barów do pasa, od pasa do kolan i od kolan do kostek. Miał też buty.
– Kto to jest? – zapytał malarz.
– Wrąbie Szrama, ksywa Ludzki Gen. Nie braliśmy go dotąd na misje, bo wygląda jak legionista rzymski.
Poszli więc na akcje do sąsiedniego bloku, tego co stał obok. Jak już doszli to okazało się, że blok okalał plac. Dziwne to było, bo przez to blok wyglądał jakby ktoś odkładał na sobie wielkie, kwadratowe ciastka, z dziurką, zabetonował je, a potem wydrążył w nich mieszkania i ponumerował ich drzwi, w kolejności alfabetecznej. Na tym dziedzińcu, w kółko Macieju, tylko, że po kwadracie chodziły bez celu zombie. Na szczęście nie musiały mieć celu, bo to one były celami. W tym samym momencie usłyszeli dźwięk. To szyby wybiły dzieci. Ktoś zawołał przez okno, żeby dzieci też poszły na akcję. Dzieci poszły.
Artysta, malarz zajął pozycję bojową. Położył się w okolicach chyba cukru pudru, z tego ciastka, co stałoleżało pod tym w którym był i wycelował w zombie. Wystrzelił serię że snajperki i tak ułożył trupy, strzelając w nie, że zrobił dzieło artystyczne. Potem Ludzki Gen rzucił mieczem, tak, że aż trafił, jak gdyby nożem rzucał w głowę. Potem wyciągnął drugi miecz i też nim rzucił, ale nie trafił. Trzecim już nie rzucał, ale trafił. Wtedy pojawił się w korytarzu drugi zombie. Za nim szedł pierwszy. Ogólnie dużo ich tam było. Jeden z nich, to był ten, co wtedy do siebie pomachali – artysta, malarz i on właśnie. A on wiedział i miał świadomość. Artysta to odgadł – poznał po kolorach i wiedział, że może mu ufać i tak też uczynił. Powiedział do Myszy, bo taką miał ksywkę jeden defender, ten co to na niego mówili Dżordż, bo miał na imię Paweł, a na drugie też Tomek, żeby dał mu broń. Paweł zaś nie chciał dać broni zombie. Wtedy artysta, malarz powiedział, żeby dał mu broń, bo snajperkę mu korniki zjadły. Tomek się tym przejął i dał artyście broń. Malarz za to dał ją zombiemu, a ten powystrzeliwał cały korytarz. Potem strzelił sobie w serce, ale nie zginął, więc skoczył z mostu, kulą w płot. Wtedy rikoszet trafił malarza, a nasi wygrali.
– Szkoda mi tego malarza… – powiedział dowódca grupy. – Może ktoś może coś o nim powiedzieć, tak, żeby upamiętnić?
– Ja mogę. – odrzekł jego kolega z ławki szkolnej. – W szkole dobrze się uczył. Miał same szóstki… piątki… czwórki… trójki… dwójki i jedynki… plus. – mówiąc to pokiwał głową że zrozumieniem, a inni uronili łzę i ją starli, a samuraj zrobił honorowe harakiri i sepuku.
Trzeciego dnia dowódca rzekł.
– Upamiętnimy go! – zakrzyknął dowódca. – Ty umiesz najlepiej malować. Wyjdziesz przed dom i wykończysz jego dzieło. Żebyś mógł to zrobić, ze wszystkimi fajerwerkami, to my wysadzimy ten oto budynek, w którym stoimy i to namalujesz. Tylko szybko, jak to impresjonista.
– Ale jak? – zapytał ten do którego mówił.
– No jakto? Znajdziesz jakiś szary prostokąt (budynek), jak nie będzie, to domalujesz, a jak my wybuchniemy, to na*ieprzysz nań pomarańczowy, czerwonego i trotylu trochę i ten, no, jeszcze taki jasny, ale nie brązowy… ach… żółty i heja.
– Lajcik zioooom. – przybili haj fajf i poszedł.
– Ja nie chcę ginąć – zauważył Pszemek.
– To wyjdź – powiedział Maciek z Klanu i wyrzucił go przez okno.
Szybko znalazł dzieło i je docenił. Następnie na środku, w okolicach Szczecina, to tam, gdzie się morze zaczyna, namalował wielki, je*utny prostokąt. Potem przełamał pędzel, żeby szybciej malować i wybuchł. Na szczęśnie zdążył i na*ebał wszystkich jasnych farb, a potem jeszcze strzelił tam z paintbala. Posiwiał głową z uznaniem. Wtedy podszedł do niego artysta-malarz.
– Ty żyjesz? – zapytał go
– Nom. – odpowiedział malarz. – Zakiliłem Neo i odebrałem słuchawkę z matriksa, a potem zakiliłem tego Mysza, czy Szczura i podłączyłem się z powrotem. Btw* (*czytywać – tą drogą podążawszy) s*ieprzyłeś mi dzieło… i pędzel…
– Wiem. – odrzekłwestchnął on… i poszli na piwo, w stronę Zachodzącego Słońca…