Charcząc z wysiłku, wyrwał z gruzowiska kolejną cegłę. Potem następną, za kilka minut trzecią. Sterta porannego urobku, ułożona wzdłuż chybotliwej, grożącej zawaleniem ściany, znowu urosła.
Ręce krwawiły, więc wytarł je o tunikę. Pamiętał, że tak ją nazywano, kiedy nakładał owo skąpe odzienie, szykując się do tego długotrwałego snu. Gdy się z niego przebudził, szata nadal lśniła blaskiem nieskazitelnej bieli, ale teraz przypominała łachman, usmolony i postrzępiony, ledwo okrywający wychudłe ciało.
Skóra dłoni zaczynała grubieć, mięśnie tężały, jednak zmiany zachodziły rozpaczliwie wolno. Poranione dłonie sprawiały dokuczliwy ból, ale nie mógł czekać, aż głębokie otarcia się zabliźnią. Jeżeli chciał się wydostać na zewnątrz, musiał, bez względu na otępiające znużenie, drążyć przesmyk. Szczury stawały się coraz bardziej natrętne. I coraz bardziej zuchwałe.
Sądził, że na zewnątrz rozległej i wysokiej sali słońce już wzeszło, bo niedawno się obudził. Starał się zachować dobowy rytm życia i dużo spać, dobrze rozumiejąc, że jest zbyt wycieńczony, żeby pozwolić sobie na szafowanie wątłymi siłami. Miał jeszcze pewność w innej sprawie – dająca blask i ciepło gwiazda na pewno nadal istniała. Jej promienie przenikały do środka przez kilka niewielkich otworów pod sklepieniem, a po dłuższym czasie zanikały – gdy na zewnątrz, tam, gdzie rozpaczliwie pragnął dotrzeć, zapadała noc. Wtedy i on układał się w swoim potężnym sarkofagu – i w końcu zasypiał.
Każdego z kolejnych niby-dni sen ogarniał jego zmęczone ciało coraz szybciej i łatwiej, prawie niepostrzeżenie. Często odpoczywał, bo coś, co określał dniem, oznaczało jednocześnie morderczy wysiłek. Pracę ponad siły dla niego, człowieka niedawno wybudzonego przez automaty z hibernacji. Jednostajny mozół, z każdym wydartym złomowisku kamieniem i prętem wysysający wątły zasób energii z wynędzniałego, pozbawionego nawet grama tłuszczu ciała.
Zasypiając zawsze myślał tylko o jednym, a rano sprawdzał, czy jego pragnienie się ziściło. Miał nadzieję, że odskoczy któraś z przezroczystych pokryw kilkunastu wielkich, metalowych pojemników – komór kriogenicznych. Pojawi się towarzysz, zdolny pomóc mu w drążeniu przesmyku – wyjścia na wolność. Ktoś, kto dołączy do niego w torowaniu drogi ucieczki z tej rozległej hali, w niezrozumiały i niepojęty sposób przemienionej w podziemną kryptę.
Dobrze też wiedział, co powie, kiedy kolejny przywrócony do życia człowiek oprzytomnieje i trochę dojdzie do siebie. Te słowa układał sobie w głowie, kiedy obluzowywał kolejny głaz.
Przekaże, żeby nowy więzień tonącej w ciemności hali niczemu się nie dziwił. Podkreśli, że tak naprawdę tutaj nie istnieją dzień i noc – wszystko wypełnia półmrok, przez krótki czas ledwie rozświetlany wąskimi strumyczkami światła i szybko przechodzący w całkowitą ciemność. Powie jeszcze, że ściany dawnej hali nadal trwają niewzruszone w swojej spoistości – już to sprawdził. Z uśmiechem wspomni, żeby przed chwilą obudzony człowiek nie dziwił się girlandom pajęczyn, kurzowi, stęchliźnie, strumyczkowi wody, ospale ciurkającemu ze sklepienia. Tę brudną ciecz, pełną robaków i dziwnych żyjątek, powinien błogosławić, bo pozwalała utrzymać się przy życiu. Żeby nie dziwił się opasłym szczurom, podchodzącym coraz bliżej, jedynym oprócz nich istotom w tej wysokiej niczym dawna katedra sali, tylko na nie uważał – i zawsze, kładąc się na spoczynek, zamykał wieko.
Z naciskiem zaznaczy, żeby pomógł w drążeniu przesmyku, wąskiego tuneliku, jedynej drogi do wolności. Do wydostania się na światło dnia – i do zrozumienia, cóż się wydarzyło podczas ich wieloletniego snu w komorach kriogenicznych. Wielkich skrzyniach, poufale nazywanych sarkofagami przez wybierających ten sposób ozdrowienia pacjentów. Z uśmiechem nadmieni, że pewnie wskutek jakiejś awarii okres hibernacji trwał dziwnie długo, a w tym czasie coś diametralnie się zmieniło. Jednakże w końcu się obudzili – i jeżeli stąd nie wyjdą, zginą. Zaatakują ich wielkie szczurzyska. Powie jeszcze coś najważniejszego: nie wiadomo, czy ten wąski chodnik w masie cegieł i kamieni, zawalających dawny korytarz wejściowy wyprowadzi ich na wolność. Jest jednak jedyną szansą uwolnienia – i jedyną drogą ucieczki przed nieuchronnym pożarciem przez zwierzęcych sąsiadów.
Człowiek, ubrany w niegdyś biały, prosty strój bez rękawów, niesięgający kolan, westchnął ciężko. O takiej rozmowie myślał codziennie. Układał sobie zdania, szukał w pamięci potrzebnych słów, wydobywał je z mroku nieużywania – i niepamięci.
Rankiem, gdy wreszcie promienie słońca przebiły się przez wąskie dziury w sklepieniu, zawsze sprawdzał sarkofagi. Stały w długim szeregu, czarne już niczym katafalki od prawie skamieniałego kurzu, popstrzone szczurzymi odchodami. Dobrze pamiętał, że kiedy dawno temu wchodził do sali, błyszczały śnieżną bielą. Nadal jednak każdą z potężnych komór otaczał liczny zespół metalowych walców, sześcianów i prostopadłościanów: agregatów pomocniczych, automatów sterujących, zbiorników regeneracyjnych. Przypomniał już sobie ich nazwy. Pamiętał, że te urządzenia posiadały kluczowe znaczenie dla procesu niezakłóconego, ozdrowieńczego letargu, podobnego do śmierci – i miały działać przez niewyobrażalnie długi czas. Tak twierdzili uśmiechnięci lekarze i inżynierowie.
Przechodził obok sarkofagów zaraz po południu. Pory dnia w podziemnej krypcie określał na podstawie siły promieni słonecznych – wtedy świeciły najjaśniej. Sam dla siebie przechadzkę nazywał „spacerem”. Później układał się do drzemki w swojej komorze, nigdy nie zapominając zamknąć przezroczystego wieka i sprawdzić, czy ranty nakrycia dobrze weszły w wyżłobienia korpusu komory kriogenicznej.
Większość z tych ciemnych brył ziała już pustką, a odchylone pokrywy pokrył gruby całun brudu. Niekiedy w środku harcowały szczury, jakby czegoś szukając. Jednakże prawie tuzina sarkofagów nie naruszył ząb czasu, tak samo jak ludzi, leżących w środku, nadal pogrążonych we śnie. Lubił się im przyglądać, szczupłym postaciom z wyrazem wiecznego zamyślenia na twarzach, trwających w bezruchu, spowitych gęstwą przewodów i rurek, często zakończonych wbitymi w ich ciała igłami. Niekiedy podajniki pulsowały nagle zmieniającą się barwą, wyraźnie widoczną mimo otuliny pyłu. Coś chyba dostarczały – a więc nadal działały, podtrzymując letarg.
Czasem kawałkiem cegły, mimo tego, że przenikliwy zamróz pokrywy prawie parzył zimnem dłonie, wydrapywał linie w grubej warstwie kurzu okrywającej wieka. Znaki układały się w dziwne reliefy – i zastanawiał się, jak zostaną odczytane, kiedy któraś z tych postaci się zbudzi. Wtedy począł starannie wydrapywać kolejne kreski, żeby ułożyły się w rysunek, stworzyły informacyjny przekaz. Nie sądził, żeby szkodził nieznanym towarzyszom – uważał, żeby nie dotknąć niczego istotnego.
Na pewno agregaty przy tych sarkofagach nadal pracowały – nie dostrzegał oznak rozkładu ciał. Postacie trwały, czekając na swój czas, chwilę przebudzenia, a właściwie zmartwychwstania do nowego życia.
Człowiek w brudnym okryciu przypominającym tunikę potrząsnął głową – rozmyślania zabierały czas, a jego czekała otępiająca praca, zawsze ta sama.
Sprawdził umieszczenie grudy materii, czule nazywanej przez niego „lampeczką”. Znalazł ją parę godzin po odzyskaniu przytomności i wydostaniu się z sarkofagu, w dozowniku z odchyloną pokrywą – stwardniałą bryłę jakiejś substancji, pewnie odżywki, świecącej w ciemności. Mocno fosforyzowała. Od razu zacisnął na niej pięść, a teraz towarzyszyła mu wszędzie. Dbał o nią, przed pracą przemyśliwał, gdzie ją położy, żeby nie została przypadkiem zgnieciona. Sprawdzał, czy leży wraz z nim w sarkofagu. Umożliwiała pracę w ciemności przesmyku, gdzie już nie docierał żaden promień słońca. Porowata pecyna nieznanej substancji okazała się równie ważna jak brudna woda, cieknąca z sufitu, i zwietrzałe odżywki, jedyne źródło pożywienia. Niekiedy łapał się na tym, że czule przemawia do swojej dziwnej latarki, jakby niespodziewanie pojawił się przy nim milczący przyjaciel.
Rzucił okiem na stertę cegieł: wyglądała już naprawdę pokaźnie. Przynajmniej część dzisiejszego urobku powinien przenieść do sali, żeby swobodnie poruszać się w wydzieranym zwałowisku przesmyku.
Miał nadzieję, że wyprowadzi go do wolności. Do dziennego światła, powietrza nieprzesyconego kurzem, stęchlizną i odorem opasłych cielsk szczurów. Do świata, opuszczonego dawno, kiedy sam, bez niczyjej pomocy, ułożył się w jednym z tych metalowych grobowców czasu.
***
Krwawiącymi palcami otarł pot z czoła. Zmęczył się, przy ostatnich przenoszonych kamieniach znowu jęczał z wysiłku. Wiedział, że powinien coś zjeść i odpocząć, jeżeli kołaczące serce ma wytrzymać kolejne dni mordęgi.
Dwa szczury, wyrośnięte niczym tęgie kocury, wynurzyły się zza pryzmy gruzu i bez pośpiechu pomaszerowały w stronę jednego z sarkofagów. Słabo już widocznego – mrok się pogłębiał. Patrzył na nie z uwagą, bo one na pewno wydostawały się na zewnątrz – nie mogło być inaczej. Imponowały tuszą i wielkością, a w krypcie nie znajdywały dość pożywienia. Miały swoje własne przesmyki i swobodnie nimi wędrowały, a halę komór kriogenicznych wykorzystywały jako bezpieczne legowisko. Tak jak zawsze, szybko zniknęły w narastającym cieniu, jak duchy. Przyczaiły się teraz gdzieś w ukryciu, gotowe do skoku.
Westchnął, przysiadł na pryzmie urobku i splunął na kamienie.
Tutaj wszystko się mieszało – dzień z nocą, nikłe światło z ciemnością, wątła nadzieja na ocalenie z przepełniającą duszę rozpaczą. Wyraziście istniało tylko to rozlegle pomieszczenie, z niewielkimi otworami w sklepieniu, przepuszczającymi strumyczki dziennego blasku i ciurkającą z jednego miejsca wodą, tworzącą kałużę na posadzce.
Szczury też chłeptały z wgłębienia w kamiennych flizach, nie zwracając na niego uwagi. Nawet nie musiał racjonować zanieczyszczonej piaskiem i ziemią cieczy, pełnej dziwnie wyglądających żyjątek – mógł pić do syta. Sądził, że wijące się brudnej wodzie niewielkie robaki stanowią cenne uzupełnienie odżywek, więc starannie rozgryzał śliskie żyjątka, niektóre całkiem pokaźne. Początkowo zbierało mu się na wymioty, potem z satysfakcją zauważył, że się przyzwyczaił. Teraz zaczynały mu nawet smakować.
Wyszarpnął z gruzowiska jeszcze jeden kamień. Wyciąganie odłamków głazów szło znacznie łatwiej – najczęściej miały obły kształt, ułatwiający zadanie. Kawałek skały wywołał małą lawinę – posypały się cegły, belki, grube teowniki i pręty. Wcale nie miał zamiaru oczyścić całego zasypanego korytarza – za każdym krokiem odsłaniał kolejny odcinek stropu i tworzył wąski chodnik o szerokości niewiele większej niż jego barki. Dobrze pamiętał, że właśnie tym korytarzem, oświetlonym blaskiem wielu lamp, w asyście kilkunastu osób wchodził do sali z sarkofagami.
Metalowa powała trzymała się mocno, napawając go dziwną otuchą. Miał pewność, że nic nie zleci mu na głowę i nie roztrzaska czaszki.
Przysiadł na chwilę, żeby odpocząć. Zebrać siły, a potem powlec się do swojego legowiska, przeżuć kolejną odżywkę. Zżuć koncentrat, wyjęty z agregatu z odchylonym wiekiem, prawie już skamieniały ze starości, czasami rozsypujący się w proch – takie zlizywał. Potem zapaść w drzemkę, pełną niespokojnych majaków, widząc obserwujące go ślepia szczurów, a po przebudzeniu wrócić do mozolnej harówy w mroku i pyle.
W tym wszystkim liczyło się tylko jedno – przesmyk się wydłużał.
***
Lubił chwile południowej drzemki. Teraz też wygodnie wyciągnął nogi i z wysiłkiem zamknął przezroczyste wieko. Trzasnęło, wchodząc w wyżłobienia korpusu.
Kilka szczurów, tak jak zwykle, szybko zgromadziło się przy komorze kriogenicznej, a trzech zuchwalców zgrabnie wspięło się na pokrywę. Jeden z nich wsadził czubek nosa w otwór po oderwanym przewodzie, a jego zęby zachrzęściły na grubej powłoce nakrycia. Po chwili drugi zaczął pracować przy innej dziurze.
Wieko jednak trwało nienaruszone, nawet nie zarysowane, jak chroniący ciało gruby kirys.
Nie zwracał uwagi na ich wysiłki, choć wiedział, że sprawdzają wytrzymałość materiału – pokrywa nadal stawiała skuteczny opór zakusom czerwonookich zwierzaków. Dobrze rozumiał, o co im chodzi – chciały go zeżreć, pewnie we śnie, a przynajmniej spróbować, jak smakuje. Nie przejmował się tym, bo, jak na razie, masywne nakrycie stanowiło zaporę nie do przebycia. Kiedyś pewnie szczurzyska poszerzą otwory – ciągle nad tym pracowały – i skoczą na niego, sądził jednak, że przedtem zdąży wydrążyć przesmyk. Gdyby doprowadził go do ślepego zaułka kamiennej ściany, i tak miał zamiar się zabić. Rozwalić sobie odłamkiem cegły czaszkę albo którymś z kawałków szkła, które niekiedy znajdował, podciąć sobie żyły. Kilka już odłożył.
O wiele bardziej interesował się odżywkami. Pozwalały utrzymać się przy życiu. Sporo ich znajdował w licznych agregatach, otaczających puste komory. Dostęp nie sprawiał trudności – pokrywy łatwo ustępowały. Przypuszczał, że w chwili wybudzenia pacjenta z letargu jakiś system sterujący zwalniał niepotrzebne już blokady i zabezpieczenia. Odskakiwały wtedy przewody, łączące wieko z innymi maszynami opiekuńczymi, bo wijące się pęki rur nadal leżały na posadce.
Wiele dozowników nosiło ślady szczurzych zębów, jednak większość przetrwała nienaruszona – najwidoczniej zawartość nie smakowała stadu, bytującemu w wypełnionej półmrokiem hali, teraz już krypcie. Potężne szczurzyska żywiły się czymś innym, a teraz najwyraźniej miały chęć na niego. Kiedy o tym myślał, zawsze czuł przypływ energii – i z większą zaciekłością wyszarpywał gruzowisku wąskie przejście.
Postać w brudnej i podartej tunice westchnęła ciężko. Przebudzony nie wiedział, czy dotrze do jakiegoś wyjścia, zanim jego zwierzęcy towarzysze sforsują wieko. Nie miał nawet pewności, czy w ogóle takie istnieje. Wiedział tylko, że musi próbować.
Zasypiając, słyszał jeszcze zgrzyty szczurzych szczęk, szarpiących nakryciem skrzyni. Widział czerwonawe ogniki ślepi, wpatrujących się w niego uważnie.
***
Następnego dnia dotarł do kamiennej ściany, litej, przypominającej skałę, nie do pokonania – i po długiej chwili bezradności i zwątpienia, przechodzącego w rozpacz, ogarnęła go euforia radości.
Szybko zrozumiał, dlaczego napotkał nieprzebytą przegrodę. Drążył przesmyk po skosie, nieznacznym, ale jednak odchylającym się od osi korytarza. Teraz ściana, przed którą długo stał z pustką w mózgu, stanie się przewodnikiem w tej czeluści, gdzie się znajdował. Praca powinna iść sprawniej – jeden bok przesmyku był już gotowy. Równie prędko sprawdził, że jego morderczy wysiłek przynosi teraz lepszy efekt. Szparko wydzierał zwalisku kolejne cegły, kamienie i belki. Chcąc złapać oddech, z przyjemnością opierał plecy o kamienny mur, ociekający wilgocią. Ten chłodny dotyk, przeszywający dreszczem wynędzniałe ciało, odbierał jak przyjacielskie muśnięcie, niemal jak pieszczotę milczącego sojusznika.
Pracował intensywniej, więc częściej odpoczywał. Wydłużał też drzemki.
Przy sarkofagu gromadziło się wtedy coraz więcej szczurów. Zauważył, że zaczynają ze sobą współpracować – teraz kilkanaście wgryzało się w otwory, znajdujące się na wysokości jego twarzy. Jedna z dziur nieco się poszerzyła.
Nie przejmował się tym – przepełniała go dziwna wiara, że znajduje się już blisko wyjścia. Pamiętał ten korytarz, kiedy wchodził w towarzystwie lekarzy i pielęgniarek do hali kriogenicznej. Przemierzył go szybko, choć wcale się nie spieszył. Wyjście na świat, rozświetlony słońcem, musiało znajdować się niedaleko.
Wygodnie wyciągnął się w sarkofagu. Z wątłych mięśni krwawiących rąk powoli odpływało znużenie.
Chrobot ostrych zębów wplótł się w jednostajne ciurkanie wody ze sklepienia.
– Gryźcie sobie – mruknął pod nosem. – Nie utuczycie się na mnie. Niebawem zobaczę słońce, a wy, parszywcy, zostaniecie w tym grobowym mroku i kurzu.
***
Coraz częściej myślał, dlaczego obudził się pod ziemią, w ciszy, przerywanej tylko uderzeniami kropel wody o posadzkę i piskami szczurów – i nie pojmował, co się stało.
Sadził, że automaty we właściwym czasie przerwały okres letargu. Miał trwać długo, a nawet bardzo długo. Nigdy nie dopytywał się, kiedy otworzy oczy i przekona się, że opracowano lek na jego chorobę. Zachłannie zawłaszczała ciało – czuł coraz grubszą narośl w brzuchu. Docierała już do płuc. Czasami, po nowych zabiegach, trochę się zmniejszała, ale potem znowu rosła. I twardniała.
Medycy twierdzili, że dojrzewa.
Wyraźnie już czuł ją dotykiem palców, ten byt wewnątrz ciała, nieubłaganie je opanowujący. Wiedział, że choroba dotknęła nie tylko jego – takich jak on naliczono już wielu – i że kończy się w jeden sposób: śmiercią w okropnych męczarniach, kiedy nieznany stwór w końcu spróbuje opuścić ciało nosiciela. Istniała droga ucieczki przed takim losem – kończący życie zastrzyk. Stwór nadal jeszcze żył, karmiąc się martwymi już tkankami, ale wtedy rozprawiano się z nim szybko i bez litości. Często wykorzystywano żyjącego jeszcze robaka do badań, celem opracowania antidotum, a także leków uśmiercających go w ludzkim ciele – bez szkody dla pacjenta. Prace jednak przebiegały powoli, a jego nieubłaganie zaczynał gonić czas. Ostateczna diagnoza brzmiała tak, jak i dla innych zarażonych – nieuleczalne stadium choroby.
Wtedy dowiedział się o istnieniu hali komór kriogenicznych. Niewielu wiedziało, że powstała, już sporo lat temu.
– Przekazujemy informację o niej ludziom naprawdę bardzo bogatym – stwierdził ze skąpym uśmiechem ordynator leczącego go zespołu. – Niewyobrażalnie bogatym… Jej utrzymanie jest szaleńczo drogie, a liczba miejsc ograniczona. Zapadnięcie w letarg w komorze, nazywanej po prostu sarkofagiem, daje jedyną szansę ujścia śmierci – ciągnął, starannie przecierając okulary. – Sądzimy, że opracujemy remedium na atakującego nasze ciała przeklętego robaka, ale prace zajmą wiele lat. Orientujemy się już, ile… On też zaśnie, a w międzyczasie automaty dostarczą ciału środki, niszczące spętanego letargiem przybysza. Ciągle udoskonalane, mocniejsze. Nowe… Powrót do życia okaże się wspaniały – wewnętrzny wróg zniknie, ciało ozdrowieje.
Pamiętał, że wydał wszystko, co miał, na przygotowania i niewyobrażalnie długi sen w komorze kriogenicznej.
Teraz, kiedy kaszląc i plując ze zmęczenia, wydzierał zwałowisku kolejne cegły i kamienie, nie miało to już znaczenia. Za to coraz częściej przypominał sobie dzień, kiedy wszedł do hali. Przypominał sobie idealnie wystrzyżone trawniki, lekki szelest wiatru, poruszającego liśćmi drzew, szum fontann, ciągnących się aż po widnokrąg i formujących wysokie kolumny wody. I wejście do hali bez okien, przypominającej kamienną, monolityczną bryłę – krótki korytarz w niepokaźnej dobudówce. Pokonał go szybko, choć miał wrażenie, że zmierza do platformy szafotu.
– Kilkanaście kroków… – mruknął do siebie, wyciągając kolejny odłam głazu. – Przeszedłem go w okamgnieniu, więc przesmyk nie może być dłuższy.
Z wściekłością wyrwał sterczącą między cegłami metalową płytę. Mimo lampeczki ledwo ją widział – im dalej od sarkofagów, tym bardziej mrok gęstniał.
Krew kapała z palców. Oblizał je łakomie – polubił smak swojej krwi, podobnie jak szczury. Teraz towarzyszyły mu także i tutaj i też zlizywały z posadzki czerwone krople, kapiące z jego dłoni i przedramion.
Jeden z nich przerwał posiłek. Podniesiony nos łowił jakiś zapach, a potem gryzoń bez wahania skoczył na stertę urobku.
Postać w brudnym chitonie podniosła bryłę fosforyzującej materii. Już dobrze widział, że szczur wspina się do góry, ponad jego głowę, a potem niknie w niewielkim otworze. Za nim śmignęły dwa kolejne. Słyszał pisk – miał wrażenie, że radosny. Przybliżył swoje nędzne źródło światła i poczuł, jak szybko bije jego serce.
Otwór wiódł prawie pionowo do góry, a szczurzyska zniknęły.
Wydostały się – jedna myśl tłukła się w głowie. – Ścierwa wykorzystały przesmyk i znalazły nowe przejście.
Upewnił się też o jednym – ktoś starannie zasypał halę. Ukrył ją. Pewnie stanowiła teraz trzon rozległego wzgórza. Pagórka albo kurhanu, nakrytego grubą warstwą ziemi.
Z luźnych w tym miejscu kamieni, cegieł i kawałów gruzu sterczał pręt. Wyrwał go zadziwiająco łatwo. Niecierpliwie zaczął dźgać metalową zdobyczą w szpary pomiędzy elementami zwałowiska, pchając, ile tylko miał sił, podważając je, wyłuskując jeden po drugim.
Luźne! Są luźne! – kolejna myśl zajęła umysł. – Niestarannie zasypali wyjście.
Ledwo zdążył uskoczyć przed lawiną głazów i cegieł, sypiącą się z góry. Kurz i pył wypełniły płuca. Spazmatycznie kaszlał, łapiąc oddech i ściskając w dłoni swoją latareczkę.
Wysoko nad głową widział niewielkie otwory, rozświetlone blaskiem dnia, a na twarzy poczuł powiew powietrza. Pachniało upajająco. Światło wydobywało z szarego już półmroku kontury osadzonych w ścianach klamer. I coś najważniejszego – uchwyt klapy, zamykającej wyjście.
Te otwory, może dziury w gruncie, okalały metalowe zamknięcie. Wystarczało je wyważyć.
Rzężenie szczurów przerwało rozmyślania. Dwie sztuki konały, leżąc na grzbietach, porwane zwalającą się masą kamieni. Starannie dobijał je uderzeniami pręta, aż w końcu zamilkły.
Oblizał upaćkane posoką palce. Też mu smakowała, inaczej, ale wcale nieźle.
– Zjadłbym was, żeby w końcu poczuć smak mięsa – mruknął, chwytając pierwszą ankrę w ścianie. – Gnijcie sobie, bo opuszczam wasze królestwo.
Wspinał się z wysiłkiem, ale nie czuł już zmęczenia, tylko przepełniającą go radosną euforię – wyzwolenie i wyjaśnienie wszystkiego, co się wydarzyło podczas niebytu w mroźnej komorze, znajdowało się w zasięgu jego ręki.
***
Blask słonecznego światła oślepił mu oczy. Kilka razy zamykał i otwierał powieki, żeby przyzwyczaić wzrok do zadziwiającej, tak dawno nieoglądanej jasności dnia. Klęczał na ziemi, ze spuszczoną głową, czekając, aż zacznie normalnie widzieć.
W końcu ją uniósł. Już nie atakowała go plama białego światła, porażająca tęczówki swoją intensywnością, powodująca świdrujący ból gałek ocznych. Dostrzegał wysokie źdźbła trawy, poruszane łagodnym podmuchem wiatru. Czarnego żuczka uciekającego w popłochu. Kilka nieśpiesznie wędrujących biedronek.
Ujrzał też widok, przeszywający radością niespokojnie kołaczące serce – ludzi, stojących blisko, ledwie o paręnaście kroków, patrzących na niego w milczeniu.
Wyglądali dziwnie. Głowy chroniły okrągłe okrycia, przypominające kaski, teraz lśniące odbitymi promieniami słońca, a torsy osłaniały wstęgi metalu, zachodzące na siebie. W dłoniach trzymali przedmioty przypominające niedawno porzucony przez niego pręt. Końcówki gładkich kijów wieńczyły długie groty.
Na hełmie najbliżej stojącego mężczyzny pysznił się czerwony pióropusz.
Chciał coś powiedzieć, przywitać się, przekazać w powszechnie stosowanym i przez wszystkich rozumianym języku swoją radość. Ci ludzie musieli przecież znać wszędzie używaną, jednakową mowę ludzi.
Z zatkanego pyłem i kurzem gardła wydobył się tylko słaby skrzek. Odkaszlnął, wypluł blokującą jamę ustną ziemię – i wzniósł dłoń z bryłką skamieniałej materii, aby chociaż gestem okazać, jak bardzo się cieszy.
Usta dziwnie ubranych mężczyzn teraz się poruszały. Twarz człowieka w hełmie z kitą ptasich lotek wykrzywił grymas. Wszyscy niezrozumiale wrzeszczeli, gniewnie, a kilku pospiesznie osłoniło się płaskimi platformami z jaskrawymi znakami.
Rozumiał już niektóre słowa, coraz więcej szybko wypowiadanych, kipiących wściekłością słów, wychwytywał ich znaczenie, łączył w zdania. Znał ten dziwny język, pamiętał mowę używaną w bardzo zamierzchłych czasach, bo kiedyś pilnie ją studiował, a potem długo wykładał adeptom historii. Pasjonował się tym dawnym dialektem, poświęcając jego poznaniu mnóstwo czasu – i dobrze nim kiedyś władał.
– Zabić tego śmierdzącego Gala, podziemnego szczura! Co on robi pośrodku obozu naszej kohorty!? Zasieczcie go! Zatłuczcie!
Dobrze już teraz rozumiał zdanie, powtórzone kilka razy. Widział dłonie, chwytających nowe pręty ze zgrabnie ustawionego stosiku. Wymach ramienia jednego z ludzi w kasku. Ciemną smugę oszczepu – już zrozumiał, co dzierżą w dłoniach – zmierzającą w jego kierunku. Czerwień krwi, niespodziewanie chlustającej z jego piersi. Instynktownie zmoczył w niej palce i oblizał – nadal mu smakowała. I na koniec błysk żeleźca kolejnego pręta, wbijającego się w brzuch.
Ponownie padł na kolana, niczym najpośledniejszy rab, błagający o litość. Nie czuł bólu, tylko zmęczenie – i nagłą, szybko ogarniającą umysł senność. Otulił ostatnią ranę dłońmi i skonstatował, że jego ciało jest miękkie. Ze zdziwieniem stwierdził, że dopiero teraz spostrzegł, iż przyciskając do brzucha wylewające się jelita, nie napotyka twardości rozrastającego się robaka. Wiedział, dlaczego: pochłonięty drążeniem przesmyku zapomniał o nim. A on, śmiertelny pasożyt, przestał istnieć, sczezł, odszedł w niebyt – więc jednak wszystko się udało.
Potem zobaczył wszechogarniającą ciemność i poczuł pętające ciało przenikliwe zimno. Ten mrok wydawał się przyjazny, bo w tej miękkiej czerni nie widział czerwonych ogników ślepi szczurów. Nareszcie zniknęły.
Narastający chłód przypominał doznanie, które odczuwał, kiedy zapadał w letarg w komorze kriogenicznej – otuliny długiego snu, nawet bez strzępka świadomości istnienia.
I nareszcie bez czających się wszędzie szczurów.
***
– Zawalcie norę kamieniami i zasypcie ziemią. Mogą kryć się tam inni Galowie. – Warrus oburącz ujął miecz. Z rozmachem wbił głownię w brzuch leżącej na trawie nieruchomej postaci, okrytej brudną i pokrwawioną tkaniną. – Najpierw jednak wrzućcie do środka to ścierwo rodem z Tartaru, żeby po tym podziemnym wężu nie pozostał nawet ślad.
Wdeptał w trawę coś, co wysunęło się z dłoni trupa – guzowatą bryłę, przypominającą kamień. Rozsypała się w proch.
– Centurionie, jak on wydostał się spod ziemi? – Jeden z legionistów otarł usta. Sprawnie wyrwał oszczep ze zwłok. – Gdyby wyszedł wieczorem, mógłby zarżnąć we śnie kilkunastu z nas. Na Jowisza, mieliśmy szczęście…
Warrus wzruszył ramionami.
– Wykopaliśmy podziemny chodnik i odcięliśmy Alezyjczykom dopływ wody. Jutro zaatakujemy i zdobędziemy miasto. – Wytarł zbroczone krwią dłonie w skąpą tunikę martwego człowieka. – Galów zżera głód i konają z pragnienia. Pewnie, na sam koniec, zrobili coś podobnego…
Dłonią wskazał otwór w ziemi. Dwóch legionistów uchwyciło ciało i wepchnęło je do środka. Spadło z rumorem.
– Wydrążyliśmy podkop i skierowaliśmy ich źródło wody w inną stronę, więc wojowie Wercyngetoryksa też dokonali czegoś podobnego, chcąc jeszcze paru z nas ubić – ciągnął gawędziarskim tonem. – Zwołać resztę centurii! Szukajcie głazów! Dziesiętniku, przynieść rydle z obozu!
Żołnierze wrzucali kamienie do otworu. W dół leciały kawały pni i większe odłamy skalne. Sypała się ziemia, wykopywana zamaszystymi uderzeniami łopat. Sporej długości taran posłużył do ubijania.
– Te szczury Tartaru nic już teraz nie wskórają – zależą tylko od naszej łaski – kontynuował dowódca kohorty z marzycielskim uśmiechem, bacznie obserwując wysiłki podkomendnych. – Wraz z Cezarem powrócimy w chwale do wiecznego Rzymu, źródła światła dla ciemnych ludów – żeby świętować wielki tryumf.
Surową twarz z policzkiem oszpeconym blizną przeciął skąpy uśmiech.
– Już wyobrażam sobie – dodał po chwili – jak przyjmą nas mieszkańcy największego miasta świata…
***
Chuda postać w sarkofagu, ustawionym w rogu podziemnej sali powoli otworzyła oczy, a potem je zamknęła, może przestraszona ujrzanym widokiem – szarą powłoką brudu i kurzu, przypominającą całun.
Wieko komory zgrzytnęło i wolno odskoczyło. Zaczepy z boków i góry zwalniały grube pnącza przewodów, jeden po drugim. Gwałtownie odskakiwały. Pokrywa znieruchomiała.
Ze środka wolno wysunęła się chuda dłoń.
Warstwę brudu na nakryciu komory przecinało kilkadziesiąt linii, splatających się ze sobą. Przypominały nieporadnie wykonany rysunek dużego domu bez okien, z umiejscowioną z boku niewielką dobudówką, szczodrze pokrytego od góry i z boków kolejnymi warstwami linii, owali i elips, pewnie symbolizujących pnie, kamienie i głazy.
Jeden ze szczurów, wędrujących w stronę kałuży wody, zatrzymał się, podniósł nos i zaczął węszyć. Kilka razy pisnął. Po chwili dołączył do niego drugi. Gromadziło się ich coraz więcej. Patrzyły, jak z komory nieporadnie wynurza się postać w jeszcze nieskazitelnie białej tunice.
Wszystkie ślepia szczurów, zgromadzonych obok sarkofagu, jednocześnie zapłonęły czerwienią.
19 maja 2014 r. Roger Redeye
Ilustracja: Roman Panasiuk