Opowiadanie dla pełnoletnich czytelników :) Miłej lektury.
Audiobook – https://www.youtube.com/watch?v=9K_mT1hhsg0
Opowiadanie dla pełnoletnich czytelników :) Miłej lektury.
Audiobook – https://www.youtube.com/watch?v=9K_mT1hhsg0
I
Archipelagi
W świetle zachodzącego słońca wydawało się, że bryg tonie w morzu krwi.
Wszędzie wokoło niego, niczym maleńkie, ruchome archipelagi, dryfowały ciała.
Stałem oparty o reling, obserwując śmierć okrętu. Poszło łatwo. Zauważyliśmy go wczesnym popołudniem. Nieduża, kupiecka jednostka. Samotna. Dwanaście dział (nasza „Pieśń Nocy” miała ich dwa razy tyle), nieliczna załoga. Na żaglach straszyły dziwne malowidła, wyglądające jak zniekształcone głowy zwierząt. Nikt, kogo pytałem, nie wiedział, co to za dziwo; statek musiał płynąć z daleka.
Szybko dogoniliśmy ofiarę. Głupcy otworzyli ogień i zamieniliśmy ich łajbę we wrak. Potem błyskawiczny abordaż, który trafniej byłoby nazwać rzezią.
Po wszystkim okazało się, że statek jest zbyt uszkodzony, by go obsadzić i zabrać ze sobą. Kapitan Ralph pieklił się z tego powodu i krzyczał. Mnie też to zdenerwowało. Jako pierwszy oficer „Pieśni” zostałbym mianowany kapitanem… przynajmniej do czasu, aż łup udałoby się spieniężyć. Ale i tak nie było powodów do narzekania. Ładownia brygu skrywała dziesiątki cetnarów czekolady, wanilii i ziół, kilkanaście beczek wina, drogie tkaniny, a nawet worek kości słoniowej.
Zaprosiliśmy też na pokład gości. Spośród wszystkich, którzy się poddali, wybraliśmy trzech mężczyzn (nie odnieśli poważnych ran i można za nich było dostać dobrą cenę), cztery kobiety (dla rozrywki) oraz uczonego staruszka. Wszyscy świergotali coś w dziwnym języku. Udało nam się dogadać jedynie ze starcem. Gdy tak wyliczał powody, dla których nie warto go zabijać, kazałem mu coś napisać. Ponieważ nie było czasu szukać kałamarza, zanurzył palec w rozciętym brzuchu trupa i sklecił poprawne zdanie. Uczeni też byli w cenie.
Pozostałych nielicznych, którzy przeżyli abordaż i selekcję, zabiliśmy.
Bryg utonął we krwi.
II
Goście
Pośród nocy niosła się pieśń.
Kapitana Ralpha zwano Pieśniarzem nie bez powodu. Gdy siedział otoczony załogą i wyśpiewywał historię marynarza zakochanego bez pamięci w syrenie, trudno było uwierzyć, że ten sam człowiek dopiero co kazał wyrżnąć kilkudziesięciu bogu ducha winnych ludzi. Głos miał donośny i czysty. Wszyscy słuchaliśmy z podziwem. Zresztą, innego wyjścia nie było – ponoć kiedyś Ralph zabił członka swej załogi za to, że skrytykował jego umiejętności wokalne (podobno obciął nieszczęśnikowi głowę i urządził z nią duet wokalny, w którym, co nie dziwi, bezsprzecznie dominował).
Noc była ciepła i bezchmurna. Północny wiatr wypełniał żagle, a morze wydawało się czarną, nieskończoną otchłanią. Spojrzałem na niewidoczny horyzont, w ciemność. I poczułem coś dziwnego – niepewność, prawie delikatny lęk. Mogło czaić się tam wszystko. Nasz okręt, oświetlony blaskiem dziesiątek lamp, widać było z wielu mil. A jeśli nawet ktoś by go przeoczył, z pewnością usłyszałby pijackie zawodzenia, które rozbrzmiały, gdy Pieśniarz zakończył swój występ.
To było zastanawiające, nowe dla mnie uczucie. Szybko jednak minęło.
Później świętowaliśmy. Dzień był zwycięski, oddaliśmy morzu jedynie trzech ludzi. Rozdawano rum, wino i jedzenie zagrabione z kogi. Wielu śpiewało, wybuchały kłótnie, doszło nawet do bójki, co rusz ktoś łapał w objęcia relingi i wymiotował za burtę. Patrzyłem na to z zażenowaniem, gdyż sam nie mogłem wiele wypić. Byłem jednym z nielicznych, którym przypadła nocna wachta.
– …głowa szympansa albo innej małpy, tylko zniekształcona, jakby przypieprzyć w nią kulą armatnią – usłyszałem za swoimi plecami. Alvin, młody bosman, opisywał Treyowi, naszemu kanonierowi, wygląd żagli brygu. Podszedłem bliżej. – Wokół były takie… jakby czerwone gałązki.
Trey słuchał w skupieniu, marszcząc stare czoło. Był żywą legendą. Przesłużył na różnych okrętach pirackich prawie siedemdziesiąt lat. Nie widział (kartacz uderzył zbyt blisko), nie miał ręki (załoga wrogiego okrętu przywiązała go za nią do kotwicy, którą spuścili na dno morza) mimo to kierował ostrzałem z naszego statku. Korzystał z oczu Alvina, jestem jednak przekonany, że bez niego też dałby radę. Podczas bitwy Trey zawsze wyczuwał wrogie jednostki, jakby czytał wiatr albo przez wieloletnie doświadczenie wykształcił mu się dodatkowy zmysł.
– Wydaje mi się – podjął kanonier – że płynęli z Archipelagu Czternastu Wzgórz.
– To daleko – wtrąciłem. Trey skinął na mnie, niezaskoczony, choć nie mógł usłyszeć moich kroków w tym hałasie.
– Chyba tak, oficerze – rzekł. – Znasz mapy lepiej ode mnie. Czternaście Wzgórz. Raz przepływałem nieopodal. To góry wyrastające wprost z morza, pokryte dżunglą. Żyją tam jakieś dzikusy, ale kogo by one interesowały. Królewscy z południa jakoś się z nimi dogadali i utworzyli na wyspach parę portów. Wiem, że tamtejsi mieszkańcy używali symboli z pyskami zwierząt. Zapożyczyli ten zwyczaj od dzikich. Nie mam pojęcia, po co. Może ma to związek z jakimiś wierzeniami.
– Dlaczego zapuścili się aż tutaj? – zapytał Alvin. – To chyba dziwne, co nie?
– Nietypowe – potwierdziłem.
Gawędziliśmy jeszcze przez chwilę, a później z Alvinem udaliśmy się pod pokład. Nadszedł czas, by się zabawić.
Ośmioro więźniów trzymaliśmy w klitce, tuż obok kubryku. Młodych mężczyzn powiązaliśmy razem, z daleka wydawało się, że tworzą jeden organizm. Byli milczący i przybici. Uczony starzec spoczywał trochę dalej, mamrotał coś cicho. Kobiety natomiast leżały każda na osobnym posłaniu z podartego żagla, oddzielone od siebie parawanami. Zajarzałem za każdy, po raz pierwszy miałem okazję przyjrzeć się dokładnie naszym paniom. Wszystkie były obnażone i skrępowane.
Pierwsza okazała się otyła, z wielkimi, zwisającymi piersiami, druga stara i zmarniała. Mimo to obie nie mogły narzekać na brak zainteresowania. Grubaska krzyczała tak, że dobierający się do niej pirat musiał zatkać jej usta, staruszka natomiast patrzyła w sufit pustym wzrokiem, jakby umarła za życia. Trzecia kobieta była w średnim wieku i przeciętnej urody. Stał nad nią Długouchy Wull i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Gdy podszedłem, zaczął skakać wzrokiem to na mnie, to na nią.
– O co chodzi? – zapytałem.
– Ona nie żyje. – Wull był po trosze zakłopotany, rozczarowany i zdziwiony. – Nie mam pojęcia, jak to się stało. Co z nią, oficerze?
– Za burtę.
Wull odetchnął, jakbym zdjął z jego pleców brzemię ciężkiej decyzji.
Czwarta kobieta była młoda i, mimo siniaków na całym ciele, krwawych śladów na plecach, potarganych włosów i dzikiego spojrzenia, całkiem ładna. Ustawiła się do niej kolejka.
Jako oficer miałem jednak swoje prawa. Wcisnąłem się na sam początek i nikt ani myślał protestować. Byłem po Ralphie najważniejszą osobą na pokładzie, a Pieśniarz nigdy nie dobierał się do kobiet, gdyż w naszym porcie-kryjówce mieszkała jego ukochana.
Z dziewczyną zabawiał się jeden z piratów. Alvin spojrzał na czekających mężczyzn, po czym stwierdził:
– Pieprzyć to, jeszcze się nada. – Odepchnął szamoczącego się niezdarnie z ciałem Wulla i chwycił nieboszczkę. Miało to swoje dobre strony. Gdy bosman dobierał się do ofiar i wyciągał swój ulubiony sztylet ze srebrną rękojeścią, zawsze potwornie krzyczały. Tym razem było cicho.
Gdy moja wybranka została sama, podszedłem do niej, oswobodziłem z węzłów i kazałem załodze przynieść miednicę z wodą.
– Umyj się. Jestem oficerem, nie godzi się, żeby tak po wszystkich.
Wykonała polecenie.
Włosy miała ciemne i kręcone, przywodzące na myśl falujące morze w bezksiężycową noc. W jasnych oczach odbijało się światło kołyszących się w żelaznych klatkach kandelabrów. Widziałem, jak drżą jej ręce, gdy obmywała swe łono.
– Vishe ku i qubie – powiedziała.
– Też mi się podobasz.
– Uixe u i hyle nem. – Gdy mówiła w tym śmiesznym, ptasim języku, rzucała mi spojrzenia, od których niemal zrobiło mi się wstyd. – Veribu. Veribu me utule. Utule. – Naciskała na każde słowo. – Utule.
Wynurzyłem się z zza parawanu i kazałem przytargać starca.
Przydreptał przerażony i skulił się w kącie.
– Uixe u i hyle nem – bełkotała. – Veribu me utule.
– Co ona do mnie mówi?
Zawahał się.
– Tłumacz, jestem ciekaw – ponagliłem. I zacząłem się rozbierać.
– Twierdzi, że jesteś demonem o twarzy jaszczurki.
Roześmiałem się donośnie.
– Różnie mnie nazywali, ale nigdy jaszczurką. Co to za język?
– To mowa Królestwa Południa.
Gdy pozbyłem się ubrania, ująłem ręce kobiety, położyłem ją na posłaniu i zabrałem się do dzieła. Odwróciła twarz, jej dłonie zaczęły drżeć jeszcze mocniej, lecz milczała.
– Nieraz słyszałem język z południa, a ten wydaje się inny – powiedziałem do starca. Biedak wydawał się tak przerażony i zawstydzony uczestnictwem w tej scenie, iż niemal zapadł się pod podłogę. – Płynęliście z Czternastu Wzgórz, racja?
– Tak – wydukał. – Czternaście… Wzgórz. Mieszkańcy archipelagu pochodzą z Królestwa, ale przed laty zasymilowali się z miejscowymi. Stąd naleciałości.
– Po co zapuściliście się tak daleko?
– Vishe ku i qubie, veribu me utule – wyszeptała dziewczyna łamiącym się głosem.
– Nie ciebie pytałem, skarbie.
– My… handlowaliśmy – odparł starzec. Był bliski płaczu, drżał, jakby to jego gwałcono. – Zwykły handel. I tyle.
– I tyle – powtórzyłem. – Możesz odejść… albo czekaj. Powiedz jej, że jest cudna i jeśli chce, mogę ją zabrać do swej kajuty. Ale dopiero jutro. Moim kamratom coś się należy od życia.
Uczony powtórzył.
– Yiu.
– Nie chce.
– Wytłumacz, że pod pokładem nie przeżyje nawet kilku dni.
Zrobił to.
– Yh kale.
Te dwa krótkie słowa sprawiły, że starzec jęknął.
– Veribu de ka kalet.
– Ona twierdzi, że woli przyjąć na siebie sto papug niż jedną jaszczurkę po stokroć.
Znów się roześmiałem.
– Podziękuj jej, że tak wierzy w me siły witalne. Ale i tak ją sobie przygarnę. Jutro. Idź.
Wypełnił polecenie, a ja zabrałem się za mą zdobycz z jeszcze większym zapałem.
Gdy skończyłem, wyszedłem na górę. Wiał mocny, orzeźwiający wiatr. Czułem się szczęśliwy.
Świętowanie zakończyło się i na pokładzie było cicho. Pomijając łopotanie żagli, trzeszczący takielunek, dźwięk fal uderzających o kadłub i ledwo słyszalną, sączącą się z rufy pieśń Ralpha, który zwykł podśpiewywać sobie przed snem. Skinąłem Alvinowi, który wyszedł za mną. Wyglądał, jakby właśnie oporządził jelenia. Odwzajemnił gest i poszedł w stronę dziobu. Rozpoczynała się nocna wachta. Minęła spokojnie, pomijając wypadek nad ranem. Jeden z piratów, pijany jak świnia, spadł z want i roztrzaskał łeb. Zdarza się.
Wczesnym rankiem padłem na koję wyczerpany. Marzyłem o dziewczynie spod pokładu. Miałem nadzieję, że przeżyła tę noc.
III
Oni
Śnił mi się abordaż, który przeprowadziliśmy na pokład kogi.
W wizji tej statek był jednocześnie lądem, jednym z Czternastu Wzgórz. Szedłem powoli w towarzystwie mej załogi złożonej z cieni. Gdy próbowałem uchwycić wzrokiem ich twarze, umykali, nikli jak duchy.
Czułem się samotny i przerażony. Deski pokładu trzeszczały pod moimi butami, a drzewa rzucały długie cienie. Cały czas w powietrzu niosła się pieśń. Czy to Ralph śpiewa? – zastanawiałem się. Czasami zabijał, nucąc pod nosem. Ale rzadko.
To, co niosło się po lesie, było złowieszcze, przerażające i bolesne dla uszu. Prawdziwa pieśń nocy.
Dotarłem do ogniska. Płomienie tańczyły na twarzach siedzących wokół niego ludzi. Kilku rozpoznałem. Był młody chłopak, któremu rozprułem brzuch, i garbaty olbrzym, któremu rozbiłem głowę o maszt. Kobieta zmarła zeszłej nocy siedziała między nimi. Nikt nie miał żadnych ran, a ich ciała zdobiły malunki: zniekształcone małpy, jaszczurki i papugi, otoczone gałązkami tak czerwonymi, iż wydawało się, że kiełkują kroplami krwi.
To było ognisko umarłych i gdy to sobie uświadomiłem, ścierpła mi skóra.
Wyjąłem szablę i zamachnąłem się na najbliższą osobę. To był odruch. Ostrze przeszło przez ciało, równie dobrze mógłbym próbować posiekać dym.
– Idź pod pokład – wyszeptało jednocześnie kilka głosów. – Czeka na ciebie.
Chciałem zapytać kto, ale zorientowałem się, kogo mi tu brakuje.
Cienie wciąż mi towarzyszyły. Wędrowałem długo, aż światło ogniska przysłoniły drzewa. Odnalazłem wejście do jaskini, tam musiał być dolny pokład. Serce biło mi mocno, gdy spoglądałem w czerń. Czy coś tam poruszyło się w mroku?
Czy to stąd dobiega pieśń? Nie, ona jest dziełem cieni, mej załogi i moim.
Nagle umilkła, a ja zacząłem krzyczeć. Krzyczałem, aż rozbolał mnie długi, rozwidlony język. Cienie wciąż latały wokół mnie, machały czarnymi skrzydłami. Najgorszy był jednak widok małpy…
Obudziłem się mokry, jakby właśnie wyciągnięto mnie z morza. Zakląłem, zganiłem się za głupotę, obróciłem na bok i ponownie usnąłem.
IV
Śpiew w oddali
– Oficerze Irvin – budził mnie czyjś głos – zauważono statek.
Długouchy Wull stał nad mym łożem z przepraszającą miną.
– Co za statek? – wymamrotałem, wciąż na wpół pogrążony we śnie.
– Jeszcze nie widać.
– Dotarło, zaraz do was przyjdę.
W nocy musiało solidnie przechylić okrętem, gdyż moje ciuchy leżały na podłodze razem z mapami i przyrządami nawigacyjnymi. Naszła mnie absurdalna myśl, że powinienem posprzątać kajutę, nim zaproszę damę, ale zbyłem to śmiechem.
Wyszedłem na pokład. Padał lekki deszczyk, widoczność była kiepska. Ralph stał na rufie i obserwował horyzont przez lunetę.
Statek płynął jakąś milę od nas, lecz ledwie było go widać.
– Nieduży – oszacował Pieśniarz. – Bryg.
Gdy podał mi lunetę, potwierdziłem jego słowa. Statek wyglądał, jakby utkano go z mgły.
– Płynie za nami – stwierdziłem zdziwiony. – Musiał nas widzieć, więc czemu? – Spojrzałem na banderę „Pieśni”. Dziś udawaliśmy okręt Królestwa Haru. Jeśli bryg płynął pod tą samą banderą, mógł się nie bać. Ale przy tej widoczności mało prawdopodobne, że dostrzegli nasze oznakowanie. Więc może piraci? Niemożliwe, na takim niewielkim okręcie uciekliby przed nami. – Myślę, że to pułapka. Za tym małym brygiem mogą się ukrywać trzy potężne fregaty.
– Pozwólmy mu się zbliżyć – zdecydował kapitan. – Zaczekamy, zobaczymy. Najwyżej uciekniemy.
Alvin dyrygował załogą refującą żagle, a ja podszedłem do koła sterowego. Za moimi plecami bryg zbliżał się powoli.
– Płyną pod banderą Królestwa Południa – zakomunikował po chwili Ralph Pieśniarz. – No proszę, to nie jest dobry tydzień dla ich floty.
– Może to bliźniacza jednostka tej wczorajszej łajby – rzuciłem.
– Na to wygląda. Te same brzydkie pyski na żaglach. – Podniósł głos i obwieścił: – Tym razem chcę dostać statek. Nie uszkodźcie go zbyt mocno. Gdzie Trey?
Stał nieopodal i spoglądał ślepymi oczyma prosto na statek.
– Coś dziwnego niesie się z wiatrem – powiedział cicho.
– Nie strzelamy, póki sami nie zaczną – rozkazał mu kapitan.
Statek płynął prosto na nas, jakby szykował się do abordażu. Uznałem, że wcale mi się to nie podoba. Dlaczego taka mała jednostka chciałaby zaatakować jeden z najpotężniejszych pirackich okrętów na tych wodach?
Muszę się pochwalić, że miałem doskonały wzrok. To ja wypatrzyłem dzień wcześniej bryg. Ta jednostka była jego bliźniakiem, widziałem to wyraźniej od innych. Coś jednak było cholernie nie tak. Wlepiłem wzrok w statek i próbowałem to rozgryźć. Wtem zamarło mi serce.
– Tam nie ma załogi! – ryknąłem.
Ralph spojrzał na mnie jak na szaleńca i przyłożył lunetę do oka.
– Chowają się – powiedział beztrosko… i nagle otworzył szeroko usta. Docisnął lunetę do oka tak mocno, iż prawie wbił ją sobie w głowę. Zbladł do tego stopnia, że przypominał czaszkę z pirackiej bandery.
– To ten sam bryg! – ryknął. – Ten, który zatopiliśmy! Rozwinąć żagle, zwrot przez sztag, uciekamy!
– Widmo – jęknęło kilka głosów.
– Zguba – dodały kolejne.
– Przeklęty.
Choć twarze członków załogi obrazowały wszystkie możliwe formy przerażenia, manewr wyszedł sprawnie. Obróciliśmy się rufą do brygu.
Byliśmy szybsi, powinniśmy zostawić go w tyle. Powinniśmy.
– Beczka – wyszeptał do mnie Ralph.
– Beczka?
– Stara, spróchniała, chyba dębowa. Wpadłem na nią podczas abordażu, przebiłem stopą dągę. Tę samą beczkę zobaczyłem właśnie przez lunetę. Szczerzyła się do mnie dziurą do przodu.
– On zatonął… – powiedziałem cicho. – Uciekniemy – zapewniłem kapitana.
Bryg jednak okazał się szybszy, niż być powinien. Manewr dał nam nieco przewagi, lecz miałem wrażenie, że trwonimy ją z każdą chwilą.
Na kliwrze widma szczerzyła się głowa pawiana. Po raz pierwszy miałem okazję się jej przyjrzeć. Była paskudna i zmasakrowana. Na fokżaglu namalowano głowę jaszczurki, którą ktoś potraktował czymś ostrym. Z grotmasztu spoglądała okropna papuga. Wyglądała, jakby ktoś zrobił z niej pieczeń.
Trey stał przede mną. Trząsł się.
– Widziałem ich, oficerze Irvin – powiedział. – Jestem niewidomy, ale jednak ich dostrzegłem. Pokład nie jest pusty.
V
Opowieść starca
Rozpadało się na dobre, gdy stałem oparty o reling rufowy i obserwowałem bryg. Snuł się za nami niczym wyrzut sumienia. Bałem się. Po raz pierwszy w życiu przerażał mnie widok żagli na horyzoncie i wreszcie zrozumiałem, co czuły wszystkie nasze ofiary.
Wiedzieliśmy, że do zmierzchu nas dogonią.
Potem zszedłem pod pokład, do więźniów, zastanawiając się, czy wiedzą o powrocie brygu.
Wyglądali okropnie i byli przerażeni. Najstarsza z kobiet nie przeżyła nocy. Inna, ta otyła, leżała na boku i szeptała do siebie, być może postradała zmysły, mało mnie to obchodziło. Udałem się do swej ulubienicy.
Jak na to, co ją spotkało, wyglądała całkiem dobrze.
Czy właśnie się uśmiechnęła?
Poleciłem załodze ją umyć, ubrać i zaprowadzić razem ze starcem do mojej kajuty.
Przybyli po chwili. Kobieta oglądała wnętrze z ciekawością. Pohuśtała wiszącą lampą, przejechała palcem po drzwiach szafy. Gdy ujrzała się w pięknym lustrze, które kiedyś skradliśmy z galeonu, odwróciła wzrok, wstrząśnięta. Potem skuliła się w kącie.
– Wasz bryg powrócił – rzuciłem do starca.
Aż usiadł na krześle. Skrył twarz w dłoniach, a potem roześmiał się histerycznie.
– Takie to zabawne? – zapytałem.
– Oficerze, to nie jest ani trochę zabawne. To stokroć bardziej przerażające niż wszystko, co do tej pory w życiu usłyszałem. – Zamilkł, a gdy i ja się nie odezwałem, kontynuował: – Wy… wzięliście mnie w niewolę. Przy odrobinie szczęścia sprzedalibyście na jakiejś wyspie jako nauczyciela lub zarządcę. Dożyłbym swoich dni, ciesząc się szacunkiem. A oni?
– Może zwrócą ci wolność.
– Uwolnią mnie? Martwi? A potem dostarczą do domu w świetle zachodzącego słońca? – Uśmiechnął się smutno – Nie, oficerze, wszyscy umrzemy.
– Co to za magia?
– Nie wiem. Czy wyglądam, jakbym znał się na magii?
Uczony rzeczywiście nie sprawiał takiego wrażenia, ale tamten, z wytatuowaną twarzą… Krzyczał. Wrzeszczał przeraźliwie, zanim przebiłem mu gardło.
– Zaczynasz być bezczelny. Może wrzucę cię do morza i poobserwuję, czy przyjaciele wyciągną pomocną, martwą dłoń?
Starzec wzruszył ramionami.
– Może tak będzie dla mnie lepiej.
– Mieliście na pokładzie czarodzieja – stwierdziłem lekko drżącym głosem. – Monstrum z wytatuowaną twarzą.
– Toto nie był żadnym potworem, jedynie kapłanem. Głosem bogów. Jedynym rdzennym mieszkańcem wyspy w załodze. Wykazał się odwagą, gdyż jego ziomkowie niesłychanie rzadko wypuszczają się tak daleko w morze. Toto był dobrym człowiekiem. Nocami śpiewał przy ogniu, za dnia pomagał w kambuzie.
Zamknąłem oczy i zobaczyłem, jak dzikus leży w kałuży krwi. Przypominał bardziej małpę niż człowieka. Może i był dobrą osobą, ale mnie zaatakował. Co prawda płonącym badylem, ale zrobił to. Trzeba mu jednak oddać, że rzeczywiście był odważny. Reszta załogi nawet nie próbowała walczyć.
– Czy wiesz, jak odpędzić ten statek? – zapytałem. – Powiedz, a wciąż możesz zachować życie. Zostać nauczycielem albo zarządcą.
– Nie da się. Nie ma ratunku. A wiesz, oficerze, dlaczego jestem o tym przekonany? Znam taką historię, najsłynniejszą z mitologii ludów Czternastu Wzgórz.
– Opowiedz.
Starzec złożył dłonie w piramidkę i rozpoczął:
– Na jednym z Czternastu Wzgórz leżała wioska. Życie toczyło się tam spokojnie, a ludzie byli szczęśliwy. Co noc rozpalali pośrodku osady wielkie ognisko i świętowali przeżyty dzień. Aż pewnej nocy ogień zwabił trzy demony, które przybrały postaci zwierząt: pawiana, warana i papugi. Napadły na wioskę i zabiły jej mieszkankę. Gdy nastał świt, odeszły, lecz strach mieszkańców nie minął. Wiedzieli oni bowiem, że zwierzęta czają się w dżungli i cały czas ich obserwują. Gdy zapadł zmrok, bestie znów zaatakowały. Zabijały każdej nocy. Papuga wydziobywała oczy i przebijała gardła, lecz była tylko głupim ptakiem, który wykonywał rozkazy. Waran zawsze wiedział, gdzie uderzyć, swym gadzim zmysłem wyczuwał każdą słabość i okazję. Najgorszy był jednak pawian, gdyż to on dowodził i kazał zabijać. Strażnik Ogniska, przewodzący wiosce, co noc nucił inną pieśń. Aż w końcu trafił na tę właściwą. Wznosił w niej modły do bogów, by uchronili mieszkańców i zesłali zemstę. Ci usłuchali próśb. Papuga zadziobała pawiana, a sama stanęła w płomieniach, przerażony jaszczur uciekł, choć i jego dopadła zguba.
– Nigdy nie byłem dobry w metaforach, ale domyślam się, że bogowie tych dzikusów chcą nas ukarać, prawda?
Skinął głową.
– Na Czternastu Wzgórzach, drogi oficerze, krąży mnóstwo opowieści o duchach, które nie odchodzą, gdyż mają niedokończone sprawy. W lasach często widuje się zjawy. Ba, sam kiedyś jedną zobaczyłem. Załoga brygu poszuka zemsty, jestem pewien.
Potem wypytałem uczonego o wszystkie zwyczaje i wierzenia tamtego ludu. Jakie to przewrotne, spędziłem pół dnia na zbieraniu informacji o istotach, które jeszcze wczoraj były dla mnie równe mrówkom czy komarom. Dowiedziałem się, że według ich mitologii pierwsi ludzie wyszli spod ziemi i że mieszkańcy grzebią swych martwych na szczytach wzgórz. Uczony oświecił mnie, iż kapłani z archipelagu mają taką moc, że czasem wracają po śmierci, by dalej sprawować rządy w wioskach, a malowane twarze zwierząt to manifestacja ich siły.
Popołudniem czułem się, jakbym spędził wśród tego ludu pół życia, a mimo to wciąż nie wiedziałem, co robić.
W końcu odesłałem starca pod pokład. Mniej więcej wtedy zameldowano mi, że bryg zniknął.
– Wciąż się zbliżał – relacjonował Alvin – a gdy zaczęły zapadać ciemności, jakby rozpłynął się w powietrzu.
Na pokładzie dało się wyczuć ostrożną ulgę. Omówiłem z Ralphem korektę kursu oraz przekazałem mu wszystko, czego się dowiedziałem, a potem wróciłem do kajuty. Rzuciłem moją wybrankę na łoże i wziąłem dwa razy.
– Wciąż nie wiem, jak ci na imię – powiedziałem.
– Xenio mi – wydukała, gdy wiązałem ją pod ścianą. Dostała koc i poduszkę.
– Może być Ksenia.
Gdy próbowałem usnąć, zaczęła nucić w swym ptasim języku. Być może zadziałała moja wyobraźnia, ale miałem wrażenie, że już to gdzieś słyszałem. We śnie. Przeszedł mnie dreszcz. Wyobraziłem sobie, że martwy kapłan śpiewa tę samą pieśń, stojąc na dziobie zatopionego statku, wpatrując się w nas z ciemności… Ich głosy synchronizują się…
Wyszedłem do załogi polecić im zgasić wszystkie światła. Niepotrzebnie, już to zrobili. Pogoda wciąż była okropna, a widoczność niewielka. Mimo to miałem wrażenie, że jesteśmy obserwowani.
Wróciłem do kajuty, gdzie Ksenia wciąż nuciła pieśń nocy. Zatkałem jej usta tak brutalnie, że zaczęła się dusić. Próbowała mnie gryźć, więc uderzyłem ją w twarz. Zamilkła.
Nie miałem jednak wątpliwości, że kapłan wciąż nuci swoją partię.
VI
Galion
Obudziłem się w środku nocy z przeczuciem, że ktoś jest w mojej kajucie. Słyszałem oddech tej osoby. Potem przypomniałem sobie o Kseni i zalała mnie fala ulgi.
Wtedy usłyszałem kroki. Ktoś przechadzał się blisko, tuż obok łóżka. A może szedł po rufie, kondygnację wyżej? To było dobre wytłumaczenie i uczepiłem się go mocno. Wybiegłem z kajuty (po drodze zaplątałem się w mapy, które znów zleciały ze stołu) i mimo ciemności stwierdziłem, że w części rufowej statku nie ma nikogo.
Miałem ochotę krzyknąć do tego kogoś, by się pokazał, ale nie chciałem się skompromitować przed załogą.
– Też nie możesz spać, oficerze? – spytał mnie Alvin. Spacerował po pokładzie, choć nie była to noc jego wachty.
– Coś mi się przyśniło.
– Mnie również – powiedział udręczonym głosem. – Koszmar.
Alvin się trząsł. Nie widziałem go takiego od bardzo dawna.
– Oni już za nami nie płyną – powiedziałem uspokajająco. – Zrezygnowali. Niebawem będziemy się z tego śmiać.
Pokiwał głową, nieprzekonany.
– Oficerze, co zrobiliśmy z ciałem kobiety, która zmarła pierwsza?
– Po tym jak z nią… skończyłeś? Wyrzuciliśmy za burtę. – Próbowałem sobie przypomnieć, czy rzeczywiście tak było. Coś mi świtało, że kogoś tam cisnęliśmy do morza, ale to równie dobrze mogła być staruszka, która umarła druga. – Czemu pytasz?
– Bez powodu. Jestem ciekaw. Tyle.
Potem Alvin zamilkł i omiótł spojrzeniem pokład.
– Ciemno jak w dupie – zagadałem. – Nawet nie widzę, którzy z chłopaków mają wachtę.
Ruszyłem w kierunku dziobu, łowiąc twarze z ciemności.
– Od kiedy mamy na dziobie galion? – zapytałem Alvina, który podążył za mną jak cień.
– Nie mamy.
Rzeźba wyłaniała się z mroku powoli, czarna jak heban. Wydawało się, że frunie ponad morzem niczym ptak. To była ludzka sylwetka. Kto to tam umieścił? Po co? Kiedy?
Ciało należało do Karla, naszego żaglomistrza. Ktoś pozbawił biedaka rąk i nóg, a korpus przyszpilił do stewy dziobowej. Głowa kołysała się w rytm uderzających o pokład fal.
– To twoje arcydzieło, Alvinie? – spytałem, choć znałem odpowiedź. Chłopak nie skrzywdziłby nawet muchy, gdyby należała do naszej załogi.
– Nie. Przysięgam. To nie ja. – Ściszył głos do szeptu. – To oni.
– Niech ktoś obudzi Ralpha.
VII
Noc pieśnią przepełniona
Kiedy Pieśniarz postawił na nogi całą załogę, okazało się, że trzech piratów zasztyletowano we śnie. Nikt nic nie widział. Zostawiliśmy biedaków pod pokładem i stłoczyliśmy się na śródokręciu, przerażeni i zdezorientowani.
Czuwający w bocianim gnieździe nie dawał znaków życia, toteż wysłano na górę Wulla, by sprawdził, co się stało. Długouchy zajrzał do środka, a potem zwymiotował na pokład, obryzgując połowę załogi.
– Ktoś mu wsadził lunetę do głowy przez oczodół – opowiadał potem.
W całym tym koszmarze Ralph zachowywał imponujący spokój. Instruował załogę, gdy trzeba było, dodawał otuchy albo krzyczał. Podzielił nas tak, by każdy był obserwowany. Miało to zapobiec skrytobójczym morderstwom. Napastnicy musieli się pokazać.
Kazał też zapalić lampy.
Potem wziął mnie, Treya i Alvina do kapitańskiej kajuty na naradę.
– Wszyscy więźniowie są związani – zameldowałem. – Morderstwa to nie sprawka któregoś z nich.
– Duchy – stwierdził wprost Trey. – Baliśmy się, że tamten statek nas dogoni. Nie zrobił tego, ale i tak weszli na nasz pokład.
– Rozgniewaliśmy ich – odezwał się Alvin. – Oddajmy im więźniów… i towary… Wtedy może zostawią nas w spokoju.
– Irvin? – zapytał mnie kapitan.
– Nie będę kłamał. Skąd mamy wiedzieć, jak się zachować? To… zupełnie do niczego niepodobne. Ja bym uciekał, na ląd. Może nie pójdą za nami.
– Najbliższy ląd?
– Nowe Atum – odpowiedziałem. – Trzy dni żeglugi. Oczywiście mieszkańcy powitają nas zaproszeniem na szubienice.
– Jeśli sytuacja wciąż będzie zła, moglibyśmy dobić do niezamieszkałej części wyspy pod fałszywą banderą – planował Pieśniarz – i sprawdzić, czy tamci przestaną nas nękać. Zawsze można wślizgnąć się do miasta…
Debatowaliśmy długo, a potem dołączyliśmy do załogi. Wówczas zaczęło padać i nabrałem pewności, że bogowie tamtych cholernych dzikusów z Czternastu Wzgórz nas bardzo nie lubią.
Gdy tylko udało mi się zasnąć, śniły mi się koszmary, a chwilę później się budziłem. Za każdym razem było nas mniej.
Niektórzy po prostu umierali w czasie snu, inni nagle zaczęli krwawić. Ktoś wystrzelił jak z armaty i wskoczył do morza. Zniknął w ciemności, nie było sensu go ratować.
Ludzie szeptali o cieniach wędrujących pośród nas. Sam widziałem jednego czy dwa kątem oka. Czasem słyszałem kroki, choć nikt nie przechadzał się w pobliżu.
Trey nie spał, wędrował wzrokiem, czasem wpatrywał się w coś, czego nikt z nas nie widział.
Pomyślałem o Kseni, samej w mej kajucie. Czy się bała?
A gdy nastał świt, mógłbym przysiąc, że po jakiś stu latach, na horyzoncie pojawił się znajomy widok.
VIII
Wyprawa Długouchego Wulla
– Pierdoleni idioci! – darł się Ralph na grupkę piratów, stojąc nad ciałem zabitego więźnia. Martwy leżał na hamaku i gdyby nie rana głowy, mogłoby się zdawać, że odpoczywa po wyczerpującej nocy. – Czy was przerasta nawet najprostsze zadanie? I uciszcie tego kretyna.
Kretyn, jeśli dobrze pamiętam, nazywał się Rast. Skróciłem jego męki szybkim pchnięciem.
– Rzucił się na nas, kapitanie – tłumaczył przerażony jak zwykle Wull. – Wyciągnęliśmy tych trzech typów, jak kazałeś. Ten jeden musiał jakoś pozbyć się węzłów, bo zaatakował. Zabrał szablę Rasta i wbił mu w głowę. Potem długo walczył. Nie dał się wziąć żywcem.
Ścisnąłem dłoń w pięść i walnąłem Wulla w zęby. Włożyłem w ten cios całą moją złość i przerażenie. Los był aż za okrutny.
Rankiem otworzyliśmy ogień do brygu i choć Trey zmienił się w demona wojny, a nasza celność była zachwycająca, nie uszkodziliśmy okrętu. Nie można zabić czegoś, co nie żyje. Wywiesiliśmy białą flagę i obraliśmy inny plan.
Był prosty – zwracamy brygowi to, co zabraliśmy. Trzech złapanych mężczyzn, oszalała grubaska, zagrabione towary, a nawet trup staruszki – wszystko miało popłynąć łodzią jako gest skruchy. Kseni oddać nie zamierzałem, a uczony był zbyt cenny, by stracić go w tej desperackiej i mającej małe szanse powodzenia próbie.
– Wull – zacząłem, gdy pozbierał się z podłogi – marzyłeś kiedyś, by zostać kapitanem?
Spoglądał na mnie zdezorientowany i pisnął cicho:
– Czasami.
– Dziś to się ziści. Weźmiesz we władanie łódkę i popłyniesz do brygu.
Wull zamarł z szeroko otwartymi ustami. Potem błagał, przepraszał, płakał, zdążył się pomodlić i znów przepraszał. Uspokoił się nieco dopiero, gdy Trey przekonał go, że wszyscy na pokładzie „Pieśni Nocy” są właściwie martwi, a Długouchy, jako posłaniec, nie musi się niczym martwić, może jedynie zostać bohaterem i pojednawcą.
Potem popłynął.
Na łodzi zmieściliśmy jedynie część zagrabionych towarów. Załogę Wulla stanowili dwaj mężczyźni, grubaska i dwa trupy (uznaliśmy, że lepiej było zwrócić je załodze brygu, niż wrzucić do morza). Właściwie to nie musieli się ruszać. Po prostu zostawiliśmy ich na morzu i popłynęliśmy, a oni czekali, aż bryg się zbliży.
Był niedaleko, wciąż przerażająco pusty. Przez cały dzień nie próbował zmniejszyć dystansu, po prostu nas śledził i czekał na kolejną noc. Może zaczynałem wariować, ale wydawało mi się, że szkaradne zwierzęta na żaglach są jeszcze bardziej okaleczone niż dzień wcześniej.
Lubiłem Wulla. Był strachliwym i niewydarzonym, ale dobrym chłopcem. W tamtej chwili, gdy bryg się zbliżał, twarz Długouchego wyrażała niewyobrażalne przeobrażenie i wielką nadzieję jednocześnie.
To samo widziałem na twarzach mężczyzn. Jedynie grubaska, całkowicie zniszczona psychicznie i fizycznie, spoglądała na bryg pustymi oczyma, jakby nie wiedziała, co się dzieje.
Bryg i łódka niemal stuknęły się burtami, lecz nic się nie wydarzyło. Wull wstał i zaczął coś do nich wykrzykiwać. Jak go znałem, pewnie przepraszał i błagał o przebaczenie. Chyba mu odpowiedzieli, bo chwycił wiosła i niedługo potem zniknął za rufą.
Potem usłyszeliśmy krzyk. Wull darł się tak przeraźliwie, że długo po tym jak ucichł, staliśmy wstrząśnięci i nikt nie wypowiedział ani słowa.
To było jak wyrok śmierci.
Chwilę później zza brygu wyłoniła się łódka. Nie było na niej ludzi, jedynie czekolada, wanilia, zioła, wino i worek kości słoniowej. Całe to bogactwo odpłynęło na południe i zniknęło nam z oczu.
IX
Dobro i zło
– Myślisz, że masz prawo mnie oceniać, twierdzić, że jestem złem wcielonym – mówiłem do starca, choć w głębi duszy czułem, że usprawiedliwiam się przed Ksenią. Wiem, to głupie, w końcu mnie nie rozumiała. – To nie tak. Nie wiesz, kim jestem ani co przeżyłem.
– Każdy ma za sobą długą historię – odrzekł dyplomatycznie uczony.
Siedzieliśmy w mej kajucie, zapadał zmrok. Wkrótce miałem udać się do reszty załogi i próbować przeżyć noc.
– Służyłem na królewskiej fregacie – wyznałem. – Razem z Ralphem, Alvinem i wieloma innymi z mojej załogi. Jeśli nie pływałeś we flocie, nie wiesz, co to jest prawdziwe upodlenie. Byliśmy podludźmi. Kapitanowie i oficerowie to najgorsze potwory, jakie można spotkać na tych wodach. Piraci przy nich to dzieci. Alvin był młodym, dobrym chłopcem, gdy dostał się na okręt. Jeden z naszych oficerów gustował w takich dzieciakach. Alvin był bity i gwałcony tak często, że do dziś się dziwię, jak to przeżył. Skrzywiono go. Ralph kiedyś został zamknięty w skrzyni na siedem dni za to, że nucił piosenkę. Tydzień leżenia w małej trumnie we własnych odchodach. Gdybym pokazał ci plecy, ujrzałbyś każdą chłostę, której mnie poddano. Przeważnie za nic. Ralph był z nas najsilniejszy i największy. Poprowadził nas ku wolności. Oficer-gwałciciel błagał Alvina o zmiłowanie, gdy ten wziął nóż ze srebrną rękojeścią i zainicjował swój rytuał. Pieśniarz wieszał potwory na rei, jednego koło drugiego. Niektórzy żyli jeszcze kilka dni… Nigdy nie widziałem piękniejszego widoku. To było sprawiedliwe i dobre. „Pieśń Nocy”, na której płyniemy, to właśnie dawny królewski okręt. Wzięliśmy los w swoje ręce.
– Oficerze, rozumiem, ale się z tobą nie zgadzam. Teraz wy jesteście potworami i nie można tego usprawiedliwić tym, że stała wam się krzywda. W ten sposób można rozgrzeszyć każdego i wszystko, i stwierdzić, że nie ma czegoś takiego jak zło.
– Twoi przyjaciele z brygu, drogi starcze, niczym się już od nas nie różnią. Niedługo przyjdą znowu, prawda?
– Zapewne – zgodził się. – Co planujecie?
– Pojutrze powinniśmy dobić do lądu. Módl się za nas wszystkich, a wciąż możesz zostać zarządcą. Wybacz, teraz muszę iść do mojej załogi. Opiekuj się Ksenią. Wierzę, że jesteście bezpieczni; na was duchy się nie gniewają.
X
Trey i pieśń
Płynęliśmy przez czerń i biel jednocześnie.
Czerń była dziełem nocy, a biel mgły. Piętnaście stóp od burty kończył się świat, a zaczynała nicość. Takie mgły zdarzały się na tych morzach rzadko, lecz gdy już się pojawiły, trzymały i ze trzy dni.
Płynęliśmy po omacku, gdyż busole powariowały. Byłem odpowiedzialny za nawigację i prowadziłem okręt, ale nie wiedziałem dokąd. Być może jakiś zmysł czy lata doświadczenia powinny mi podpowiadać, że płyniemy dobrze, ale nic takiego nie czułem.
W takich warunkach nie mieliśmy szansy dotrzeć do Nowego Atum; chyba łatwiej byłoby trafić z pistoletu muchę przelatującą w odległości mili. Z zawiązanymi oczyma.
– Słyszycie to? – zapytał jakiś zlękniony głos pirata. Kilku leżało na śródokręciu z uszami przy deskach pokładu. – Buszują na dole.
Również to słyszałem. Kroki i jakby ciche nucenie. Być może to była moja wyobraźnia, ale wychwyciłem ciche słowa, których zupełnie nie rozumiałem.
Dochodziła północ i jak dotąd zginęło nas pięciu. Jeden był tak pijany, że nie zdołał się wyczołgać spod pokładu na czas. Usłyszeliśmy jego krzyk. Biedak miał brata, który w swej głupocie pobiegł na ratunek i już nie wrócił.
Trzech sam wcześniej kazałem związać i zostawić na dole. Byli to ci, którzy zawinili przy śmierci więźnia. Ich wrzaski też słyszeliśmy. Postąpiłem okrutnie, ale zadziałało. Jak dotąd duchy zadowoliły się ofiarami, trzymały się na dolnym pokładzie.
Ralph śpiewał, chciał dodać nam otuchy. Nie mogłem wyjść z podziwu, że w jego głosie nie słychać przerażenia.
Próbowałem usnąć, ale nie potrafiłem.
Dziób statku ginął we mgle. Stała tam jakaś samotna postać. Wskazałem ją palcem, ale powiedziano mi, że to Trey.
Podszedłem do niego cicho.
Wiedział, że to ja. Uśmiechnął się smutno.
– Oficerze Irvin, cieszę się, że zaszczyciłeś starca wizytą w tę ostatnią noc.
– Nie, wcale nie ostatnią.
– Chyba jednak tak. Wiesz, że śniła mi się Wyspa Mahoniowa, gdzie dorastałem? W tym śnie byłem młody, widziałem i miałem wszystkie kończyny. Cieszę się, że niedługo znów ją zobaczę. Przeżyłem długie i dobre życie. Miło było mi z wami służyć. Odejdę pokonany przez potężnego i godnego szacunku wroga. Myślę, że niewielu zauważy, że na pokładzie brakuje jednego starca.
– Opowiedz mi o nich – zażądałem. – Widzisz ich, prawda?
Skinął głową, przywołał mnie bliżej i szepnął na ucho:
– Są wszędzie. Dwóch stoi teraz przy nas.
Usłyszałem krzyk i przez chwilę byłem pewien, że wydobywa się z moich ust. Lecz nie, to krzyczała kobieta. A na pokładzie została tylko jedna. Ruszyłem w stronę kajuty.
Było ich trzech. Powalili uczonego, który przeturlał się pod ścianę i mamrotał do siebie. Dorwali Ksenię. Gdy pojawiłem się w drzwiach z szablą w ręku, spojrzeli na mnie z niesmakiem.
– To ta wiedźma, pieprzona czarownica – rzucił pierwszy z piratów.
– Za burtę z nią – dodał drugi.
– Za burtę – zgodził się trzeci.
– Odpierdolcie się od niej natychmiast – rozkazałem.
– Szanujemy cię, oficerze Irvin – rzekł pierwszy – ale prowadzisz nas do zguby. – Wyjął szablę, pozostali zrobili to samo.
Za moimi plecami zebrał się spory tłumek.
Niewiele myśląc, rzuciłem się na całą trójkę. I tak miałem wkrótce zginąć, więc co mi zależało? Czy to było głupie? Pewnie tak, ale wtedy właśnie zrozumiałem, jak Ksenia jest dla mnie ważna. Kobieta, która mnie nienawidziła, której nie rozumiałem. Ale zabrałem ją pod swój dach i miałem obowiązek bronić.
Poruszałem się szybko, nie chciałem, by mnie okrążyli. Jeden poślizgnął się na mych ukochany mapach, które znów leżały na podłodze, lecz dwaj pozostali wciąż atakowali. Zablokowałem kilka cięć, odskoczyłem, próbowałem kontratakować, lecz walcząc z dwójką przeciwników, było to cholernie trudne.
Ralph Pieśniarz pojawił się u mojego boku, tak jak podczas niezliczonych abordaży, jak wtedy, gdy wycięliśmy sobie drogę do wolności. Z przyjacielem u boku poszło nieprzyzwoicie łatwo, zabiliśmy ich obu. Trzeci, ten, który leżał na ziemi, wybiegł z kajuty, a ja niczym wyczuwające słabość zwierzę podążyłem za nim.
Na statku nie ma dokąd uciec. Ten głupiec musiał mieć niemałe zaćmienie umysłu, bo zbiegł pod pokład. A ja okazałem się jeszcze durniejszy, bo poszedłem za nim.
Widziałem, jak znika w kubryku. Zwolniłem. Poraziło mnie, jak puste było to miejsce. Na wręgach okrętu tańczyły cienie, gdyż lampy kołysały się w rytm ruchu statku. Przeszedłem przez izdebkę, gdzie kazałem zostawić trzech ukaranych. Oczywiście nie żyli. Zaschnięta krew na ich ciałach wydawała się czarna.
Zdałem sobie sprawę, że powinienem uciekać. Zamiast tego wszedłem do kubryku.
To miejsce zawsze przypominało mi grobowiec. Piętrowe koje ciągnęły się po obu stronach, a między nimi rozciągnięto hamaki i całość wyglądała, jakby rezydował tu monstrualny pająk. Minąłem miejsce, gdzie spałem całe dzieciństwo i dotarłem do masztu, który ginął w stropie.
Usłyszałem rozmowy i odgłos trzaskającego ognia.
– Próbowałem jej bronić – powiedziałem głośno. – Waszej przyjaciółki. On chciał ją zabić! Wszyscy wiele wycierpieliśmy! Może nasza załoga zasługuje na śmierć, ale ona i starzec są bez winy. Dlaczego skazujecie ich na taki los?
Nikt mi nie odpowiedział.
Pirat, którego ścigałem, wyłonił się zza masztu. Znalazł się w pułapce. Z jednej strony oni, z drugiej ja. Rzucił broń, padł na kolana i prosił.
Ujrzałem spory cień za jego plecami. Ogień, który go zrodził, musiał być wielki.
Sylwetka wydawała mi się znajomo zwierzęca.
Wycofałem się ostrożnie. Pirat próbował iść za mną, lecz pogroziłem mu szablą.
– Nie pozwólcie mu wyjść – rozkazałem, gdy znalazłem się na górnym pokładzie.
Podszedł do mnie Alvin. Był potwornie blady.
– Trey skoczył – powiedział cicho.
– Spodziewałem się tego – odparłem, słabo maskując smutek.
– Oficerze, czy mogę ci się wyspowiadać? Jest coś, co chciałem ci opowiedzieć.
XI
Skrucha Alvina
– Pamiętasz kobietę, która umarła pierwsza? – zapytał mnie Alvin. Usiedliśmy nieopodal rufy, z dala od reszty piratów.
– Oczywiście, zabrałeś się za nią.
– Nie jestem z tego dumny. To silniejsze ode mnie.
– To nie twoja wina – rozgrzeszyłem go.
– Moja. Jestem potworem. Ona… ja ją… wiesz zresztą. Już nie żyła, ale mimo to do mnie przyszła. Najpierw widziałem ją z daleka, myślałem, że mam przywidzenia. Aż w końcu się zbliżyła i pokazała mi każdą ranę, którą jej zadałem. A potem złapała za rękę i pokazała – Alvin zrobił długą przerwę – Czternaście Wzgórz.
– Co dokładnie? – zapytałem.
– Świat pod ziemią. Miejsce, z którego wyszli tamtejsi pierwsi ludzie. Powiedziała, że tam trafię już niedługo i wieczność będę cierpiał męki. Widziałem to, oficerze, i myślałem, że oszaleję. To okrucieństwo nie do opisania. Ciemność. Ból. Samotność.
– Skąd wiesz, czy nie zrobiła cię w konia?
– Gdybyś to zobaczył, wiedziałbyś, że to miejsce istnieje. I ja tam trafię za me grzechy. – Zaczął płakać. – Co mam robić? Proszę, pomóż mi. Zrobiłem tyle złego. Jak to cofnąć? Może jest sposób, by zadośćuczynić? Gdyby tylko dano mi czas, stałbym się dobrym człowiekiem, pracowałbym uczciwie, pomagał ubogim.
Nagle przypomniałem sobie opowieść starca i do mej głowy przyszło pewne rozwiązanie. Okrutne, złe rozwiązanie. Ale dające nadzieję.
– Alvinie, jest sposób, byś odkupił swe winy – powiedziałem, zastanawiając się, jakie piekło może czekać osobę stokroć gorszą od Alvina, czyli mnie.
XII
Ptak, małpa i jaszczurka
Kochałem się z Ksenią wczesnym rankiem, szczęśliwy, że przeżyłem noc. Kilkunastu nie miało tyle szczęścia.
Młoda kobieta jak zwykle była posłuszna, od czasu do czasu rzuciła coś, czego nie rozumiałem.
Ja również wyszeptałem jej na ucho parę obietnic.
A potem usiadłem obok okna, wlepiłem wzrok w ledwo widoczne przez mgłę morze i czekałem.
Ralph Pieśniarz był mym jedynym prawdziwym przyjacielem. Razem biegaliśmy jako dzieci po kamiennych uliczkach Długiego Portu, wspólnie zaciągnęliśmy się na statek, ramię w ramię wywalczyliśmy wolność dla naszych ludzi. Ratowaliśmy sobie życie tak wiele razy, że nie potrafiłbym tego zliczyć.
Kochałem go jak brata. A mimo to czekałem. Czułem się jak najpodlejsza z istot.
O południu zameldowano mi, że Ralph Pieśniarz nie żyje. Udałem szok i poszedłem do kajuty kapitana.
Gdy zobaczyłem mego przyjaciela, ugięły się pode mną kolana, a potem zwymiotowałem.
Alvin odgryzł mu większość twarzy. Zmasakrował brzuch i kończyny, wydłubał oczy. Odciął język, ten sam, którym Ralph śpiewał wieczorami. Ten sam, którym kazał mordować niewinnych. Bosman użył krwi, by namalować gałązki i chyba twarze – te drugie były wszędzie, na ścianach i na podłodze.
Siedział obok, czerwony od krwi jaskrawił się niczym rajski ptak. Na jego twarzy zagościł uśmiech, jakby właśnie stało się coś cudownego. Ręce miał uniesione.
– Dlaczego? – spytałem Alvina, tak jak się umówiliśmy.
– Był zły – odparł. – Najgorszy z nas wszystkich. Należało mu się. Musiałem to zrobić, bo teraz jestem dobrym człowiekiem.
– Zabieramy go pod pokład – rozkazałem, gdyż załoga szykowała się do samosądu. – Niech tam siedzi, aż wymyślę dla niego wystarczająco bolesny rodzaj śmierci.
I tak zostałem kapitanem. Być może w innych okolicznościach miałbym problem z utrzymaniem władzy, ale na tym skazanym na zagładę statku nikt nie palił się do dowodzenia.
Czasami marzyłem, by dowodzić „Pieśnią Nocy”, ale wtedy zawsze myślałem o Ralphie i czułem coś w rodzaju wstydu. Jeszcze niedawno nie śmiałbym zająć jego miejsca. Pieśniarz wydawał mi się wieczny jak sam proceder piractwa, niezatapialny i niezastąpiony.
Ale wiele się zmieniło. Zrobiłem coś strasznego, ale musiałem przeżyć.
Niedługo potem zebrałem załogę. Za moimi plecami rysował się niewyraźny kształt brygu. Tamtego dnia zostało nas jedynie około trzydziestu. Spoglądali na mnie bez nadziei.
– Dziś wszystko się skończy – oznajmiłem zgodnie z prawdą. – Ralph nie żyje. Trey nie żyje. Alvin wkrótce umrze. Zostałem jeszcze ja. Ja, który jestem bardziej winny tragedii tamtej załogi niż wy wszyscy razem wzięci. Wypatrzyłem bryg. Zabiłem tego ich kapłana. Nie zamierzam uciekać od odpowiedzialności. Oddam się im. Wezmę dziewczynę, starca, resztę towarów i popłynę w stronę brygu. Wiem, że to może nie zadziałać, ale nie mamy nic do stracenia. Pozwolę im zaspokoić zemstę!
Widziałem spojrzenia mojej załogi, rozbłyski nadziei w oczach. I znów poczułem się jak potwór.
Spuściliśmy szalupę. Ja, Ksenia i starzec popłynęliśmy przez mgłę.
Mężczyzna spoglądał na mnie, jakby się wszystkiego domyślał.
– Twoja legenda, dziadku – szepnąłem – to cholernie inspirująca sprawa.
Nie kierowałem nas w stronę brygu. Z łódki nie było go widać, więc nie wzbudziło to wielkich podejrzeń. Niektórzy krzyczeli, pragnąc pomóc nam obrać właściwy kurs.
Mniej więcej w tej właśnie chwili pod pokładem Alvin oswobodził się z moich więzów. A potem wyjął krzesiwo, które mu dałem.
Nie ma nic gorszego od pożaru na statku. Rozprzestrzenia się szybko, nie ma dokąd uciec. Obserwowałem śmierć „Pieśni Nocy” z bólem serca. To był mój dom, moi ludzie, którym dałem wolność. Teraz krzyczeli, zamieniali się w ludzkie pochodnie, skakali do wody, by odroczyć śmierć.
Papuga zadziobała pawiana, a sama stanęła w płomieniach, przerażony jaszczur uciekł.
Pomyślałem o martwym kapłanie z brygu. Czy widząc pożar, uznał, że zemsta została dopełniona i odpłynął w morskie zaświaty? A może podejrzewa jakiś podstęp?
Wierzyłem, że mamy szansę uciec. Odwiedzali nas tylko nocą, nie mogli wiedzieć, co wymyśliłem. A mgła była gęsta.
Odwróciłem wzrok od widoku płonącej „Pieśni” i zacząłem mocniej pracować wiosłami.
XIII
Ląd
Starca zjedliśmy po jedenastu dniach, gdy skończyły się zapasy z beczek. Niefortunnie większość załadowanego towaru stanowiły wino i tkaniny.
Prawdę mówiąc, ja biedaka zjadłem, Ksenia nie skosztowała ani kęsa. Może to i lepiej, smakował okropnie. Na swoje usprawiedliwienie dodam, że nie żył już od trzech dni.
Płynęliśmy po bezkresnym morzu. Żadnych widmowych brygów, żadnego lądu. Słońce paliło niczym oko demona.
– Jak myślisz, Ksenio, który z moich uczynków był najpodlejszy? – droczyłem się z dziewczyną.
– Tene kui u velo.
– Też myślę, że śmierć Ralpha. Biedny Alvin, ciekawe, czy zdziwił się, gdy po ognistej kąpieli obudził się głęboko pod jednym z Czternastu Wzgórz. Spójrz jednak na to z innej strony, moja droga. Uratowałem nas dwoje. Gdybym postąpił inaczej, wszyscy byśmy zginęli. Obiecałem ci to wtedy na statku, pamiętasz? Nie patrz tak na mnie, wiem, nie rozumiesz. W każdym razie uciekliśmy, kochana. Wiesz, że czuję do ciebie coś niezwykłego? A zawsze dziwiłem się Ralphowi, że może być wierny jednej kobiecie.
Objąłem ją delikatnie, a ona się nie wyrywała. Była zimna w dotyku.
Popołudniem ujrzałem ląd.
– Spójrz, Ksenio. Szkoda, że biedny staruszek nie dożył tej chwili. Idę o zakład, że na tej wyspie szukają nauczyciela albo zarządcy.
Piasek na plaży był drobny i biały. Przesypałem go między palcami i zacząłem płakać. Wzdłuż wybrzeża rosły palmy, wyglądały, jakby kłaniały mi się w różnych pozach. Ich liście łopotały niczym bandery.
– Znając nasze szczęście, Ksenio, to bezludna wyspa – powiedziałem. I miałem rację, a jednocześnie się myliłem.
Nieopodal płonęło olbrzymie ognisko. Nie zauważyłem go wcześniej. Przez moment miałem wrażenie, że to jacyś inni rozbitkowie dają sygnał przepływającym statkom. Tych ludzi było jednak tak wielu… a ich twarze znajome…
Zacząłem krzyczeć. To było niesprawiedliwie. Tyle wycierpiałem, by im uciec.
Śpiewali w swym ptasim języku, trzymając się za dłonie.
Ksenia powoli ruszyła w stronę ogniska, zostawiając na piasku ślady stóp.
– Proszę – rzuciłem przez łzy. – Nie zostawiaj mnie.
Spojrzała na mnie ostatni raz, a w jej oczach ujrzałem pogardę i nienawiść tak potężną, że prawie rozerwało mi serce. Załkałem głośno.
Ksenia usiadła przy ognisku i zrozumiałem. Kiedy to się stało? Jak? Podczas abordażu na pokład brygu? W czasie pierwszej nocy na statku albo w trakcie ataku trójki buntowników? Czy na łodzi?
Bryg zjawił się niedługo potem. Załoga wsiadła do szalup i popłynęła w jego stronę. Na dziobie widziałem kapłana. Krzyczałem do niego, błagałem, lecz zupełnie mnie ignorował.
Prosiłem Ksenię na kolanach, lecz nie zaszczyciła mnie nawet spojrzeniem.
Potem odpłynęli. Zostałem sam.
XIV
Moje własne ognisko
W głębi lądu znalazłem jaskinię. Choć roiło się w niej od umarłych, stała się moim ulubionym miejscem. Siedziałem w niej godzinami, cierpiąc.
Ciemność. Ból. Samotność.
Ralph przychodził najczęściej. Twierdził, że mnie rozumie, lecz w jego oczach widziałem rozczarowanie. Był tam Alvin pokutujący za grzechy, Wull jak zwykłe przerażony i Trey spoglądający pozbawionymi życia oczyma. Czy to prawdziwe duchy? Nie miałem pewności. Zwłaszcza że podczas nocy na plaży zdawało mi się, iż dwukrotnie widzę „Pieśń Nocy” płynącą na tle gwiazd.
Chciałem, by mnie zabrali. Nie zrobili tego. Może to był zupełnie inny statek.
Przez trzydzieści lat pobytu na wyspie przeżywałem koszmary każdego dnia i każdej nocy.
Wyspa grała pieśni. Wydawało mi się, że czasem przemienia się w jedno z Czternastu Wzgórz. Na drzewach wyrastały czerwone gałązki. Odwiedzały mnie istoty żyjące w głębi dżungli. Nawiedzali żywi i zabici. Przybywały zwierzęta ze zmasakrowanymi twarzami.
Tęskniłem za Ksenią. Żałowałem każdej krzywdy, którą jej wyrządziłem.
W końcu do wyspy dobił bryg i zabrał mnie na pokład. Myślałem, że to koniec i cieszyłem się z tego.
To był jednak inny bryg i inna załoga. Chodzili wokół mnie i oglądali z każdej strony. Dostałem ciuchy i jedzenie, a nawet własny hamak. Kapitan, sympatyczny grubasek, stwierdził, że miałem szczęście. Stłumiłem chęć zaśmiania mu się w twarz.
Dopiero po kilku dniach rejsu zaczęło do mnie docierać, co się dzieje. Obudziła się we mnie nadzieja. Prawie poczułem chęć życia.
Wtedy zauważono żagle. Pirackie. To nie była „Pieśń Nocy”, lecz jakiś inny statek. Nieważne. Był duży i doskonale uzbrojony. A mnie uratowała zwykła kupiecka jednostka.
Przerażony jaszczur uciekł, choć i jego dopadła zguba.
Gdy kończę tę opowieść, piraci są już dwieście stóp od nas. Pokładem wstrząsają uderzenia kul armatnich. Zaraz dojdzie do abordażu.
Nie zamierzam jednak łatwo oddać im skóry. Kupcy są tak zdesperowani, że dali mi broń. Być może tamta załoga uśmieje się, widząc chudego starca, który wymachuje szablą trzymaną w dłoni pokrytej plamami wątrobowymi, lecz mam to w dupie. Zginę jak prawdziwy pirat.
A potem, jeśli bogowie pozwolą, być może sam zaśpiewam im pieśń.
Na bieżąco, bo nie wiem, czy uda mi się dziś przeczytać całość:
Początek: Stałem oparty o reling, obserwując śmierć okrętu. Poszło łatwo. – dałabym “Poszło łatwo” od nowego akapitu, bo to nowa myśl, mała reminiscencja
Żyją tam jakieś dzikusy, ale kogo by one interesowały. – one – wyspy/góry? czy oni? dzicy?
Stał nad nią Długouchy Wull i wyrazie się nad czymś zastanawiał.
gdy odmywała swe łono. – obmywała
a ja zabrałem się za mą zdobyć z jeszcze większym zapałem. – zdobycz
Skinąłem do Alvina – skinąłem Alvinowi
– Widmo – zająknęło kilka głosów. – zająknęło się albo lepiej: jęknęło
pojednawcą. – jest takie słowo? rozjemcą?
Na wręgach okrętu tańczyły cienie, gdyż lampy kołysały w rytm ruchu statku. – kołysały się
Zapewne coś mi jeszcze umknęło, ale to nieważne.
Miałam dziś przeczytać tylko kawałek, ale nie udało się. Wciągnęło mnie i zauroczyło – mrocznym klimatem, powolnie snuta opowieścią, złem.
Bardzo dobre opowiadanie. Gratuluję.
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Dziękuję za wizytę i poprawki. Wstrętne literówki będą mi się śnić po nocach :P
Świetna historia. Płynie sobie niespiesznie, ale i nieubłaganie, jak piracki statek w pościgu. Podobały mi się liczne zaskoczenia. Podobało, jak nagle różne rzeczy się zazębiały.
Gdybyś jeszcze usunął te pozostałe literówki, byłoby naprawdę super.
Babska logika rządzi!
Przeszła mi przez myśl absurdalna myśl, że powinienem posprzątać kajutę, nim zaproszę damę, ale zbyłem to śmiechem. Myślę, że jedno można skreślić:)
Jest też pewna niejasność. Przynajmniej jak dla mnie. Skoro wyrzucili ciała zmarłych kobiet do morza, a przynajmniej jedno na pewno, to dlaczego oddają oba na statek. Mowa zresztą najpierw o starszej kobiecie, która została wyrzucona do morza. Także tu bym coś zmieniła. Pojawiło się też parę literówek, ale to już wiesz. Ogólnie bardzo dobrze się czytało. Opowiadanie jest interesujące i bardzo wciąga. Akcja nie pędzi, co lubię, a toczy się niespiesznie. Świetny kawał tekstu.Brawo! :)
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
Finkla,
dzięki za wizytę. Dziś jeszcze powalczę z literówkami :)
Margiona89,
również dzięki za wizytę. Już wyjaśniam Twoje wątpliwości. W łódce, którą wysłali w stronę brygu, były dwa ciała – staruszki i mężczyzny, który próbował walczyć. Pierwsza kobieta, ta, która straszyła Alvina, została wrzucona do morza. Wcześniej w rozmowie Irvina z Alvinem, ten pierwszy pamięta, że którąś wrzucano do morza, ale nie jest pewien, którą.
Przeczytałem z zainteresowaniem, chociaż prawdę pisząc, tyle tu na stronie piractwa, że mi się przejadło. Tyle tekstów o piratach na raz, to trochę za dużo. Twoje opowiadanie zaliczam do lepszych. Pozdrawiam.
Dzięki, Ryszardzie, za wizytę. Cieszę się, że Ci się podobało, zwłaszcza że coś mi się kojarzy, że nie przepadasz za horrorami i krwawymi historiami :)
Oho ho, prawdziwe morskie straszydło!
Tam do kroćset, kto to widział, żeby przyzwoity pirat musiał topić wroga więcej niż raz… co za nieuprzejmość, chamstwo i zaraza, tak (SPOILER!) z zaświatów wracać i jeszcze ciemną nocą krzywdę oprawcom czynić. Bez pardonu, bez danai racji i jeszcze te krzyki… Gówniażeria niewychowana teraz na tych kupieckich brygach, jak babcię kocham…
Najstraszniejsze jest to, czego nie widać. Myślę, że mogłeś ukryć te zjawy jeszcze kawałeczek tekstu, dopiero przy dialogu z Troyem je wyjąć. Główny bohater to kawał podstępnego skurwysyna, tak jak lubię, bez fałszywej przemiany – amoralny do końca! Pomysł, opowieść i klimat na bardzo wysokim poziomie, ukontentowanym jak diabli.
Jeśli jest coś do poklepania, to zaraz poklepię.,..
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Główny bohater doświadcza w młodości wielu krzywd. Spotyka się z okrucieństwem i poniżeniem. A potem sam staje się okrutny i bezwzględny. To bardzo prawdziwa obserwacja, bo właśnie tak w rzeczywistości, a nie tylko w fantastyce jest. To spostrzeżenie, moim zdaniem, to najważniejsza myśl przewodnia tego tekstu. Pozdrawiam uprzejmie.
PsychoFishu, dzięki za wizytę i opinię.
– Różnie mnie nazywali, ale nigdy nie jaszczurką.
Bez “nie”, bo ci podwójne zaprzeczenie wychodzi.
Stek płynął prosto na nas, jakby szykował się do abordażu.
Krwisty stek? :P
Legenda przytoczona przez uczonego średnio tłumaczy te wydarzenia i jego "pewność". Komponuje się z resztą tekstu, ale w tym momencie miałam takie “eeee?” na twarzy.
gdyż teraz jestem dobrym człowiekiem.
– Zabieramy go pod pokład – rozkazałem, gdyż
droczyłem się dziewczyną.
z dziewczyną
Tęskniłem za Ksenią. Żałował każdej krzywdy, którą jej wyrządziłem.
Żałowałem
Bardzo zgrabnie pokazałeś, że jedne potwory tworzą kolejne, a przecież ktoś powinien przerwać ten łańcuch…
Motyw z Ksenią, hmm… Na początku bohater był tak obojetny, że ciężko mi przełknąć to przywiązanie do dziewczyny. Ale z drugiej strony mamy motyw szaleństwa ze strachu. Podkreśliłabym odrobinę, że mu się w głowie mieszało. No, bo zbyt trzeźwo się jakoś zastanawia się "czy to było głupie?" etc. Ale poza tym…
Tekst jest genialny. Brudny, mroczny, wciągający. Nie zliczę, ile razy mnie w dołku coś ścisnęło, ile razy żołądek wywróciło. I smutno tak jakoś po lekturze, smuto okrutnie. Bo choć na początku szczerze nie cierpiałam głównego bohatera i reszty załogi (poza Treyem i kapitanem – z tym drugim, nie wiem czemu), to później wcale nie czułam satysfakcji z ich kary.
Potwory tworzą potwory, życie zatacza krąg…
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Tenszo, dzięki za wizytę i poprawki :)
A za nominację, to już nie podziękujesz :P
I w sumie dobrze, bo się należy jak psu buda!
Ni to Szatan, ni to Tęcza.
Dzięki, Zygfrydzie! Rozwiałeś moje wątpliwości. Widocznie nie doczytałam, skupiając się na głównej historii.:) edition: cholerny słownik w telefonie
"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll
O, nominacja. To jeszcze raz dziękuję. A że słowa to za mało, dołączam e-kwiatka.
oprzyrządzić → oporządzić
przewidzenia → przywidzenia
Ksenio – chyba jednak “Kseniu”, przynajmniej polską Ksenię tak się odmienia (jak Gienia – Gieniu i Renia – Reniu).
Biedne skurwysyny. Wyszło Ci, Zygfrydzie, bo naprawdę było mi ich żal. Jest klimat groźnej starożytnej tajemnicy, który kojarzy mi się z opowiadaniami Howarda czy Lovecrafta. Lubię sobie czasem coś takiego poczytać. Bardzo mi się.
Total recognition is cliché; total surprise is alienating.
Dzieki, Jerohu, za wizytę i komentarz. Również wydaję mi się, że masz rację z tą odmianą imienia.
Uwaga, komentarz zawiera śladowe ilości spoilerów.
Śpiewali w swym ptasim języku, trzymając się z(a) dłonie.
Tyle jeśli o znalezione błędy, ale nadal trochę będę marudził.
Do mnie, podobnie jak do Tenszy, nie trafiła ta legenda o małpie, ptaku i jaszczurce. Szkoda, że stary niewolnik nie dokończył swojej legendy, kiedy już byli na łódce, a “Pieśń” stała się najjaśniejszym punktem w okolicy. Albo jeszcze lepiej, kiedy Irvin i Ksenia dobili do wyspy. Dopiero wtedy duch staruszka mógłby dopowiedzieć, że choć jaszczur uciekł, i tak dosięgnęła go sprawiedliwość.
Prawdę mówiąc, jakoś zabrakło mi w tym wszystkim tego ciężkiego klimatu. Nie odczuwałem strachu piratów, zupełnie nie ruszał mnie los ich, ich ofiar, ani nawet Kseni, a większość postaci nie wzbudziła u mnie żadnych emocji; nienawiści, sympatii czy choćby lekkiej niechęci. Oficer zdecydowanie za mało “wyrazisty”; wredny, nikczemny, arogancki i zły, jak na takiego kutasiarza. Jego fascynacja Ksenią też jakaś taka nazbyt romantyczna. Jesli było w niej coś nienaturalnego (niekoniecznie fantastycznego) to zostało za mało wyeksponowane, bym to wyhaczył. Kapitan to już w ogóle dobry chłopiec, śpiewający ludziom na dobranoc. I nie ratują go oficerskie zapewnienia, że miał na rękach wiele krwi, a na sumieniu – dusz.
Za to bosman – choć nie pasował mi młody chłopak na takim stanowisku – miał już w sobie to coś, co przykuwało uwagę. Jednak prawdziwą sympatię wzbudził we mnie tylko Trey. Choć i on, jak na starego wilka morskiego i twardziela, który tak bardzo chciał żyć, że sam sobie amputował łapę, w dodatku w słonej wodzie(!), okrutnie mnie rozczarował. Psychoza, wiadomo, ale taka bierność w obliczu zagrożenia, a wreszcie kapitulacja, zupełnie nie pasowała mi do tej postaci.
Czytałem jednak z przyjemnością. Więcej – dałem się porwać zgrabnie nakreślonym słowom, a sama historia – choć przecież nie nowa – interesująca i świetnie napisana. Wyróżnienie zasłużone.
Peace!
"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/
Cieniu, dzięki za wizytę i wielgachny komentarz.
[SPOILERY]
Odnośnie bohaterów i odniesień do legendy – chciałem tu poruszyć kwestię, kto jest najbardziej zły.
Kapitan miał być w założeniu postacią nie do końca naszkicowaną, trochę enigmatyczną i pełną kontrastów. Śpiewa dla załogi czy przejawia inne pozytywne cechy charakteru, ale to on najbardziej stoi za tragedią załogi brygu. Taki Alvin robi potworne rzeczy, ale czy Ralph nie jest jeszcze gorszy, bo spuszcza go ze smyczy i darowuje mu ofiary?
Trey był najbardziej doświadczony, widział i wiedział więcej od innych i po prostu był pewien swej niechybnej śmierci. Wolał to zrobić na własnych zasadach, niż dać się zabić.
W kwestii oficera, to spróbuję się usprawiedliwić tym, że jednak prawie całe opowiadanie przebywał wśród swoich, ludzi z którymi przeżył pół życia, przyjaźnił się z nimi, szanowali się nawzajem. Chciałem ukazać, że prawdziwe zło wychodziło z niego podczas kontaktu z obcymi, tymi, którzy przemieniają się w jego wrogów, czy na końcu, gdy stwierdził, że nie ma wyjścia. Czy w Ksenii było coś fantastycznego? Trudno powiedzieć. Na pewno na jakimś etapie historii umarła. Być może Irvin po prostu się do niej przywiązał, a może został przez nią zauroczony, aby na końcu spotkało go jeszcze większe cierpienie.
Świetne opowiadanie. Podoba mi się to, że piraci pokazani są bez otaczającej ich romantycznej legendy. Są źli, brutalni i okrutni. Powolność i spokój prowadzonej opowieści jeszcze bardziej wzmacniają efekt grozy i wszechobecnego zła.
Wydaje mi się, że Trey odmieniamy bez apostrofu.
Ocho, dzięki za komentarz.
Sprawdziłem, jak to jest z tym apostrofem, i masz rację.
Dobra rzecz. Podobało mi się. Technicznie – bez zarzutu, napisane solidnie, fajnym stylem.
Jeśli chodzi o fabułę – wciągnęła mnie. Co prawda motyw z powrotem brygu nie zaskoczył mnie, takiego właśnie rozwoju sytuacji się spodziewałem, lecz podejrzewam, że to z powodu pojawiającego się na samym początku tagu “horror” :P Nie jest to więc minus, ot, taka specyfika tagowania, które już na początku może coś niecoś zdradzić :)
Podoba mi się też przesłanie – przemoc rodzi przemoc. Do tego motywu też się czasem odwołuję i lubię czytać utwory, które tenże poruszają; muszę od razu napisać, że zgadzam się ze starcem, który rzekł:
”– Oficerze, rozumiem, ale się z tobą nie zgadzam. Teraz wy jesteście potworami i nie można tego usprawiedliwić tym, że stała wam się krzywda. W ten sposób można rozgrzeszyć każdego i wszystko, i stwierdzić, że nie ma czegoś takiego jak zło.”
Jasne, że wszystko można usprawiedliwić i nawet współczuć pokrzywdzonym łotrom, ale rozgrzeszanie wszystkich niegodziwców trudnym dzieciństwem nie powinno mieć miejsca. Najlepiej byłoby po prostu nie tworzyć kolejnych potworów, ale to już raczej – niestety – sfera marzeń.
Tak czy tak – podobało mi się i… gratuluję! ;)
Golbon1, dzięki za wizytę :)
Proszę! Z chęcią wizytuję dobre rzeczy :P
(albo raczej po przeczytaniu myślę sobie: “ale fajnie, że tu wpadłem”, no bo przed przeczytaniem nie wiem, czy opowiadanie będzie dobre, he he ;) )
… i na pewno więcej Twoich tekstów przeczytam, gdy tylko znajdzie się trochę czasu :)
Nareszcie znalazłam czas. A uwierz mi, Zygfrydzie, to nie lada poświęcenie, bo własne opowiadanie leży i czeka :)
Poświęcenie – nie poświęcenie, bo historia wciąga i niesie.
Świetny tekst. Naprawdę świetny.
Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)
Emelkali, dzięki za wizytę. Nad czym teraz pracujesz, jeśli można spytać? Dragoneza?
Dragoneza :) Taka po mojemu, z przymrużonym oczkiem i całuskiem puszczonym ku czytelnikowi :)
Przy jedenastu godzinach w pracy i drodze do i z, czasu jest strasznie mało na pisanie :)
Emelkali, Ty mnie przyprawiasz o ból głowy. :-) Jeszcze jedna specjalizacja? Nie za wiele masz talentów? :-) (AdamKB)
To powodzenia :) Sam też planuję napisać o smokach, mam już pomysł, ale odległy termin mnie rozleniwia i jeszcze nie zacząłem.
Nadrabiam zaległości. :) Ciekawe opowiadanie, podobało mi się niespieszne tempo, duszny klimat. Pokazałeś, że bezwzględny morderca dla swoich potrafi być ludzki, dopóki zagrożenie nie karze mu uderzyć nożem w plecy. Uczucie do Kseni – dla mnie to wszystko miało sens. Świetnie malujesz obrazy oszczędnymi opisami.
Rooms, dzięki za wizytę :)
“Wyglądał, jakby właśnie oporządził jelenia.“ – Dość dziwne porównanie w morskich klimatach; co piraci wiedzą o jeleniach?
Więcej jak doczytam, teraz jestem w połowie…
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Jeszcze mi się przypomniało. Uczucie do Kseni to typowy model jak z “Kolekcjonera” Fowlesa, dlatego napisałam, że rozumiem. W oszczędnych opisach odnalazłam tu opis mechanizmu, któremu Fowles poświęcił całą (świetną!) książkę.
“Nie mogłem wyjść z podziwu, że w jego głosie nie słychać przerażenia.
Próbowałem usnąć, ale nie mogłem.“
Przykra ta Twoja opowieść, Zygfrydzie, nieprzyjemna, pełna przemocy i ciemna taka. Gęsta. Nie lubię czytać o gwałtach ; / Jednakowoż to, co napisałeś, napisałeś dobrze, niby od niechcenia, lekko, tak, że wydaje się wiarygodne. Ogólnie rzecz biorąc – dobre opowiadanie kolejny raz spłynęło spod… klawiszy Twojej klawiatury. Niemiłe, ale dobre.
Pozdrawiam.
"Nigdy nie rezygnuj z celu tylko dlatego, że osiągnięcie go wymaga czasu. Czas i tak upłynie." - H. Jackson Brown Jr
Joseheim, dzięki za wizytę :)
Bardzo porządnie napisane, naprawdę dobre opowiadanie. Mroczne i niewesołe, ale za to nader pirackie. A piraci są tutaj paskudni. Źli i bezwzględni.
Niezwykle sugestywnie opisałeś zmagania załogi, jej przerażenie i niemoc wobec niewytłumaczalnych zjawisk, w obliczu nieuchronnej zagłady.
Szalenie satysfakcjonująca lektura. ;-)
Wciąż nie wiem, jak ci na imię – wyznałem. – Mógł to powiedzieć, ale nie wyznać.
Potem Alvin zamilkł i oplótł spojrzeniem pokład. – Wolałabym: Potem Alvin zamilkł i omiótł pokład spojrzeniem.
Pomyślałem o Ksenii, samej w mej kajucie. – Pomyślałem o Kseni, samej w mojej kajucie.
Bryg i łódka niemal stuknęli się burtami, lecz nic się nie wydarzyło. – Bryg i łódka niemal stuknęły się burtami, lecz nic się nie wydarzyło.
Chyba mu odpowiedzieli, bo chwycił za wiosła i niedługo potem zniknął za rufą. – Chyba mu odpowiedzieli, bo chwycił wiosła i niedługo potem zniknął za rufą.
Mniej więcej w tej właśnie chwili pod pokładem Alvin oswobodził się z moich węzłów. – Mniej więcej w tej właśnie chwili, pod pokładem, Alvin oswobodził się z moich więzów.
Ksenia usiadła do ogniska i zrozumiałem. – Można usiąść do stołu, ale nie do ogniska. Można natomiast usiąść przy ognisku.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Regulatorzy, dzięki za poprawki i pozytywne wrażenia :)
Zastosowałem Twoje poprawki, ale przy “Kseni” mam wątpliwości.
Tak teraz szukam i wyczytałem, że:
To, czy używamy jednego bądź drugiego zakończenia, zależy od dwóch czynników: 1) od poczucia rodzimości czy obcości wyrazu oraz 2) od wymowy postaci mianownika. W wyrazach obcych w dopełniaczu, celowniku i miejscowniku dominuje zakończenie ~ii (np. Danii, manii, agonii, ironii itp.), w wyrazach pochodzenia rodzimego natomiast używamy jednego i (np. Ani, dłoni, Ewuni, skoczni). Wspomniana zasada mówi, że jeśli -ia występuje po n, to piszemy -ni w wyrazach, których zakończenie wymawiamy w mianowniku jako [-ńa], np. dyni, jaskini, pustyni, babuni, Gdyni, bieżni, uczelni, w tych zaś wyrazach, których zakończenie wymawiamy jako [-ńja], piszemy -nii, np. harmonii, linii, opinii, Kalifornii.
Przyznam, że jak sam to czytam, to bardziej nasuwa mi się wymowa przez “ńja”, a i wyraz dość obco brzmiący.
Zygfrydzie, może zerknij tutaj: http://www.imiona.info/odmiana_Ksenia.html
Albo tu: http://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Tania-Tani-czy-Tanii;3116.html
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Pisałem już kiedyś, że nie da się z Tobą wygrać :P Zaraz zmieniam. Strona podpowiada mi też, że wołacz ma być “Ksenio”, tak jak miałem na początku, nie “Kseniu”. Hmm…
Dobrze, że w moim następnym opowiadaniu bohaterowie będą mieli proste imiona.
Nie można ani wygrać, ani przegrać z kimś, kto – tak jak ja – w nic nie gra. ;-)
I już tradycyjnie – bardzo się cieszę, że mogłam pomóc. ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Taki szczególik na początek: ktoś tam spadł z wyblinek i wybił sobą spore zagłębienie w pokładzie. Czyżby? Albo wybił dziurę w pokładzie , albo się na pokładzie rozpłaszczył na placuszek. Drewniany pokład, z reguły dębowy, wsparty na belkowaniu, albo trzaska pod kimś / czymś, łamie się i zostaje przebity, albo wytrzymuje uderzenie.
<><>
Przeczytałem jednym ciągiem, co najlepiej świadczy o fabule i jej przedstawieniu, bo taki antyhorrorysta jak ja zwykle ziewa po trzech minutach bajania o duchach i tajemniczych zjawach. Morał jak morał: zło generuje zło, stara prawda, ale protagonista odrobiony na wysoki połysk. Jego najbliżsi kumple też przekonywający…
<><>
Ksenia dopiero nam brzmi obco. Jeszcze dwa pokolenia wstecz było doc popularnym imieniem i wymowa kończyła się ‘ńa’. Miękkie ‘n’ oraz ‘a’.
Adamie, dzięki za wizytę.
Scena z wgłębieniem też mi trochę nie pasuję, myślę nad jej małą modyfikacją.
Edit: Zmieniłem ją.
Super! Piracka przygoda jak się patrzy! Bardzo fajne opowiadanie, naprawdę kawał porządnego tekstu. Przeczytałem z ogromną przyjemnością.
Pozdrawiam
Mastiff
Dzięki za wizytę, Bohdanie.
No, no. Jestem pod wrażeniem. Spodziewałem się dobrej opowieści, ale nie aż tak dobrej, więc – mówiąc szczerze – jestem pozytywnie zaskoczony. Właściwie wszystko się tu spina. Dzieje się wiele, ale nie za wiele. Bohaterowie są wyraźni, ale nie przerysowani, za to kreowani konsekwentnie, a sam element grozy obywa się bez krwawego naturalizmu. Jestem naprawdę pod dużym wrażeniem. Będę wielce zdziwiony, jeśli ten tekst nie dostanie piórka.
Vyzart, dzięki za odwiedziny :)
Przeczytałem ostatnio kilka pirackich tekstów i ten podobał mi się najbardziej. Porządna historia, dobrze napisana, czyta się ją jednym tchem.
Domku, dzięki za wizytę :) (Ale bezczelnie nabijam posty.)
Bardzo mi się podobało. Świetnie napisane, konsekwentne i klimatyczne. I zapada w pamięć, bo czytałam kawałek czasu temu, a nadal robi wrażenie.
”Kto się myli w windzie, myli się na wielu poziomach (SPCh)
Dzięki za wizytę :)
W ramach powracania do Twoich tekstów zawitałem i tu.
Faktycznie porządnie napisane. Drobne potknięcia techniczne policzyłbym na palcach jednej ręki. Na plus klimat i sposób prowadzenia opowieści.
Z rzeczy, które do mnie nie przemówiły, to po pierwsze legenda (zresztą, jak widziałem w przeglądniętych na szybko komentarzach, już to było poruszane). Co prawda została później zgrabnie wykorzystana w tekście, ale samej treści legendy to nie ratuje. Po drugie trochę mi zgrzytały niektóre rzeczy związane z realiami morskimi (choć mogę być nieco przewrażliwiony). Najbardziej zastopował mnie moment, w którym żaglowiec znalazł się w gęstej mgle i płynął dalej. Jak dla mnie mgła = kompletny sztil, a więc zero pływania na żaglach. Jedynie dryfowanie w nieznanym kierunku. Zresztą było to przez wieki przekleństwo żeglarzy. W tej mgle miałem też momenty problemów z wizualizowaniem scen. A to mgła ograniczała widoczność do kilku metrów, a to było w niej widać zarys statku…
No, a jak tak sobie narzekam to napiszę czego mi jeszcze brakowało: jakiejś sceny walki. Tak żeby zmienić na chwilę rytm opowieści, wprowadzić akcent dynamiczny. Scena walki w kajucie tego postulatu nie spełniła (przy okazji można by było podyskutować o uzbrojeniu żeglarzy i wszechobecnych szablach, ale poniechajmy).
Dobra, żeby nie było, że narzekam i narzekam. Tekst mi się podobał! Pozytywy zdecydowanie przeważają, tylko czasem przy komentowaniu jak w dziennikarstwie: jak pies pogryzł pana to nie temat, ale jak odwrotnie…
"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski
Dzięki, KPiachu za wizytę.
Co do żeglugi jak wiesz, nie jestem ekspertem. Raz przeczytałem trochę jednej książki i poszperałem w Internecie (to w ramach przygotowań do innego tekstu). Mogę się jedynie próbować bronić, że te mgły w moim wymyślonym uniwersum są specyficzne (i trochę wieje :P), a ich gęstość wzrasta nocą (widoczność na kilka metrów) i maleje za dnia (widać było zarys obcego statku, można żeglować).
No, musi być specyficzna. Nie specyficzna, jak wieje, to znika jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki ;-D
"A jeden z synów - zresztą Cham - rzekł: Taką tacie radę dam: Róbmy swoje! Póki jeszcze ciut się chce! Róbmy swoje!" - by Wojciech Młynarski
A może to ten “zły” kapłan sprowadził magiczną mgłę? Kto go tam wie :)
Ponieważ podczytuję “piórkowe” teksty, ten nie mógł mnie ominąć ;)
Bardzo dobrze oddana atmosfera i świetny bohater. Nie przesadzony w żadną stronę, trochę uczuciowości, dużo zimnego drania. Motyw trzech zwierząt prowadzony bardzo konsekwentnie. Jedyne, co mi nie przypadło do gustu, to że klimat trochę siada w środkowej części – początek jest bardzo mocny, czuć atmosferę zagrożenia, końcówka też bardzo dobra, a pomiędzy jest nieco gorzej, nawet kolejne śmierci robią mniejsze wrażenie, niż powinny. Na szczęście po tym zastoju znowu robi się naprawdę ciekawie i mrocznie.
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
Dzięki za wizytę, Mirabell. Fajniej, jak ktoś tak wpadnie po latach :)
Bardzo fajna opowieść, bardzo fajny tekst :)
Tylko czytając ma się wrażenie troszkę, że z żeglarstwem nie miałeś do czynienia w praktyce. Jest kilka takich zdań, gdzie się to wyczuwa. Ale to nie błędy, tylko odczucia ;)
jak np. “Spaść z wyblinek” – powinno być “spaść z want” (bo to trochę jakby powiedzieć “spaść ze stopni” zamiast “spaść ze schodów” albo “spaść ze szczebli” zamiast “spaść z drabiny”.
I jeden błąd merytoryczny:
“Zwrot przez sterburtę!” – zwrot jest albo przez sztag, albo przez rufę, zależnie od kursu jakim się płynie względem wiatru. Za taka komendę, kapitan powinien być przeciągnięty pod kilem przez załogę ;)
Ale dobrze się czytało :) pozdrawiam!
Dzięki za wizytę, bzugaj. Wprowadziłem Twoje poprawki, fajnie, że zawsze można się czegoś nowego dowiedzieć, bo ekspertem w sprawie żeglugi nie jestem :P
Bardzo dobry tekst. Przeczytałem zaintrygowany, właściwie jednym tchem. Długi, krwisty, taki jakie lubię. Klimat trzyma przez cały czas, wszystkie postacie są charakterystyczne, motyw z trzema demonami – zwierzętami podobał mi się najbardziej.
Świetnie piszesz.
Dzięki za wizytę :)
Chylę czoła, Zygfrydzie. Znakomite opowiadanie. Z pewnością jedno z najlepszych, jakie czytałem na portalu i, być może, nie tylko tutaj…
Jeszcze dopytam z ciekawości – żeglowałeś kiedyś?
Znalazłem jeszcze literówkę. Chyba jedyna się ostała, więc postanowiłem podrzucić:
Być może jakiś zmysł czy lata doświadczenia powinny mi podpowiadać, ze płyniemy dobrze, ale nic takiego nie czułem.
Trzym się. Dzięki za świetną historię.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
CountPrimagen, dzięki za wizytę. Zawsze to cieszy po latach.
Nigdy nie żeglowałem :(
No proszę, a wyszło jakby jednak ;)
Szczególnie ta scena, jak oficerowi pospadały mapy i inne przedmioty – prawdziwa i wiarygodna. Co prawda jaskółki są zamykane, a blaty stołów są jakby wywinięte do góry, ale zawsze coś tam poleci przy przechyle… Dobrze to napisałeś.
"Tam, gdzie nie ma echa, nie ma też opisu przestrzeni ani miłości. Jest tylko cisza."
Podobało mi się :)
Przynoszę radość :)
Usiadłem do tekstu i po kilku zdaniach pomyślałem sobie, że już to kiedyś czytałem na portalu. Mimo to kontynuowałem lekturę, bo opowiadanie jest po prostu bardzo dobre. A więc przeczytałem dwa razy i nie żałuję poświęconego czasu :)
Pozdrawiam
Konsekwentne. Czyta się dobrze.
Ukazał się audiobook opowiadania https://www.youtube.com/watch?v=9K_mT1hhsg0. Zapraszam do przesłuchania.
Hej, przesłuchane:). No nie można było polubić głównego bohatera, ale o to właśnie chodziło:). Podobał mi się nawiedzony okręt i ostatnie świństwo, które wywinął swoim kamratom:). Pozdrawiam :)
"On jest dziwnym wirtuozem – Na organach ludzkich gra Budząc zachwyt albo grozę, Myli się, lecz bal wciąż trwa. Powiedz, kogo obchodzi gra, Z której żywy nie wychodzi nigdy nikt? Tam nic nie ma! To złudzenia! Na sobie testujemy Każdą prawdę i mit."
Dzięki :)