Harmen lubił ten lokal – oferował dobre jedzenie za umiarkowaną cenę i naprawdę przyzwoite alkohole, też tanie. Smaczne żarło z rozweselającą popitką, powiedział kiedyś ze śmiechem do Liz, gdy relacjonował pierwszą wizytę w nowej jadłodajni. Zaznaczył mimochodem, ale zupełnie świadomie, że ceny są niskie na wszystko – oprócz czarnej wódki, jak zwykle niebywale drogiej.
Dobrze pamiętał, że odęła wówczas z niesmakiem wargi – już stracili Dagny, ale Liz nadal nie piła zwykłych wódek czy win. Żadnych. Ciągle uparcie trzymała się nieaktualnej zasady, że nie weźmie do ust niczego, co mogłoby zaszkodzić dziecku, jeszcze niedawno wypychającemu jej kształtny brzuszek z pięknym pępkiem.
O kosztach nabycia czarnej wódki wiedzieli wszyscy, a Liz też dobrze znała cenę specyfiku o ciemnej jak smoła barwie, ale dotychczas używała go naprawdę rzadko. Nie to, że nie lubiła czarnej gorzałeczki, jak ją kiedyś określiła. Lubiła, tak jak wszyscy, może nie kochała, jak wielu, ale często wypijała spory kieliszeczek albo nawet dwa. Teraz zaczęła w niej bardzo gustować, właśnie zaraz po urodzeniu martwej Dagny, chyba, jak sądził, powoli uzależniając się od smolistego płynu – wódki, dającej zapomnienie i zarazem pompującej w ciało mnóstwo energii, wystarczającej na długo.
O jednym w tej rozmowie dyskretnie nie wspomniał: w tej niedawno jeszcze garkuchni barman i tak nie ogałacał człowieka ze wszystkiego, kiedy klient poprosił o buteleczkę wódczanego specjału. Co więcej, jeżeli portfel świecił pustką, bez protestów nalewał tylko kieliszeczek, i to suto, bez oszukaństwa, aż po brzeg. Szybko też wprowadzono tam różne odmiany większych i mniejszych szklaneczek, tylko na czarną wódkę, w tym kilka nieco większych od naparstka, dostosowanych do zasobności kieszeni gości. Harmen sądził, że może dzięki temu lokal z miejsca zyskał popularność – mimo oddalenia od Miasta. Barmani obsługiwał wszystkich z jednakową rewerencją, nawet zwykłych robociarzy, na chybcika wychylających malutkie czarki, popijających je potem kwartą piwa i rzucających na ladę zmiętoszone i brudne banknoty. Ściany rozległego lokalu zapewniały bezpieczeństwo, oczywiście oprócz dojścia i powrotu, ale ten problem występował wszędzie – i prawie nikt się nim nie przejmował.
Harmen uważał, że inni goście myślą jak on – zawalenia stropów i obudów występowały rzadko, coraz rzadziej, i każdy sądził, że akurat jego ominie nieszczęście.
Sadowiąc się na wygodnym krześle po raz kolejny stwierdził, że właściciel restauracji – tak ją teraz nazywano: zyskiwała renomę – dobrze rozumie i sprytnie wykorzystuje prawa rynku. Przyciągnął klientów zestawem tanich potraw, wcale nie najgorszej jakości – i bardzo smacznych – stale rozszerzając kartę dań. Jeszcze pół roku temu jadłospis składał się z dwóch stronniczek w lichej oprawie, a teraz liczył ponad tuzin kart, przyciągających wzrok kolorystyką poszczególnych pozycji. Duża reklama u wejścia nie kłamała – jedzenie rozpływało się w ustach, a spis potraw systematycznie pęczniał. Kiedyś Harmen zastanowił się nad tym i stwierdził, że pewnie i z tego powodu lubi tu bywać – odwiedzał porządną jadłodajnię, a nie spelunę, gdzie chrzczono wodą czarną wódkę, a większość gości raczyła się tanim samogonem albo ordynarnym wińskiem za parę centów. Tutaj ciemny alkohol, podawany w ładnych butelkach, nalewany do pięknych kieliszków – z prawdziwego szkła, a to też stanowiło rzadkość – stanowił tylko dyskretny dodatek do pysznego jedzenia.
No i rzeczywiście sprzedawano prawdziwą czarną wódkę, a nie ersatze dla prostaków, epatujące pięknymi opakowaniami, ale z zawartością dającą lichy efekt. Kolejny neon nad bufetem też nie łgał – człowiek wlewał do gardła ciemną ambrozję, a może napój zapomnienia, natychmiast czując przepełniającą ciało błogość, przemieszaną z potężnym zastrzykiem energii – podniety, trwającej kilka dni, tydzień, nieraz i dłużej, po prostu w zależności od wielkości dawki.
Dzisiaj jednak nie zamierzał kupować smolistego alkoholu – koniec miesiąca ograniczał wydatki. Planował, że może na zakończenie niedzielnego obiadu wypije taki maluteńki kieliszek – na miły wieczór i jutrzejszy poranek.
Jeszcze się nie zdecydował.
Wiedział jednak, co zamówi – kraby. Wszyscy jedli kraby, pożywną i energetyczną strawę, jednak w końcu powodującą przesyt. Ale on po prostu je lubił. W głębi ducha przyznawał, że może nawet uwielbia – soczyste mięso, niezwykle smaczne, nigdy nie powodujące uczucia napchania brzucha, ale znakomicie zaspokajające apetyt i dające organizmowi mnóstwo sił. Cenił nową restaurację i za to, że kucharze przyrządzali skorupiaki na różnorakie sposoby, nawet jako kotleciki. Całe sześć kart menu poświecono potrawom z krabów – studiował teraz uważnie jadłospis, zastanawiając się nad połączeniem dwóch, a może trzech dań.
Kelnerka czekała cierpliwie, lekko się uśmiechając. Harmenowi wydawało się, że go lubi – podchodziła natychmiast, kiedy się zjawiał, odsuwała krzesło, i z przejęciem w głosie polecała świeżuteńki specjał z krabów, zawsze trafiając w jego gust. Liz śmiała się, gdy kiedyś opowiedział o sympatycznej pracownicy restauracji, jednej z wielu – klientów przybywało, a właściciel systematycznie zwiększał liczbę personelu.
– Spryciara liczy na niezłe napiwki – stwierdziła, wzruszając ramionami. – Wyczuła, że jesteś dobrze sytuowany, więc trzęsie się nad tobą jak kwoka nad kurczęciem. Oczywiście, na pewno jest ponętna – i wykorzystuje swój urok, udając, że leci na ciebie. Stary numer.
Rzucił okiem na czekającą na zamówienie rosłą dziewczynę – Liz, jak zwykle, nie pomyliła się, choć nie do końca miała rację. Spory dekolt wyraźnie ukazywał jędrny zarys trzech piersi z pokaźnymi brodawkami, a kusa sukienczyna spore fragmenty sprężystych ud. Wyraźnie epatowały seksem.
Jakby odgadując myśli Harmena, kelnerka oblizała wargi.
Mimo tych uroków, zmysłowej twarzy i otaczającego dziewczynę wyraźnie odczuwalnego nimbu zmysłowości nie pociągała go. Liz myliła się, jeśli sądziła, że coś czuje do długonogiej, zgrabnej pracownicy – ciągle nie mógł się przyzwyczaić do trzech wzgórków ciała na kobiecym torsie. Lubił takie dziewczyny i często z nimi współpracował, a także zatrudniał, ale ich wybujały seksualizm traktował obojętnie. Znacznie bardziej przyciągały go mniejsze, lecz niezwykle kształtne piersi Liz.
Dwie wspaniale ukształtowane piersi. Dbała o nie, przygotowując się do wytęsknionego macierzyństwa. Naprawdę troszczyła się o nie, tak jak o resztę ciała, a kiedyś z szelmowskim uśmiechem, dostrzegając spojrzenie Harmena, zauważyła, że pod urodzeniu Dagny na pewno się zwiększą.
– Będę karmić maleństwo najdłużej, jak się da, i pewnie staną się bardziej wydatne, choć potem wrócą do normy. Mleko robi swoje, więc będziesz zadowolony. Może dam ci trochę possać, chłoptasiu.
Też wtedy oblizała wargi. Rozmawiali parę razy o lokalu, i Harmen, tak dla pewności, podkreślił, że kobiety o trójczłonnym biuście odstręczają go. Często je spotykał – w jego firmie wszystkie sprzątaczki i sekretarka też prezentowały trzy piersi.
Po prostu nadal nie mógł się do nich do końca przekonać.
Liz uśmiechnęła się wtedy – wiedziała, że nie kłamie. Doskonale wyczuwała, kiedy łgał, a ciąża jeszcze dodatkowo podniosła tę umiejętność. Miała też niezachwianą pewność, że urodzi dziewczynkę, nie wiadomo, skąd się biorącą, ale tak wielką, że zaraz po tej błahej pogawędce, wieńcząc wcześniejsze rozmowy, wybrali jej imię: Dagny. Rzadko używane, a Liz stwierdziła, ze jest piękne.
Też tak uważał, i cieszył się z tej decyzji, bo on je wynalazł i podsunął Liz. Pamiętał, że nie zapytał wtedy, co żona sądzi o jego ciele, choć miał chętkę.
Nie czuł dziś ochoty na rozmowę z przystojną pracownicą, choć zwykle lubił z nią pogawędzić. Tego popołudnia pragnął tylko długiej chwili samotności przy stoliku, dobrego jedzenia i niemyślenia o niczym istotnym, zwłaszcza o Liz i martwej Dagny.
Złapał się na myśli, że może jednak właśnie ta niewymuszona intymność powoduje, ze tak polubił restaurację. Lokal miał kilka sal, a w najrozleglejszej ustawiono sporą ilość małych stolików, oddzielonych boksami. Bardzo rzadko ktoś się przysiadał – każdy znajdował miejsce, odseparowane od innych.
Zamknął jadłospis. Nie do końca jeszcze przemyślał wybór dania, ale obecność kelnerki przyspieszyła decyzję.
– Potrawka z krabów z podwójnymi jarzynami. Dużo sosu. Proszę dołożyć dwa dobrze wypieczone krabowe kotleciki. – Postukał palcem w blat. Od niedawna stoliki nakrywano obrusami – lubił sprawdzać ten miękki, stłumiony odgłos uderzenia w koronkowa tkaninę. – Niech pani wybierze coś do picia, jakieś przyzwoite piwo. Kwarta wystarczy.
– Oczywiście, panie Linker. Potrawka jest nowością. Naprawdę pyszna!
Wystukała zamówienie na przenośnym ekranie, przewiązanym różową wstążką. Harmen nigdy nie potrafił zrozumieć, czemu służy dziwaczna ozdoba: podejrzewał, że podkreślała odświętny nastrój pobytu w lokalu. Nie pojmował też, w jakim sposobem kelnerka radzi sobie z bezbłędnym wpisywaniem danych niezwykle długimi, perfekcyjnie pomalowanymi paznokciami o często zmienianej barwie. Przyznawał jednak, ze wyglądają wspaniale.
– Świeżutkie i pyszniutkie jedzenie – ciągnęła z ożywieniem – z dostawy nowych skorupiaczków, tych większych, wie pan. Ale, jak zwykle, wyśmienite! Podam za parę minutek. Może kieliszeczek na deser?
Przecząco pokręcił głową – koniec miesiąca ograniczał wydatki, a jeszcze dobrze czuł działanie poprzednio wypitej dawki.
Dziewczyna nie próbowała go namawiać. Odeszła, stukając wysokimi obcasami o metalowe płyty podłogi.
Ten sposób zachowania obsługi tez lubił: nie próbowano niczego wmuszać, ale nawet tanią przekąskę kelnerki podawały z uśmiechem.
– Nawet krócej niż chwilkę! – rzuciła jeszcze na pożegnanie, łobuzersko puszczając do niego oko, jakby podkreślając, że bardzo ceni obecności Harmena i obsługuje go ze specjalną, tylko dla niego przeznaczoną starannością.
Jak zwykle, dotrzymała przyrzeczenia – wszystkie kelnerki poruszały się niczym frygi – i teraz z zastanowieniem kosztował pierwsze kęsy potrawki, badając, czy nie potrzeba więcej przypraw, ale prawie natychmiast począł łakomie jeść – doskonale smakowała.
***
Niespodziewany uścisk dłoni na ramieniu okazał się bardzo silny – prawie wbił Harmena w krzesło. Walnięcie ręką zaprawioną do ciężkiej pracy spowodowało, że prawie się zakrztusił.
– Witaj, Linker, stary przyjacielu! – Przybysz odsunął drugie krzesło i rozsiadł się wygodnie. Tak daleko wyciągnął nogi, ze Harmen poczuł ucisk buta na kostce. Śpiesznie podkurczył stopy. – Doprawdy, kopę lat minęło od ostatniego spotkania. Kopa lat! Chłopie, co słychać? Smaczne jedzonko? – Piegowata twarz nachyliła się nad talerzem. – Wiele słyszałem o tej nowej knajpie, więc wpadłem zbadać, co i jak. Trochę daleko, to pewne. No i patrz, spotkaliśmy się! Psiakrew, po tylu latach! Cholera, jak ten czas leci… Ciągle siedzisz z Liz? Pamiętam ją: fajna dziewczyna, cycata dupcia co się zowie, bez dwóch zdań. Szczęściarz z ciebie, Linker.
Wskazujący palec zawisł nad sosjerką. Kelnerki przysięgały, że dobranie dowolnej ilości sosu jest darmową ofertą, ale Harmen nie wierzył tym zapewnieniom: na pewno wliczono ją w cenę, mimo wszystko naprawdę niską.
– Danie prosto z pieca, jeszcze sosik smakowicie paruje. Też tak lubię. Jakby przynieść swojego chlebka, nasączyć pajdkę, miałbyś dodatkowe danie. – Niespodziewany gość wylewał z siebie potok słów i zdawał się nie czekać na odpowiedź. – Często tu bywasz? I przychodzisz bez Liz? Chwila samotności, co, Linker? Chłopie, dobrze to rozumiem.
Człowiek, poklepujący teraz kordialnie Harmena po dłoni trzymającej widelec, wypowiedział długą sekwencję zdań jednym ciągiem, niczym automat foniczny, informujący o najnowszych wydarzeniach w Mieście, bardzo podobnym, afekciarskim i napuszonym tonem.
Nowy gość przerwał i głośno wysmarkał nos w kraciastą chusteczkę. Nozdrza poruszały się, wyraźnie badając zapach ciemnego sosu.
Wyszczerzył w uśmiechu dawno niemyte, pożółkłe zęby.
Harmen pospiesznie przełknął jeszcze nie do końca zżuty kęs. Machinalnie nabrał kolejny.
Przyglądał się profilowi kogoś, kto na pewno go znał – bez wahania wymienił jego nazwisko, no i wiedział o Liz – mocno już obwisłemu podbródkowi, pucołowatym, niezbyt dokładnie ogolonym policzkom, perkatemu nosowi i sporej łysince ze śmiesznie wyglądającym kosmykiem rzadkich włosów pośrodku. Ta nachylona nad jego talerzem twarz nic mu nie mówiła.
Jeden z tych robotników, też mieszkańców Miasta – pomyślał – ciągle śpieszących do jakiejś pracy, dokonujących zakupów, chłepcących piwsko i plotkujących z sąsiadami przed ich kwaterami. Skąd on mnie zna?
Uznał, że pewnie był towarzyszem lat dziecinnych, może nawet kolegą lub synem sąsiada, dawno niewidzianym, jeżeli nawet zapamiętanym, to w postaci dzieciaka, może młokosa, ale nie dorosłego mężczyzny. Jakaś dawna, może i sympatyczna, ale nigdy nieodnawiana znajomość.
Nikogo nie potrafił przypisać do tej pospolitej twarzy. Umysł Harmena pracował intensywnie, ale bez efektu: z nikim nie kojarzył ciągle szczerzącego zęby przybysza.
Jednym rzutem oka ocenił również jego zamożność – dawno się tego nauczył. Niespodziewany gość nie wyglądał na kogoś, kto mógłby sobie pozwolić na bezrozumne używanie chleba, właściwie nadal rarytasu. Wypieczony bochenek smakował bosko, ale nadal dużo kosztował. Dla wielu pozostawał ozdobą nawet nie niedzielnego, ale wyłącznie świątecznego stołu. Liz lubiła wstawać cichcem rankiem, nie budząc go, iść do pobliskiego sklepiku tuż pod załamaniem magistrali wentylacyjnej i przynosić świeży bocheneczek, tak gorący, ze owijała go szmatką, bo parzył palce. Napotykała ledwie dwóch, trzech nabywców, choć prawie wszyscy cenili gorące pieczywo. Zajadał się potem ciepluteńką kromką, czasem dwoma, a Liz cierpliwie czekała, aż świeży wypiek ostygnie – lubiła nieco już chłodniejsze. Ale nie czyniła tak zbyt często, bo nawet oni, majętni ludzie, nie mogli sobie codziennie pozwolić na chleb.
Ale ten człowiek, w znoszonej kurtce i spranej koszuli, wyglądający na pospolitego robociarza, na pewno rzadko wbijał nieoczyszczone siekacze w pajdę razowca, pewnie, tak jak inni, traktując ją niczym eucharystię.
Harmen osądził, że nie warto teraz wytykać mu głupiej fanfaronady: nikt nie lubił podkreślania, że zalicza się do biedaków, wręcz przeciwnie, każdy z takich typów liczył na zrozumienie dla swojej ciężkiej harówy, może nawet i na pochlebstwa. Tego też się dawno temu nauczył, gdy wspólnie z Liz założyli pierwszą firmę, a potem prędko przenieśli do o wiele bardziej rozległego – i wyższego – sektora ładowni. Kiedy Liz z nieco wstydliwym uśmiechem poinformowała o ciąży, z radością projektowali przeprowadzkę w rejon rufy.
Ten facet o mieszkaniu na rufie z pewnością mógł tylko pomarzyć.
– Oczywiście, że z nią siedzę – rzucił niezobowiązującym tonem. – Wiesz, wyszła za mnie za mąż. Bardzo się kochamy – i nie zamierzamy przestać. Nigdy.
Ostrożnie dolał sosu. Powoli stygnący płyn, jak zwykle przy obniżaniu ciepłoty, bardziej ściemniał, zaczynając lekko opalizować. Teraz danie wyglądało i smakowało tak, jak Harmen naprawdę lubił.
Wbił na widelec spory kawałek kraba.
Żuł starannie. Kelnerka nie kłamała – przyrządzone w ten sposób skorupiaki wyśmienicie smakowały, a potrawa nadal utrzymywała odpowiednią ciepłotę.
Nie chciał czczą gadaniną z kimś dawno zapomnianym stracić przyjemności rozkoszowania się doskonałyn daniem. I czymś więcej – chwilą zapomnienia o Liz i Dagny. Ale nie mógł tak po prostu kazać gościowi wynieść się – albo przywołać kelnerkę i dyskretnie poprosić o wezwanie strażnika. Wiedział, że właściciel kliku zatrudniał.
Ten człowiek go znał. Kiedyś mogli się nawet lubić. Harmen miał nadzieję, że przywołane przez gościa z kraciastą chusteczką pierwsze wspomnienie rozwieje mrok niepamięci. Pomyślał, że nawet tego pragnie – ta niemożność przypomnienia sobie, kim jest sąsiad przy stoliku, stawała się denerwująca.
Męczyła umysł. Irytowała, chociaż miała jednak zaletę – pozwalała zapomnieć o śmierci Dagny. Zająć się rozwiązywaniem trywialnej – i w sumie, jak oceniał, śmiesznej zagadki.
Znając ten typ ludzi, wiedział, że nie będzie długo czekał na kolejny wytrysk słów.
Nie zawiódł się.
– Ładne dupcie tu obsługują. Doprawdy, cacy kobitki. – Mężczyzna z łysinką zatarł dłonie. Kilka razy pokręcił głową, omiatając salę wzrokiem. – Wiesz, Linker, dowiedziałem się o tej knajpie z głośników – mocno się reklamują. Chłoptaś prowadzący ten bar ma łeb na karku, to pewne – no i dojścia. Informacje nadal się przydają, jakby na to nie patrzeć – ludzie ich słuchają. Chyba od czasu do czasu wpadnę tutaj. Kawałek drogi, ale co tam…
Nadal mówił tym monotonnie brzmiącym tonem, z przebijającą niemal w każdym słowie nutą emfazy.
Harmen chrząknął. Nie znosił terkotliwych głośników w kajutach i korytarzach, ciągle o czymś informujących. Uważał, że prawie nikt już nie zwraca na nie uwagi – odrywały od pracy, przeszkadzały w wypoczynku, niepotrzebnie zabierały czas. Nadal jednak istniały, tak jak w czasach dzieciństwa, tylko wtedy odbierał informacje z otwartymi ustami. On i inni – dobrze to pamiętał.
Ten człowiek słuchał ich nadal, bo formułował zdania bardzo podobnie.
Kątem oka studiował twarz – ciągle nic mu nie mówiła. Nie przypominał sobie z czasów młodości kogoś, tak dobrze naśladującego akustyczne wiadomości.
Może wszyscy wtedy tak gadaliśmy? – pomyślał, czując ogarniające go rozbawienie. – Wyrośliśmy z tego, a on nie.
Też chrząknął, jakby w odpowiedzi na kolejne zdanie, już niesłuchane. Miał nadzieję, ze pojawi się kelnerka o imponującym, trzypiersiowym biuście. Miałby trochę czasu do namysłu, przypomnienia sobie starych wspomnień i dawno niewidzianych osób.
Fertyczna dziewczyna podeszła prawie natychmiast.
– Szanowny pan życzy sobie…? – Znacząco zawiesiła glos. Znowu oblizała usta. – Oferujemy tanie dania w bardo dobrym gatunku – przekona się pan.
– Złociutka, tylko się rozglądam. – Człowiek z łysinką pokiwał głową. – Wszyściuteńko dobrze wygląda, widać szyk. Nie skłamię, jeśli powiem, że całkiem przyzwoicie. Złotko, jedno pytanie: macie czarną wódkę, ale taką prawdziwą, niechrzczoną jakimś świństwem? Dużo oszukaństwa teraz się spotyka, naprawdę sporo, pewnie, złociutka, dobrze o tym wiesz. Podaj może jakąś przekąseczkę jarzynową, spróbuję, jak u was smakuje.
Wygłaszał zdania jak poprzednio, jednym ciągiem, terkotliwym głosem przejętego swoją rolą spikera, podającego nowe komunikaty.
Harmenowi przychodziło do głowy tylko jedno – łysol mieszkał kiedyś na dziobie, tam, gdzie on. Pewnie w pobliżu ciasnej kajuty rodziców. Bardzo możliwe, uznał, za nadal gnieździ się w ciągnących się kilometrami małych klitkach sterowni – tak ją wtedy nazywano.
Teraz powiadają, że przystosowaliśmy i zasiedliliśmy kokpit – stwierdził w myślach, odkrawając kawałek kotlecika. – Jak go zwał, tak zwał, ale panowała niesamowita ciasnota. W sumie dobre czasy młodości, wszystko się nam cholernie podobało, no i poznałem Liz.
– Oczywiście, że ją serwujemy. Jeżeli zechce pan zamówić coś więcej, proszę dać znak. – Kelnerka uśmiechnęła się uwodzicielsko. – Wystarczy unieść dłoń. Zawsze jestem w pobliżu.
Znowu starannie poprawiła wstążeczkę przewiązująca pulpit. Westchnęła. Pokaźny biust zafalował, poruszony głębokim oddechem.
Kiedy odchodziła, a potem wróciła z tacą, przynosząc danie, wysokie obcasy znowu mocno zastukotały o płyty.
– Mogliby czymś wyłożyć podłogę – zauważył przybysz. – Dźwięczy w uszach, tak samo, jak wtedy, kiedy kopaliśmy piłkę na naszym boisku. Powiem ci jedno, Linker – świetnie grałeś na tej lewej pomocy. Bezbłędnie! Nauczyć się prowadzić piłkę lewą nogą – nigdy tego nie złapałem. Wiadomo, na nasz stadionik nikt nie dałby nawet kawałka sztucznej gumy. Ale tutaj? Ten restauratorek mógłby się trochę postarać. Smaczne, nie powiem.
Mlasnął głośno, przełykając pierwszy kęs.
Wspomnienie, do tej pory pokryte pyłem zapomnienia, nagle wychynęło z głębi umysłu Harmena.
Poczuł ulgę.
Już wiedział, z kim ma do czynienia.
***
– Przybysze nie zostawili za dużo syntetyków. Chyba nie były im potrzebne, a właściciel dopiero wszystko urządza.
Harmen uśmiechnął się lekko.
Odpowiedź sama zeszła z jego warg – w sklepie Liz klienci często wybrzydzali na mały wybór pokryć podłogowych i dywaników, nieistotne, z czego wykonanych, byleby tylko miękkich, a zarazem sprężystych. Sprzedawała wszystko, jak szło, na żale o brak towaru z uśmiechem odpowiadając zawsze tak samo – „oni nie zostawili zbyt wiele syntetyków”. Czarującym gestem rozkładała przy tym ręce. Zapamiętał ten frazes, odruchowo go powtarzając.
Ucieszył się – nareszcie coś wiedział: facecik kopał piłkę razem z nim. Często grywał w tej samej drużynie chłopaczków ze skrajnej części dziobu, położonej tuż przy powłoce ochronnej. Gość przy stoliku zawsze grał na obronie, pośledniej i lekceważonej formacji, wybierany do składu prawie na ostatku. Zobaczył teraz jego młodzieńczą, znacznie szczuplejszą twarz, żywszą, z bujniejszą, choć już wtedy niezbyt okazałą czupryną.
Przypomniał sobie też jego nazwisko – Myers, chociaż nadal nie pamiętał imienia. Zajadając kotlecik, przeszukiwał obszary pamięci, ale nic nie znajdywał.
Pamięć przywiodła za to widok piłki ze skóry Przybyszów, no tak ich nadal określano – z wielu powodów doskonale ją pamiętał. Świetnie się spisywała, prawdziwa futbolówka, z powietrzem w środku i wentylem, żadna tam ordynarna szmacianka ze starych łachów. Nigdy się nie dowiedział, kto z sąsiadów ją zmajstrował – bo nigdy się tym nie interesował. Ale nadal dobrze pamiętał dzień, kiedy wpadł na pomysł produkowania takich piłek – i ile zarobił na pierwszej serii.
Teraz nawet dzieciaki Skażonych używały jego piłek – harmenówek.
– Dawno się nie widzieliśmy, Myers… – Uprzejmie podsunął sosjerkę. – Spróbuj twoich warzyw z tym – pyszny dodatek. Co u ciebie?
Myers wodził wzrokiem za kołyszącą biodrami kelnerką – nadal krążyła w pobliżu, ustawiając krzesła, poprawiając obrusy i pewnie, jak osądził Harmen, czekając na większe zamówienie nowego gościa.
Wydawało się, że Myers nie słucha Harmena. Nagle głęboko nachylił nad obrusem.
– Wiesz. Linker, nie lubię takich cip – wyszeptał. Teraz mówił wolno, z namysłem pocierając dłonią podbródek. – Nie cierpię tych skażonych suk. Kurwa, a musimy je znosić. A jak ona się pyszni! Widziałeś, jak ten pomiot chodzi? Niczym królowa… I jaka spryciucha, jak ci wszyscy Skażeni – pinda poluje tylko na napiwki. Te wywłoki zaczynają się panoszyć. Tego, powiem ci, kompletnie nie rozumiem.
Odchrząknął. Nie czekając na odpowiedź, zajął się wyjadaniem reszty warzyw.
Harmen przyjrzał mu się uważnie – często spotykał takich ludzi. Nie zwracał uwagi na ich słowa, ale dawniej, dla świętego spokoju, często przytakiwał. Ale teraz już nie – od czasu, kiedy Liz straciła Dagny.
Niespodziewanie dla siebie, przemówił zjadliwym, prawie impertynenckim tonem:
– Myers, a ty nie masz trzeciej brodawki na swoim owłosionym torsie, hę? Bo ja mam. Prawie wszyscy mężczyźni mają. Nie opowiadaj głupot. Po prostu – u niektórych kobiet tworzy się trzecia pierś, i tyle. Bzdury. Też jesteś skażony, tak jak ona, tylko mniej. To coś zmienia?
Wiedział, ze dawny kolega z boiska nie zaprzeczy – jako dzieciaki często grywali w samych spodenkach i Harmen pamiętał, z jaką uwagą oglądali sobie piersi. Porównywali, bo kilku jednak miało tylko dwie brodawki. Zaledwie paru, ale Myers na pewno do nich się nie zaliczał. Śmiano się z dwubrodawkowców, jak ich określano, a oni twierdzili, ze właśnie pozostali są odmieńcami. Początkowo wszyscy dociekali, powodów nieco innej budowy ciała, ale szybko przestali – tak wyglądali prawie wszyscy mężczyźni i nikt z dorosłych nie zwracał uwagi na ten szczegół. Rodzice tłumaczyli, ze dla mężczyzn jest nieistotny.
Przypomniał sobie, że ostatnio sporo rozmawiali o tym z Liz.
Uparcie twierdziła, że to wpływ mięsa z krabów – teraz nie chciała go jeść. Zdarzało się, że na sam widok świetnie przyrządzonej przez Harmena skorupiakowej potrawy dostawała torsji.
Nie rozumiał tego: zawsze jedzono smaczne i energetyczne pożywienie z krabów, łatwych do złowienia nawet przez dzieci, z możliwością przyrządzania na tysiące różnych sposobów, błogosławiąc ich istnienie.
Myers uciekł wzrokiem. Harmen zrozumiał, że dobrze trafił – mężczyźni z dwiema brodawkami nieczęsto się już trafiali.
Pamięć przywiodła twierdzenia Liz, że coraz rzadziej, a kobiety z trzema piersiami – coraz częściej. Kiedy zbliżał się czwarty miesiąc ciąży, zaczęła roztrząsać, czemu wszyscy przyrządzają tylko gorące dania. Posunęła się nawet do twierdzenia, że je kochają – i że wszyscy się uzależnili.
– Żremy je na okrągło, pewnie tak jak oni – stwierdziła kiedyś stanowczym tonem. – Smakują nam, więc się przyzwyczajamy. Prawie wielbimy. Oni ich nie uwielbiali – oni po prostu tak jedli. Traktowali jak powszedni pokarm, ani smaczny, ani niesmaczny, najzwyklejszy w świecie. Ich świecie, Harmen… A my podążamy śladem przybyszów, nie wiadomo, dlaczego.
Poczuł, ze trzecia brodawka na torsie zaczyna go mocno swędzić. Czasami zdarzały się takie stany, ale szybko przemijały. Miał wtedy wrażenie, że w tym miejscu, pod skorą, coś nabrzmiewa.
Liz wtedy śmiała się. Łobuzersko puszczając oko, rzucała, niby to mimochodem, że ogarnia go podniecenie na jej widok. Zaczynała pieścić środek jego piersi – a potem kochali się nieprzytomnie, aż do zatracenia zmysłów.
Potrząsnął głową – nie chciał teraz o tym myśleć.
Myers coś mówił. Harmen skupił się – nie zwrócił uwagi na kolejny słowotok kompana z dzieciństwa, zajęty wspominaniem Liz. Teraz docierały do niego wypowiadane zdania:
– …ale przecież nie powiesz, że ci żyjący na powierzchni nie są skażeni. Muszą być – oczywista sprawa, bo dlatego tak ich określamy: Skażeni. Przybysze, te gnoje, wszystko tam zmienili. Zatruli. Trzeba czekać, aż zniwelujemy skutki ich pobytu i ziemia wróci do normy. A Skażeni, beznadziejni głupole, budują jakieś budy na powierzchni i coś uprawiają. Oczywiście, narażają się na wpływ zatrutego środowiska. Zmiany ich ciał są nieuchronne – wszyscy o tym wiedzą.
Łakomie dojadał nikłe resztki swojej jarzynowej przekąski.
– Cholera, naprawdę smaczne – zauważył z uśmiechem. – Muszę przyznać, że do jednego ci zdechli parszywcy się przydali: do produkcji czarnej wódki. Bez niej byłoby naprawdę ciężko.
Odsunął talerz.
– Słuchaj, Linker. – Ton głosu Myersa zmienił się. Mówił ze słyszalnym wahaniem, może nawet skrępowaniem. – Ta cipcia o trzech wymionach twierdzi, że mają tutaj czarną wódkę. Niefałszowaną. Nawet jej wierzę. Nie przyłączyłbyś się do kupna małej buteleczki? Potem uczciwy podział pół na pół. Mam pojemniczek – rozlejemy.
Harmen poczuł, że ogarnia go znużenie. Zdał sobie sprawę, że podświadomie spodziewał się takiego zakończenia spotkania. Wiedział, co nastąpi, jeśli przystanie na propozycję – facet wyciągnie kilka zmiętych banknotów, nawet nie jedną trzecią ceny butelki, a on dopłaci resztę. W chodniku wejściowym podzielą się ciemnym płynem po połowie, a Myers, oblizując wargi, zaznaczy, że zrealizowali bardzo uczciwą transakcję. Na pewno pociągnie solidny łyk ze swojej flaszki za pierwszym załomem tunelu, a może nawet od razu.
A potem będzie tu przyłaził, bezceremonialnie dosiadał do stolika, plotąc głupoty i nieodmiennie proponując kolejny zakup. On będzie pokrywał coraz większą część, a Myers coraz mniejszą. Szybko rzuci uwagę: „Ciebie na to przecież stać”, kończąc zdaniem:
– Chłopie, nie wspomożesz starego znajomka?
Niebawem pewnie zaproponuje wspólną libację, oczywiście w jego domu.
– Mamy spory zapas u siebie. Tutaj tylko czasami jadam – bezpiecznie, tanio i smacznie. Kup sobie sam.
Specjalnie wypowiedział zdanie jowialnym tonem. I specjalnie, tak jak niedawno Myers, zatarł dłonie.
Twarz o wyraźnej łysince wyraźnie zmierzchła. Palce Myersa niepewnie miętosiły wyciągniętą chusteczkę. Przez chwilę bezgłośnie poruszał wargami.
– Szkoda – rzucił zawiedzionym tonem. – Myślałem, ze stary kolega… No nic. Ściany rzeczywiście wyglądają na mocne. I szczelne – ciągnął, wyraźnie pragnąc zmienić temat. Kilka razy obrócił podniesioną głowę. – Wiesz, do czego to im służyło?
Harmen poczuł ulgę – dawny koleżka nie naciskał na wspólny zakup czarnej wódki – ale jednocześnie zawód: nie miał szansy dania do zrozumienia, żeby się odczepił i zdecydowanego odprawienia z kwitkiem.
Zerknął w górę. Lubił widok lejkowatej ściany metalu, zwężającej się ku górze, pnącej się tak wysoko, że ginęła w mroku. Cenił poczucie bezpieczeństwa, dawane przez lity odlew, wykonany z nieznanego materiału – i to niezbyt mocne, ale jednak wyraziste poczucie tryumfu, że smakuje dobre dania w miejscu, dawno przed jego urodzeniem bezapelacyjnie wydartym przybyszom.
Wrażenie – Harmen lubił patrzeć w górę, czekając na posiłek – pogłębiła jasna plama nowego, jeszcze nieukończonego stropu, owijające się wokół masywnego wspornika kręcone schody – wznoszono kolejne piętro. Sądził, że właściciel szybko wybuduje następne.
Robotnicy pracowali wieczorami i w nocy, żeby nie odstraszać klientów. Zamierzał nawet powiedzieć ich szefowi, że niepotrzebnie planuje prace po zamknięciu restauracji – teraz już sprawiała wrażenie monolitycznego schronu. Bezpiecznego i przytulnego kokonu, szczelnie odgradzającego od świata, nadal jeszcze nierozpoznanego – i niebezpiecznego.
Pomyślał, że właściwie i dla niego ta biegnąca w górę otulina, przedzielona nieukończonym jeszcze solidną powałą, stanowi główny powód narastającego przywiązania do tego miejsca – dawała pewność siebie.
Może i dlatego odpowiedział uprzejmie:
– Całkowicie bezpieczne miejsce, dysza silnika ich kosmolotu, sądząc z potężnej wielkości, głównego napędu. Pełna izolacja… Polubisz tę restaurację.
Harmen ciągle nie mógł przypomnieć sobie imienia dawnego kolegi. Czuł, że ta niepamięć go męczy – nie miała znaczenia, ale wolałby, żeby jego mózg popisał się zwykłą sprawnością.
Wsadził do ust kolejny kęs. Stracił już nieco ciepłoty, ale mięso nadal świetnie smakowało.
Myers chrząknął, obracając w palcach papierową serwetkę. Przyglądał się jej uważnie.
– Przysługuje do mojego dania? – zapytał niepewnie. – Papier jest cholerycznie drogi. Te wywłoki z zewnątrz drogo sobie liczą za pulpę drzewną. Skażeni, ale o forsę, skubańcy, dbają.
– To dla mnie – szorstko odpowiedział Harmen. – Czytaj!
Podsunął Myersowi jadłospis pod nos. Poczuł złość – nieproszony gość powinien wiedzieć, że cena serwetki jest wyraźnie zaznaczona. Nawet tutaj wysoka. I że nie do każdego posiłku kelnerki ją podają – papier stanowił drogą rzadkość.
Cholerny ćwok – pomyślał. – Nie pamiętać takich prostych spraw. Oczywiście specjalnie tak pyta.
Miał dziwną pewność, że dawny znajomek bez żenady zabierze serwetkę. Pewnie je zbierał, wykorzystując spotkania z dawnymi kolegami, a potem z satysfakcją ustawiał na domowym stole podczas świąt, pusząc się swoją zakłamaną zamożnością, w którą i tak nikt z jego sąsiadów nie wierzył.
Tandetnym sprytem – poprawił się w myślach Harmen. – Chełpi się głupim cwaniactwem. Nadal mieszka na dziobie i pozostanie tam do końca. Co za baran…
Nie zdziwił się, kiedy Myers z szerokim uśmiechem wsadził plastykowy futeralik z serwetką do kieszeni.
– Wezmę sobie na pamiątkę spotkania, co, Linker? – W głosie brzmiała pewność, ze Harmen nie zaprotestuje. – Drogie są, a ciebie stać na jedną więcej. Moja stara się ucieszy.
Wyszczerzył w uśmiechu brudne siekacze.
– Nadal mieszkasz na dziobie? – rzucił Harmen. Ciągle nie mógł sobie przypomnieć imienia Myersa. Ten głupi szczegół naprawdę go męczył.
Oczekiwał potwierdzającej odpowiedzi i poczuł dziwną ulgę, kiedy ją uzyskał.
– Jasne, Linker. – Myers pokiwał głową. – Chłopie, najlepsze miejsce na świecie! Trochę ciasno, ale, wiesz, dookoła tyle ludzi, jak nigdzie indziej. Kapitalna sprawa. W życiu nigdzie się bym nie przeniósł. W życiu.
– Oczywiście… Masz rację. – Harmen odsunął talerz. Zostało jeszcze trochę potrawki, ale stracił na nią apetyt – zbytnio ostygła. Zresztą, czuł się naprawdę najedzony, jak zwykle przy daniu z krabów. – Stare, dobre kąty.
Poczuł dziwną, złośliwą uciechę, i to podwójną. Myers tez nie pamiętał jego imienia – ciągle używał tylko nazwiska. Może cały czas główkował, jak ono brzmi. A teraz na pewno zaproponuje, takim troskliwym tonem, ze doje resztki – żeby nie zmarnowało się cenne pożywienie.
Spojrzał mu prosto w oczy, jednocześnie odsuwając talerz w róg, wiedząc, ze uśmiecha się przy tym szyderczo. Chciał wyraźnie dać do zrozumienia, że wie, o co dawny znajomek poprosi.
– Serwetka, proszę pana. – Głos kelnerki odwrócił uwagę Harmena. Zdał sobie sprawę, ze nie usłyszał stukotu obcasów o płyty. Wiedział, dlaczego: ciągle myślał o tym natręcie. – Doliczę do rachunku. Zabrać już talerz i przynieść piwo? Nie zjadł pan wszystkiego.
Owionął go zapach jej perfum, kiedy schyliła się, sięgając po nakrycie.
Myers głośno przełknął ślinę.
Czuwała – pomyślał Harmen. – Zwróciła uwagę, że miękki kawałek papieru zniknął. Bystra kobitka.
Ocenił, że ładnie pachnie. Choć nie tak podniecająco jak Liz, naprawdę nieźle – czystym, często mytym ciałem, bez potu, i dobrymi środkami kosmetycznymi, o takim tajemniczym, trudno identyfikowalnym, ale wyrazistym zapachu.
To był naprawdę dobry interes, produkcja tych wszystkich tubek, tubeczek. flakoników i rozpylaczy. Chciał w niego wejść, ale konkurencja okazała się za ostra. Zdecydowali się z Liz na rozszerzenie działania o produkcję papieru, spokojniejszy biznes. Pamiętał, ze Liz nie wahała się ani chwili, kiedy wspomniał o konieczności kontaktów ze Skażonymi.
– Dzięki nim w końcu przeniesiemy się w rejon silnikowy – stwierdziła z uśmiechem. – Jakaż przestrzeń! Moglibyśmy nawet mieć apartament. Jednak uważaj na siebie. Jeżeli chcą mieszkać na zewnątrz, to niech się tam gnieżdżą. Ale nazywanie ich wywłokami i odmieńcami jest przesadą – ludzie często bywają dziwni. Pewnie, że niekiedy wyglądają odrażająco, ale czego się nie robi dla dobrego interesu.
Chrząknięcie Myersa wyrwało go z zamyślenia.
– Będę leciał – obwieścił dawny znajomy, pociągając nosem. – Linker, naprawdę nie dołożysz się do kupna butelczyny czarnej wódki? Jakiegoś małego pojemniczka?
– Nie. – Harmen potrząsnął głową. – Dysponuje w domu sporym zapasem. Starczy na długo. Przecież ci powiedziałem.
Starannie wytarł usta. Już nie mógł niedbałym gestem zmiąć serwetki i położyć na talerzu – dziewczyna z trzema piersiami go zabrała. Stłumił chęć złożenia kawałka papieru na kilka części i wsadzenia do marynarki – chciał mu się spokojnie przyjrzeć w domu i oszacować koszt produkcji.
– Po prostu stać nas na nią – ciągnął niedbałym tonem. – Wspólnie z Liz robimy zapasy, raz na jakiś czas. Nie muszę kombinować, pożyczać, składać się. Odliczać poszczególne porcje. Wiesz, chłopie, po prostu nas na nią stać. Przykro mi.
Świadomie mocnym tonem wymawiał poszczególne zdania – chciał, żeby Myers wreszcie zrozumiał, co sądzi o zasobności jego kieszeni. Chciał, żeby do tego cepa dotarło, ze uważa go za biedaczynę, próbującego wykorzystać niespodziewane spotkania i naciągnąć na znaczną sumę.
Trochę żałował, ze jednak nie rzucił na zakończenie „Odwal się!”.
Zamierzał otworzyć nowy sklep na dziobie i nie byłoby dobrze powiedzieć Myersowi, tak do końca, co o nim myśli – mógłby się mścić, zrażać klientów, wyrabiając jemu i Liz opinię cwaniaków i pyszałków. Pewnie nie miałoby to wielkiego znaczenia, ale jednak zmniejszałoby obrót.
Powstrzymał się, żeby nie powiedzieć coś ostrego, ale jednak tego żałował.
Myers nie obraził się. Nawet się uśmiechnął.
– Jasne, jasne… – stwierdził ugodowym tonem. – Dorobiłeś się, ja to rozumiem. Bystrzak zawsze był z ciebie, no i powiodło ci się. Ja tam też nie narzekam – trochę ciasno na dziobie, ale fajne miejsce. Powiedz mi jeszcze jedno – pewnie znasz się na tym, bo kręcisz się w różnych branżach i dużo wiesz, naprawdę sporo.
Poruszył się niespokojnie na krześle. Znowu mówił w ten jednostajny sposób, wyrzucając zdanie po zdaniu, sprawiając wrażenie, że wcale nie zastanawia się, czy Harmen ich słucha. Jakby nie zależało mu na postawieniu pytania i uzyskaniu odpowiedzi.
Jednak nagle je zadał.
– Naprawdę czarną wódkę skażeni robią z trupów Przybyszów? – Twarz wykrzywiła się w grymasie niepewności. – Cholercia, musiało ich być naprawdę dużo. I wielkich. Trochę czasu minęło, jak wyginęli, a jeszcze starcza materiału na wódeczkę! Wiesz coś o tym? Coś pewnego?
Niespodziewanie zaśmiał się ochryple.
Harmen znowu poczuł znużenie. Myers został tam, gdzie dawniej lubił przebywać, choć nie za bardzo chętne widziano go w tym miejscu – na boisku. Niczego nie zrozumiał i niczego się nie nauczył. Ledwie podrósł, już kopał piłkę ze skóry przybyszów, naprawdę dobrą futbolówkę, cenny i drogi przedmiot. Innej skóry nie było, a mas plastycznych tyle, co kot napłakał. Harmen dobrze jeszcze pamiętał, jak dopytywał się, usłyszawszy ten zwrot, czym jest kot – i swoje zdziwienie, kiedy pierwszy raz zobaczył niewielką, miauczącą kulkę sierści. Natychmiast ją kupił, choć wiedział, że sporo przepłaca.
Myers próbował zatrzymać, przeważnie bez powodzenia, bieg albo lot piłki, chłopaka prowadzącego ją przy nodze – i nie budziła w nim żadnego zdziwienia. A teraz pytał się, czy czarną wódkę naprawdę produkuje się ze zwłok przybyszów.
– Jasne, ze tak – odpowiedział ze zniecierpliwieniem. – Wykorzystujemy wszystko, co się da. Rzeczywiście, wylądowało ich naprawdę sporo, całe mrowie, a trupy rozkładają się niebywale długo. Może nawet setki lat… Mieli w sobie coś niezwykle witalnego, tak sądzą ci, co ich badają. Pewnie z tego powodu czarna wódka ma takie właściwości. Nieważne, skąd pochodzi – ważne, jak działa. Po prostu, daje nam energię do życia… Czyni mocniejszymi. Jest eliksirem witalności.
Myers już wstawał. Pokiwał głową.
– Wykorzystujemy po nich wszystko do najdrobniejszego detalu. – Harmen nie wiedział, czemu się tak nagle rozgadał. Może, osądził, chciał temu tępakowi coś uświadomić. – Jasne, że musi być droga – produkcja, transport, nieuchronne ograniczanie zasobu surowca… Warta jest tej ceny, sam wiesz.
– Wpadnę do ciebie kiedyś, jeszcze sobie pogadamy. – Przybysz zatarł ręce. – Starzy kumple powinni się trzymać razem, bez dwóch zdań. Napijemy się po kieliszeczku. Na początek ja coś przyniosę!
Odwrócił się i odszedł, pogwizdując pod nosem.
Harmen patrzył uważnie na oddalającą się postać. Myers pomachał jeszcze kilka razy dłonią do kelnerki.
Nie odpowiedziała żadnym gestem. Kiedy zniknął za drzwiami wejściowymi, wzruszyła ramionami. Usłużnie postawiła na stoliku butelkę piwa.
Harmen wiedział jedno: musiał się pozbyć Myersa, raz na zawsze, tak, żeby już się nie przysiadał. Nie przyłaził do ładowni, a wkrótce na rufę, i z szerokim uśmiechem pakował się do domu. Nie nagabywał o czarną wódkę, pożyczki, nie głaskał kotów i na widok urny z prochami Dagny nie dopytywał Liz o córeczkę, coraz to śmielej. I nie komentował jej śmierci.
Ciała zmarłych natychmiast kremowano. Wszyscy wiedzieli, że potem sprzedawano je za dobrą opłatą Skażonym. Służyły jako naturalny nawóz. Jednak nie zawsze tak czyniono: można było od miejscowej rady części kosmolotu wykupić spopielone szczątki, ale za bardzo wygórowaną cenę. Oboje z Liz nie wahali się nawet przez chwilę.
Harmen wiedział, jak osiągnie zamierzony cel – po spotkaniach z podobnymi typami, starymi kumplami z dziobu, nieodmiennie próbujących go na coś naciągnąć, wypracował skuteczny sposób. Przy najbliższym spotkaniu zbeszta Myersa, jak pospolitego prostaka. Zwykłego, nachalnego cepa. Dobrze pamiętał ten wyraz – i uświadomi jego znaczenie Myersowi.
Skażeni przy pozyskiwania ziarna z upraw posługiwali się prostymi przyrządami, nazywanymi, nie wiadomo, dlaczego, cepami – i wszyscy mieszkańcy kosmolotu śmiali się z tego. Harmen sądził, że niesłusznie. Ale ten dziwny wyraz doskonal pasował do Myersa, do jego tumanowatej prostoty myśli i zachowań.
Jeżeli jeszcze raz go spotkam, powiem, że jest głupim cepem – pomyślał z niespodziewaną satysfakcją. – Podstarzałym, głupim cepem. Nikim. Wtedy się odczepi.
Starannie odliczył pokaźny napiwek. Przez chwilę zastanawiał się nad wysokością – i dodał do zwykłej sumy kilka monet, zdając sobie sprawę, że działa pod wpływem uwag Myersa o skażonych.
Wtedy dołożył jeszcze kilka o większych nominałach.
***
Do Miasta, zajmującego wnętrze jednego ze zdobytych kosmolotów przybyszów miał jeszcze spory szmat drogi podziemnym chodnikiem. Światła paliły się przed wejściem do lokalu i spory kawałek dalej – potem rzedły, i, jak zwykle, musiał użyć latarki.
Harmen uśmiechnął się do siebie, ostrożnie omijając nadpęknięty stempel nisko w tym miejscu zwieszającego się stropu. Czuł ucisk buteleczki z czarną wódką w kieszeni spodni, mocniejszy, kiedy się schylił, żeby ściślej związać poluźnione sznurowadło. Wiedziony jakimś impulsem, kupił ją, wychodząc z restauracji. Barman uśmiechnął się kordialnie, kiedy wkładał niepokaźną flaszkę do plastykowej torby.
Liz będzie zachwycona nieoczekiwanym podarunkiem – może nawet, jeżeli nabędą więcej trunku, przez całe dwa tygodnie przestanie myśleć o Dagny i wróci do siebie. Może nawet znowu zaczną się kochać, uprawiając dziki seks, tak jak dawniej.
Skłamał, mówiąc Myersowi, ze posiadają spore zapasy smolistej w barwie gorzałeczki. I dalej się cieszył z tego kłamstwa. Mieli, ale Liz zdążyła już wszystko wypić. Stary znajomek nie musiał o tym wiedzieć.
Na skrzyżowaniu chodników automatycznie skręcił w prawo. Dobrze już pamiętał drogę i nawet się nad nią nie zastanawiał. Równie machinalnie zboczył do ściany – tym odcinkiem zawsze wędrowały kraby. I zawsze środkiem.
Czarne kraby, przywiezione w ładowniach kosmolotów. Pewnie, tak wszyscy sądzili, ich pożywienie, a teraz strawa dla ludzi. Niektórzy twierdzili, że przybysze transportowali wiele skrzyń zarodków krabów, wypełniających przepastne ładownie.
Kraby ciągle gdzieś szły, ale Harmen, tak jak teraz, nigdy się nie zastanawiał, gdzie i po co. Dawniej niekiedy o tym myślał, ale przestał. Uważał, że nie ma to znaczenia.
Po prostu, one ciągle się przemieszczały, wszyscy sądzili, że tak jest bardzo dobrze – niezwykle łatwo przychodziło je złowić. Zawsze je omijano, żeby niepotrzebnie nie unicestwiać cennego pożywienia.
Teraz znowu je spotkał – dwa długie szeregi, szparko przemierzające nierówne dno chodnika łącznikowego. Obojętnie rzucił na nie okiem – znowu odniósł powtarzające się od dawna wrażenie, ze stały się większe. Urosły. Objętością już przewyższały jego słynną piłkę.
Teraz niekiedy przystawały, tak jak kilka najbliższych Harmenowi. Zdawały się patrzeć, przyglądać ludziom, ale zaraz ruszały dalej.
Sam nie wiedział, dlaczego zdeptał trzy okazy, starannie rozgniótł na miazgę. Przez chwilę się nad tym zastanawiał, wycierając buty serwetką z restauracji – doszedł do wniosku, ze z tego powodu, iż były czarne. Kraby żyły i rosły, a jego córeczka nawet nie zdążyła się uśmiechnąć.
Reszta nie zwróciła uwagi na śmierć towarzyszy – jak zwykle zmierzały przed siebie.
Już nie patrzył na nie – one ciągle szły, gdzieś tam, tylko w sobie wiadomym kierunku, jakby ten marsz miał jakieś znaczenie.
Sam nie wiedział, dlaczego, ale poczuł zadowolenie, że uśmiercił trzy skorupiaki. Nawet coś więcej – radość.
Nagle mignęła dziwna myśl – martwa w chwili urodzenia Dagny miała czarną jak heban skórę, taką, jak te olbrzymiejące skorupiaki. A przecież wszyscy je jedli… Może kiedyś z łona kobiety wyłoni się nowy Przybysz? Może powinien porozmawiać z Liz ojej chyba nie do końa wyjawionych lękach?
Wcześniej przypomniał sobie, że jego piłki, wyrabiane z ich skóry, też miały barwę smoły.
Harmen wzruszył ramionami. Ocenił, że sformułował bezsensowną konstatację. Nawet nie chciał się na nią dalej zastanawiać.
Radość sprawiło mu coś innego, drobnego, ale jednak ważnego – wreszcie przypomniał sobie imię znajomka z pomieszczeń dziobu. Jednak je pamiętał, więc jego umysł pracował tak, jak dawniej – sprawnie.
Wychynęło z głębin pamięci, kiedy już obojętnie mijał kolumnę czarnych krabów, nadal uparcie gdzieś przed siebie zmierzających, w jakimś dziwnym celu, przez nikogo nierozumianym i dla wszystkich nieważnym – tak oczywiście pewne, ze zdziwił się, iż go nie pamiętał.
Myers miał na imię Jacob.
29 stycznia 2014 r. Roger Redeye
Ilustracja – Mirex – “Czerwona pustynia”