1.
Prawe ramię unosiło się i opadało, toledańska stal kreśliła szerokie łuki, coś tnąc, coś odcinając. Lewa dłoń strzelała celnie wąskim ostrzem kąśliwej mizerykordii. Podkute buty tonęły we krwi po cholewy, śliski pokład nie dawał należytego oparcia niesfornym obcasom. Sztywny kaftan z łosiowej skóry dzielnie odpierał co lżejsze kłucia, roztańczona klinga zręcznie parowała mordercze cięcia i sztychy. Czy poczuł ból? Bólem chyba by tego nie nazwał: ot, jakby mocniejsze szturchnięcie, w miejscu powyżej łopatki. Z tym większym zdziwieniem obserwował stal, wynurzającą się ze skorupy kaftana, poniżej linii obojczyka: okapywała czarno-czerwoną posoką. Pot, lepiący ciało pod łosiową skórą, zgęstniał: właśnie wymieszał się z krwią. Nogi ugięły się niczym łozowe witki, odmawiając ciału dźwigania ciężaru. Runął piersią na pokład, uderzył twarzą o deski. Tumult bitewny przewalał się gdzieś nad głową. Odgłosy walki cichły: jeszcze jeden krzyk, drący nieznośnie powietrze, jeszcze jedno przekleństwo, jeszcze jeden wystrzał. Dziki wiwat zwycięstwa, dobyty z kilkudziesięciu, bisurmańskich gardeł. Szelest miękkiego obuwia, zamiatającego deski pokładu. Chrapliwa, przypominająca szczekanie psów, mowa Maurów. A w tle – chichot mew, ciche jęki rannych i konających. Silne dłonie ujęły go pod pachy i cisnęły na stertę trupów. Wtulał twarz w rozpruty brzuch Manuela, żywe oczy wciąż jednak błądziły dokoła. Widział, jak piraci wiążą jeńców przeznaczonych na sprzedaż, jak plądrują, jak ganiają, gorączkowo szukając łupów. Berberzy dobrali się do zapasów wina: kilka skrzynek stuknęło o pokład. „A, pogańskie ścierwa zakłamane! Mahomet pić broni wiernemu na ziemi, więc na morzu chleje.” Ten najszykowniejszy, najsrożej uzbrojony, co wygląda na herszta, bawi się jego fajansową flaszą. „Ooo, nie tkniesz tego trunku, berberyjska gnido! Ten godniejszej czeka okazji.” Girlandy oślizłych wnętrzności Manuela spowijały zatknięty za pas pistolet. Silnie zacisnął dłoń na jego rękojeści, wyszarpnął broń z powoju flaków, wyprostował ramię i pewnie wymierzył: miał gada na odległość trzech kroków. Celował w gardło, ale Maur uniósł akurat butlę, próbując wyrwać zębami lakowany szpunt. Nim ołów przeszył krtań, wcześniej rozłupał fajans. Psy rozszczekały się niczym wściekłe, dwie dziesiątki miękkich łapci zamiatały pokład. Do szmeru szurających butów dołączył szczęk dobywanych z pochew szabel. Poczuł…
2.
Poczuł kopnięcie w podeszwę. „Nie, jeszcze nie teraz.” Nie chciał, nie mógł otworzyć oczu: powieki tak słodko ciążyły. Dzwonnicę nadbrzeżnej misji minął bladym świtem. Kilka worków suszonego mięsa i parę pęków skór wołowych sprzedał na pniu. Spiął konia ostrogą, a już po chwili wiązał go do żerdki przed traktiernią starego Ramireza. Nim wtrząchnął wielki placek kukurydziany i pełną miskę fasoli – dawno niekosztowane rarytasy – zwilżył wyschnięte gardło, pochłaniając dzbanek słodkiego wina z Jerezu. Teraz mu było dobrze: słodko, chłodno i miło. Leżał na pożółkłej trawie z siodłem pod głową, w cieniu, oddzielony od wrzącej kuli porannego słońca, zachodnią ścianą gospody. W snach odżywały wspomnienia. I tak już od wielu lat. I teraz nie miał pewności: czy już śni, czy jeszcze wspomina, czy śni na jawie, czy jawią się w snach wspomnienia? Drugie kopnięcie w podeszwę było jakby mocniejsze. Z wielkim wysiłkiem uchylił kotarę prawej powieki.
– Skłujesz dla nas byka, dzielny pasterzu?
– Skąd wiesz, jegomość, że potrafię?
Jegomość przeniósł wzrok na długą lancę, opartą o bieloną ścianę traktierni. Gest zastąpił tu słowa. Teraz i pasterz rzucił okiem na pikę (lewym, z którego ściągnął właśnie ciężar sennej powieki).
– No, przystańmy na tym, że potrafię. Inne pytanie się rodzi: czy mam ku temu afekt jakowyś?
– Och, dumny vaquero, gadają, że afekt kroczy za trzosem. Srebra nie poskąpię.
Vaquero wynurzył ogorzałe oblicze z przepastnego cienia, rzucanego przez postrzępione rondo starego kapelusza. Oceniał okiem znawcy sylwetkę nieznajomego przybysza. Szacował wiek i pozycję, smakował elegancję i bogactwo stroju. Oględziny wypadły pomyślnie: jegomość dobiegający czterdziestej wiosny życia, szykowny, grzeczny, dobrze urodzony – caballero, bez wątpienia. Muślinowa bryza, ciągnąca od wybrzeża, poderwała połę podróżnej peleryny. Oczom, śledzącym przestrzeń z perspektywy głowy złożonej na siodle, dopiero teraz ukazała się druga postać. Wyrostek, chłopię niemal jeszcze, trzymał się kilka kroków z tyłu, ściskając w drobnych dłoniach luźne lejce, więżące zdobne wędzidła dwóch andaluzyjskich rumaków.
– Na byka się wyprawiasz, waszecie, a takie wątłe pacholę bierzesz za pomocnika?
– Ależ, dobry człowieku, toż to ów młodzian będzie właśnie borykać się z bykiem! Uwierz, uwierz, sztukę zna pierwszorzędnie, pola dotrzyma. Widzisz tę sakwę przy końskim boku…? Pełna bydlęcych ogonów i uszu.
– Gdzie i na jaką okoliczność zapasy?
– Tyś synem tutejszych stron, a mnie, przyjezdnego, o takie rzeczy pytasz? Don Rafael de Correira y Maca rodeo właśnie wyprawia, a jutro kończy rozrachunek huczną korridą. Każdego roku dwie przednie szpady prosi, by honor świętu czyniły, stając z bykami w szranki. Fortuną dla zwycięzcy kusi. Zwą to tu ponoć: fiesta de los charros. My goście proszeni, tyle że nam się pikador w przydrożnej karczmie, w gorączce, z jakowymś kawalerem poturbował, a że przez łeb był cięty, tośmy go musieli medykowi do opatrzenia ostawić. I dla takiej oto przyczyny, ośmielam się was, dzielny pasterzu, o pomoc i honor prosić.
– Ta misja to nie mój dom. Moje mieszkanie… hen… w dalekiej prerii. Tu jeno czasem dla przemysłu staję. O fiesta de los charros słyszałem, ni jednak słowa jednego dobrego. Gadają, że zapaśnicy kończą zwykle marnie. Nie trafisz tam na byka chowanego do walki; same dzikie buhaje. Trzymaj ty lepiej małego, wielmożny panie, daleko od onej imprezy.
– Honor nie daje, a i podszewkę mieszka prawie już widać. Korrida to nasze utrzymanie. Ten mały to zrodzony matador.
Vaquero usiadł, jeszcze raz omiótł wzrokiem niepozorną sylwetkę – postać matadora, zabójcy. Młodziak nie budził respektu, a na zabójcę to już na pewno nie wyglądał; był za to piękny – niby malowana, porcelanowa laleczka. I taki kruchy… jak filigranowa filiżaneczka. Na białych niczym ściana gospody policzkach pąsowiały dwa koliste wypieki. Może to twarz jego syna? Tak, przybłęda mógł przecież być jego synem… Mało to zgubił nasienia po portach całego świata? Może warto strzec tego młodego życia? Dobrze skłuje byka: niby go najpierw rozjuszy, ale potem solidnie wykrwawi i zmęczy, a mały dobije tylko – ot tak, dla parady, padnięte bydle pchnie wąską szpadą. I ten pajac, Correira, też go mierzi: panoszy się po całej prerii jak po swoim. Jego pachołki dzikie bydło znaczą. Pognał ich batem, gdy próbowali odebrać mu mięso i skóry, wmawiając, że to pożytki z cieląt seniora Correiry. I pomyśleć, że ten rzeźnik, co w starym kraju za świniami ganiał, tutaj, w Nowej Hiszpanii, dwa nazwiska sobie przywłaszczył, dochrapał się bogactw i zaszczytów. Ile nieczystych sprawek ma na sumieniu (?) – to jeden Bóg, a drugi szatan, raczą wiedzieć.
– Z kim mam honor, jeżeli waszmościowie pozwolą?
– Alexandro de Mendoza y Sotomayor. Do waszych usług, panie. A ten tutaj młodzieniec to Diego Enrico Manzana, dzielny torreador, niezmordowany zabójca byków. Kogo miałbym zaszczyt mianować naszym pikadorem…?
3.
– Pantera! Okoliczni wołają na tego hultaja: Pantera.
Wystawna, zaprzężona w cztery muły kareta zatrzymała się przed frontonem traktierni. Smukła, blada dłoń uchyliła koronkową zasłonkę, skrywającą dotąd wstążeczki ołowianych brwi i węgielki gagatowych oczu, zgrabny nosek i obrys karminowych ust, a wszystko to obleczone niebiańskim owalem twarzy, spowite lokami kruczoczarnych włosów. I to właśnie te słodkie usta zdradziły imię dumnego vaquera.
Pąsowe wypieki na policzkach Diega przyjęły barwę karmazynu. Chłopak wypuścił lejce, a posłuszne konie oddaliły się jedynie o kilka kroków, schylając wielkie łby i skubiąc kępki pożółkłych krzewinek. Czy to widok, czy słowa były źródłem dziwnego wzburzenia? Widok pięknej kobiety zapierał dech w piersi, ale to dźwięk imienia pasterza odebrał mowę chłopcu. Podszedł do karety, odwrócił się na pięcie i zrobił kilka kroków w kierunku vaquera. Ściągnął z głowy kapelusz, nisko się pokłonił i tak długo machał ręką, aż omiótł piórami połowę podwórza.
– Czy żeś ty, panie, Pantera, w rzeczy samej? Czy żeś kaper ów słynny, co czasu dawnego po Śródziemnomorzu grasował? Jako drobne pacholę, jam się z kamratami w załogę twoją zabawiał. Za herszta zawsze brać siebie kazałem i wołać na mnie prosiłem: Pantera. Zawsze do usług, senior…
– Gdzież…? Ten z tamtym tyle, co i nic ma wspólnego. Tego peoni Panterą przezwali, bo i widzieli, jak kotu górskiemu dał radę. A ręki przy tym tylko i sztyletu użył. Pięść na grdyce bestii zacisnął, mizerykordią drogi do serca poszukał.
W otwartych na oścież drzwiach gospody ukazał się wielki brzuch starego Ramireza. Karczmarz objaśnił chłopcu pochodzenie przezwiska pasterza i rozstrzygnął o braku jego związku z pseudonimem słynnego korsarza.
Wystrojony w liberię, czarnoskóry woźnica cmoknął na muły: zaskrzypiała uprząż, jęknęły skórzane resory, zapiszczały żałośnie ośki kół karety. Piękne oczy, ukryte za koronką zasłony, dokąd zdolne były ogarniać pejzaż, roztaczający się przed gankiem traktierni, raz badały każdy szczegół fizjonomii Diega, raz Pantery, pozostając całkowicie ślepe na sylwetki dwóch, pozostałych aktorów spektaklu: szykownego Mendozy i grubego Ramireza. Rozpalona kobieta nie potrafiła odpowiedzieć swojej wyuzdanej jaźni, czy godne większego namaszczenia byłyby pieszczoty zadawane pięknemu, młodemu, niewinnemu stworzeniu, czy doznawane – szybkie, brutalne i dzikie – od doświadczonego, dojrzałego, charakternego hultaja i prostaka? Jutro korrida: jutro byki, jutro krew na arenie. Ona będzie nagrodą dla zwycięzcy – tak sobie to ubzdurała.
Pantera stał teraz przed gankiem, trzepiąc wielgaśnym rondem wyświechtanego kapelusza zakurzone czapsy.
– Czym żem sobie na taki honor zasłużył, że sama seniorita Mercedes de Correira mnie, prostego pastucha, po przezwisku woła.
– Tego ci nie powiem, bo nie wiem. Jedno jeno wiem i tyle ci powiem: nie wtykaj ty nosa, Pantera, w sprawy pana Correiry, bo nie tylko sam kinol, ale i głowę calutką utracisz. Zabieraj bukłaki z winem, worki z mąką i cukrem, wianki tytoniu i kiełbasy, i zmykaj w tę swoją prerię. Chcę cię tu znowu obaczyć, o ludzkich sprawach podeliberować. A was, mości panowie, na suty traktament proszę, jeżeli niezbyt niskie zdają się me progi.
Ramirez zatoczył ręką szeroki łuk, prosząc przyjezdnych do środka. Pantera właśnie teraz podjął ostateczna decyzję. Walczyły w nim dwie dusze: jedna, chwaląca sobie nade wszystko spokój, słodkie wino, mocny tytoń, niewieście wdzięki i proste, obfite jadło, i druga, rogata, rycerska, z lubością wtykająca nos w nie swoje sprawy, gotowa gonić na koniec świata, by mścić się za krzywdę niewinnych czy plątać w romantyczną przygodę.
– Ot, i masz pikadora, senior Mendoza. Mieszka jeno nie tykaj! Srebra mi nie trzeba. Tego u mnie dostatek.
4.
Zbocza dwóch niewielkich pagórków, wznoszących się opodal misji, łagodnie opadały, ścieląc szmaragdowe kobierce traw, ożywiane wilgocią strumieni, malujące cudowny pejzaż przed oknami hacjendy Correiry. Ostatni dzień rodeo, jutro fiesta: robota pali się w rękach. W pobliżu zabudowań gospodarczych, w znacznym oddaleniu od pałacyku właściciela, peoni obdzierali ze skór zarżnięte buhaje. Rzucali krwawe płachty na wielki stos, a indiańskie kobiety przenosiły pożytek do pomieszczeń garbarni. Inne brygady peonów ćwiartowały tusze. Mięso cięto na wąskie pasy, obtaczano w soli i wieszano na drewnianych rusztowaniach, pod którymi płonęły ogniska. Wkoło wałęsały się hordy bezpańskich kundli. Ktoś rzucił ochłap pociesznemu szczeniakowi, ktoś pognał kijem starego basiora. Okrzyki zlewały się ze skomleniem i ujadaniem. Bzyczały roje much. Much było najwięcej. Zapach bydła, krwi i ludzkiego potu wabił miliony wirujących punkcików.
Gospodarz ugościł bohaterów jutrzejszych zapasów kameralną, aczkolwiek wystawną kolacją. Za plecami każdego uczestnika biesiady tkwił wielki Murzyn, wystrojony w złocistą liberię i pudrowaną perukę, oganiający z much pierzastą miotełką półmiski i talerze. Niewiele padało słów: goście z apetytem smakowali wykwintne potrawy. Dopiero, gdy wjechały smoliste cygara i gliniane fajeczki i raźniej zabrzęczały kieliszki i karafki, gęściej posypały się słowa. Biesiadnicy zaspokajali głównie ciekawość seniority de Correira. To dziewczyna wypytywała ich o losy, pochodzenie. Podochoceni winem panowie paplali jak na spowiedzi, prześcigając się wzajemnie w przechwałkach. Jedno i drugie nazwisko Alexandra, zarówno ojcowskie, jak też matczyne, Mendoza czy Sotomayor, budziłoby pewnie szacunek i respekt, gdyby nie znany powszechnie fakt, że na obczyźnie byle kastylijska dziwka przedstawiała się jako Mendoza, a co drugi, andaluzyjski hultaj – jako Sotomayor. Alexandro uparcie dowodził jednak swojego wysokiego pochodzenia. Opowiadał, że w Sewilli, w karczemnej sprzeczce, na śmierć poturbował jakiegoś szlachetkę i czmychnął przed ogarami corregidora. Ukrywał się czas jakiś w Asturii, gdzie, odwiedzając z nudów rzeźnie, poznał Diega i docenił jego kunszt. Mianował się jego patronem, obwożąc chłopaka po wiejskich korridach. A że szlachetki, z którymi zadarł, byli niskiego rodu, ale rogatego ducha, i o wykupie za śmierć krewniaka nawet nie chcieli gadać, spakował manatki, zabrał Diega i ruszył do Nowej Hiszpanii. Zasoby, pochodzące ze zgarniętych w noc ucieczki kosztowności, kiedyś się skończą, więc obaj kawalerzy szukają utrzymania przy korridzie.
Jeden Pantera nie wypowiedział słowa. Suto zapijał: często chował twarz za kryształem pucharu, którego rubinowa zawartość skutecznie filtrowała czasami przenikliwe, czasami zalotne spojrzenia Mercedes. (Ślicznotka zerkała też nieraz na Diega, a młodzieniec pochłaniał każde spojrzenie tak łapczywie, jak słodką leguminę.) Milczał uparcie i wtedy, gdy – w zgodzie z logiką, zgodnie z kolejnością – nadciągnął czas na jego opowieść. Milczenie vaquera wyraźnie wadziło dziewczynie.
– A wy, senior Pantera, nie macie swojej historii? Bocian was tu, ot tak, podrzucił? Tak w pełnej, dzisiejszej krasie, tak w dojrzałości witalnej siły?
– Mowa jest srebrem…
– Zmilknijże…! Gęś głupia! Bywają historie, co ich na jeden łeb spowiednika siła, więc nie trza nimi głów bliźnich frasować. A kiedy gość pragnie taką dla swego tylko serca zachować, tedy naciskać niegrzecznie, nie honor.
Kto jak kto, ale akurat Rafael de Correira znał doskonale podobne historie, chociażby z własnego doświadczenia, dlatego nie szczędził ostrych słów reprymendy rozpieszczonej latorośli.
5.
Czasami, gdy nieźle miał w czubie, gdy wkoło huczeli radośnie podchmieleni współbiesiadnicy, jedna dusza Pantery strofowała, druga judziła jednak, by wszystkim wszystko wygadał. By opowiedział o tym, o czym wiedział jedynie on i stary Ramirez. Teraz też tylko siedział, popijał, popalał i słuchał, w duchu jednak gadał, gadał i gadał…
Niemiłosiernie gnębił Berberów na morzu Śródziemnym, a gdy ci się na niego srodze zasadzili, widząc w jego kaprze wroga numer jeden, pożeglował ku Karaibom. Wpadł na genialny w swojej prostocie pomysł: angielscy piraci łupili hiszpańskie galeony, Pantera okradał ze złota i srebra Anglików. Część tego powracała do skarbca korony, ale większość trafiała do skrytki pod skałą, na jakiejś bezludnej wyspie. Początkowo szło nawet całkiem nieźle, potem znowu zrobiło się jakoś dziwnie gorąco. Teraz uwzięli się na niego Anglicy, a skarbnicy koronni skalkulowali, że coś się w tych wszystkich rachunkach nie zgadza. Ta druga dusza, ta gnuśna, ciągnęła go usilnie ku spokojniejszej profesji. Uczciwie podzielił łupy i przepisał listy kaperskie na najzdolniejszego kamrata – drugiego oficera. Kazał się wysadzić na jednej z tych bezludnych, karaibskich wysepek, gdzie to Hiszpanie najpierw wymordowali Indian, a później sami porzucili dobytek, goniąc za srebrem odkrytym w Potosi. Na takich wysepkach roiło się od dzikiego bydła. Brali je w posiadanie bukanierzy – myśliwi, kupczący skórami i suszonym mięsem. Głównie dzięki nim piraci mieli co jeść, w co się przyodziać i obuć. Pantera często aprowizował swój statek u bukanierów, a teraz sam zapragnął zostać myśliwym. Ot, taka spokojna profesja – cicha przystań na stare lata. Na wyspie pojawili się jednak Francuzi – ta wszędobylska swołocz, co najmniejszemu skrawkowi lądu nie przepuści. Najpierw dążyli do zgody: wspólnie podzielono niewielkie gospodarstwo na obszar wpływów hiszpańskich i francuskich. Później pojawiły się rozmaite nieporozumienia. Francuzi uknuli spisek i zaplanowali skryte morderstwo, ale Pantera ich uprzedził: uwędził, ususzył i sprzedał pasy francuskiego mięsiwa, starannie wymieszane z wieprzowiną, wołowiną i koniną. Francuzi byli dokuczliwsi od much: kolejni się pojawili. Pantera obiecał darmową aprowizację hiszpańskiemu kaprowi, za bilet do brzegów Meksyku. Słyszał, że tam, w głębi kraju, wolni vaquerzy pędzą bukanierski żywot – chwytają dzikie bydło, chadzają na wybrzeże, gdzie sprzedają piratom rogi, skóry i mięso.
6.
Żarcie tu było paskudne, a zwietrzale wino ni smaku nie miało, ni mocy. Tęsknił za prostym, obfitym jadłem, za słodkim, mocnym winem, za ciepłem niewieścich wdzięków. Tu było ciemno, wilgotno i duszno. Z góry spływała jakaś srebrzysta poświata, ledwie rozświetlając mroczne pomieszczenie. Wilgoć starych murów przeszywała duszę. Od ściany do ściany – trzy lub cztery kroki. W tę i z powrotem maszerował po ciasnej izbie, mierząc tymi krokami dni, miesiące, lata swojego więzienia. Często przystawał przy wilgotnej ścianie, głaszcząc ją dłonią, zaciskając pięści i pieszcząc pomiędzy palcami kropelki cuchnącej cieczy. Oceniał grubość muru i ubolewał nad brakiem narzędzia, którym mógłby go przebić, podkopać, przeskrobać. Filozofował: rozmyślał nad doczesnością każdej rzeczy. Dochodził w takich chwilach do wniosku, że nic na tym świecie wiecznego, że i ten mur kiedyś w pył się rozsypie, a jego wolność w zasadzie jest pewna, jeżeli dusza przetrwa tylko tę ścianę.
7.
Na arenę wyznaczono corral ogrodzony żerdziami. Mieszkańcy okolicznych wiosek ściągnęli tu tłumnie wraz z pierwszym promieniem słońca. Stoły biesiadne rozstawiono już w nocy, obżarstwa i pijatyki rozpoczęły się więc bladym świtem. Wiejska orkiestra cięła od ucha do ucha, dokoła szybowały roztańczone, kolorowe pary. Muchy wtórowały tancerzom. Roje much, jak się zadawało, wirowały w rytmie muzyki. Około południa wieśniacy byli już solidnie utrudzeni, obżarci i opici. Słońce właśnie minęło zenit i nieznośnie paliło, spocone ciała szukały wytchnienia na wąskich żerdkach i kępkach traw wokół areny. „Torros, torros, torros…!” (Byki, byki, byki…!) – syty chleba lud wołał o igrzyska.
Pierwsza kompania długo zmagała się ze swoim buhajem. Najpierw pikador kłuł byka z konia, potem wkroczyli do akcji piesi zapaśnicy. Pantera chciał koniecznie obejrzeć ten spektakl. Chował się i dorastał na ganaderii ojca, więc młode lata pędził jako vaquero. Możni walczyli tylko z konia i nikt nie poważał pieszych zapasów. Owszem, zdarzało się, że róg powalił rumaka, a wtedy dzielny hidalgo dotrzymał placu na nogach: zwykle podcinał mieczem pęciny i gardło buhaja. Biedota nie miała koni, ale rodziła zdolnych zabójców. Ci, faktycznie, stawali z bykami w szranki, ale jedynie w rzeźniach. Pantera widział coś takiego dawnymi laty, gdy przygnał bydło do Sewilli, na mięsną jatkę. Po śmierci matki ojciec roztrwonił majątek – karty, kości, wino, dziwki – Pantera ruszył na morze a upadły hidalgo zmarł na syfilis w jakimś kościelnym przytułku. To, co widział teraz stary korsarz, niewiele różniło się od spektaklu oglądanego w rzeźni: torreador podjudzał i omiatał byka czerwoną płachtą, a matador próbował ugodzić go w serce długim, rzeźnickim kozikiem. Sztuka nie udała się kilkukrotnie: róg mijał o cal pierś matadora, pijana publika szalała. Nóż utknął w końcu, w boku, po żółtą rękojeść, aplauz sięgnął zenitu. Pantera nie znalazł w tym krztyny ekscytacji.
8.
Pomiędzy walkami zaplanowano przerwę, wypełnioną muzyką, obżarstwem i opilstwem. Mercedes zajęła miejsce na zaimprowizowanej z desek trybunie, wskazując zydel po prawej swojej ręce ojcu, zaś po lewej – przeorowi jezuitów – zwierzchnikowi tutejszej misji. Pantera prezentował się godnie na grzbiecie zwinnej trzylatki, Jaskółki, Alexandro i Diego tonęli po kostki w piasku. Gawiedź obsiadła żerdki dokoła areny. Słońce toczyło wolno czerwoną kulę ku linii horyzontu. Miedziana tarcza utkwiła za plecami czcigodnego prezydium. Trzy nieruchome sylwetki znaczyły majestatyczne cienie na białym piasku areny. Ten piasek przywieziono tu z plaży, z nabrzeża. Wlot bydlęcego traku, wyznaczonego drewnianymi opłotkami, umiejscowiono dokładnie naprzeciw trybuny. Gawiedź, obsiadająca również opłotki, rozsypała się raptem na boki. Trakt skrył się w tumanie kurzu. Tętent ciężkich kopyt zagłuszył pijackie sprzeczki i babskie pomruki. Środkiem ścieżki pędził potężny buhaj, tłuczony po zadzie długą lancą vaquera. Panterze nie podobał się ten byk: dziki, wielki, muskularny dwulatek, dopiero co wycięty ze stada, rozwścieczony chwilę wcześniej sztychami pik przez pastuchów Correiry. Stary wyga widział w oczach bestii obłęd i strach. Byk przeorał racicami piasek areny, rozkopując przesypane nim, świeże kałuże krwi. Razem z tumanem kurzu podniosły się roje much. Natrętne owady cisnęły się do oczu, uszu i nozdrzy. Pantera ściągnął kapelusz, omiótł rondem spoconą twarz i włochaty łeb Jaskółki. Rzucił w kierunku kompanów:
– Fiesta de los charros…? (Święto kowbojów…?) Fiesta de las moscas! (Święto much!)
“Torro, torro, torro…!” Pijany motłoch nie mógł doczekać się krwi.
9.
Zwinna Jaskółka z gracją unikała ostrzy rogów. Zahartowana w bojach, wyłączając źrebięce lata, nic w swoim krótkim życiu innego nie robiła. Pantera nakłuwał byczy kark, raz przy razie, by przygiąć łeb bestii do ziemi. Mocno dzierżył przy tym lancę w dłoni, unosił nogi w strzemionach, naciskał drzewce całym ciężarem ciała. Każda wolta Jaskółki budziła burzę aplauzu. Byk ledwie już zipał, wlokąc mokry pysk po skrwawionym piasku areny. Diego zaczynał się niepokoić:
– Ejże, senior Pantera, ostaw krztynę życia dla matadora!
„Pieszo, pieszo, pieszo…!” – skandował rozgrzany tłum.
Pantera raz jeszcze okrążył byka, szarpnął jednak wodze i odbił do lewej flanki: tym razem nie atakował. Z wysokości końskiego grzbietu miał sposobność podziwiać kunszt Diega. Sztuka młodego matadora nie miała nic wspólnego z rzemiosłem tamtego rzeźnika. Byk był solidnie zmordowany i nisko chylił łeb. Chłopak wachlował przed jego nosem czerwoną płachtą. Zwierzę toczyło pianę z pyska, zamarło jednak w bezruchu. Wtedy, jak spod ziemi, wrósł Alexandro: dwa harpuny, zakończone pstrymi drzewcami, zagłębiły się w kłębie bydlęcia, naciągając ciężarem kołków skórę, rozszarpując rany i zadając zwierzęciu widoczny, wściekły ból. Bestia wystrzeliła jak kamień z procy: natarła na płachtę, Diego przepuścił rogi o cal od dumnej piersi. Płachta falowała, byk atakował – i tak dziesiątki razy. Za każdym razem brzuch Diega witał się niemal z ostrym rogiem byka, publiczność szalała, matador mijał jednak zmorę śmiertelnego sztychu, zręcznym balansem sprężystego ciała. „Matar, matar, matar…!” (Zabij, zabij, zabij…!) – motłoch błagał o finał.
Czerwona kula tonęła w bałwanach łagodnych wzgórz. Ciągnąca od brzegu bryza rozcieńczyła ulepek skwarnego powietrza. Gasnący dzień przesycał przestrzeń rubinowym światłem. Stado zbłąkanych wron wznosiło się i opadało, szukając pośród kęp niskich krzewów miejsca na nocny spoczynek. Matador przejął z rąk Alexandra długą, wąską szpadę. Tłum zamilkł, muchy jakby posnęły, ciche poświsty wiatru i nieśmiałe pokrakiwania czarnych straszydeł malowały subtelne tło wszechobecnej, przenikliwej, przedśmiertnej akwareli. Diego zostawił byka zupełnie z boku, samemu sobie. Stanął na wprost trybuny, dumnie unosząc głowę. Zatoczył płachtą szeroki łuk, a rękojeść szpady przycisnął do serca. Pokłonił się nisko i ponownie wyprostował, cedząc przez zęby patetyczne słowa:
– Na ołtarzu twych stóp, seniorita Mercedes, kładę tego cielca. Błogosław swojemu kapłanowi.
Dziewczyna nakreśliła w powietrzu znak krzyża, wypięła z włosów białą różę i cisnęła kwiat pod nogi matadora. Lodowate spojrzenie kobiety roztopiło się w gorącym blasku oczu zabójcy.
10.
Prawą, zbrojną w szpadę dłoń Diego wysunął daleko do przodu na wyciągniętym ramieniu. Lewa dłoń pewnie dzierżyła płachtę: sztuka czerwonej materii łagodnie falowała, zgarniając piasek przy nodze. Rubinowe światło zachodu oblało nieruchome sylwetki, rozesłało koralowy kobierzec na białym piasku areny, zabójcę i ofiarę zmieniło w dwa krwawe posągi – uosobienie młodości i piękna, esencję pierwotnej siły natury. Nie była to rzeczywistość… Pantera podziwiał obraz – arcydzieło pędzla wybitnego malarza. Cisza, nieznośnym swym krzykiem, wdzierała się w jądro jestestwa.
Diego winien był skupić uwagę na przeciwniku. Bestia teraz się czai, ale za chwilę ruszy: supeł mięśni wystrzeli jak kula z arkebuza. Impet weźmie na siebie płachta, klinga szpady odnajdzie maleńkie jak rewers dublona miejsce nad lewą łopatką, otwierające zimnej stali prostą drogę do samego serca byka. Ale Diego krzyżował spojrzenia z Mercedes. Sycił się chłodem niebiańskich ocząt, wiedząc, że teraz skupia jedynie na sobie te sporadyczne przejawy zainteresowania. Kobieta, faktycznie, mroziła wzrokiem dzieciaka. Jej natrętne spojrzenie nie było jednak wyrazem podziwu, jak sądził naiwny młodzieniec: ona toczyła walkę. Była kobietą, była więc elementem najpierwotniejszych instynktów przyrody, a skazana na śmierć bestia była jej towarzyszem broni. To, co widziała przed chwilą, utwierdziło ją w przekonaniu, że zapaśnik da radę bykowi. Czy da jednak radę kobiecie?
Diego nie widział pędzącego buhaja. Unik i sztych wykonał raczej intuicyjnie. Ostrze trafiło na twardą kość łopatki. Klinga ugięła się, napięła jak sprężyna, wyrwała z dłoni rękojeść i poszybowała wysoko w górę. Biodrom, do fortunnego manewru, zabrakło ledwie pół kroku. Diego nie czuł bólu, nie mógł jedynie zrozumieć, dlaczego widzi twarz Mercedes jakby odbitą w gładkiej tafli wody – do góry nogami. A potem tylko to obezwładniające ciepło, rozlewające się poniżej pasa, gdzieś w okolicy lewej pachwiny.
„Achchch…!” – wyraz przerażenia oszołomionej gawiedzi rósł niemal pionowo. Urwał się jednak nagle, tonąc w bezdennej studni głuchej, grobowej ciszy.
Byk rzucał łbem, Diego obracał się na rogu, jak na rożnie, jak na karuzeli. Pozostali uczestnicy spektaklu zamarli w bezruchu, pogrążeni w posępnym milczeniu. Jedyny Pantera nie uległ zbiorowej hipnozie: dał Jaskółce ostrogę, zrównał konia z bykiem, zsunął się zręcznie z siodła, zaplótł kolana i łokcie na rogach, morderczym uściskiem i ciężarem ciała docisnął łeb do ziemi. Czując, że dysząca bestia wali się na piasek, krzyknął:
– Brać mi go! A żywo..!
Alexandro, z pomocą jakiegoś vaquera, ściągnął Diega z rogu. Szarpiąc za ręce i nogi, wywlekli ciało chłopca za ogrodzenie corralu. Dopiero wtedy Pantera zluzował uścisk. Uskoczył, byk dźwignął się ciężko. Nie atakował: szeroko rozstawione nogi gięły się w pęcinach. Wciąż królowała dokuczliwa cisza: teraz niezmącona choćby pomrukiem wiatru, krzykiem ptaszyny czy bzyczeniem muchy. Ciszę przerwało dalekie ujadanie psa: kundle posprzeczały się o wyniuchany pod stołami gnat. Kot spłoszył wrony, stadko wzbiło się ponad kępę krzewów, rozdzierając powietrze przeraźliwym wrzaskiem. Kilku wieśniaków komentowało półgłosem niedawny wypadek. Wmieszały się w to wszystko indiańskie kobiety, ze swoim świszczącym jazgotem. Szanowny ojczulek dźwignął tłusty zadek z siedziska zydelka, chwiał się teraz na podeście trybuny i wskazywał serdelkowatym palcem rozciągniętą na ziemi sylwetkę Diega; uparcie coś tłumaczył członkom rodziny Correria. Ponad tonią ogólnego pomruku płynęło żałosne wołanie Alexandra:
– Medyka, medyka!
„Medyka, medyka!” Przekazywana z ust do ust prośba brzmiała jak odbijane od górskich zboczy echo.
11.
Pantera widział, jak pasterze przybiegli z wołową skórą. Rozciągnęli na niej rannego zabójcę i ponieśli młode, bezsilne ciało ku zabudowaniom garbarni. Pantera szykował się właśnie, by przesadzić ogrodzenie corralu, gdy drogę zastąpiło mu kilku rosłych vaquerów. Ten, który – z racji postawy i wzrostu – wyglądał na nadzorcę pasterzy, zaprotestował:
– Don Correira mówi, że godzi się wam, senior Pantera, sprawę dokończyć.
Bukanier wskazał palcem niosących Diega vaquerów. Po chwili jednak opuścił rękę, co wyglądało na gest rezygnacji, przyzwolenia. Pochwycił uzdę Jaskółki i wcisnął stopę w strzemię.
„Pieszo, pieszo, pieszo…!” Upity pierwszą krwią motłoch nie ustępował.
Zimne oczy Mercedes płonęły teraz żywym ogniem. Zsiniałe usta wypluły rozpaczliwy okrzyk:
– Nie!!!
Pantera odwzajemnił spojrzenie, ale we wzroku pirata nie było nic ponad oskarżenie i wzgardę. Odszukał w piachu i uniósł szpadę i płachtę. Zbudziły się muchy. Opędził twarz strzępem czerwonego sukna. Energiczny ruch szmaty tchnął w bestię nowe życie. Byk zaatakował – konwulsyjnie, panicznie, błyskawicznie. Pantera wiedział znakomicie, gdzie dźgnąć, tyle że zawsze kłuł lancą, z wysokości końskiego grzbietu. Klinga wbiła się w kość i pękła. Płachta zebrała impet rogów, biodra korsarza zatoczyły łuk wokół osi ciała. Rozpędzona bryła muskułów ciągle parła naprzód. Pantera biegł równolegle, szukając udem kontaktu ze skrwawionym karkiem. Odbił się silnie i wskoczył zwierzęciu na łeb. Zgięte w kolanach nogi szczelnie zasupłał na grdyce, zgiętą w łokciu, lewą rękę zaplótł na jednym rogu, a dłonią tej samej ręki silnie pochwycił drugi. Byk rzucał łbem na wszystkie strony, nijak nie mógł pozbyć się jednak jeźdźca. Prawą dłoń zanurzył Pantera w szerokiej cholewie, namacał rękojeść i wyszarpnął mizerykordię. Po chwili ostrze tkwiło już w tętnicy, jasnoczerwona posoka bluzgała wysoką fontanną. Tłum zawrzał i oszalał. Mercedes dopiero teraz nabrała w płuca powietrza.
12.
Ciemność bezksiężycowej nocy była gęsta jak smoła. Jak smoła było lepkie powietrze nocy letniej; wieczorna bryza zdechła. Lampka na czele konduktu rozświetlała ścieżkę, wiodącą do cmentarnej kaplicy. Diego już nie żył, kiedy Pantera przekraczał próg garbarni. Leżał na skórze, na stole, a gesty rój much kłębił się nad rozprutym brzuchem. Ojczulek zaopatrywał ciało w ostatnie sakramenty. Pikador i dwaj torreadorzy konkurencyjnej ekipy oraz zgromadzeni w izbie pasterze wspomagali duchowo jezuitę, bezmyślnie klepiąc za nim słowa modlitwy. Alexandro trzymał się z boku i milczał. Medyk rzygał siarczyście na ścianę, przyciskając do piersi opasły sakwojaż, skrywający stalowe instrumenty chirurgiczne. Pasterze obsypali ciało kwiatami białych róż, owinęli wołową skórą i złożyli rulon na barkach dwóch krzepkich towarzyszy. Correira dał znak do wymarszu. Kondukt brnął pośród ciemności nocy, a lampka bujała się w jego awangardzie. Chybotliwe światło wyławiało na zmianę z mroku – raz przegięty, drewniany krzyż, raz niski wzgórek mogiły. Samotny, strzelający w czerń nieba cyprys wyglądał jak strażnik Hadesu. Jakiś drapieżny ptak, jakiś nocny łowca, jak potępiony duch, krzyknął pomiędzy grobami. Przewodnik mocował się chwilę z furtą kaplicy, świetlny punkcik rysował złote wstęgi na tle mroku nocy. Solidny, sakralny przybytek wzniesiono na dziwnie wysokiej podmurówce. Zwaliste drzwi nareszcie ustąpiły, płaczliwie poskrzypując, wydając głuche jęki. Niebo zapłonęło feeriami bengalskich ogni. Do uszu żałobników dobiegły dalekie śmiechy i krzyki. Zabawa trwała w najlepsze. Kondukt zniknął we wnętrzu kaplicy.
Ponury rulon spoczął na katafalku, zrzucając z ładunku skórzaną zasłonę. Ktoś przeniósł drzazgą płomień lampki na rozstawione wokół podwyższenia świece. Skąpe, ciepłe światło rozlało się po ciasnym pomieszczeniu. Mdlący aromat róż mieszał się z zapachem kopcącego łoju, z odorem zakrzepłej krwi i otwartych wnętrzności. Śmierć wyostrzyła rysy Diega, nie dała jednak rady zetrzeć znamion piękna. Chłopak leżał na skórze, otoczony niby ciżbą ludzką, a jednak jakiś taki samotny, w tej swojej ostatniej podróży. Nad ciałem krążyło majestatycznie kilka opasłych much, a jedna rozsiadła się bezczelnie na czubku zimnego nosa. Wnętrzem przybytku wstrząsnął dudniący łoskot: rosły vaquero zatrzasnął drzwi kaplicy, opuścił ciężki skobel, szeroką piersią zatarasował furtę. Przeważający liczebnie pasterze rzucili się na zapaśników, obezwładniając ich w mgnieniu oka, wiążąc grubymi rzemieniami i kładąc pokotem na zimnej posadzce. Atak był tak niespodziewany i błyskawiczny, że zwykle czujny Pantera nie zdążył zmrużyć powieki. Po chwili podniósł się lament: torreadorzy z konkurencyjnej ekipy domagali się głośno wyjaśnień i obiecanej nagrody, sarkali na niezasadne uwięzienie i niegodne potraktowanie. Correira uniósł ramię i gestem dłoni nakazał milczenie. Przemówił… Pantera nie wsłuchiwał się pilnie w orację. Nie zastanawiał się nawet dogłębnie nad przyczynami dziwnego traktowania gości. Rozmyślał raczej nad kruchością życia ludzkiego, przywołując w pamięci tych, którzy polegli na jego oczach – czy to przyjaciół, czy wrogów, czy tych, co padli z jego ręki, czy z ręki nieprzyjaciela. Porównywał to wszystko z dzisiejszą, bezsensowną i głupią, zesłaną na życzenie gawiedzi, zawinioną przez kobiecą próżność, śmiercią młodego człowieka. Z przydługiego przemówienia Correiry dotarło do niego tyle: kaplica stoi na szczycie azteckiej piramidy, pogrzebanej przez piaski, pogańscy bogowie darzą obfitością nowego gospodarza tej ziemi, ale żądają ofiar, a ofiary przyjmują tylko z serc zwycięzców.
13.
Ten, który wyglądał na naczelnika pasterzy, a którego Pantera poznał bliżej przy próbie opuszczenia corralu, zrzucił z grzbietu wzorzyste poncho. Jego pierś zdobił aztecki talizman, zawieszony na szyi, na grubym łańcuchu ze szczerego złota. Teraz wyglądał na szamana lub kapłana. Bezceremonialnie zrzucił ciało Diega na posadzkę. Czterej pasterze rozciągnęli na katafalku wrzeszczącego i szamoczącego się torreadora, zatrzaskując na przegubach rąk i nóg mosiężne klamry. Jeden ściągnął z karku wyświechtaną chustę, zgniótł ją w dłoni i wepchnął brutalnie w gardło hałaśliwego zapaśnika. Kapłan, przeżuwając w ustach słowa zaklęcia czy modlitwy, uniósł ponad głowę sztylet o obsydianowym ostrzu. Przebrzmiał szelest ostatnich szeptów, ostrze spadło, rozcinając unoszący się w rytmie oddechów mostek. Prawa dłoń szamana zanurzyła się w ranie, szarpnęła, powędrowała w górę, zwolniła uścisk i pokazała ciągle bijące serce. Ceremonia powtórzyła się jeszcze dwukrotnie, trzy serca spoczęły w zdobnej, granitowej misie. Wreszcie przyszedł czas na Alexandra. Szlachcic nie krzyczał, nie wierzgał, nie miotał się jak jego poprzednicy. Sam stanął na skrępowanych nogach, dumnie wypiął pierś i uniósł głowę. Przeniósł wzrok na Panterę, rzucając w jego kierunku butnie wypowiedziane słowa:
– Obacz, mości Pantera, jak kroczy śmierci na spotkanie prawdziwy syn Hiszpanii.
Rzemienie na kostkach opadły pod sztychem rzeźnickiego noża, dwóch pasterzy ujęło ofiarę pod łokcie, prowadząc w kierunku ołtarza. Podchodząc do katafalku, cała trojka potknęła się o ciało Diega. Oprawcy wielokrotnie przekraczali już zwłoki, potknęli się jednak dopiero tym razem. Diego dźwignął się właśnie z posadzki. Wyprostował grzbiet i podniósł ręce, przeciągając się, jakby budząc z głębokiego uśpienia. Grobowa cisza zmroziła pomieszczenie. Co o tym myśleć? Czyżby się wszyscy mylili? Czyżby postawiono błędną diagnozę? Czyżby w chłopcu tliło się życie? Diego patrzył, z wyrazem zażenowania na twarzy, na wiszące u pasa wnętrzności. Zebrał je w dłonie i wepchnął do brzucha. Na ranie zacisnął palce. Gdy zwolnił uścisk, po cięciu nie było już śladu. I wtedy zaczął się rumor:
„Vampiro, vampiro, vampiro” – krzyczeli przerażeni vaquerzy, przepychając się i tratując na drodze do furty, nie szczędząc przy tym dostojnej osoby kapłana i seniora Correiry.
Rosły pasterz, tarasujący do niedawna ciężkie wierzeje, leżał teraz na posadzce, cały skąpany we krwi. Wyjścia bronił natomiast kto inny: ocierający rękawem usta Alexandro.
14.
Diego i Alexandro pomogli powstać zdezorientowanemu i lekko zszokowanemu Panterze. Chyba za wiele tego wszystkiego, nawet jak na jego bitewne doświadczenie i zbójecką przeszłość. Wkoło walały się trupy, roiły muchy, kaplica tonęła we krwi. Oprawcy tarli twarze wzorzystym poncho kapłana. Alexandro przemówił, gdy tylko zakończył makabryczną ablucję:
– Uważ tedy, senior Pantera, żeś całkiem bezpieczny. Juchy my już syci, a pikadora nam trzeba. Kamrat nasz lancą przebity, a czego jak czego, ale kołka to ciało wampira nie znosi.
Pantera był teraz całkiem spokojny, chociaż i wcześniej nie wydawał się szczególnie zaniepokojony; raczej – zdziwiony. A że w głowie rodziły się kłopotliwe pytania, próbował wyjaśnić wątpliwości:
– Tak samo i słońca nie lubi, i świętych przybytków, a wy, mości panowie, to i za dnia, i po kaplicy ganiacie. Ni jadła, ni wina wampir nie tyka, jeno posoką się żywi, a wyście to, kawalerzy, niezgorzej sobie przy stole folgowali.
– Bajki to wszystko, senior Pantera, przez lud ciemny zmyślane. Krwi jeno nam trzeba! Krwi łakniem! Krew naszym lekarstwem, kordiałem, zbawieniem. Do naszej kompanii prosim. Sztukę taką odprawię, że was, mości Pantera, w krwiopijcę przemienię, jako i Diega zmieniłem.
Tutaj Alexandro opowiedział w kilku słowach, jak to Diego, faktycznie, na jego oczach, lat temu bodaj dwadzieścia, podobną walkę stoczył i podobną, śmiertelną odniósł ranę. On chłopaka przemienił i od śmierci wybawił. (Krew odmładza, starość omija wampira.) Od tego czasu, najpierw po rodzimej, teraz po Nowej Hiszpanii grasują, wszędzie podobny wystawiając spektakl. Gdzie dużo gawiedzi, tam i krwi dużo.
– Raz jeszcze, senior Pantera, grzecznie do naszej kompanii prosim.
– A do kurwiej matki z tą waszą kompanią!
– Nie warto się gniewać, kawalerze, ni myśleć ci o obronie. Wampir siłą dziesięciu mężów włada. Patrzaj na tych to, tutaj… Na co im się obrona przydała…? Po dobroci nie pójdziesz, weźmiem siłą.
Diego i Alexandro ujęli Panterę za nadgarstki. Pirat rozstawił nogi i rozwarł szeroko dłonie: rzemienne postronki pękały jak jedwabne niteczki. Uniósł ręce: uściski wampirów nie zdzierżyły siły ramion Pantery. Korsarz oplótł palcami dwie grdyki i zacisnął pięści. Usłyszał suchy trzask miażdżonych tchawic i gardłowe rzężenie siniejących ust. Szarpnął. Otworzył pięści i oglądał przez chwilę makabryczną zawartość dłoni. Muchy obsiadły skrwawione strzępy materii. Pantera strzepnął z obrzydzeniem ścierwo, odszukał wzorzyste poncho i w ostatni, niepowalany skrawek sukna wytarł dokładnie dłonie. „Kołka ciało wampira nie znosi, ale i bez gardła, widać, nie czuje się dobrze.” Potykając się o trupy, brodząc po kostki we krwi, dotarł do furty. Dźwignął ciężki skobel, otworzył na oścież drzwi i odetchnął głęboko rześką bryzą brzasku.
15.
Poczuł… Poczuł, jak wracają moce witalne, jak życiowa siła podźwiga wszystkie członki. Chwycił pierwszą, walającą się po pokładzie szablę i w tej samej chwili stał już pewnie na nogach, gotowy do walki. Odparł pierwszy impet, położył kilku przeciwników, zdobył drugą klingę. Wywijał śmiercionośne młynki skrwawionym żelazem. Pantera przeistoczył się w istnego kosiarza śmierci. I dotąd trwało jego krwawe żniwo, dokąd ducha nie oddał ostatni Berber. Uwolnił pozostałych przy życiu towarzyszy, pojmanych przez Maurów. Przysiadł na beczce prochu. Zapomniał o zmęczeniu i ranach. Pragnął teraz jedynie trzech rzeczy: jadła, wina i baby. Ładownia bisurmańskiej galery pełna była branek chrześcijańskich…
16.
Ponad bladą kreską wschodniego horyzontu, obleczona różowawą poświatą, omijając mogiły i krzyże, sunęła sennie eteryczna postać Mercedes. Pantera, chcąc oszczędzić dziewczynie przykrego widoku, przymknął nieco rozwarte na oścież wierzeje. Kobieta przystanęła dwa kroki przed kaplicą, omiatając korsarza powłóczystym, rozmarzonym spojrzeniem.
– Ojca przybywam obaczyć, senior Pantera. Gadali, że za konduktem pobieżył.
– Lękam się, senorita, że widok takowy nie będzie ci miłym.
– Głupstwa pleciecie, Pantera… Zajęty…?
– Nieżywy.
– Ha! Inna to sprawa. Tyś go ukatrupił?
– Padł z ręki własnej chciwości.
– Mniejsza o to. Nie był mi ojcem. Wziął moją matkę, jakem już po tym świecie biegała. Jak matka odumarła, moją sypialnię nawiedzał.
– Kanalia! Niegodziwiec!
– Nie większy, jak wy, mości Pantera. Kaper, zbójca, grasant. Ojjj, wiem ci ja więcej, niż chciałbyś to, waćpan, swym bliźnim wyjawić.
– Zabójczyni pacholąt!
– Kaper!
– Niecnota!
– Zbójca!
– Dziewka!
– Grasant!
– Gęś głu…
Ostatnie słowo uwięziła Mercedes pocałunkiem w ustach Pantery.
Gorąca kula zawrzała, gdy tylko minęła horyzont. Zbudziły go muchy, baraszkujące po spoconym czole. Pantera otworzył oczy, ale osłonił je dłonią przed promieniami wschodzącego słońca. Mogiła okazała się tak samo wygodną poduszką, jak siodło. Mercedes jeszcze spała, oddychając miarowo, wtulając rumiany policzek w szeroką pierś kochanka. Pantera rozejrzał się wkoło: przewrócone krzyże, zdeptane mogiły – wszystko przypomniało o szaleństwie ich niedawnego, miłosnego uniesienia. Odsunął delikatnie głowę dziewczyny, składając rumiany policzek na jedwabnej, zrolowanej halce. Wstał, pozapinał rozdarty na piersi kaftan, wciągnął koszulę w spodnie. W kieszeni kaftana znalazł długie cygaro. Przygryzał je tylko zębami i rozgniatał w ustach: zabrakło pod ręką łuczywa. Spojrzał przed siebie. Dalekie zabudowania hacjendy wyglądały jak opuszczone: peoni odsypiali całonocną hulankę. Jaskółka szczypała soczystą trawę, rysującą turkusową wstęgę, wzdłuż srebrnej nitki strumienia. Ruszył wolnym krokiem ku ukochanemu stworzeniu. Pochwycił aksamitny tembr, płynący spomiędzy nagrobków:
– Wrócisz, Pantera? Jam teraz tu panią. Co moje, to i do ciebie należy.
– Skór i mięsiwa naskładam, i wrócę. Wkrótce się pewnie, waćpanna, obaczym. Bywaj zdrowa!
Tyle powiedział Pantera. Pomachał tylko ręką, nie racząc nawet odwrócić głowy. Wracał do domu. Szedł na spotkanie z Jaskółką. Do jego uszu, przez czas jeszcze jakiś, dolatywały cichnące z każdym krokiem słowa: „kaper, zbójca, grasant, niecnota…”
17.
Jego wolność w zasadzie jest pewna, jeżeli dusza przetrwa tylko tę ścianę: powtarzał swoją maksymę tysiące razy. Ściana pękła, mur rozsypał się w drobny gruz. Całe jestestwo przeniknął słoneczny blask, przesączył słony szkwał. Stary dżin uniósł zgrabiałe ręce i wzbił się wysoko w powietrze, w przypływie świętej ekstazy. Wolność! Unikać przebiegłych czarnoksiężników, więżących dżiny w butelkach – pierwsza myśl oswobodzonego demona. Druga skupiła się wokół poszukiwań godnego na pomieszkanie ciała: po kilku postnych wiekach, spieszno mu było do uciech życia cielesnego. Niczego teraz goręcej nie pragnął, jak smaku jadła, słodyczy wina i ciepła niewieścich pośladków. Z perspektywy swojej wysokości znakomicie widział cały pokład i walające się po nim, gotowe do wzięcia ciała, pozbawione ducha. Zewłok, dzierżący pistolet w dłoni, wyglądał mu na mocarny – na taki, w którym czułby się pewnie, statecznie i… wygodnie…