– Smok, Drage, Drachen, Joka, Zmaj.
– Co mówisz? – Jej łagodny głos dotarł do niego, przebijając się przez szum wody wylewającej się z prysznica. Nad kabiną unosiły się duszące, gorące opary, porywając ze sobą zapach żelu do mycia ciała. Pomieszane aromaty miodu i wanilii wypełniały pomieszczenie.
– Mir, mówiłeś coś?
Stojący przed zaparowanym lustrem mężczyzna, jakby nie słyszał tego delikatnego, lecz niecierpliwego ponaglenia. Drżącą dłonią przetarł szklaną płytę na wysokości swoich oczu, zmazując miniaturowe kropelki wody z jej powłoki. Zawsze bał się patrzeć w lustro dłużej niż to konieczne, bał się dojrzeć odbicie demona w swojej szkaradnie wykrzywionej twarzy, bał się, że jego oczy zapłoną dziwnym światłem, albo w ich głębi dojrzy coś nieludzkiego.
– Co tak patrzysz w to lustro? Nie wypiękniejesz od tego. – Zofia miała dziwne poczucie humoru i ciągle mu przypominała, jakim to jest nieociosanym klocem. Drobna kobieta zawinięta w ręcznik z kropelkami wody na jasnej skórze i włosami otulonymi turbanem z mniejszego ręcznika stanęła obok swojego partnera. Mężczyzna był znacznie od niej wyższy, potężnie zbudowany niczym zapaśnik. Zofia nie wiedziała dlaczego, ale Mir nigdy nie obcinał włosów krócej niż do ramion, i chociaż nie zwisały swobodnie wzdłuż twarzy, lecz zawsze spięte były w małego koka na czubku głowy, to jednak nigdy nie były krótsze. Kobieta przyglądała się skupionej twarzy Mira, ciemnym, ściągniętym brwiom, prawie czarnym oczom i wypielęgnowanej, równie ciemnej jak włosy, brodzie.
– Mir? – Dźgnęła go palcem w ramię, mięśnie miał napięte. – Bo lustro pęknie. – Mir oderwał wzrok od wytartej szczeliny i wyprostował się.
– Skoro każdego ranka wytrzymuje twoje godzinne oblężenie, wytrzyma pięć minut za mną – odciął się.
– Bardzo zabawne – odparła kobieta, wciskając się przed mężczyznę. Niewielką ściereczką wytarła lustro do sucha. – Nie lubię, gdy mażesz po nim palcami, zostają potem ślady. A w ogóle mógłbyś zrobić mi miejsce, trochę się śpieszę. Niektórzy w tym domu muszą wychodzić do pracy, podczas gdy inni bawią się w tłumaczenie zapisków stukniętych mnichów.
– Moja praca jest równie ważna jak twoja.
Zofia prychnęła pogardliwie.
– A w czym te średniowieczne zapiski mogą pomóc nam teraz? Moje badania mogą uratować tysiące ludzi, a twoje… Wybacz, ale to bardziej pasja niż prawdziwa praca. – Wypchnęła go za drzwi. Po chwili dało się usłyszeć pracę suszarki do włosów.
Mir poszedł do kuchni, zrobił sobie kawę i z kubkiem parującego napoju poszedł do swojego minibiura. Zofia nigdy nie jadała z nim śniadań, zawsze się śpieszyła i często umniejszała wartość jego pracy. Jakoś mu to nie przeszkadzało. Na biurku stał sfatygowany, zakurzony laptop, Mir nie zamykał go od czasu, gdy przy zawiasie wypadła jedna ze śrubek, teraz obudowa rozłaziła się przy próbie zamknięcia, więc urządzenie zawsze stało otwarte. Mężczyzna nacisnął uruchamiający przycisk i czekał, bezmyślnie wpatrując się w monitor. Czekał. Pojawiła się standardowa tapeta Windowsa, a potem wykwitły na niej – jak pryszcze u dojrzewającego nastolatka – foldery zawierające pliki. Mir wybrał jeden z nich, otworzył go, a potem zawahał się. Tłumaczył dopiero piątą stronę z księgi znalezionej w starym szambie. Historia tego znaleziska była tak niesamowita, że aż trudna do uwierzenia. Księgę, zaraz po Drugiej Wojnie Światowej, znalazł nowy właściciel poniemieckiej posiadłości, człowiek ten był przesiedleńcem ze wschodu i tu, na ziemiach odzyskanych, miał budować nową Polskę. Pierwsze, co zrobił po przybyciu, to zatynkowanie nazistowskiego krzyża na szczycie stodoły, a potem wywalenie niemieckiego gówna z szamba. Ładując śmierdzący szlam do wiadra, znalazł coś – zawiniętą w szmaty paczkę. Człowiek ten ostrożnie rozciął konopny sznurek, a odwinąwszy cuchnące tkaniny, odkrył księgę oprawioną w dziwną, chyba gadzią, skórę. Na okładce znajdował się znak swargi, leworamiennego krzyża, symbolu magii i nocy. Emblemat wyglądał tak, jakby pod skórą znajdował się płyn układający się w ten właśnie kształt. Można było bez problemu nacisnąć na krzyż, a wtedy zapadał się on pod palcem. To i fakt, że księga pomimo spoczywania w szlamie wyglądała, jakby dopiero wyszła spod palców swego twórcy sprawiło, że człowiek zapragnął pozbyć się jej jak najszybciej. Odniósł ją do okolicznego proboszcza. Przezorny ksiądz spisał opowieść człowieka i wraz z księgą ukrył ją w podstawie ołtarza, by moc boża tłumiła szatańskie wersety. Po latach, podczas gruntownego remontu świątyni, księgę odkryto na nowo i tak trafiła do archiwum muzeum, w którym pracował Mir.
Dziwna była treść księgi, od pierwszej strony jej autor zaklinał czytelnika, by ten ciekawość swoją powściągnął, bo duszę zgubi, umysł zatraci, a ciało na cierpienie wieczne wystawi. Lepszej zachęty autor wymyślić nie mógł, tak myślał Mir po przeczytaniu pierwszych linijek. Teraz do czytania zasiadał ze ściśniętym żołądkiem, musiał się zmuszać, by spojrzeć na zdjęcia ukazujące każdą ze stron księgi. Pierwszy rozdział opowiadał o makabrycznej przemianie, o kruszejących kościach, pękających ścięgnach i rozrywanych mięśniach, o wypadających jeden po drugim zębach i skórze płatami odpadającej od ciała. O bólu, strachu, szaleństwie i utracie pamięci. Zwłaszcza to ostatnie przerażało Mira najbardziej, bo już raz przez to przechodził. Był człowiekiem bez przeszłości, z umiejętnościami i wiedzą, które objawiały się w najmniej oczekiwanym momencie. Mir nawet nie wiedział, czy pochodzi z Polski, nie było go w żadnej bazie, bo nie popełnił nigdy żadnego przestępstwa, nikt też nigdy nie zgłosił jego zaginięcia, a on po prostu pojawił się. Któregoś dnia, pięć lat temu, odzyskał świadomość w szpitalu, do którego przywiozła go karetka po tym, jak zupełnie nagiego znaleziono go pod mostem. Mir niczego o sobie nie pamiętał, ale znał języki, zwłaszcza starożytne. Jego przypadek został uznany za wyjątkowy, podejrzewano nawet że udaje, bo jak wytłumaczyć fakt, że płynnie posługiwał się sumeryjskim, sanskrytem czy chociażby łaciną.
Umiejętności Mira pozwoliły mu zdobyć tę niezbyt dochodową pracę, w której mógł wykorzystać nieutraconą wiedzę. Przed księgą przetłumaczył parę innych pozycji, głównie spisów handlowych, ale trafił mu się też „tomik” wierszy nieznanego autora. Mężczyzna wykonywał swoją pracę sumiennie i dlatego dyrektor muzeum zadecydował, że to właśnie jemu powierzy to cenne znalezisko. Początkowo Mir podszedł do zadania ze sporym entuzjazmem, ale teraz musiał się wręcz zmuszać do czytania kolejnych linijek. Z każdym przeczytanym słowem miał wrażenie, że jego własne ciało zaczyna podlegać opisywanej transformacji.
Odsunął z obrzydzeniem komputer, kawa była już zupełnie zimna, Mir rozejrzał się po pokoju, na wschodniej ścianie różowym blaskiem kładło się światło zachodzącego słońca. „Co do cholery?” pomyślał. Zerknął na zegarek, była dwudziesta piętnaście, gdzieś uciekł mu cały dzień. Poszedł do kuchni, na stole, pod przykryciem, stał talerz z pierogami. Zofia była w domu, ale kiedy? Nie pamiętał. Przetarł oczy, nie – nie czuł się zmęczony, przeciwnie, miał wrażenie jakby dopiero się przebudził. Przypomniał sobie, że kobieta umówiła się wieczorem z przyjaciółką, pewnie późno wróci. Zjadł więc posiłek w samotności i wrócił do pracy. Postanowił skończyć to jak najszybciej, ale ze zdumieniem odkrył, że przetłumaczył już ponad połowę tekstu. Przebiegł wzrokiem po zapisanych literach, wiedział, że wyszły spod jego palców. Ostatnie zdanie odnosiło się do konkretnej ryciny, Mir otworzył folder, w którym znajdowały się tylko zdjęcia ilustracji z księgi. Ta, o której pisał, przedstawiała ten sam kołowrót, który znajdował się na okładce z tą małą różnicą, że był znacznie bardziej skomplikowany. Symbol składał się z setek maleńkich glifów. Mężczyzna powiększył obraz, by lepiej im się przyjrzeć.
– To zajmie mi więcej czasu niż myślałem – powiedział sam do siebie.
Jakob Stein wierzył, wierzył, że prawdziwie w jego żyłach płynie czysta, nierozcieńczona krew aryjska. Z całą mocą poprzysiągł sobie samemu i Towarzystwu, że będzie strzegł ich tajemnic i że nigdy nie zdradzi dziedzictwa swojego ojca i jego towarzyszy. Prawie od wieku poszukiwali dowodów na potwierdzenie tezy o swojej wyższości i niewątpliwemu prawu do dominacji nad innymi ludami. Spośród wszystkich artefaktów, które poszukiwali, pieczęć Archanioła Michała była jego upragnioną. Ukochał tę legendę i wierzył w jej prawdziwość równie mocno, jak wierzył w nią jego ojciec. Gdyby udało im się odnaleźć ją w czterdziestym trzecim roku, wojna zakończyłaby się inaczej, w końcu coś, co zostało zapieczętowane, można też rozpieczętować. Jakob był już starcem i dlatego z coraz większym uporem i bezwzględnością szukał „skarbu”. W swojej tyrolskiej posiadłości przeglądał raporty docierające do niego od ludzi z całego świata. Pieniędzy potrzebowali wszyscy, więc znalezienie chętnych do współpracy nie stanowiło wielkiego problemu, zwłaszcza że współpraca ta polegała tylko na przekazywaniu informacji o nowych odkryciach. Niektórych badaczy, archeologów, Towarzystwo zatrudniało samo, ale wtedy koszty były większe, znacznie taniej było podpłacić kogoś z kręgów. Nie wszystkie raporty oczywiście trafiały od razu do niego, tylko te zawierające najbardziej obiecujące informacje.
Młody człowiek, który przyniósł mu dokumenty, z zaciekawieniem przyglądał się Jakobowi, gdy ten z nieukrywanym przejęciem czytał raport, a potem drżącymi rękoma sięgnął po zdjęcie obiektu, o którym była mowa. W jego oczach pojawiły się łzy szczęścia. Wreszcie poczuł się spełniony. Tak długo na to czekał, teraz wystarczy spuścić ogary ze smyczy.
Po odkryciu, jakiego rodzaju glifów użyto do stworzenia kołowrotu, umysłem Mira zawładnęła już tylko jedna myśl – rozszyfrować słowa i zdania. Mężczyzna tak bardzo zatracił się w swojej pracy, że nawet Zofia nie była w stanie oderwać go od niej. Mir słyszał, że do niego mówi, do jego umysłu docierały strzępki informacji, na które odpowiadał „tak” lub „nie”, kompletnie nie mając pojęcia, o co go pyta. Czasami cierpliwie powtarzała to, co chciała mu powiedzieć, innym razem wychodziła, trzaskając drzwiami. A Mir tłumaczył, rozpisywał znaki, dzielił je i łączył ponownie, by nadać im sens, lecz ten wciąż był ulotny. W końcu odkrył klucz, spisał według niego znaki i chociaż te były znajome, to jednak słowa, które tworzyły, nie istniały, a przynajmniej Mir nie znał języka, do którego należały. Dziwne syczące słowa stanowiły składnię jakiejś mantry lub zaklęcia. Zrezygnowany postanowił poszukać pomocy, może ktoś z naukowego świata będzie wiedział coś na ten temat. Skopiował niewielki fragment tekstu i rozesłał go do różnych instytutów z prośbą o pomoc. Przez myśl mu nie przeszło, że nie powinien tego robić, że to może w jakikolwiek sposób wpłynąć na jego życie czy chociażby karierę zawodową. Rano następnego dnia odebrał pierwszy telefon, miał nadzieję, że to ktoś chętny do pomocy, ale okazało się, że dzwonił dyrektor muzeum, w którym pracował. Mężczyzna poprosił go, żeby niezwłocznie przyjechał, bo stało się coś złego. Mir wybiegł z domu, nie informując nawet Zofii, dokąd się wybiera. Na parkingu przed gmachem stały dwa radiowozy, mężczyzna skierował się do biura dyrektora.
– Dobrze że pan przyjechał. – Radośnie przywitał go przełożony, jakby jego widok sprawił, że rozwiązały się wszystkie problemy tego człowieka. – Proszę sobie wyobrazić, że mieliśmy włamanie.
– Włamanie? – zdziwił się Mir, spoglądając na mężczyznę siedzącego naprzeciwko dyrektora. Człowiek ów przyglądał mu się z zainteresowaniem.
– Tak, tak – potwierdził dwukrotnie dyrektor. – Policja szwęda się po całej placówce, włamano się do archiwum. Nie wiemy jeszcze, czy coś zginęło, ale… sam pan rozumie, ściągamy tych, którzy mięli tam dostęp. Sprawdzenie wszystkich pozycji z katalogami może zająć miesiąc, albo dłużej. – Relacja przełożonego była bardzo chaotyczna.
– Pan z policji? – Mir zwrócił się do wciąż milczącego człowieka, wydawał mu się dziwny.
– O nie. To jest profesor… Zapomniałem nazwiska?
– Kubitz z Muzeum Izraela w Jerozolimie.
Mir zmarszczył brwi, ten człowiek nie wyglądał jego zdaniem na naukowca, a tym bardziej na Żyda.
– Jak na Semitę dobrze mówi pan po polsku?
– Moja rodzina została stąd deportowana po wojnie jak wiele innych.
– Ale nie przyjechał pan chyba, by odzyskiwać utracony majątek?
– Nie, przyjechałem do pana w tej sprawie – Kubitz wydobył zdjęcie z niewielkiej aktówki leżącej na biurku przed nim. Przedstawiało ono ten sam znak, którego rozszyfrowywaniem zajmował się Mir z tą małą różnicą, że ten ze zdjęcia wyryty był w skale. Mir spojrzał na swojego rozmówcę z nie małym zaskoczeniem na twarzy.
– Ale przecież ja dopiero wczoraj wysłałem prośbę o pomoc w tej sprawie i…
Tym razem to na twarzy Kubitza obmalowało się zdziwienie.
– Wrzucił pan to do sieci?! – w jego glosie dało się usłyszeć zdenerwowanie.
– Nie, wysłałem tylko kilka maili.
Kubitz uśmiechnął się krzywo.
– Może przedyskutujemy to przy kawie? – powiedział już spokojnie. – Nie chciałbym zajmować cennego czasu i biura pana dyrektora, zwłaszcza w tak niedogodnych okolicznościach. Zna pan może w pobliżu jakieś miejsce, w którym można usiąść, podyskutować i napić się dobrej kawy?
Mir podrapał się po brodzie, właściwie to sam chętnie czegoś by się napił i zjadł.
– Tak, proszę za mną.
– Ile czasu minęło? – głos w słuchawce był spokojny, wręcz znużony. Zdenerwowało to Zofię jeszcze bardziej.
– Czy pan mnie w ogóle słucha! On zaginął, nie ma go od wczoraj. Zostawił wszystkie swoje rzeczy, musicie go szukać!
– Więc mówi pani, że nie ma go od wczoraj. Może jest gdzieś u znajomych, może leczy kaca…
– On nie pije.
– Pokłócili się państwo?
– Słucham? Nie, oczywiście, że nie. Ale ostatnio przez jego pracę…
– Jest chory?
– Nie. – Odłożyła słuchawkę zrezygnowana, nie chciała słuchać tego dalej. W muzeum powiedzieli jej, że był w gabinecie dyrektora, rozmawiał z nim, a potem wyszedł z jakimś człowiekiem żywo o czymś dyskutując. Może faktycznie znowu zatracił się w pracy?
Obudził się w jakimś starym budynku bez szyb w oknach, desek na podłodze i ścianami, z których stara farba olejna łuszczyła się grubymi, suchymi płatami. Nie mógł sobie przypomnieć, jak się tu znalazł ani co tu robił, jednak wyjaśnienie tego drugiego dotarło do niego zaraz po uzmysłowieniu sobie, że jest związany. Leżał na brudnym, śmierdzącym moczem materacu, z wysiłkiem podniósł się – co nie było łatwe, bo ręce miał związane na plecach – i usiadł.
Wtedy dostrzegł, że za nim na turystycznym fotelu siedzi stary człowiek. Miał białe włosy i przenikliwe spojrzenie, jego szczupła twarz wyrażała spokój.
– Kim pan jest i czego chce ode mnie? – Mir zapytał pierwszy, bo przecież musiał jakoś na to zareagować.
– Moje nazwisko nic panu nie powie – odparł po niemiecku starszy mężczyzna. Mir zacisnął szczękę. – Rozumie mnie pan, prawda?
Przytaknął ruchem głowy.
– Tak myślałem.
– Czego pan chce?
– Wyjaśnienia tego, co znajduje się tutaj. – Uniósł do góry dłoń, w której trzymał księgę, tę samą, nad której tłumaczeniem pracował Mir.
– Skąd ją pan ma?
– A jak pan myśli? Z muzeum, w którym pan pracuje. Szkoda, że w ogóle tam trafiła. Nikt, nawet pan, nie jest w stanie docenić i zrozumieć tego, co zawiera.
– A pan jest?
– Ja i moja rodzina szukamy jej już prawie od wieku, całe swoje życie poświęciłem dla tej księgi. Już nie raz wpadałem na jej trop, ale zawsze uprzedzała mnie ta rzymska kolegiata impotentów. Ci boscy pachołkowie dobra.
Mir nie miał pojęcia, o czym mówi ten człowiek, patrzył na niego ze zdziwieniem i lekkim politowaniem.
– Pan – kontynuował nieznajomy – ma wyjątkowe szczęście. Od tysiąca lat zbuntowani mnisi kopiowali pieczęć i umieszczali ją w różnych tekstach, czasami wychodziło im to lepiej, czasami gorzej. Sama pieczęć nie jest nic warta, ale do pańskich rąk trafiła księga, która zawiera nie tylko poprawną pieczęć, ale również objaśnienia i sposób jej zdjęcia. Księga… – Pogładził okładkę chudą kościstą dłonią. – Ta księga jest niewątpliwie autentyczna i prawdopodobnie jedyna. Wie pan, co znajduje się pod okładką ze smoczej skóry?
– Jakiej?
– Tak dobrze mnie pan usłyszał, to smocza skóra. Kiedyś były ich tysiące, ale nowa wiara skutecznie się nimi zajęła. No więc? Wie pan?
Mir z trudem przełknął ślinę.
– Smocza krew? – powiedział ni z tego ni z owego.
Starzec uśmiechnął się, przymknął oczy i kiwając głową, powiedział.
– Widzę, że pan rozumie. To dobrze. Chcę, żeby pan dokończył tłumaczenia, a w zasadzie, chcę żeby pan rozszyfrował zaklęcie zdejmujące pieczęć.
– Mogłem zrobić to w domu…
– Nie mógł pan, oni by na to nie pozwolili.
– Jacy znowu oni?
– Oni. – Wskazał dłonią prześwit w drzwiach. Po drugiej stronie w korytarzu stał profesor Kubitz, podtrzymywało go dwóch mężczyzn, profesor miał twarz zalaną krwią.
– Profesor Kubitz?! – zapytał z niedowierzaniem Mir. Mężczyźni wepchnęli pobitego człowieka do pomieszczenia, w którym Mir prowadził swoją zajmującą rozmowę.
– Jaki znowu profesor, wierny pies kongregacji, pachołek papieża, chociaż podejrzewam, że Franciszek nawet nie ma pojęcia, co się w piwnicach jego pałacu wyprawia. Prawda?
– Jakob Stein, wypuścili pana z domu starców? – odparł Kubitz, splunąwszy krwią.
– Zna mnie pan?
– Owszem, wiem o panu bardzo dużo. Jest pan jednym z przywódców wskrzeszonego w pięćdziesiątych latach Towarzystwa Vril, nazistowskiej organizacji, która poszukiwała magicznych artefaktów po całym świecie. Wierzyliście, że możecie za ich pomocą wygrać wojnę i podporządkować sobie inne kraje. Że władza powinna należeć się wam, że przy pomocy boskiej siły…
– Ha, boskiej czy innej to bez różnicy – przerwał mu Stein. – Nadchodzi nowa era…
– Nie! Nie rozumie pan mocy, którymi chce zawładnąć, zgubi pan siebie i wszystkich ludzi.
– Ja?! A wy, ilu ludzi zamordowaliście, żeby utrzymać istnienie smoków w tajemnicy? Ilu zginęło, nim te istoty przeszły ze świata rzeczywistego do świata legend? Zapieczętowane w ludzkich ciałach, skarlałe, osłabione, bezbronne. Tak było łatwiej je wytępić. Ale my wiemy, wiemy, ze wciąż są ich tysiące i tylko czekają by się oswobodzić.
– To nie to samo.
Jakob Stein podniósł się z fotela i otworzywszy księgę, podszedł do Mira.
– Niech pan czyta – podsunął mu ją.
Mir zaprzeczył ruchem głowy.
– Ale to nie ma sensu, ten język nie istnieje.
– Niech… pan… czyta – głos Steina był stanowczy. Mir odchrząknął i przeczytał pierwszą linijkę.
– Nie tak. Proszę przeczytać co piąty wyraz.
Mir poczuł, że zasycha mu w gardle, ale przeczytał nieudolnie, zacinając się i licząc wyrazy. Nagle Kubitz zawył przeraźliwie, Mir aż podskoczył. Oczy pobitego człowieka wytrzeszczyły się, kości zaczęły pękać przybierając dziwny kształt i nadając człowiekowi ohydnego wyglądu potwora, spod rozdartej skóry widać było łuskę, a z ust wysunął mu się długi rozdwojony język. Mir poderwał się z miejsca, mimo że miał związane nogi. Stein skinął głową na jednego ze swoich ludzi, ten wyszedł, lecz po chwili wrócił, niosąc długi miecz. Nim Mir zdążył się zorientować, makabrycznie rozciągnięta głowa Kubitza potoczyła się po podłodze. Zapanowała cisza przerywana jedynie przyśpieszonym oddechem Mira i spazmami umierającego nieprzeistoczonego ciała smoka.
– Skąd pan wiedział? – zapytał Mir, nie mogąc oderwać wzroku od ciała.
– Są pewne subtelne różnice w wyglądzie i zachowaniu. Smok uwięziony w ludzkim ciele cierpi, choć sam nie wie dlaczego.
– Ale jak to jest w ogóle możliwe?
– Zna pan to powiedzenie: są na niebie i ziemi rzeczy, o których ludziom się nawet nie śniło? Jak pan sam przed chwilą zauważył jest prawdziwe.
– Dlaczego kazał go pan zabić.
– Ponieważ nie mógłbym nad nim zapanować i wszyscy skończylibyśmy jako jego przekąska. A poza tym, obawiam się, że jego przemiana nie do końca przebiegłby pomyślnie. Musi pan skończyć pracę nad książką.
– Oszalał pan? Nie zrobię tego, nie po tym, co widziałem.
Stein zamyślił się.
– Może faktycznie mnie poniosło, może nie powinienem tego panu pokazywać, ale stało się i teraz nie ma pan wyboru. Albo jest pan ze mną i akceptuje pan mój prządek świata, albo zginie pan już teraz. Wybór należy do pana.
Policja w końcu rozpoczęła poszukiwania Mira, ale nie dlatego, że zaginął, ale dlatego że stał się podejrzanym włamania do muzeum. Zofia nie mogła zrozumieć, jak można tak myśleć i twierdzić, bo przecież on nie musiał się włamywać. Miał dostęp, gdyby chciał coś wynieść, zrobiłby to bez tego całego rabanu. Kobieta miała już dość, policja najpierw zabrała wszystkie rzeczy z biura Mira, przeszukała dom, a potem twierdziła, że to nie miało miejsca. Więc kto z nakazem i w mundurach dokonał rewizji? Ojciec święty? Pytała komisarza zajmującego się sprawą. Wzruszył tylko ramionami i powiedział, że z tym tikiem nerwowym powinna iść do lekarza. Co za bezczelność! Zawsze tak oblizywała usta. Odparła, że ma się odwalić i zając poszukiwaniem Mira. To był jakiś absurd, farsa. Dni zamieniły się w tygodnie, a śledztwo utkwiło w martwym punkcie. Nikt nie potrafił odpowiedzieć, co się stało z jej narzeczonym. A potem uwierzyła, że faktycznie ją porzucił, może odkrył coś wyjątkowo cennego, sprzedał to na czarnym rynku i bawił się teraz gdzieś na Bora Bora. Zbliżały się święta, dziwnie będzie obchodzić je samotnie.
Zofia upiła łyk herbaty z cynamonem, oblizała usta, tak jak zwykła to robić i usiadła przy stole w kuchni. Może coś upiecze? Miała ochotę na sernik. Przesunęła delikatnie opuszką palca po ekranie leżącego przed nią tabletu. Chyba poszuka przepisu w Internecie. Dotknęła ikonkę z małym „g” na niebieskim tle. Uruchomiła się przeglądarka, kolorowy napis „google” jak zwykle „ożył”. „Ciekawe jaka to znowu rocznica” pomyślała Zofia, przyglądając się zmieniającemu kształt napisowi. Grafika najpierw rozszczepiła się jakby na atomy, by zaraz znowu zbić się w kupę tworząc kształt lewostronnej swastyki, zaledwie po sekundzie rozproszyła się na nowo, tworząc niewielkie literki, które zbiły się w kołowrót, po to by na końcu przybrać kształt łacińskich liter tworzących słowa. Zofia zaskoczona obserwowała tę przemianę, a potem uśmiechając się przeczytała dziwaczne syczące słowa. W jej wąskich, pionowych, gadzich źrenicach odbijało się światło tabletu.
Skoro smoki zostały uwięzione i zamaskowane w ludzkich ciałach, stwierdzenie, że przeszły do świata legend jest nieco, hm, mylące.
Sądzę też, że pomimo tego uwięzienia powinny zachować przynajmniej częściową świadomość, kim są. Inna sprawa, że w takim przypadku zapewne Mir nie tłumaczyłby tajemniczej księgi, a na pewno nie posłużyłby się pocztą elektroniczną – i nie byłoby dobrego, mocnego finału, otwierającego możliwości kontynuacji.
Przeczytałam.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Zaintrygowałaś, wciągnęłaś, a potem zostawiłam z niedopowiedzeniami i niejasnościami.
Pod względem językowym – poziom bardzo porządny. Acz jakieś drobiazgi mi zgrzytnęły.
Pomysł interesujący, ale zabrakło mi przede wszystkim wyjaśnień, wyjaśnień, wyjaśnień.
Babska logika rządzi!
Bardzo dziękuję za komentarze.
“Skoro smoki zostały uwięzione i zamaskowane w ludzkich ciałach, stwierdzenie, że przeszły do świata legend jest nieco, hm, mylące”.
Użyłam takiego określenia ponieważ w ludzkiej pamięci stały się tylko mitycznymi istotami, stworami z legend, a nie realnymi i inteligentnymi bytami. Co do ich świadomości i pamięci – gdyby ją miały, chociaż częściowo, zapewne same dążyłyby do uwolnienia, brak wiedzy o pochodzeniu sprawił, że zintegrowały się z ludźmi. Pamięć to bardzo ulotna rzecz, w wyniku urazu można stracić ją całkowicie albo częściowo, na przykład zatracić tylko umiejętność czytania.
Moje opowiadania rzadko mają jasne i jednoznaczne zakończenie, to pozostawiam czytelnikowi. Osobiście nie lubię szczęśliwych zakończeń, niewydobytych skarbów, pokonanych kosmitów i patriotycznych przemów zagrzewających do boju.
Jeszcze raz dziękuję.
Ja mam jedno ale – ale co się stało z Mirem? Lubię trochę niedopowiedzeń, ale tu jak dla mnie jest ich za dużo, przez co odbieram ten tekst jako fragment. Ciekawy, ale jednak fragment.
Pisanie to latanie we śnie - N.G.
Podobało mi się. Uważam, że miałeś dobry pomysł, a do tego przyjemnie się czyta.
Może faktycznie trochę za mało wyjaśniłam. Zapomniałam, że co jest jasne dla mnie – jako twórcy – dla czytelnika nie musi takie być. Mir dostał propozycję nie do odrzucenia, a to że się zgodził, sugerować miał fakt przemiany Zofii. Na końcu maił się znaleźć opis zrujnowanych miast po przeminie uwięzionych w ludzkich ciałach smoków i chaos jaki zapanował. Chciałam napisać o rozsadzanych ich wielkimi cielskami budynkach i panice, ale zrezygnowałam.
Sorry, miałaś ;)
Ciekawa koncepcja. Przeczytałem z przyjemnością, choć moim zdaniem fragment, gdzie wszyscy objaśniają sobie nawzajem kim są trochę się rozjechał. A że jestem jurorem w tym konkursie, nie mogę powiedzieć nic więcej. Do zobaczenia przy ogłoszeniu wyników.
Przeczytane.
Naprawdę porządnie napisane. Fabuła wciągająca, z klimatem tajemnicy, ale nie przemówiło do mnie zakończenie, tak otwarte, że tekst wydał mi się urwany. Ale bibliotekę można kliknąć, jeśli to Twój debiut, to naprawdę nieźle.
Dziękuję. Napisałam wcześniej kilka tekstów, ale wszystkie były z gatunku fantastyki naukowej skierowanej do wąskiej rzeszy fanów Predatora. To pierwsze opowiadanie fantastyczne z magią w roli głównej.
Tekst jest całkiem ciekawy. Pojawia się w nim sporo interesujących pomysłów i wątków, które jednak nie znajdują rozwinięcia – a szkoda.
I po co to było?
fragment, gdzie wszyscy objaśniają sobie nawzajem kim są trochę się rozjechał.
Slapstickowy nawet… :-)
Dobry pomysł, ale zostawiasz zbyt wiele wątków otwartych i czytelnik rzeczywiście ma wrażenie uciętej opowieści: co się stało z Mirem i starym naziolem? Co się działo w międzyczasie z jego żoną? Po cholerę naziol budził smoki – jak chciałby je kontrolować, nad nimi zapanować… ?
Nieźle napisane, dwa czy trzy zdania (jak to o laptopie i śrubkach) aż proszą się o podzielenie.
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Zamysł niezły, ale przedstawiony tak jakoś po łebkach, szalenie skrótowo, a nawet odniosłam wrażenie, że w pośpiechu. Pomysł, jakoby Kościół interesował się smokami, uważam za dość fantastyczny.
Dlaczego nie wiadomo, co się stało z głównym bohaterem?
Opowiadanie czytało się nieźle, choć bardzo przeszkadzały liczne błędy.
…lecz zawsze spięte były w małego koka na czubku głowy… – …lecz zawsze spięte były w mały kok na czubku głowy…
Księgę, zaraz po Drugiej Wojnie Światowej… – Księgę, zaraz po drugiej wojnie światowej… Lub: Księgę, zaraz po II wojnie światowej…
Policja szwęda się po całej placówce… – Policja szwenda się po całej placówce…
…sam pan rozumie, ściągamy tych, którzy mięli tam dostęp. – Literówka.
Bo raczej nie wydaje mi się, by byli tam tacy, którzy gnietli dostęp? ;-)
Mir spojrzał na swojego rozmówcę z nie małym zaskoczeniem na twarzy. – Mir spojrzał na swojego rozmówcę z niemałym zaskoczeniem na twarzy.
Już nie raz wpadałem na jej trop… – Już nieraz wpadałem na jej trop…
…przybierając dziwny kształt i nadając człowiekowi ohydnego wyglądu potwora… – …przybierając dziwny kształt i nadając człowiekowi ohydny wygląd potwora…
…stał się podejrzanym włamania do muzeum. – …stał się podejrzany o włamanie do muzeum.
Odparła, że ma się odwalić i zając poszukiwaniem Mira. – Literówka.
Chyba że chodzi o to, by i szarak się odwalił? ;-)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Dziękuję za wszystkie komentarze i uwagi, są mi bardzo potrzebne, zwłaszcza te krytyczne. Skoro tak wiele osób uważa, że pomysł był całkiem ciekawy, a zawiodło wykonanie, postanowiłam popracować jeszcze nad tym tekstem. Dopiszę wszystko to, co pozostawiłam w domyśle i zobaczę, co z tego wyjdzie. Postaram się też poprawić wszystkie błędy. Dziękuję.