– Co już wiemy o tej planetce?
– Pełno związków organicznych na powierzchni. Tam może być życie. Jeszcze sprawdzam.
– Pięknie! Panowie, nagrody za odkrycie nowej planety chyba właśnie poszły w górę! Co z atmosferą?
– Spektrometr nie znalazł nic trującego, tlenu ledwo, ale wystarczyłoby do normalnego oddychania. Mimo wszystko radziłbym nie ściągać hełmów.
– Się wie! Ciążenie?
– Sześć dziesiątych gie.
– Maławo, ale przyjemnie będzie wreszcie poczuć, jak dół skierowany jest zawsze w jedną stronę. Ciśnienie i takie tam?
– Wysyłam ci wszystkie dane fizyczne na prawy monitor. Pasjansa skończysz innym razem.
– Dobra, chłopaki, jeszcze ze dwa kółka nad równikiem i schodzimy. Na kogo tam kolej, żeby dyżurować na statku?
– Na Andersa.
– Reszta przygotować się do lotu. Ruchy! Za godzinę zbiórka w zmiennopłacie. Komputer, uruchomić procedury; lądowanie pionowe bez wspomagania naziemnego.
***
– Tato! Tatoooo!
– Co ci tam znowu na ogon spadło?
Oderwałem się od sortowania ziół i spojrzałem na Labrka. Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby aż tak się czymkolwiek przejął. Niecierpliwie podskakiwał przed wejściem do gniazda niby pisklak przed pierwszym polowaniem.
– Z nieba spadło ogromne jajo! Szybciej!
– Nie rozumiem. Jakieś zwierzę zrzuciło ptasie jajo z drzewa?
– Nie, nie ptasie! Gi-gan-ty-czne! – Teraz młokos biegał niecierpliwie w kółko. – Żadne drzewo by go nie utrzymało! Leć za mną! Prędko!
To brzmiało interesująco… Pofrunąłem za synem na północny wschód.
Wylądowaliśmy wśród niewielkich skałek. Siedziały tu już ze dwa tuziny młodych smoków. Samczyki i samiczki przemieszane ze sobą, bez żadnego ładu i składu. Samo to świadczyło o osobliwości sytuacji, która potrafiła przełamać zakaz kontaktów między płciami, zwykle ściśle przestrzegany przez dojrzewające smoczki. I nawet nikt nie zwracał uwagi na pteraczki popiskujące w pobliżu. Wydarzenie zaiste musiało być nadzwyczajne.
Kilkanaście moich długości przed nami, na środku płaskiej łączki leżał powód całego zamieszania. Jajo. Rzeczywiście było olbrzymie. To, co się z niego wykluje, będzie wielkie i bardzo głodne. Kazałem dzieciakom pochować się i nie wychylać bez potrzeby. Wolałbym, żeby obok mnie siedzieli dorośli przyjaciele, ale nie dało się skłonić któregokolwiek młodzika, żeby oderwał choćby oczy od obiektu na trawie. Chwała Labradorowi, że w ogóle poleciał po ojca!
Wiatr wiał od jaja do nas. Niósł zapach rozgrzanych kamieni z domieszką dymu z płonącego drewna i jeszcze jakąś lekką nutką, której nie potrafiłem sprecyzować. Tajemnicza bryła rozpalająca nasze zainteresowanie wyglądała… dziwacznie. Uch, współczułem samicy, która coś takiego zniosła. Zamiast gładkiego, owalnego bądź okrągłego kształtu, jak wszystkie znane mi jaja, to miało sterczące na boki skrzydła z pionowymi płatami zwieńczone czymś, co przypominało nasionka dmuchawca. Skorupę pokrywały nietypowe, bo bardzo regularne wzory mocno kontrastujące z tłem. No, ale zwierzę, które miało pisklaki tej wielkości, nie musiało obawiać się drapieżników.
Na naszych oczach osłonka pękła i prostokątny fragment zaczął bardzo powoli opadać. To znaczy, górny koniec opadał, dolny trzymał się na jakiejś błonie.
– Wykluwa się! – donośnie szepnęło kilka głosów.
Kiedy wreszcie kawałek skorupki dotknął ziemi, zeszło po nim pisklątko. Jak na takie ogromne jajo – zaskakująco malutkie, o wiele mniejsze od każdego z nas. Całe białe, tylko z nielicznymi niebieskimi i czerwonymi plamkami. Chodziło na dwóch łapach, jak ptak. Chude, nieopierzone jeszcze skrzydełka zwisały mu po bokach. Łebek miało kulisty i gładki, z jednym wielgachnym okiem. Zajmowało chyba pół głowy, za to w ogóle nie widziałem pyska ani dzioba. Jak to zwierzątko jadło?
Stworek nieporadnie dreptał po ziemi. Przewrócił się, ale wstał, podskoczył kilka razy. Zuch maluszek!
Po chwili przestałem zastanawiać się nad problemami i sukcesami ptaszyny, bo w otworze pojawiło się drugie pisklę. Coś takiego! Dwa w jednym jaju! Nim doczłapało do ziemi, ujrzeliśmy trzecie! A potem jeszcze jedno! Ileż ich tam siedziało w środku? A może to nie pojedyncze jajo, tylko zlepek wielu, jak żabi skrzek? To by tłumaczyło nieregularny kształt.
Kiedy po trawie łaziło już pięć pisklaków, kolejne przestały się wykluwać.
Ptaszęta nie wyglądały groźnie, ale obawiałem się, że lada moment mogą przylecieć ich rodzice, aby nakarmić potomstwo. Dziwne, że jeszcze ich nie ujrzeliśmy. Młode smoki najwyraźniej nie myślały w tych kategoriach, bo z każdą chwilą trudniej było skłonić je do pozostania w ukryciu. Coraz śmielej wychylały łby i szyje zza skał.
***
– No! Jak to miło rozprostować nogi po dwóch miesiącach na statku.
– I dół wreszcie wrócił na swoje miejsce; tam, gdzie trawa.
– Weź, nie pitol! To niebieskawe coś z falistymi listkami, to ma być trawa?
– Oj tam, oj tam… Robi z siebie łąkę i ma coś podobnego do kłosków. I jest bardziej zielone niż niebieskie. Nawet fajny kolor.
– Trawa, nie trawa, grunt, że żyje, czyli pracuje na naszą premię. Już pobrałem trzy próbki. Się jajogłowi ucieszą…
– No i pięknie. Jeszcze jakieś pół godzinki na aklimatyzację i zaczynamy wyprawy we wszystkie strony. Jest życie, mogą być drapieżniki, więc patrole trzyosobowe, dwóch chłopa wypoczywa w bazie i robi za odwód. Cel: zebrać jak najwięcej próbek z różnych gatunków. Ale o minerałach i gruncie też nie zapominajcie!
– Wyluzuj, Leo! To, że jeszcze nigdy nie odkryliśmy żyjącej planety, nie oznacza od razu, że zdurnieliśmy. Nie musisz wszystkiego tłumaczyć jak jakimś niedorozwojom!
– O kurwa!!!
– Co jest? Ożeż… Zabiłeś to?
– Ja pierdzielę! Smok! Chyba zastrzeliłem gada!
– Od razu smok! Może jeszcze Wawelski? Coś podobnego do skrzydlatej jaszczurki i tyle!
– Nie zabiłeś go, ciągle się rusza!
– Kuźwa! To ma mamuśkę! Wielką i wkurwioną na maksa! Spierdalać do zmiennopłatu! Tylko spokojnie, żadnych przepychanek na trapie.
***
Świeżo wyklute pisklątka okazały się groźne. Zraniły Bixbita. Nie rozumiałem, jakim sposobem. Znajdowały się bardzo daleko od młodzieńca. Wiedziałem, że niektóre zwierzątka żyjące na drzewach potrafią rzucać gałązkami i łupinami, ale przecież nie na taką odległość! I drzewne stworki raczej nie celują, a pisklaki trafiły. Mimo że nie widziałem, jak schylają się po jakiś kamień. Zresztą, przed lecącym kamieniem Bixbit zdążyłby się uchylić. I po co go zaatakowały? Przecież jest za duży, żeby mogły go zjeść, nawet wszystkie razem. Co to za gatunek, który poluje na zdobycz wielokrotnie większą od siebie?
Jeszcze zanim pomyślałem o tym wszystkim, skoczyłem tak, aby osłonić rannego smoczka przed agresorami. Mój widok chyba przeraził ptaszki, bo zaczęły wycofywać się w stronę jaja. Przestraszone czy nie, wolałem nie tracić ich z oczu nawet na moment.
– Bixbit! Co ci jest? – zaryczałem.
– Mam przedziurawione skrzydło. – Usłyszałem wyjęczaną odpowiedź. – W dwóch miejscach. – Dobiegł do mnie szelest z lekkim poświstem. – Nie mogę wzbić się w powietrze!
– Ale chodzić możesz? Wycofaj się za skały, schowaj przed tymi parszywymi pisklakami. – Ech, już kiedyś przeżywałem podobną sytuację… – Kto tam wśród was jest najmłodszy?
– Hiddenit!
– Niech leci po dorosłe smoki! Migiem. Hiddenicie, ściągnij tu koniecznie uzdrowiciela Granata, jakąś doświadczoną samicę i kilka starych smoków. A, i przynieś moje zioła na zranienia. Thulita pokaże ci, które to. I staraj się, żeby cię te wredne pisklaki nie zauważyły. Startuj!
– Już, Szmaragdzie! – Tupot łap i szelest skrzydeł.
– Będziemy potrzebować sieci, czegoś w rodzaju ogromnej pajęczyny, żeby przenieść Bixbita. Samiczki, po liany. Tylko mocne i długie. Samczyki, otoczyć rannego i chronić przed tymi dziwnymi ptakami! W razie konieczności ziać ogniem. To powinno powstrzymać te bestie. Jeśli Bixbit zgłodnieje, to niech dwóch z was zajmie się polowaniem.
– Tak, Szmaragdzie! Już się robi, Szmaragdzie! – słyszałem z różnych stron.
Dźwięki smoków rozchodzących się, aby spełnić moje polecenia, niemal zagłuszały Bixbita, ale jednak od czasu do czasu docierał do mnie jakiś stłumiony jęk. Musiało młodego bardzo boleć. Zapewne i skrzydło, i zraniona duma. Żeby tak dać się pokonać w ogóle bez walki!
Przydzieliłem młokosom zadania. Odpowiedzialne na miarę sytuacji, trudne na miarę sił. To powinno powstrzymać dzieciaki przed pchaniem się, gdzie im ktoś może ogon przydepnąć. Czyli przed wielkie ślepia świeżo wyklutych.
Sam nie spuszczałem oczu z białych stworów. Skupiły się przed skorupą. Coś takiego! Jeden wlazł z powrotem do środka! Po kilku chwilach znowu się pokazał, tym razem podtrzymując coś dużego skrzydełkami. To wcale nie jajo! To… przenośne gniazdo! Ale skoro tak, skoro te stwory potrafiły zbudować mobilne schronienie, to mają rozum. Nie są zwierzętami, tylko smokami! Może nawet to dorosłe osobniki, nie żadne pisklaki?
I jak wytłumaczyć tym dziwacznym istotom że nie wolno na nas polować, bo mamy dusze?
Wiem! Matematyka! Każdy smok zna filozofię i matematykę, ale bez słów łatwiej przekazać pojęcia z tej drugiej dziedziny. Zgarnąłem garść kamyków i zacząłem je układać w grupki.
***
– Megablaster gotowy!
– Świetnie. Na razie nie strzelaj. Nie chcemy wkurwić mamuśki jeszcze bardziej.
– Ależ skrzeczy ta poczwara!
– A jeśli woła tatuśka? Dopiero będziemy w czarnej dupie!
– Spoko, zawsze zdążymy schować się do zmiennopłatu. A jakby co, potraktujemy gada gazami wylotowymi. Miałby drobny problem, nawet jeśli ma łuski z azbestu!
– Co ona wyrabia?
– O kurwa!
– Co się stało?
– Wrzućcie powiększenie i popatrzcie, co ta smoczyca robi!
– No co? Układa kamienie. Pewnie sobie szykuje amunicję.
– Kuźwa! Weź i policz kamienie na kupkach. Jeśli ogarniasz takie duże liczby!
– Osiem, pięć, trzy, dwa, jeden, jeden. Czym tak się podnieciłeś?
– Noż w dupę palec! Wy też nie rozumiecie?!
– O co ci chodzi?
– Ale z was matoły! Te liczby to bardzo ważna sekwencja. Czytałem kiedyś o tym w jednej zarąbistej książce dziadka. Jakiś znany matematyk je wymyślił.
– Pewnie Pitagoras.
– Pewnie tak.
– Chcesz powiedzieć, że mamuśka jest inteligentna i zna Pitagorasa?!
– Wreszcie dotarło!
– Ja pierdzielę! Rozumna rasa! Chłopaki, po powrocie na Ziemię będziemy ustawieni do końca życia.
– Najpiękniejsze dupy świata, łapcie się prześcieradeł! Nadchodzimy! Czy to wszystko na pewno się nagrywa?!
– No ba!
– Wypadałoby się teraz z nimi jakoś dogadać.
– Najpierw musimy pokazać, że zrozumieliśmy przekaz.
– Czyli?
– No, najlepiej będzie ułożyć następną kupkę. Teraz powinno być, czekajcie… Trzynaście kamieni!
– Jak jesteś taki mądry, to idź i ułóż.
– Dlaczego ja?!
– Bo jeśli w międzyczasie mamuśka dołoży jeszcze jeden stosik, to zgadniesz, co ma być dalej. Zapierdalasz, mózgowcu!
– Kuźwa, jeśli mnie przygniecie łapą, to sami będziecie się dogadywać z gadzinami. Ubezpieczajcie mnie!
***
Od grupki pisklaków oderwał się jeden i maszerował w moją stronę. Bardzo powoli, jakby z niechęcią. Może go przerażałem? Odsunąłem się kawałek, żeby nie płoszyć malucha. Ryknąłem samczykom, żeby na wszelki wypadek schowali się głębiej między skałami.
W końcu ptaszek dotarł.
Z bliska zobaczyłem, jaki jest malutki – nie dłuższy niż moja przednia łapa. Zauważyłem również inne interesujące rzeczy. Ogromne oko nie miało powieki. Ciekawe, jak w takim razie dostosowuje się do zmiennej ilości światła. Skóry nie porastały mu ani łuski, ani pióra. Jeżeli miał sierść, to bardzo krótką. Nie marznie? Skrzydełka stworka kończyły się palcami, całkiem jak smocze łapy. Tylko palców miał o jeden więcej niż my i wyglądały dziwnie miękko i bezradnie – ich końce w ogóle pozbawione były szponów. Jak on mógł tym polować? Pewnie to jednak pisklak jeszcze niezdolny do samodzielnego życia.
Może i jego łapy nie nadawały się do rozszarpywania zwierzyny, ale za to manipulował przedmiotami jeszcze zgrabniej niż nasze samiczki. Jednym odnóżem złapał garść drobniutkich kamyczków, a drugim brał po sztuce i układał, formując kolejny stosik, obok moich. Dorzuciwszy trzynasty kawałek, odsunął się o krok i spojrzał na mnie, aż zobaczyłem własne odbicie w jego ogromnej źrenicy.
Udowodnił, że rozpoznał mój ciąg i potrafi go kontynuować. Brawo pisklak! Zna matematykę, jest prawdziwym smokiem. Miałem ochotę go uściskać, ale bałem się, że zgniotę maleństwo jak podłuskową weszkę. Tylko zaryczałem radośnie:
– Słuchajcie, ten pisklak jest smokiem!
Zaciekawione samczyki porzuciły Bixbita i zbliżyły się do nas. Pisklak odwrotnie – odbiegł o kilka kroków, ale zaraz zatrzymał się i patrzył na nas z zainteresowaniem. Dzielny, ciekawski maluch. Powiedziałem młodzikom, żeby nie podchodzili bliżej niż trzy moje długości. Razem musieliśmy przytłaczać małego smoka. Lecz nie protestował. W ogóle nic nie mówił. Nie oczekiwałem oczywiście, że będzie posługiwał się naszym językiem, ale nie wydawał żadnych dźwięków oprócz hałasu powodowanego chodzeniem. Tego wytwarzał aż nadto. Pewnie na czterech łapach mógłby przemieszczać się ciszej, ale najwidoczniej wolał kroczyć na dwóch tylnych. Wrócił do mnie. Zgarnął więcej żwiru i zaczął układać drobiny w kupki. Dwa kamyczki, trzy, pięć, siedem, jedenaście, trzynaście… Kiedy przestał, zbliżyłem się ostrożnie, żeby nie wystraszyć pisklaka. Dołożyłem siedemnaście odłamków skalnych. Biały stworek pokiwał łebkiem, jakby coś dziobał i odszedł do swoich.
***
– Alwin wraca!
– No, opowiadaj, co ustaliliście!
– Spoko, dojdę do was, to pogadamy spokojnie. Nienormalne to ciążenie, chusteczkowo się idzie…
– Co tam tak długo robiłeś?
– Dochodziłem do siebie. Wiesz, jakie to bydlę jest wielkie? Ma chyba ze dwadzieścia metrów długości! I z pięć w kłębie. Ale nieagresywne. Chyba się mamuśka nie pogniewała za młode. Szczęście, że go nie zastrzeliłeś, palancie!
– Pieprz się! Każdy by się wystraszył…
– Cholera, głupio wyszło. Spotkaliśmy istotę rozumną i od razu blasterem ją… I to jeszcze dzieciaka…
– Głupio… Alwin, co z tym postrzelonym smokiem?
– Nie wiem, nie widziałem go, gdzieś się schował. Pewnie liże rany.
– Może powinniśmy pójść do nich i zaproponować pomoc? Dać jakieś lekarstwa…
– Nawet nie próbuj! Diabli wiedzą, jaki mają metabolizm. Zwykła głupia woda utleniona może okazać się trująca i dopiero byśmy mieli pozamiatane…
– Alwin, ruszaj się! Ile mamy czekać?!
– Nawijaj!
– No i co smoczyca zrobiła, jak ułożyłeś te swoje kamyki?
– Zaryczała. Chyba zawołała inne gady, bo nagle zobaczyłem ich mnóstwo.
– Bez jaj!
– Tego nie sprawdzałem. A co, ty znowu o dupczeniu myślisz?
– I jak wyglądały te inne? To wszystko były jej młode?
– Nie mam pojęcia. Chyba nie, bo różnokolorowe. Normalnie, cała cholerna tęcza! Ze dwa razy mniejsze od starej. Ale wszystkie bardziej jaskrawe, mamuśka jakaś taka przygaszona.
– No popatrz, nasze baby mają to samo!
– Ty! Ale między ryczeniem a twoim powrotem to trochę czasu minęło. Co tam jeszcze robiłeś?
– Sprawdziłem, czy stara smoczyca rozwiąże moją zagadkę!
– Jaką zagadkę?
– Ona pokazała liczby Pitagorasa, a ja poukładałem kamienie w liczby pierwsze. Cwana bestia, bez namysłu odgadła, o co chodzi.
– No to, panowie, idziemy za ciosem i próbujemy poznać ich język. Jeśli potrafią liczyć, to muszą używać słów.
– Myślałem, że smoki porozumiewają się telepatycznie…
– Taaa, spróbowała z tobą, ale nie mogła znaleźć mózgu.
– Ani tego w hełmie, ani tego w spodniach…
– Baaardzo śmieszne… Długo nad tym skeczem pracowaliście?
– Dobra, pożartowaliśmy, teraz do roboty. Edgar i Luka, przygotujcie kompa. Ma mieć fest baterie i porządne głośniki. Mocy obliczeniowej, ile tylko się uda. Alwin, poszukasz jakiegoś softu do nauki języków. Ja zadbam o naszą kaskę, uzupełnię dziennik pokładowy i wyślę kopie nagrań do Andersa. Tom, zostajesz na łące i obserwujesz. Melduj, jak coś się zacznie dziać. Jasne?
***
Wreszcie mogłem zająć się skrzydłem Bixbita. Na szczęście nie wyglądało źle. Błona lotna rozdarta w dwóch miejscach. O wzniesieniu się smoczek chwilowo nie mógł marzyć, ale pęknięcia powinny zarosnąć w pół okrągłego księżyca, a za kolejne pół nasz młodziak będzie latał z rówieśnikami. Rany lekko krwawiły. Poszukałem skołojny, narwałem garść listków, roztarłem w szponach, przyłożyłem do skaleczeń. Kazałem rannemu żuć papawerki – gatunek intensywnie czerwonych kwiatków, które na szczęście rosły w pobliżu – dla zmniejszenia bólu. Bez moich ziół nic więcej nie mogłem zrobić.
Wkrótce zaczęły wracać samiczki z lianami. Niestety, za nic nie mogłem sobie przypomnieć, jakich węzłów potrzeba do zrobienia sieci. Wtedy, wiele sezonów lęgowych temu, kiedy Karn złamał skrzydło, bardziej interesowałem się słowami Granata niż plecionką Bursztyny.
Pisklak, który układał ze mną kamyki, zdążył już wrócić do towarzyszy. Postali chwilę razem, po czym większość schowała się w przenośnym gnieździe.
Wkrótce pojawił się Hiddenit z grupką dorosłych smoków. Nieźle się młody spisał – sprowadził, kogo trzeba i to dość szybko. Wreszcie udało się zapanować nad rozgardiaszem. Granat starannie obejrzał uszkodzone skrzydło, pochwalił moje decyzje. Oliwina pokazała dzierlatkom, jak zaplata się sieć, która zaczęła szybko rosnąć. Pozostali uradzili, że trzeba nauczyć przybyszów, jaka zwierzyna nadaje się do polowania. Cztery samce wyruszyły na łowy, aby sprezentować białym stworkom dorodny okaz czegoś smacznego a pozbawionego rozumu.
Pisklaki chyba dostrzegły przylot dużych smoków, bo wyroiły się przed gniazdem. Trzy z nich zaczęły zmierzać w naszym kierunku, ciągnąc ze sobą coś sporego (w stosunku do ich mikrych rozmiarów). Przyjaciele wycofali się odrobinę, aby nie straszyć płochliwych maluchów i czekaliśmy.
W końcu nadeszli. Ciągnięte coś sięgało jednej trzeciej wysokości ptasząt i nie przypominało niczego, co znałem – rośliny, zwierzęcia, skały, kryształu… Pachniało nieznajomo, ale podobnie jak przybysze. Mimo to raczej nie mogło być ich jajem – zbyt nieregularne i kanciaste, aby dało się znieść, tylko fragmenty były gładkie. I wysiadywałoby się coś takiego dość niewygodnie. Z bliska widzieliśmy, że pisklaki są do siebie niesamowicie podobne – identyczny odcień skóry, nawet wzorki zdobiące ciała trudne do odróżnienia. Jak one się wzajemnie rozpoznawały?
Jeden ze stworków dotknął skrzydłem brzucha. Czyżby chciał jeść? Dziwaczne coś zapiszczało bardzo nieprzyjemnie, rozdzierająco, jak głodne pisklę. Drugi przybysz machnął kończyną, pisk się powtórzył. I jeszcze raz to samo, z trzecim osobnikiem. Ciekawe, to… niewiadome mówi za każdego z naszych gości? Jest ich duszą? Ale wspólną dla wszystkich? Doprawdy, niezwykły gatunek smoków… Stały teraz i wpatrywały się we mnie tymi swoimi wielkimi oczami. Po chwili ponownie wykonali całe przedstawienie.
– Rozumiecie, o co im chodzi? – zwróciłem się do przyjaciół.
– Nawet na jeden kieł! – odburknął Chryzoberyl. – Za każdym razem trzy identyczne piski.
– Nie, nie są identyczne – wtrącił się Hiddenit. Koniuszek ogona aż drżał mu z emocji.
– Te istoty chyba jakoś modulują dźwięki – poparł go któryś młodzieniec, bodajże Agat.
– Ha! Młode uszy są mniej wrażliwe na te drażniące piski. Wychwyciliście coś jeszcze? – zainteresował się Karneol.
– Wydaje mi się, że obie sekwencje dźwięków brzmiały tak samo.
– Może one po prostu wymieniają swoje imiona?
Rozsądny pomysł. Dobrze wychowany smok w takiej sytuacji próbowałby się przedstawić. Ja też przyłożyłem przednią łapę do brzucha:
– Szmaragd.
– Szmaragd – powtórzyło niewiadome.
– Tato! – krzyknął podekscytowany Labrek. – To mówi twoim głosem!
Smoki zamruczały, zgadzając się z moim synem.
– Naprawdę? Ja się słyszę całkiem inaczej.
Coś takiego! Niewiadome potrafiło przemawiać także w moim imieniu! Jak ono to zrobiło?
Tymczasem stworki usypały kilka stosików kamyków. Teraz wskazywały je po kolei, a niewiadome piszczało żałośnie za każdym razem. Może i faktycznie, te dźwięki czymś się różniły? W każdym razie, wydawało mi się, że wiem, czego oczekują nasi goście. Sam zacząłem celować szponem w stertki.
– Jeden, dwa, trzy, cztery…
Niewiadome powtarzało bezbłędnie.
Przy pomocy samych liczebników niczego się od białych smoków nie dowiemy. Czas na następny krok. Położyłem na trawie dwa kamyki.
– Dwa plus jeden – dołożyłem kolejny – równa się trzy.
Jeden ze stworków złapał za odłamki. O dziwo, tym razem niewiadome przemówiło naszym językiem:
– Dwa plus trzy równa się pięć.
***
– Dobra, spadamy już? Łeb mnie napierdziela od tego ich dudnienia.
– Trudno, żeby takie bydlaki ćwierkały jak wróbelki.
– Co one tam wyrabiają?
– Ja nie mogę! Widzieliście to?! Podniosły tego małego w sieci!
– A co miały zrobić? Ed go postrzelił, musiały biedne gadziny wezwać pogotowie.
– Rany, nie wiedziałem, że to inteligentne stworzenia, OK? Jak komp rozgryzie ten język, to je przeproszę.
– No to, jak dobrze pójdzie, jutro możesz dostać szansę. Ciągle coś tam ryczą między sobą, wszystko się pięknie nagrywa, może uda się to przeanalizować do rana.
– OK, na dzisiaj faktycznie styknie. Zwijamy zabawki.
– Patrzcie! Wracają?
– Kto? Nie, to chyba jakieś inne. Tych jest mniej i nie dźwigają smoka, tylko coś mniejszego.
– Co to jest?
– Jakby osioł czy coś…
– Osioł z rogami?
– No to bawół. Nie wszystko ci jedno?
– Co oni gadają? Luka, komp coś wyłapał z tego porykiwania?
– Coś tam wyłapał. „Wy”, „dobrze”, „dużo”. I jakiś czasownik. Powtórzone kilka razy.
– O kurde! Widzieliście to?
– Jak ten jasnoniebieski oderwał niby-osiołkowi nóżkę i zionął na nią ogniem? Wyobraź sobie, że nie widziałem, bo akurat przeglądałem twoje zdjęcia spod prysznica.
– Ja pitolę… Prawdziwe smoki z ogniem buchającym z paszczy… Myślicie, że one kiedyś były na Ziemi i stąd wzięły się nasze legendy?
– Tak, jasne. A w wolnej chwili dokonały na małpach paru eksperymentów genetycznych i w ten sposób pojawiłeś się na świecie. Bo na normalnego człowieka to jednak jesteś za głupi.
– Wiecie, co? Myślę, że one chcą, żebyśmy zjedli tego osiołka…
– Rozczulające dzikusy. Dzielą się z rasą panów tym, co mają najlepsze.
– Super! Zrobimy sobie ognisko i upieczemy na patykach?
– Tak, ale dopiero po tym, jak przebierzesz się za elfkę i odśpiewasz odpowiednią pieśń. Zamrozimy i zawieziemy do domu. Się Agencja ucieszy! Normalnie ogłosi licytację biletów na wiwisekcję.
– Dobra, dali, to ładujemy osiołka na lewisanki!
– Porąbało cię?! Żeby to zakrwawione ścierwo zapaskudziło mojego kompa?
– W sumie racja, najpierw odwieziemy sprzęt, potem wrócimy po padlinę. Alwin, zostaniesz, przypilnujesz prezentu, żeby się nie obrazili, że wzgardziliśmy czy coś…
***
Jednookie smoki robiły zaskakujące postępy w nauce naszego języka. Wprawdzie przemawiało tylko niewiadome, ale po pięciu dniach znało o wiele więcej słów niż pisklak po pięciu sezonach lęgowych. Mnóstwo opowiadało o swoich właścicielach.
Wkrótce zabraliśmy gości do naszej osady. Za pierwszym razem przenieśliśmy ich w szponach, ale wyjaśnili, że ten sposób podróży im nie odpowiada. Zdobyli malutkie mobilne gwiazdko i przylatywali w nim. Gniazdko było bardzo ciasne; mieściło tylko dwóch przybyszów i niewiadome. Na grzbiecie, czy raczej dachu, miało dziwaczny wyrostek z trzema wąziutkimi skrzydłami, które nie machały, lecz obracały się, jak spadające z wysokiego drzewa nasionko z dwoma skrzydełkami, tylko znacznie szybciej. Wówczas całość unosiła się w powietrzu, wytwarzając straszliwy hałas i silny wiatr.
Gniazdko przyfruwało do osady codziennie, malutkie smoki wyskakiwały z niego i rozmawiały z nami za pośrednictwem niewiadomego.
Dowiedzieliśmy się, że białe stworki mieszkają bardzo daleko (zbyt daleko, aby ktokolwiek z nas mógł dotrzeć tam za życia) w miejscu, gdzie wszystko jest tak ciężkie, że smoki nie potrafią unieść się w powietrze. Kończyny, które braliśmy za nieopierzone skrzydełka, są specyficznym rodzajem łap. Bardzo sprawnych łap, muszę dodać – przy pomocy malutkich, pozbawionych szponów paluszków mogą zrobić niezwykłe rzeczy. Jak na przykład niewiadome albo duże mobilne gniazdo, którym tu przylecieli. Kolejna zagadka: na ich terytorium smoki latać nie potrafią, ale znacznie cięższe od nich gniazdo – owszem. Przybysze są dorośli i nie ma wśród nich ani jednej samiczki; te czekają w gnieździe, bo normalne, nieruchome lęgowiska też mają. Jak się okazało, niewiadome potrafi nie tylko wydawać głos, ale także pokazywać rysunki. Widzieliśmy więc mnóstwo jaskiń, jedna obok drugiej. Mają szczęście, że trafili na skały tak doskonale nadające się do zamieszkania.
***
– Ile można oglądać nagrania ze smoczej wioski?
– Nie marudź, przy nas nie zachowują się naturalnie. Dopiero przed kamerami mogą być sobą. Fajnie wiedzieć, co wtedy robią.
– Wielki brat się znalazł!
– Zazdrościsz, że to nie ty sprzedasz te nagrania Hollywood.
– Taaa, bo oni jeszcze nigdy reality show nie widzieli. Prędzej Animal Planet się zainteresuje.
– O w mordę jeża! Chodź tu! Edgar, musisz to obejrzeć!
– Czego dupę zawracasz? Ja nie mogę! Zatrzymaj i daj powiększenie.
– Proszę bardzo.
– Ja pierdzielę! Czy ty też sądzisz, że to szafir?
– Nie, kurde, oszlifowane szkiełko! Skąd te prymitywy wzięłyby podróbkę?
– Czad! Stary, ty masz pojęcie, ile jest wart kamień tej wielkości? Nieważne, czy to szafir, akwamaryn czy inny topaz!
– Nie mam. Ile?
– Też nie wiem, nie ma katalogów z takimi rzeczami, ale pewnie milion baksów to cena wyjściowa.
– Fiu-fiu!
– Cofnij. Skąd on to wyjął?
– Z tej dziury w skałach. Myślisz o tym samym, co ja?
– Pewnie. Zobacz, jak czule głaszcze ten kamień. Z własnej woli nie odda, a po co dzikusowi szafir wart miliony?
– Pasuje mu do łusek, patrz, to ten sam odcień.
– Pewnie to samica, facet by tak biżuterii nie ściskał. Kurczę, wynosi poza zasięg kamery! Obejmujesz ten rejon jakąś inną?
– Nie, tam nic nie ma, nie było po co montować.
– Przewiń, może odłoży na miejsce!
– No! Porządna dziewczynka! Nie lubi bałaganu. Jesteśmy w domu!
– Jest tylko jedno pytanie: jak to zrobić?
– My nie damy rady. Za bardzo nas gadziny pilnują, jak przylatujemy. Zresztą, diabli wiedzą, kiedy Leon raczy wysłać nas razem…
– Potrafisz skonstruować samobieżnego robocika, który włamie się do tej skrytki?
– Stary, za pół miliona to ja ci zrobię seksandroida lepszego w łóżku niż dziwka ze stuletnim stażem!
***
Nikt nie miał pojęcia, jak to się stało, ale Szafirowi zginęła dusza.
Żal było patrzeć na biedaka – nie spał ze zgryzoty, zmarniał straszliwie, łuski mu zmatowiały. Dumaliśmy, co mogło się stać z pieczołowicie oszlifowanym pojemnikiem duszy. Wielu z nas wiedziało, gdzie Szafir chowa swój skarb, ale przecież nigdy żaden smok nie ośmieliłby się zabrać istoty innego. Ba! Samo dotykanie czyjegoś osobistego kamienia było czynnością tak intymną, że uchodziło jedynie w najbliższej rodzinie, w ostateczności wśród oddanych przyjaciół.
Dusze nie znikają same z siebie. Nawet najstarsze smoki nie słyszały o takim przypadku. Gdzie się podziała niebieska jaźń Szafira? Wszyscy sprawdzili własne skrytki, ale tylko tego jednego kamienia brakowało.
***
– Co tam słychać u gadzin?
– Wyroiły się, najwyraźniej szukają tego szafiru.
– Przyspiesz trochę, wolno łażą.
– Teraz lepiej? Trochę mają tych skrytek, nie?
– No… Stop! Zatrzymaj! Cofnij trochę. Popatrz!
– O, w pytę! Ten też ma kawałek niezłego kamulca. Czekaj, powiększę obraz. Takie czerwone to rubiny?
– Niekoniecznie. Ale takiej wielkości to skarby. I zobacz, znowu dobrane do koloru łusek.
– Myślisz, że każdy smok ma swój… amulet?
– Chłopie, jesteśmy bogaci. Dorób więcej tych robocików, z jednym to za długo potrwa.
***
Dusze zaczęły przepadać masowo. Były w schowkach, były, były, a potem znikały bez śladu, jak dymek irytacji. Coraz więcej smoków ponuro włóczyło się po osadzie, powarkując na siebie. Nie tylko znaczącej części moich krewnych i znajomych groziła śmierć. Działo się coś jeszcze gorszego – traciliśmy zaufanie nawet do najbliższych. Codziennie wybuchały jakieś kłótnie, dochodziło do absurdalnych oskarżeń.
Musieliśmy coś zrobić i to szybko.
Akwamaryn zaproponował, aby znaleźć jakikolwiek kryształ, włożyć do jednej z opustoszałych skrytek, a potem pilnować bezustannie. Pomysł przypadł do gustu wszystkim, a najbardziej smokom podstępnie pozbawionym wsparcia zewnętrznej jaźni. Czym prędzej wysłaliśmy jednego z młodych i stosunkowo niedużych, ale dorosłych już samców na poszukiwania. Wkrótce wrócił z pokaźną bryłką malachitu. Opowiadał, że bardzo dziwnie zdobywa się kamień nie dla bezimiennego pisklaka, a tak po prostu, nie przejmując się barwą ani żadnym innym podobieństwem do syna czy córki. Mówił wszystkim, że najgorszy jest moment oderwania kamienia od macierzystej skały – tak bez celu, bez duszy czekającej na siedlisko. Wierzyłem mu. Taki akt bezsensownej destrukcji przypominał zabijanie, kiedy nie jesteś głodny. Ani ty, ani twoja rodzina. Ale tym razem powód istniał. Nietypowy, ale jednak.
Powierzyliśmy malachit Chryzokoli, a ona umieściła ciemnozieloną bryłę w szczelinie między skałami, którą widać było z kilku gniazd, między innymi z mojego i Thulity. Pochowaliśmy się i zaczęliśmy obserwować.
Dobrzy z nas łowcy. Każdy smok potrafi długo czaić się w ukryciu, czekając na zwierzynę. Ale jeszcze nigdy emocje związane z polowaniem nie były tak silne. Tu nie chodziło o zwykły posiłek – stawką było życie kilkunastu smoków, a może nawet przetrwanie całej osady.
W końcu się zaczęło.
W nocy, po zapadnięciu ciemności, ale jeszcze przed wschodem księżyca.
Jakieś malutkie stworzenie podpełzło do skrytki. Powarkując, podniosło malachit. Jakim cudem go udźwignęło? Przecież to dość ciężki minerał! Po chwili wrzuciło bryłkę do wielkiej paszczy na plecach. Intruz rozmiarami niewiele przewyższał kamień. Czyżby składał się niemal z samego żołądka? I co za zwierzę odżywia się skałami? Albo duszami? Czyżby nawiedził nas potwór ze strasznych opowieści, które małe pisklaki szepczą jeszcze młodszym, wciąż bezimiennym kolegom? Co dalej zrobi niewielki złoczyńca? Czy pozna, że w jego zdobyczy nie ma jaźni?
Zaintrygowany, bezszelestnie wylazłem z gniazda, odruchowo ustawiłem się tak, aby wiatr wiał od potwora w moją stronę. Pożeracz dusz pachniał tak samo jak niewiadome i ruchome gniazdko. A więc to białe smoki go zrobiły i nasłały!
W nikłym świetle gwiazd widziałem niewyraźne sylwetki towarzyszy, którzy również opuścili domostwa. Nikt nie powiedział ani słowa. W ciszy podążaliśmy za stworem.
A monstrum pełzło przeraźliwie wolno. Właściwie, trudno się dziwić. Ja nie dałbym rady zjeść zwierzęcia, które waży niewiele mniej niż ja. A po dużym obżarstwie trawię posiłek przez pół okrągłego księżyca i przez kilka pierwszych dni w ogóle nie chce mi się ruszać. Ale może ruchome konstrukcje zrobione przez białe pisklaki, a nie zwyczajnie wyklute, pobierają pokarm jakoś inaczej, szybciej?
Okrutny drobiazg przemieszczał się w kierunku mobilnego gniazda przybyszów. A za nim kilka rosłych smoków, kryjących się za skałkami. Trzy kolejne samce patrolowały okolicę z góry, raz po raz przesłaniając skupiska gwiazd.
Wszyscy wytężaliśmy zmysły, chciwie łowiliśmy szelesty i zapachy nocy, jednocześnie starając się nie zakłócić żadnego z nich. Nawet owady nie przerwały swojego uwodzicielskiego koncertu. Tylko stłumiony warkot pożeracza dusz nie pasował do sytuacji, drażnił uszy. W pewnym momencie poczuliśmy woń świeżej krwi trawożercy – to jakiś drapieżnik szczęśliwie zakończył polowanie na prawo od naszej trasy. W myślach życzyliśmy powodzenia w łowach bezrozumnemu bratu. My mieliśmy dziś znacznie ważniejsze zadanie.
W końcu cichy pochód dotarł na miejsce, do ruchomego gniazda. Niestety, marsz trwał tak długo, że księżyc zdążył wzejść, a w jego świetle bylibyśmy doskonale widoczni na otwartej przestrzeni. Pozostaliśmy więc wśród skał, w tym samym miejscu, z którego tak niedawno młodziki podglądały tajemniczy obiekt. Wszyscy widzieliśmy, jak do malutkiego stworzenia wyszedł jeden biały smok, a posłaniec oddał mu nienaruszoną bryłę malachitu. A więc wcale jej nie pożarł! Istniała nadzieja, że dusze moich kolegów i koleżanek nie zostały jeszcze zniszczone! Co przybysze zamierzali uczynić ze skradzionymi jaźniami?
Naprędce opracowaliśmy plan działania.
***
– Jak to, kurwa, nie chcą wypuścić Alwina?!
– No, jeden duży niebieski porwał go w szpony i gdzieś zaniósł. Na południowy wschód. Daleko, poza zasięg radia w skafandrze. Ale może to w tych pieprzonych skałach fala się gubi. Albo wrzucił Ala do jakiejś cholernej jaskini. Boże, Boże, co ja mam teraz zrobić?
– Nie histeryzuj. Wracaj do bazy. Coś wymyślimy. Już zwołuję wszystkich. Alaaarm!!! Zbiórka na mostku!
– Co jest?!
– Tom mówi, że smoki porwały Alwina!
– Luka! Poszukaj tego momentu na nagraniach! Ruchy! Ile mamy czasu? Tom, ile tlenu zostało ci w butlach?
– Na jakieś trzy godziny.
– No to lepiej, żebyśmy do tego czasu go znaleźli. Bo jak zdejmie hełm, to diabli wiedzą, czy przeżyje…
– Mam nagrania!
– Pokaż! No, rzeczywiście, bydlę niesie Ala w pizdu. Nie masz tam kamer?
– Nie, tylko we wiosce.
– Możemy go jakoś poszukać?
– Wysyłam drony. Ale jeśli faktycznie siedzi w jakiejś jaskini, to przez miesiąc go nie znajdziemy.
– Ale zobaczcie, delikatnie go niesie, nie jak tego upolowanego osiołka.
– Czyli nie chce go zeżreć. Dobre i to…
– No to po co mu człowiek?
– Smoki zawsze porywały dziewice…
– Taaa, bo z Ala taka dziewica jak ze mnie kardynał…
– Tom, te sukinsyny cokolwiek tłumaczyły? Czegoś żądały?
– Coś bredziły o oddaniu im dusz.
– Jakich znowu dusz, do kurwy nędzy?!
– Nie wiem! Bez sensu biadoliły, raz o zabranych duszach, raz o jakichś kamieniach…
– Kamieniach?! O kur…
– Luka, chcesz o czymś opowiedzieć swojemu dowódcy?
– Stul pysk!
– Tak, a co z Alwinem? No, zauważyliśmy z Edem, że smoki mają szlachetne kamienie wielkie jak strusie jaja.
– O ja pierdzielę!
– Podprowadziliśmy im parę…
– Pięknie, kurwa, pięknie… A kiedy zamierzaliście podzielić się z nami kasą?
– Eeee, no… Na Ziemi, po sprzedaży, jak już będzie wiadomo, ile dostaniemy.
– Który trzyma fanty?
– Obaj, mniej więcej po połowie…
– Przynieść. Tylko wszystkie! Biegiem, do kurwy nędzy!
– O matko i córko!
– To nie podróbki?
– No skąd, przecież jaszczurki nie mają żadnej technologii.
– Ale pięknie oszlifowane! Jak one to zrobiły?
– To na tej planecie są takie skarby, a my się pitolimy z myślącymi gadami, zamiast przeszukiwać góry?
– No właśnie, debile. Musieliście kraść smokom amulety?
– Skąd, kurwa, mogliśmy wiedzieć, że to dla nich coś ważnego?!
– No to teraz przesypujecie to do jednego pudła i zapieprzacie z nim do smoczej wioski. Tam przeprosicie i wytłumaczycie, co mogliście wiedzieć, a czego nie. I nie zapomnijcie o zapasie tlenu dla Ala! A jak was jaszczurki zeżrą, to pamiętajcie, że umieracie za grube miliony!
***
Nasz plan zadziałał.
Po krótkim oczekiwaniu na reakcję obcych, w osadzie ponownie zjawiło się ruchome gniazdko. Wyskoczyły z niego dwa białe smoki z dziwną, bardzo gęstą siecią zawierającą zaginione dusze. Były tam wszystkie nasze zguby, nawet bezwartościowa bryłka malachitu. Uradowane smoki czule gładziły odzyskane skarby. Najciężej doświadczony Szafir przytulił do łusek na piersi swój błękitny kamień, zwinął się w kulę i wreszcie, ze szczęśliwym uśmiechem na pysku, zapadł w spokojny sen. Ledwie zdążyłem spytać, gdzie schował porwanego przybysza. Koledzy bez przerwy się o niego dopominali, jakby bardzo się za nim stęsknili. A nam kazali czekać na skradzione jaźnie przez tyle dni!
Prosili, żebym przekazał coś schowanemu dwunogowi, ale się nie zgodziłem. Nie ufałem łajdakom, a to, co próbowali wetknąć mi w szpony, pachniało prawie tak samo, jak śledzony przez nas w nocy pożeracz dusz.
Kiedy wróciłem z więźniem, najstarszy z nas, Tanzanit, wciąż rozmawiał z dwoma białymi smokami:
– Ale jak to? Ojciec młodego pisklaka nie wyrusza na wyprawę, aby znaleźć kamień jak najbardziej odpowiadający barwie młodego?
– Nie – odpowiedział jeden z dwunogów.
Drugi w tym czasie podszedł do smoka, którego dopiero położyłem na ziemi. Zaczął go głaskać po grzbiecie. Odprawiali gody? Ale dwa samce? Może to rytualny seks?
– A młody smok nie szlifuje kamienia? – kontynuował Tanzanit. – Nie wydobywa ze swojej duszy blasku? Nie uczy się w ten sposób cierpliwości, koncentracji oraz dbałości o własne ja i o innych?
– Nie, nie mamy takich zwyczajów.
Leżącemu obcemu smokowi nagle zrobiła się rana na plecach. Nie, to raczej nie mogła być rana – w ogóle nie krwawił. Pysk na grzbiecie? To chyba niezbyt wygodne. Wprawdzie przybysze mieli stosunkowo długie i ruchliwe przednie łapy, ale mimo wszystko… Wielkooki wsadził do tych dziwnych, bezzębnych ust to, co przedtem chciał dać mnie. Czyżby tak wyglądało pożywienie dwunogów? Niezwykłe. Szafir zostawił uprowadzonemu dużo mięsa w jaskini, ale wyglądało na nienaruszone. Może biali nie potrafili jeść samotnie?
– Wobec tego nie jesteście smokami, tylko zwierzętami, które nauczyły się matematyki – podsumował Tanzanit. – Nie chcemy was na naszym terytorium. Nie zjawiajcie się więcej w naszej osadzie. Odlećcie swoim wielkim ruchomym gniazdem i nigdy tu nie wracajcie. Dzisiaj jeszcze możecie tu mieszkać, jutro zostawimy was w spokoju, ale po zachodzie drugiego księżyca na wszystko, co pachnie wami, będziemy ziać ogniem. O, tak!
I najstarszy smok skierował płomień na niewiadome.
Wszyscy trzej przybysze w milczeniu i popłochu pobiegli do hałaśliwego gniazdka i z trudem się do niego wcisnęli.