Katechon
Τò γὰρ μυστὴριον ἤδη ἐνεργεῑται τῆς ἀνομίας˙ μόνον ὁ κατέχων ἄρτι ἕως ἐκ μέςου γένηται. Καὶ τότε ἀποκαλυϕθήσεται ὁ ἄνομος…[1]
2 Tes, 2, 7-8
Prolog
Zima nadeszła sroga i zawzięta, taka, jakiej nie widziano w tym rejonie od bodajże 1054 roku. Śnieg przykrył białymi czapami szczyty, przerwał szlaki, grubą pokrywą zaległ na graniach i pośród przełęczy, tak że ciężko było przejechać wierzchem, już nie wspominając o wozie. Mróz skuł lodem potoki, oszronił drzewa i krzewy. A wiatr dął okrutnie, sypiąc dookoła srebrnym pyłem. Słowem, wszystko, co żywe, pomarzło, posnęło, uciekło na południe lub zabarykadowało się w domach.
Jednak to nie atak zimy był głównym tematem rozmów, jakie ze sobą wiedli mieszkańcy pewnej niewielkiej miejscowości we włościach Matyldy Toskańskiej. Ledwie nastał styczeń nowego roku, znaczy się 1077, wśród gminu zaczęto powtarzać niezwykłą wieść. Chociaż mróz panował i ludzie niechętnie opuszczali swoje chałupy, nowina gruchnęła z całą mocą i wkrótce nikt o niczym innym nie mówił.
Wszyscy oczekiwali tej jednej chwili.
W owym czasie, gdy sięgający pierwszej kwadry księżyc skrył się za okręgiem ziemi, a blade słońce zgasiło gwiazdy, świt wstał zimny i czysty. Wieśniacy wylegli ze swych domostw, wypełnili ganki, obleźli parkany, burym kordonem opasali wiodący z południa trakt. Zebrali się wszyscy, mężczyźni, kobiety, starcy, podrostki i berbecie. Stali w milczeniu, topiąc ciekawskie spojrzenia w szarej mgle.
Przez dłuższą chwilę nic się nie działo. Jakiś brzdąc zakwilił. Spuszczony z powrozu pies penetrował zaspy. Poza tym cisza jak makiem zasiał. W końcu stojący najbliżej drewnianego cokołu pacholik potrząsnął energicznie kędzierzawą łepetyną i podskoczył kilkukrotnie, machając rękoma. Tłum zaszemrał, kilka gąb wychyliło się z szeregu.
Najpierw usłyszeli trzask deptanego śniegu, potem zobaczyli pierwszego barbarzyńcę. Dosiadający karego ogiera mężczyzna wydawał się ogromny. Spod niedźwiedziego futra pobłyskiwały oczka pancerza, u boku zwisał miecz. Jeździec jedną ręką powodował koniem, drugą, wysoko uniesioną, ściskał tykę z oklapłym proporcem. W głębi stożkowatego hełmu błyszczały oczy. Olbrzym wstrzymał wierzchowca, krzyknął coś w swoim syczącym narzeczu, opluwając oszronioną brodę.
– Normanowie – poniósł się szept wśród ludu. Na dźwięk tego słowa, strasznego jak zaraza, ciżba zafalowała, zdjęta trwogą, już miała się rzucić w stronę kleci, gdy nagle podmuch zimnego wiatru rozwinął poły proporca. Materiał załopotał, ukazując papieskie barwy. Ciekawość zwyciężyła nad strachem i większość spektatorów pozostała na swych miejscach.
Kolejni jeźdźcy jeden po drugim przecinali siny opar, wkraczając do wsi. Wszyscy tak samo dzicy i brodaci. Na widok tłumu uformowali dwie kolumny flankujące trzecią, dopiero co przybyłą. Otwierał ją mnich dzierżący wysoką tykę, na której szczycie połyskiwał krzyż. Za nim jechał kolejny, benedyktyn, sądząc po habicie, ten z kolei sypał dookoła refleksami światła odbitego w klejnotach papieskiej feruli. Trzeci mężczyzna nie nosił habitu. Obszerny płaszcz z wilczego futra okrywał szczelnie zgarbioną sylwetkę, puchatą falą spływał na białego rumaka. Jeździec uniósł urękawiczoną dłoń i cały pochód stanął w miejscu.
– Podejdź tu. – Wilczy pan władczym gestem wywołał z tłumu gapiów zasuszonego księdza.
Zawezwany pokornie przestąpił linię Normanów, stanął tak blisko, że czuł na twarzy parę buchającą z końskich nozdrzy.
– Jak cię zwą?
– Jestem Guido. – Ksiądz podniósł wzrok, by spojrzeć w głęboko osadzone, szkliste oczy starca.
To trwało tylko chwilę, ale Guido miał wrażenie, jakby całą wieczność wpatrywał się w to nieruchome, zamarznięte oblicze. W ten wąski, długi nos, ostro zaznaczoną szczękę i wydatne kości policzków muskanych dotykiem bielusieńkich włosów. Czuł się jak Symeon, któremu onegdaj dane było ujrzeć zbawienie dla świata.
– Powiedz nam, Guido – suchy ton przerwał chwilę nabożnej kontemplacji – którędy dojedziemy do zamku w Canossie?
Księżulo drżącą dłonią wskazał drogę na północny wschód, po czym padł i zapłakał jak dziecko.
– Pobłogosław nas, Ojcze Święty – szlochał rozpłaszczony na śniegu.
Lecz nikt go nie słuchał. Onegdaj Hildebrand, obecnie papież Grzegorz VII, zacisnął szczelniej poły wilczego płaszcza i bez słowa ruszył ku oblanemu czerwienią wschodzącego słońca, zębatemu pasmu, gdzie wysoko, ponad skalistymi przepaściami, wznosiła się warownia Canossy.
1. Anathema sit!
– Wygrałem – zadeklarował tęgi klecha, zdmuchując z dzbana kożuch brudnej piany. – To teraz płaćcie.
Coś brzęknęło, oberżnięty miedziak strzelił ponad blatem. Grubas uchwycił go w locie, pomimo tuszy błyskawicznie. Obejrzał nabytek w czerwonym świetle paleniska i schował pod szkaplerzem. W niewielkiej, okopconej chacie panował zaduch. Śmierdziało potem i gotowaną strawą. Wesoło trzaskający ogień kołysał cienie na ścianach, wypełniał izbę przyjemnym ciepłem, podczas gdy na świecie panowała noc, lodowata i śnieżna.
– A jak wam mówiłem, że sam papież tu będzie, toście nie chcieli mnie słuchać – perorował grubas wniebowziętym głosem. – I co? Sprawdziło się! Na przyszłość miejcie w poważaniu słowa ojca Berengara.
Mnich mlasnął, wlepił świńskie oczka w siedzącego naprzeciwko chłopinę w baraniej kapocie. Oczekiwał, że niedowiarek ukorzy się, do przegranego miedziaka dołoży słowa skruchy. Nic takiego się nie stało. Stężałe od toskańskiego słońca oblicze chłopa, które w nikłym świetle paleniska wydawało się jakby wyciosane z pniaka, ani drgnęło.
Głos zabrał siedzący po prawej ksiądz Guido.
– Ano nie dziwota, żeśmy nie wierzyli. Wpadłeś do wsi, pater, nagle i nieznany nikomu począłeś prorokować, że biskup Rzymu tu zmierza. Jakże mogliśmy uwierzyć twym słowom, skoro wiadomo było, że orszak Grzegorza podąża szlakiem na północ, na Rzeszę i Augsburg. – Księżulo załamał dłonie nad miską cienkiej polewki.
– Błogosławieni, którzy nie widzieli, a uwierzyli – odparł sentencjonalnie Berengar. – Zresztą co tu dużo gadać, można się było spodziewać, że Hildebrand na wieść o zbliżającym się Henryku czmychnie do Canossy.
– A czemuż to papież miałby uciekać przed niemieckim królikiem? – zainteresował się zajmujący miejsce u szczytu stołu obwieś z zajęczą wargą. – Przecie Henryk to nie poganin ani heretyk.
– Jak wy nic nie wiecie – zatrząsł podbródkami Berengar. – Wszak papież wielce obraził cesarza. Co się nie godzi, bowiem papiestwo jest lennikiem cesarstwa. Tak było za Karlomana, potem za Ottonów, tak jest teraz i będzie ad saecula saeculorum. Amen.
Spaślak przeżegnał się i na moment przerwał orację, by całość uwagi poświęcić chłopce podającej na stół wieczerzę – suszone jabłka i winogrona.
– Jak niby papież miał obrazić cesarza? – warknął proboszcz tonem zupełnie nielicującym z jego nabożnym obliczem.
– Patientia, bracie. Daj mi się wysłowić. – Berengar odlepił wzrok od niewieścich krągłości. – Hildebrand jął roić stary sen o bezgranicznej władzy. Chciał być władcą uniwersalnym, jak cesarz, a może bardziej. Panować nad okręgiem świata, sądzić zastępy anielskie, strącać władców z tronów i liczyć plemiona ludzkie. Ambitne, nie powiem. W sam raz dla syna cieśli. – Wygiął wargi w szyderczym uśmiechu. – Problem w tym, że wewnątrz własnego Kościoła Hildebrand pełni władzy nie dzierżył, bo inwestytura biskupów spoczywała w rękach cesarza.
Ojciec Berengar mówił, mężczyźni słuchali, kobiety, zajęte swoimi sprawami, obsiadły ławę po drugiej stronie paleniska, na którym swawolił ogień, sypiąc ku powale kłębami dymu i iskier. Nikt nie zwrócił uwagi na czarnego kota, który przywarł do okopconego dymnika w dachu i niepomny na smoliste podmuchy od dłuższej chwili obserwował błyszczącymi ślepiami rozgrywającą się poniżej scenę. Wreszcie jednym susem zeskoczył na klepisko. Zgrabnie omijając krąg światła, zniknął w gęstym cieniu jednego z kątów.
– Nie inwestytura to, lecz zwykła symonia. – Guido uderzył pięścią w stół, aż podskoczyły miski. – Powszechnie wiadomo, że cesarz sprzedaje stopnie biskupie swoim ludziom. Synody potępiają świętokupstwo!
– Synody swoje, a życie swoje – odparł Berengar tonem, jakby mówił do dzieci. – Widzisz, cesarz niemiecki jest obierany przez elektorów. Ich przychylność jest mu niezbędna do utrzymania ładu w świecie. Przy czym, zwróć uwagę, część elektorów to nie tylko książęta, ale i potężni biskupi. Stąd cesarz musi ich mieć w swojej sakwie. Dlatego sprzedaje biskupstwa ludziom zaufanym i bogatym. Prawda, dobrze by było, gdyby przy tym wszystkim okazali się pobożni, cnotliwi i uczeni. Ale jeśli nie są, to trudno. Racja stanu jest ważniejsza. A racją tą jest pokój i ład, jaki zaprowadza cesarstwo zgodnie rządzone przez cesarza i książąt elektorów.
– Co też wygadujecie, ojcze? – Na drewnianej gębie chłopa odmalował się wyraz oburzenia. – Nie pozwolę, żeby pod moją strzechą za świętokupstwem mówiono. Samo słowo może Złego ściągnąć. – Przeżegnał się trwożliwie.
– Wszystko przez ten spór o inwestyturę. – Berengar pochylił się nad stołem. – Otóż cesarz, mając za nic synodalne zakazy, sprzedał swoim biskupstwa w Spirze, Leodium, Bambergu i Mediolanie. Na co Grzegorz, osobowość porywcza i brutalna, zaperzył się okrutnie i ekskomunikował biednego Henryka. Anathema sit! – ostatnie słowa niemal wykrzyknął, aż zebrani podskoczyli na swoich miejscach.
Wiatr świszczał w przestworzach, zakołatał okiennicami, zdarł z dachu lodową pokrywę, która spadła u podnóża chałupy z głuchym tąpnięciem. W izbie syczały dorzucone do paleniska iglaki, z kąta dobiegało ciche mruczenie kota. Zebrani przy stole mężczyźni oczekiwali kolejnych słów ojca Berengara.
Mówca pokrzepił się solidnym łykiem, aż mu pociekło po wydętym wolu. Przetarł szkaplerz rękawem i kontynuował tymi słowy:
– Na wieść o ekskomunice zaraz podniosła głowę antycesarska opozycja i zwołano sejm Rzeszy w Augsburgu. Tam też miał się rozegrać ostatni akt dramatu, wielki triumf Grzegorza i definitywne upokorzenie cesarstwa. Przetrącenie karku germańskiej bucie.
– Oto, dlaczego papież podążał na północ – uzupełnił ksiądz Guido, kiwając głową.
– Podążał. – Berengar błysnął chytrym uśmieszkiem. – Ale nigdy tam nie dotrze. Cesarz, zwiedziawszy się zawczasu, ruszył mu naprzeciw. Lada dzień dopadnie Grzegorza i siłą zmusi do posłuszeństwa. Stąd cała historia finis swój odnajdzie nie w Augsburgu, ale tutaj, w Canossie – zawyrokował niejako ex cathedram.
– A skąd wy, bracie, jesteście tak obeznani w sprawach wielkiego świata? – Obwieś z zajęczą wargą wycelował w tłustego klechę palec.
– Ano peregrynuje się tu i tam, mirabiliów świata głód zaspokajając, to i się słyszy niejedno – odparł Berengar, unosząc otwarte dłonie. – Zresztą ten mąż tajemniczy, coście go wczoraj pod dach przyjęli, podobnie jak i ja przybyszem jest. – Wskazał otulony mrokiem kąt.
Kot zamiauczał, czarny jak smoła, przemknął po stole. Coś zachrzęściło metalicznie. W pląsającym świetle płomieni ukazał się rdzawy zarys sylwetki. Wysoki, barczysty mężczyzna sięgnął przez ramię księdza Guido. Postawił przewrócony kocim pędem drewniany kubek.
– Myślelim, że śpisz, panie – odezwał się ten z dębową gębą.
„Pan” nie zaszczycił gospodarza nawet spojrzeniem.
– Słuchałem – odrzekł jeno, zaciągając z francuska. – Ale czas na mnie.
– W taką noc? – zdziwił się ksiądz Guido. – Wiatr wieje, jakby się kto powiesił. Zimno i ciemno, aż trwogą przejmuje.
– Pora jak każda inna. – Nieznajomy przypasał miecz, poprawił paski kolczugi.
– A gdzież to wam tak śpieszno? – zapytał Berengar niby od niechcenia, dłubiąc w uchu.
– Jadę zabić smoka.
Zebrani zastygli, spoglądali na zbrojnego niczym sowy, wiecznie zdziwione światem. Ten zarzucił na plecy czarny futrzany płaszcz. Naciągnął rękawice.
– Iście, smoków tutaj urodzaj – zaśmiał się Berengar, a gdy nikt nie podzielił jego wesołości, dorzucił: – Nie chcecie mówić, waszym jest, po co i dokąd zmierzacie.
Nieznajomy odwrócił się w progu, zmierzył tłuściocha spojrzeniem oczu ciemnych jak bezdenna studnia, aż ten schował głowę w ramionach.
– Przecież powiedziałem.
Rzucił na klepisko srebrną monetę i wyszedł, więcej się nie odzywając.
Duło, jakby rozwiązano cztery wichry z czterech krańców ziemi. Lodowaty powiew rozegnał chmury, a gwiazdy migotały srebrnym, zimnym blaskiem. Na tle czerni zbitych drzew bielały śnieżne wiry. Zacinało igiełkami mrozu.
Tybald wypuścił powietrze, blada mgiełka zniknęła momentalnie. Rozejrzał się po okolicy. Wieś spała. Tylko tu i ówdzie nikłe światło znaczyło obrys okiennic przycupniętych wśród gościńca domostw.
Sadyba, jakkolwiek mała i zupełnie zagubiona wśród górskich przełęczy, posiadała kilka dość nowatorskich rozwiązań. Dla przykładu koniom i trzodzie przeznaczono oddzielne budyneczki, przyległe do ścian domów.
Tybald znał ten sposób budowania z rodzimej Szampanii, gdzie przepędził młodość i uzyskał ostrogi. Podobnież stamtąd wyruszył na trakt. Jednak ani tam, ani nigdzie indziej nie widział takiej zimy. Było coś nienaturalnego w tym mrozie. Czuł to od chwili, gdy przestąpił kamienne progi górskiego pasma. Coś, co wywoływało dreszcze i stawiało włosy dęba. Czy to specyficzny genius loci? Raczej nie. Ten mróz był czymś innym, przenikał ciało i kości, sięgał duszy, wywołując to osobliwe napięcie. Może rzeczywiście nadszedł już czas. Ten moment, gdy ukaże się Pan. Tybald głęboko w to wierzył.
Minął drewutnię; wchodząc do stajni, musiał się schylić, by kryształowe sople nie zdarły mu kaptura. W środku było zimno. Zdecydowanie za zimno dla trzody. Ponad drewniane zagrody wzbijały się kłęby pary. Cuchnęło.
Przygotowanie konia nie zajęło dużo czasu. Kary perszeron kornie przyjął siodło, przygryzł wędzidło, nie drgnął podczas zapinania popręgu.
Gdy Tybald sprawdzał juki, kot, który szedł za nim krok w krok, zasyczał nagle i zjeżył się cały. Rycerz nie przerywał zajęcia. Intruza usłyszał już wcześniej, poznał po sapaniu i ciężkich krokach.
– Wiem, że wiesz, kim jestem – rzekła zwalista postać w drzwiach. – Wiem też, kim jesteś ty. Tacy jak my od razu się poznają.
– Doprawdy? – Tybald ściągnął brwi.
– Jedziesz teraz do niego, prawda? Do Canossy? – Berengar odprowadzał wzrokiem przechodzącego obok rycerza. Ten zaś oblicze miał jak wykute z kamienia. Regularne brwi, orli nos, ostro zaznaczona ciemnym kilkudniowym zarostem szczęka, nawet oczy pobłyskujące w ciemności nic nie mówiły.
Ledwie minęli ościeżnice z grubo ciosanych drewien, Berengar uwiesił się poły rycerskiego płaszcza.
– Błagam cię, nie wydawaj mnie Grzegorzowi – jęczał. – Biskup Rzymu to człowiek bezlitosny, poszczuje mnie swoimi dzikimi Normanami.
Potem wszystko wydarzyło się w jednej chwili. Berengar jedną ręką uchwycił jelec Tybaldowego miecza, unieruchamiając oręż w pochwie. Rycerz złowił błysk metalu w drugiej ręce klechy. Tłuścioch był zadziwiająco szybki, ale Francuz szybszy. Błyskawiczny unik i ostrze śmignęło w ciemności, przecinając mroźne powietrze. Tybald naparł, grzmotnął mnichem o ścianę stajni, aż zatrzęsło. Złapał w locie spadający sopel, wbił go w oczodół napastnika. Poprawił pięścią, zagłębiając lód w miękką tkankę mózgu. Czerwona wstążka siknęła na rękawicę, parującą falą zalała twarz, podbródki i habit. Berengar zająknął się, zatrzepotał i runął w zaspę.
Odjeżdżając, jeszcze zanim przekroczył linię ciemnego lasu, Tybald skorzystał ze światła miesiąca i rozwinął niewielki bilecik, który już wcześniej odpiął z rzemyka na szyi czarnego kota. Jeszcze raz prześledził skreślony niedbale tekst:
Nim nastanie jutrznia, wypatruj mnie na zachód od Canossy, podążającego grzbietem grani. Nie zwlekaj. Nie mogę zaprzestać marszu, a on nie wytrzymuje. Niech cię ma w swej opiece Pan nasz, Ten, Który Niesie Światło – Lucyfer.
Tybald nie zwlekał.
2. Ashawerus
Chociaż drzewa w tych rejonach nie zwykły zrzucać liści na zimę, tego roku zrobiły wyjątek. Wiatr rzęził wśród nagich koron, gałęzie stukały głucho, jak kościotrupy porwane w tan śmierci. Im głębiej w las, tym trudniej było iść. Tybald ostrożnie prowadził konia, sam wcześniej wyszukując zdradliwe zapadliny i skryte pod brudnym śniegiem konary. Przesieka wiła się, omijając wystające głazy i śliskie stromizny, co chwila ginęła w gąszczu, by znów się pojawić dobre parę kroków od spodziewanej ścieżki.
W miejscu, gdzie las wyraźnie rzedniał, Tybald spojrzał na gwiazdy i ostro skręcił w prawo. Kierował się na wschód, pod górę. Kluczył czas jakiś wzdłuż krawędzi rzecznego koryta. Wreszcie dotarł do niemal pionowej ściany. Wiodąca tędy ścieżka była kompletnie zasypana. Rycerz brodził w twardym śniegu, ale nie mógł sobie pozwolić na zwolnienie tempa. Przystanął, dopiero gdy dotarł na łysą półkę, skąd rozpościerał się czysty widok na zachodnią grań.
Ognik z początku wydawał się gwiazdą, nisko zawieszoną na firmamencie. Dopiero po chwili ruchu, dokładnie równoległego względem grzbietu góry, Tybald domyślił się, że to lampka. Sięgnął pochodni w jukach. Dał umówiony sygnał. I czekał.
Po chwili zobaczył starca wyłaniającego się z kępy krzaków, zasuszonego na wiór, brodatego, z rozwianym siwym włosem i bulwiastym nosem. Przybysz miał na sobie łachmany, spod których świeciło bladością obwisłe ciało. Dotarłszy na półkę, jął bezustannie krążyć dookoła rycerza, podpierając się brzozową lagą. Pod jego nogami wałęsał się kot.
– Ashawerus – wycedził rycerz.
– A ty zwiesz się Tybald – zachichotał starzec, nie przerywając marszu. – Wstąpiłeś do naszego zakonu całkiem niedawno, pod wpływem…
– Gdzie on jest? – przerwał rycerz, który musiał obracać się w miejscu, żeby mieć dziada przed oczami.
– Zostawiłem go niedaleko stąd, przykazując, by nie odchodził.
– Samego?
– Martw się lepiej o siebie. – Staruch wykrzywił twarz w straszliwym grymasie. – Widziałem cesarskich szpiegów. Agitują na rzecz Henryka, pilnują traktów.
– Wiem. Spotkałem jednego z nich we wsi. – Tybald zgasił pochodnię. – Wziął mnie za człowieka papieża. Myślał, że chcę na niego donieść Grzegorzowi.
Ashawerus zaśmiał się, dał znak i ruszyli w gęstwinę.
Dziad prowadził drogą po skalnych schodkach, z początku dość wygodną, nawet dla konia. Potem grunt opadał nieznacznie, a trasa przecinała zaporę ostrych, zadziornych chaszczy. Tybald odetchnął z ulgą, gdy szlak zniknął w głębokim parowie. Szli tak czas jakiś, flankowani szpalerami niewielkich nisz zakratowanych fundamentami drzew. Rozpięte pomiędzy korzeniami pajęczyny powiewały matowym szronem.
Gdy parów przeszedł w koryto zamarzniętej rzeczki, końskie kopyta poczęły załamywać taflę.
– Zwolnij – zawołał rycerz. – Nie nadążam. Pogubimy się.
Starzec nie zwolnił, zamiast tego zawrócił. Poruszając się dalej swoim tempem, jął łazić dookoła przedzierającego się przez lodowy dywan rycerza.
– Co tak krążysz w kółko? Nie możesz usiąść lub iść wolniej? – zapytał Tybald, wodząc wzrokiem.
– Nie.
– A więc to prawda. – Rycerz uśmiechnął się pod nosem. – Jesteś tym, który lżył Chrystusa w czasie drogi krzyżowej, za co zostałeś skazany na wieczną tułaczkę.
– Tak powiadają. Najważniejsze w tym momencie jest to, że podobnie jak ty nie służę Nazarejczykowi, lecz naszemu Panu Lucyferowi, który przyjdzie i pozwoli mi usiąść, usiąść, usiąść – podśpiewywał, jakby sam dla siebie.
– Co wiesz o swojej misji? – zapytał Ashawerus, gdy dotarli na północny stok góry, gdzie teren był mniej zalesiony.
– Tylko tyle, że mam zabić smoka i że wtedy przyjdzie nasz Pan.
Starzec minął zad konia, jak nocna zmora wyrósł po prawej stronie rycerza.
– Czytałeś Biblię? – zapytał, a gdy Tybald potwierdził, kontynuował: – Jest tam fragment, u Pawła z Tarsu, gdzie mowa o tym, który powstrzymuje przyjście Antychrysta. Nie ma nigdzie jego imienia, stąd w grece utarł się termin Katechon, czyli ten, który powstrzymuje.
– Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, a wówczas ukaże się Niegodziwiec. Drugi list do Tesaloniczan – Tybald błysnął biegłością w Nowym Testamencie.
– Zgadza się. Ale nie wiadomo, co lub kogo Paweł miał na myśli. Katechon pojawia się tylko raz, i to w bardzo tajemniczym fragmencie. Wielu myślicieli uważało, że mowa o którymś z mocarstw.
– Także i o tym słyszałem – przytaknął Tybald. – Ireneusz z Lyonu, Arystydes, Justyn i Hipolit Rzymski uważali, że Katechonem jest Imperium Rzymskie. Meliton z Sardes się z nimi zgadza, a Tertulian pisze, jakoby cesarstwo powstrzymywało koniec świata. Katechon, wprowadzając ład w świecie, opóźnia przyjście Antychrysta.
– Mieli rację, ale wiedza wymaga uzupełnienia. – Ashawerus podniósł kościsty palec. – Wiele wskazówek jest również w pismach Żydów.
– A jaki to ma związek ze smokiem?
Starzec uśmiechnął się tylko. Przyspieszył kroku i zniknął w rzednącej ciemności. Po chwili wyłonił się zza zwalonego pnia, gestem przywołał rycerza.
Jar formował głęboki lej poniżej sklepienia z plecionki uschniętych gałęzi. Drzewa pochylały się nad nim, niemal nie przepuszczając światła. Tybald zostawił konia powyżej skarpy, sam zszedł, a raczej zjechał w gąszcz poniżej. Dno było miękkie, chrupiące i grząskie. Powietrze stało w miejscu, zamarznięte jak cały las.
– Wstawaj, leniu – warknął starzec i jął dźgać laską kłąb szmat wbity w niszę pod baldachimem wystających korzeni. – Przywitaj się z panem Tybaldem.
Ciemny owal drgnął, uniósł głowę, wypuszczając kłąb pary. Gdy po kolejnym ponagleniu mały łachmaniarz stanął przed rycerzem, ten zająknął się, zrobił krok w tył, jakby zobaczył ducha.
– Unde malum? – niechciany szept przedarł się przez spierzchnięte usta.
Był to chłopczyk. Chudziutki, zabiedzony, nie widział więcej jak dziesięć wiosen. Kościstymi rączkami obejmował barki, dygotał na pałąkowatych nogach.
– To jest to twoje medium? – Rycerz odwrócił wzrok.
– Oj, tak! Bez niego nie znajdziesz smoka. – Ashawerus trącił chłopaka lagą przez kark, aż ten zakwilił. – Co tak się na mnie patrzysz? Litość cię zdejmuje? Ciebie? – rzucił, mijając rycerza.
– Do rzeczy. – Tybald poluzował uchwyt na rękojeści miecza, wodził za starcem wzrokiem pochmurnym jak burzowe niebo.
– Pytałeś mnie, co ze smokiem? Otóż aby to wyjaśnić, muszę się odwołać do wizji proroka Daniela. Dane mu było ujrzeć cztery smoki. Wyłaniały się one kolejno, jeden po drugim, a każdy straszniejszy od poprzedniego. Wreszcie czwarty smok, najokrutniejszy, pożarł pozostałe. Miał zęby z żelaza i miedziane pazury. Porośnięty rogami, wodził niejako ludzkimi oczyma i usta jego wypowiadały słowa wielkie. – Starzec rozczapierzył palce i uniósł wzrok ku niebu, jakby dostrzegł tam opisywane monstrum.
– Czwarty smok to Katechon?
– Zgadłeś. Ale smoki to nie zwierzęta. Istnieją obok nas, chociaż na swój własny, unikatowy sposób. One gnieżdżą się w historii i trzeba umieć patrzeć, żeby je dostrzec.
– I ja mam takiego smoka zabić?
– Tak, ale słuchaj dalej. Powiada się, że cztery bestie to cztery imperia. Mamy przeto Babilon, Asyrię, imperium cesarzy rzymskich i czwarte imperium cesarzy germańskich. Wprawdzie niektórzy liczą dwa ostatnie za jedno, ale wtedy by nam się rachunek nie zgadzał.
– Mam zabić imperium?
– Wystarczy, że zabijesz cesarza Henryka. Trucizną. – Podał Tybaldowi fiolkę przeźroczystego płynu. – Uważaj, jest bardzo mocna.
– Broń otrzebieńców – odparł rycerz, przyglądając się badawczo śmiercionośnej substancji.
– To konieczne. W żadnym wypadku Henryk nie może polec od miecza. Polityczne korzyści z takiej śmierci byłyby żadne. Ot, zaprzepaszczona szansa. Cesarz musi się skompromitować przed papieżem i światem lub zginąć w sposób pozwalający sądzić, że to moc boża. Dlatego trucizna. Wtedy papież będzie mógł ogłosić, iż sam Bóg powalił tyrana. Resztę za nas zrobi Hildebrand. On marzy o zniszczeniu autorytetu cesarstwa.
– A zatem nie będę walczył z prawdziwym smokiem.
– Najprawdziwszym! – oburzył się Ashawerus. – Świat jest jak Tora. Można go odbierać na różnych poziomach. Niektórzy widzą tylko to, co materialne. Inni dostrzegają symbole i znaki, budują pomiędzy nimi mosty metafor, ale i tak nigdy nie osiągną pełni poznania. Ono bowiem jest zarezerwowane dla tych, którzy wyzbyli się ciężkich powiek materii i oglądają rzeczywistość swoim trzecim okiem, okiem ducha. Widzą rzeczy takimi, jakimi są w swej istocie.
– Rozumiem, smok to Henryk, a ja mam go znaleźć i otruć. Po zagładzie Katechona nastąpi przyjście Antychrysta, który niepowstrzymywany przez nikogo obejmie władzę nad światem.
– Zgadza się – odparł Ashawerus, robiąc obrót na pięcie. – A doprowadzi cię do niego ten malec. Chwała Lucyferowi.
To rzekłszy, wdrapał się na skarpę i wraz z kotem zniknęli pośród drzew. Tybald nie zobaczył go już nigdy.
3. Widzieć jako aniołowie
Chleb smakował jak kurz. Jak ugnieciony gałgan kurzu, z ptasim puchem, psią sierścią, piaskiem, pojedynczymi źdźbłami i wszystkim tym, co gromadzi się w kątach wiejskich chałup. Dla Tybalda, któremu żołądek przywarł do pleców, był to najwspanialszy posiłek, jaki kiedykolwiek jadł. Przełknął kęs, wcześniej długo delektując się żuciem.
– Ostatni raz pytam. – Wyciągnął pajdę w stronę chłopca po drugiej stronie niewielkiego ogniska. – Chcesz coś jeść?
Dzieciak nie odpowiadał, siedział skulony, z ramionami oplecionymi wokół kolan. Wlepił w rycerza spojrzenie wielkich brązowych oczu.
– Jak zasłabniesz, to będę cię płazował. – Francuz ostentacyjnie odwrócił się bokiem, ugryzł kolejny kęs. – Na pewno nie chcesz? – odezwał się po dłuższej chwili.
Milczenie.
– Słuchaj, parchu, nie zamierzam cię nieść. Zginiesz z zimna lub od wilków.
Dzień nastał już w pełni. Gnane podniebnym wiatrem bulwiaste chmury tu i ówdzie przepuszczały snopy jasnego światła. Słońce, blade, niby za jakąś mroźną błoną, pojawiało się sporadycznie. Poniżej tarasu, gdzie znaleźli schronienie, rzęziły wierchy drzew. Poza tym panowała niczym niezmącona cisza.
– Może wolisz jabłko?
Oczy chłopca błysnęły, dzieciak pokiwał energicznie głową. Tybald sięgnął do juków.
– Są tylko dwa. Ale za to duże – mruczał, obracając owoc w dłoni. – Trzymałem je dla konia. Będzie się musiał zadowolić czymś innym. Łap.
Owoc zakreślił parabolę i wpadł prosto w otwarte dłonie dzieciaka.
– Jak masz na imię?
Chłopak jadł łapczywie, jakby w obawie, że zaraz ktoś odbierze mu posiłek.
– Giovanni.
– Co? – Tybald nie miał pewności, czy rzeczywiście usłyszał słaby dziecięcy głosik.
– Wołają na mnie Giovanni.
– Jesteś z Italii?
Chłopak wzruszył ramionami.
– Ashawerus cię porwał?
– Kiedy byłem mały, przyszli ludzie z zamku i kupili mnie od ojca. Potem mieszkałem u nich, a kilka dni temu oddali mnie starcowi, na gościńcu, przy kamiennym moście.
Dzieciak mówił z północnym akcentem, niewątpliwie pochodził z terenów, gdzie imperium graniczy z mozaiką małych italijskich państewek.
– Dziad mówił, gdzie cię prowadzi?
– Powiedział jeno, że mam być sługą rycerza, który pozwoli mi u siebie mieszkać i będzie mnie karmił. – Giovanni pochłonął cały owoc, przewracał w palcach sam ogonek.
Tybald westchnął, podał chłopcu ostatnie jabłko.
Postanowił zaczekać na zapadnięcie zmroku. Wędrówka w świetle dnia była zbyt niebezpieczna. Doskonale widoczni w miejscach mniej zalesionych byliby narażeni na atak harcowników, od których zapewne się roiło. Poza tym Giovanni potrzebował snu.
Niewiele ze sobą rozmawiali, a gdy chłopak już chrapał, rycerz zmontował prowizoryczny szałas i tak chroniony przed wiatrem osunął się w głąb własnych myśli. Gdzieś tam, pośród gór, maszerował gniewny cesarz. Szedł na wojnę z papiestwem. I po własną zgubę. Tybald machinalnie namacał schowaną w rękawie fiolkę.
A co po upadku Henryka i jego cesarstwa? Nadejdzie Antychryst, ten lepszy bóg, silniejszy niż Chrystus, który mieni się wszechmocnym, a dopuszcza tyle cierpienia. Potem, kiedy wszystko się dokona i Katechon będzie prochem, wtedy Antychryst narodzi się w Jerozolimie, w pokoleniu Dan, i przyniesie światu…
Rycerz energicznie odjął dłoń od czoła, wyprostował plecy, nabierając głęboki wdech. Spojrzał na chłopca. Dzieciak kulił się, dzwonił zębami, oczy błądziły nerwowo pod powiekami. Tybald odpiął ciężką opończę. Igiełki mrozu momentalnie przeszyły ubranie, zakłuły w uszy, owiały kark.
– Ja jeszcze się wygrzeję – wyszeptał, okrywając chłopca płaszczem. – Gdy świat ogarnie pożoga.
Obudził się skostniały i oszroniony. Mrok niepodzielnie panował pośród gór, gęsty i czarny. Wiatr wyłuskał ostatnie iskierki w popiele dogasającego ogniska, porwał je w dal. Na krawędzi przepaści wyrastała ciemna sylwetka Giovanniego.
– Jest tam. – Chudą jak u trupa ręką chłopak wskazał północ. – Czuję bestię.
W chłodnym blasku nisko zawieszonych gwiazd pogańskie ruiny zdawały się przypominać wielką żuchwę pradawnego tytana. Utrącone kolumny bielały na tle ciemnej kurtyny drzew. Z trzech stron otaczały niskie czworoboczne przepierzenie postrzępionego muru niegdysiejszej świątynki. Przestrzeń pomiędzy ścianami wypełniało jałowe rumowisko, gdzie nawet śnieg nie chciał padać.
Tybald wspiął się po stopniach stylobatu. Przekroczył granicę kolumnady.
– Jesteś pewien, że będą tędy przechodzić?
Chłopak pokiwał głową.
Jakimkolwiek sposobem Giovanni doszedł do tych wniosków, Tybaldowi wydawały się one prawdopodobne. W nieznacznej odległości od ruin znaleźli gościniec. Jeśli Henryk w istocie zmierzał do Canossy, to będzie musiał tędy przejeżdżać.
Rycerz uwiązał konia za kępą jałowca, w miejscu zupełnie niewidocznym. Wraz z chłopcem usadowił się pośród ruin. Oparty plecami o zimny kamień, ułożył obnażony miecz na kolanach. Wytężył słuch.
Szmer drzew wydawał się tak bliski, jakby gałęzie szeptały mu do ucha. Gdzieś dalej wyły wilki i pohukiwały sowy. Wszechobecny wiatr zawodził żałośnie. Poza tym nic. Żadnych odgłosów maszerującego wojska. Żadnych trąb czy komend.
– Był w moim wieku, prawda? – dziecięcy głosik wyrwał go z czuwania.
Tybald otworzył oczy.
– Wiem, że twój syn nie żyje. Widziałem go, kiedy spałeś. Mówił, że wie, jak bardzo za nim tęsknisz.
Kłąb białej pary zasłonił twarz rycerza. Cichutko zatrzeszczała skóra rękawic.
– Czasami to się dzieje – kontynuował malec. – Ludzie z zamku mówili, że widzę jako aniołowie, świat duchów, ten prawdziwy. Podobno to rzadki dar. Większość ludzi widzi tylko to, czego może dotknąć, ale to jest nieprawdziwe, jak kukiełki w cyrku. Prawdziwy świat to istoty niedotykalne. I ja je czasami widzę. I ciebie wtedy widzę inaczej, zabłąkanego na granicy mroku i światła. A masz serca dwa i…
– Hugo zmarł na zarazę – uciął lodowatym tonem rycerz.
– Powiedział, że jest mu dobrze i nie powinieneś się gniewać na Pana Boga. Mówił…
Tybald w jednym ruchu dopadł Giovanniego. Podniósł go jak szmacianą lalkę, miecz zadrżał niczym trącona struna.
– Nie waż się więcej wspominać o Hugonie – warknął.
W tym momencie źrenice chłopca uciekły pod powieki, oczy powlekła trupia biel. Giovanni pobladł, wyprostowaną ręką wskazywał coś przez ramię rycerza.
– Za tobą – wyrzęził strasznym, nienależącym do siebie głosem – widzę jakowąś postać, utkaną niejako z najgęstszej ciemności, a ze wszystkich stron pełna jest oczu.
Tybald odskoczył, ciął z rozmachem przestrzeń za plecami. Miecz świsnął, nie sięgnął celu. Wokół panowała ciemność. Stanął w rozkroku, na ugiętych nogach, lekko pochylony, spięty.
– Koło ciebie! – potworny głos dobywał się z ust chłopca. – Widzę czarne głowy, a jest ich mrowie. Podlatują zewsząd, liżą twoje członki i mózg oblizują z wielką rozkoszą.
W jednej chwili kawalkada metalicznych refleksów otoczyła rycerza. Tybald ciął po łuku. Wywijał mieczem dookoła. Ostrze zataczało okręgi, ze świstem przeszywało powietrze.
Nie widział niczego. Zdyszany i zlany potem, czuł tylko jakiś nienaturalny dreszcz przeszywający ciało. Walił w szale na oślep, aż w końcu potknął się i upadł prosto w grzęzawisko pokruszonej zaprawy. Gdy podmuch zdjął kurz z kamienia, napotkał wzrokiem demona.
Etruski bożek, ongiś, przed przyjściem chrześcijaństwa, pan tych ziem, obecnie pomniejszy diablik, pogrzebany w gruzach zawalonego przybytku, krzywił terakotowe oblicze.
Rycerz porwał rzeźbę i roztrzaskał o mur.
– Już po wszystkim – wydyszał.
Lecz chłopak nie zwracał na niego uwagi. Stał nieruchomo, odwrócony w stronę, gdzie przebiegał gościniec.
– Widzę wielki tłum aniołów i synów ludzkich – odezwał się ktoś z wnętrza chłopca. – Idą równo, śpiewając coś niezrozumiale w mowie swej niejako z otchłani dobytej, a otacza ich zewsząd szaniec gorejący. Pośrodku zaś… Och…
Dopiero teraz Tybald usłyszał śpiew. Gardłowy, ostry, strzelisty i dojmujący. Germański. Morze pochodni podświetliło drzewa, których kontury zdawały się przypominać gigantyczne rybie szkielety.
– Jest wielki i majestatyczny jako wieża warowna… Smok jest piękny!
4. Unde malum?
– I dane jest mi widzieć bestię podobną do pantery, z jej grzbietu wyrastają niejako ptasie skrzydła cztery i cztery ma łby. Smok kroczy pośród tych, którzy oddają mu pokłon. W szponach dzierży władzę, a nad nim księżyc świeci cudzym blaskiem.
Gdy pochód dotarł do zakrętu, gdzie droga była szersza, a poszycie rzadsze, padła komenda rozbicia obozowiska. Strzeliły w górę czerwone wstęgi ognisk. W ich świetle żołnierze wznieśli prowizoryczne palisady, załopotały płachty namiotów.
W pewnym oddaleniu od miejsca biwaku, chyląc głowy za zwaloną sosną, zamachowcy napawali się wonią gotowanej strawy. Giovanni doszedł już do siebie. Znów widział świat jak zwykli ludzie. Tybald słyszał jego płytki, nerwowy oddech i burczenie w brzuchu.
– Teraz idę – rzekł ściszonym głosem. – Licz do tysiąca. Potrafisz? Gdybym nie wrócił, weź mojego konia i uciekaj. Zrozumiałeś? Co znowu?
– Możesz zginąć. – Z wychudzonej twarzyczki patrzyły na rycerza wielkie ciemne oczy. Znał to spojrzenie, widział je już drugi raz w swoim życiu. Dokładnie takie samo. Oznaczało rozstanie, może na zawsze. – On nie chce twojej śmierci.
– Ja już nie żyję, umarłem jeszcze we Francji. – Tybald odwrócił wzrok, wstał z kucek. Zatrzymał się w pół kroku, dobył spod kolczugi jakiś przedmiot. – Jeśli nie wrócę – podjął łamiącym się głosem – pojedziesz do Szampanii, do miejscowości Payens, tam odszukasz moją żonę Annę i wręczysz jej to. – Podał Giovanniemu złoty owal. – To moja pieczęć. Powiedz, że jesteś ode mnie i odtąd ma cię traktować, jakbyś był naszym synem. Zwracając się do Anny, nie zapomnij użyć słów la Dame des fleurs, po tym rozpozna, że to ja cię przysłałem. Niech spali kościelne akty narodzin i zgonów, tak aby potem księża uzupełniali je z wyobraźni. I jeszcze jedno… – tutaj zawiesił głos, przez chwilę wpatrywał się w śnieg pod swoimi stopami. – Od tej pory będziesz nosił imię Hugo.
To rzekłszy, ruszył zabić smoka.
Pierwszy wartownik nawet nie zauważył, że umiera. Z drugim poszło trochę gorzej. Ten zdążył się odwrócić. Trzeci Germanin, tuż przy samej palisadzie, chciał wszcząć alarm, spóźnił się.
Tybald strącił ciągle chlupiące krwią ciało do niewielkiego rowu, na granicy światła. Większość Niemców spała skulona wokół ognisk. Kilka ciemnych sylwetek chwiało się na styliskach włóczni. Chłodne powietrze wypełniał zapach spalenizny, a odgłosy nocy zagłuszał szmer ściszonych rozmów.
Cesarski namiot rzucał się w oczy. Światło lichtarza przebijało ciężki materiał, ukazując wyszyte na nim wzory. Tybald podszedł pewnym krokiem, jak gdyby nigdy nic, minął kilku zbitych w kółko zbrojnych. Germanie nie zwrócili na niego najmniejszej uwagi. Wiało od nich gorzałą. Będąc u celu, padł na ziemię, delikatnie uniósł płachtę.
Przy niskim stole na rozkładanym koźle siedział młody, szczupły mężczyzna. Światło świecy ukazywało zarys gładko ogolonej kwadratowej szczęki, dobywało urywane błyski z upierścienionej dłoni, zatopionej w jasnych niczym len włosach.
Henryk IV, uosobienie cesarstwa, ten, który powstrzymuje Antychrysta, Katechon, nie miał pojęcia o obecności swojej nemezis. Skulony nad blatem, owinięty w futra, błękitnymi jak przestwór morza oczami śledził jakiś tekst, raz po raz racząc się trunkiem z pucharu. Pozostawał tak przez dłuższą chwilę, podczas której Tybald miał wrażenie, że przymarznie do gruntu, w końcu spojrzał na dopalającą się świecę i wyszedł.
Ta chwila wystarczyła. Prowansalczyk jak cień bezgłośny wyrósł pośrodku namiotu. Odkorkował fiolkę trucizny, połowę cieczy wlał do pucharu z winem. W tym też momencie płomień świecy zasyczał i zgasł.
Giovanni poczuł słony smak na spierzchniętych wargach. Przetarł rękawem wilgotne oczy i nos. Przecież był już duży.
– Dziewięćset dziewięćdziesiąt siedem – wyszeptał.
Czarny koń był absolutnie posłuszny. Trzymany za wodze, drobił kopytem w śniegu.
– Dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem. – Chłopak nie odrywał wzroku od nimbu rdzawych świateł majaczących w oddali, pomiędzy drzewami. – Dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem i jedna dziesiąta. Dziewięćset dziewięćdziesiąt osiem i dwie dziesiąte.
Liczył powoli, dokładnie wymawiając każdą wielkość. W pewnym momencie świat materialny uciekł mu sprzed oczu. Fala światła pochłonęła wszelkie kształty. Ciałem chłopaka zatrzęsło. Zagrały wszystkie mięśnie.
– I dane jest mi widzieć – obcy głos dobył się z dziecięcego gardła – jakowąś konstrukcję o kształcie jaja. Rozpiera się w niej smok niby wielka pantera o czterech skrzydłach i czterech łbach, a ma on władzę. I oto grzmot wielki rozdziera zewnętrzną warstwę konstrukcji, wysypując wiele istot świetlistych. Na to inny grzmot, potężny niczym trąba straszliwej armii, porusza filarami wszystkiego i uwolniono istoty inne, czerwonej barwy, zaś z najgłębszych czeluści bucha jakoby ogień czarny, pełen burz i kamieni. I ścierają się zastępy u stóp smoka, a cała konstrukcja chwieje się niby przed runięciem. Istoty czerwone dobywają kołczanów i strzały swoje przeciwstawiają mieczom istot świetlistych. Smok zaś szarpie paszczami ciemne i okrągłe powietrze, które zbiera się wokoło. Ryczy przy tym straszliwie i kurczy się, a naprzeciw niego widzę człowieka o dwóch sercach, który trwa niejako w światłocieniu. Człowiek ów odbiera smokowi władzę i unosi miecz swój, chcąc porąbać członki bestii. Lecz oto rozlewa się nad wszystkim jakowyś blask niby śnieg jasny. A uniesiona ponad konstrukcją dłoń wydaje się dotykać pieczęci.
Gwiazdy migotały zatopione w czerwonej tafli. Henryk IV zakręcił pucharem, burząc celestialny porządek. Zbliżył twarz, wciągnął zapach wina. Stał przed namiotem. Pośród swoich ludzi. Wsłuchiwał się w gwar. Nocne ptaki wzmogły nawoływania, jakby niedaleko obozowiska znajdował się matecznik.
Pierwsza strzała musnęła go o włos, tak że cesarz poczuł dotyk lotek na policzku. Ze świstem nadlatywały kolejne. Las ożył, krzyczał straszliwie, tak jak tylko Normanowie potrafią.
Tybald był już niewidoczny pośród drzew, gdy jego uszy wypełnił szczęk żelaza, komendy i bluzgi na przemian raz to w germańskim, raz w normandzkim narzeczu.
Odwrócił się, pognał w stronę walki.
Na wpół dzicy harcownicy uderzyli z furią. Przedarli się przez parkany. Wpadli jak lawina. Germanie sprawnie i karnie dawali im odpór. W świetle ognisk tańczyły sylwetki walczących. Krew parowała na zadeptanym śniegu, trup słał się wokoło.
Tybald przeskoczył nad powalonym Niemcem, w locie ściął triumfującego Normandczyka. Kierował się prosto do cesarza. Katechon wykrzykiwał komendy zza muru tarcz. Rośli barbarzyńcy niczym taran raz po raz uderzali w zaporę germańskiej stali. Tybald wyłapał ruch za plecami Henryka. Normandczyk jak ryś skoczył, mierząc w plecy cesarza szczerbatym mieczem. Francuz w ostatniej chwili wychwycił cios na gardę. Żelazo prześlizgnęło się po ostrzu. Cios był silny, pchnął rycerzem, aż ten stracił grunt pod nogami. W ostatnim wymachu zdążył jeszcze wybebeszyć napastnika, nim grzmotnął głową w coś twardego.
Najpierw był ból w potylicy, potem dokuczliwe światło zakłuło przez ciężkie powieki. I głos, starczy, mówiący śpiewną łaciną:
– Dołącz do nas, Tybaldzie.
Tuż nad nim gięła się sylwetka mnicha w ciemnym habicie. Starzec uśmiechał się dobrotliwie.
– Znasz moje imię? – Rycerz przymrużył powieki.
– Jest z nami twój syn. Powiedział nam, że jesteście z Payens.
Umarłem – przemknęło przez myśl rycerza. Lecz w tym momencie starzec wyprostował się i zajął miejsce przy zastawionym stole. Nie był sam. Znad talerza Giovanni pozdrowił Tybalda serdecznym uśmiechem. Dzieciak merdał nóżkami, posadzony na zbyt wysokim karle. Miejsce obok niego zajmował… cesarz. Henryk opierał łokcie na blacie. Przesuwał palcami nad płomieniem świecy.
– Winniśmy ci podziękowania. Gdyby nie ty, zginęlibyśmy z ręki tego zbója – cesarska łacina miała twardy germański akcent. – Twój syn też cudem odratowany. Znaleźliśmy go nieprzytomnego w lesie, wraz z koniem. Gdyby nie pieczęć, wzięlibyśmy go za jednego z wrogów.
Henryk otaksował wzrokiem dzieciaka, który w swoich łachmanach zupełnie nie przypominał rycerskiego syna.
W tej chwili płachta namiotu odchyliła się i wszedł służący. Postawił na stole ciężki dzban oraz cztery szczerozłote puchary, po czym wyszedł. Honory pełnił mnich, nalewając szkarłatny trunek. Tybald zrzucił niedźwiedzie futro, którym go okryto, i chwiejnym krokiem dołączył do zasiadających przy stole.
– Spełnijmy tę czarę – zaordynował cesarz. – Wszak już jutro ujrzymy posępne wieże Canossy i staniemy twarzą w twarz z Grzegorzem.
Spełnili nie jedną, lecz wiele czar. Francuz przejął od mnicha dzban i odtąd sam lał trunek. Rozmowa toczyła się wokół rzeczy błahych. Giovanniemu dano wodę. Tybald pił mało, tłumacząc się bólem głowy. Za to Henryk wraz z mnichem, który okazał się opatem z Cluny, nie wylewali za kołnierz, a z każdym kolejnym pucharem cesarski wzrok stawał się coraz bardziej mętny.
Rycerz nie mógł się oswoić z myślą, że oto ma przed sobą uosobienie imperium, biblijne monstrum, które powstrzymuje świat przed nadejściem Antychrysta, że cała ta gładka powierzchowność skrywa pradawnego smoka, który tylko zmienia materialne powłoki podczas kolejnych koronacji.
Po czwartym dzbanie Katechon opadł ciężko, zmorzony pijacką drzemką. Opat zaś przeprosił, twierdząc, że wychodzi na stronę, bowiem jego żołądek już nie cieszy się wigorem młodości. Tybald wykorzystał sytuację. Sięgnął przez blat i wlał resztę trucizny do cesarskiego pucharu. A potem napadły go myśli.
– Jesteście teologiem – zwrócił się do opata, gdy ten powrócił, ciężko dysząc. – Powiedzcie mi przeto: skąd zło? Unde malum? Dlaczego wszechmogący Bóg pozwala, by na świecie było tyle cierpienia? – sam nie wierzył, że porusza ten temat.
– Cóż… – Opat przyłożył dłoń do czoła. – Salwian z Marsylii powiada, że nieszczęścia są elementem bożej pedagogiki, zaś Augustyn twierdzi, jakoby zło było brakiem dobra, pewnym metafizycznym pęknięciem, zasadą negatywną.
– I to ma być satysfakcjonujące wyjaśnienie? – parsknął Tybald.
– Dla teologów tak.
– A dla ludzi?
Mnich wziął głęboki wdech, splótł dłonie jak do modlitwy i czas jakiś wpatrywał się w przestrzeń przed sobą. Wreszcie podjął tymi słowy:
– To prawda, że nie wszystkie wyjaśnienia, które cieszą teologów, odpowiadają laikom. Teologowie tworzą koncepcje, które wpasowują się w wielkie systemy myślowe, ale dla ludzi, którzy nie żyją w świecie ksiąg, zło to coś więcej niż element sylogizmu. I dla nich nie znajduję ostatecznego wyjaśnienia tajemnicy nikczemności. Lecz wiem jedno – podniósł dłoń, zatrzymując słowa Tybalda – Chrystus nauczył nas przezwyciężać zło. Nie poprzez zemstę czy obrażanie się na świat, Boga lub siebie. To tylko wikła nas w łańcuch kolejnych nieszczęść. Prawdziwym sposobem na przezwyciężenie zła nie są wielkie bitwy i bohaterskie czyny. O nie. Sposób jest o wiele prostszy i dostępny każdemu. To siła przebaczenia. Tylko przebaczając krzywdę, kogokolwiek byśmy za nią winili, jesteśmy w stanie ostatecznie zniszczyć zło, które zniknie, pęknie jak bańka na wodzie. Miłość, która nie pamięta złego, jest największą bronią. Nie ma innej drogi. A wtedy też zobaczymy, jak wiele wspaniałego dobra uczynił Bóg. Często nie doceniamy tych rzeczy codziennych, ludzi, stworzeń, uśmiechów, drobnych radości, a przecież wszystkie one są wielkim cudem i dowodem bożej miłości. Dopóki nie dostrzeżemy w nich dobra, które Bóg, nieraz całkiem niespodziewanie, stawia na naszej drodze, nie będziemy szczęśliwi… Chociażby twój syn – podjął po chwili. – Czyż to niewinne dziecię nie jest wspaniałym darem od Boga? Radością stworzenia i wyrazem miłości?
Tybald spojrzał na skulonego wśród futer, pogrążonego w głębokim śnie Giovanniego. I chyba się uśmiechnął. A po jego policzku spłynęła łza.
– Teraz to mnie musisz wybaczyć. – Wstał od stołu. – Mój żołądek także do młodych nie należy.
Wychodząc, zatoczył się, oparł o stół i potrącił cesarski kielich. Czerwona ciecz rozlała się po blacie i wsiąknęła w grunt.
5. Katechon
Mury Canossy, szare i surowe, wbijały się zębatym krenelażem w pochmurne niebo. Miriady czarnego ptactwa krążyły wokół pękatej wieżycy. W rozproszonym, bladym świetle niewidocznego słońca warownia wydawała się jakby częścią góry, wielką czapą wieńczącą stromiznę zwietrzałego urwiska.
Od fortecy dzieliło ich niewiele ponad dwadzieścia kroków. Stali u szczytu kamiennej drogi wiodącej pod samą bramę. Powyżej ciemnych, okutych stalą drzwi górowała bryła niskiej baszty. Z jej wielkich okien spoglądały brodate twarze w normandzkich hełmach.
Tybald stał w pierwszym szeregu, mając u boku opata z Cluny i Giovanniego, a właściwie to już Hugona de Payens. Dalej ciągnął się szpaler germańskich żołnierzy, wszystkich niemal identycznych, nieruchomych i tak samo zdeterminowanych. Atmosfera była pełna napięcia. Rycerz poluzował miecz w pochwie. Stanął w rozkroku, gotowy w każdej chwili zasłonić chłopaka przed nadlatującą strzałą.
Wreszcie pojawił się cesarz. Na jego widok Tybald uniósł brew, rzucił opatowi pytające spojrzenie.
Henryk nie miał na sobie zbroi ani przypasanego miecza. Szedł boso, ubrany w zgrzebny wełniany habit, jak pątnik. Monarcha minął zbrojnych, sam jeden ruszył w stronę wrót Canossy. Kolejne kroki stawiał, trzęsąc się z zimna i zawodząc błagalnie. Wiatr targał jasne włosy, smagał lodowatym biczem niegdyś dostojne oblicze.
– Zamierza się ukorzyć przed papieżem – wyjaśnił opat. – To jedyny sposób, by przekonać Grzegorza do zdjęcia ekskomuniki.
Fala myśli niczym wodospad przelała się przez umysł Tybalda. Jeśli Henryk ulegnie przed papieżem, skompromituje siebie i cesarstwo, ostatni z czterech smoków upadnie, a Antychryst pogrąży świat w ciemnościach. Decyzję podjął błyskawicznie.
– Wybacz mi, Hugonie – rzucił, dobywając miecza. – Ale nie ma innego wyjścia.
To rzekłszy, ruszył pędem ku murom zamku. Na widok obnażonej broni dwóch Niemców rzuciło się w pościg. Tybald wpadł w półobrót, sparował cios pierwszego, uderzeniem ramienia strącił go ze ścieżki. Drugi zastąpił mu drogę, wziął zamach. Rycerz zanurkował, ciął po nogach, rzucając przeciwnika na kolana. Biegł dalej. Od Henryka dzieliło go zaledwie kilka kroków, gdy poczuł ukłucie w piersi. Po nim zaś kolejne. Czarnopióre strzały jedna po drugiej sypały się z zamku. Rycerz poczuł, jak wacieją mu nogi, jak krew nasącza koszulę przyjemnym ciepłem. Usłyszał brzęk miecza uderzającego o zimny kamień.
Z poziomu gruntu dostrzegł wykrzywioną krzykiem twarz Giovanniego. Chłopak strącał dłoń mnicha próbującego zakryć mu oczy, wyrywał się w stronę rycerza. Później już nie czuł bólu, ciepła, zimna ani tego strasznego mrowienia.
Nagle zobaczył rzeczy nowe, a myśli jego szeptały:
– Oto czuję, jak trzęsą się filary ziemi i niebo się trzęsie. I dane jest mi widzieć bestię niejako panterę, a na jej grzbiecie cztery skrzydła ptasie i cztery łby. Bestia leży powalona, z przetrąconymi członkami. A wokół niej wiele czarnych dzieci unosi się w powietrzu niejako ryby pływające w wodzie. Najgłębsze czeluści wydają ryk straszliwy, który bieży ku przestworzom i wypełnia grozą ziemię. Lecz oto nad trupem bestii wyrasta wielka góra, w której wydrążono wiele otworów. Czarne skóry zostały zabrane dzieciom i teraz wchodzą one do góry, zamieszkując ją. Kolejny grom uderza i ponad górą widzę słońce o niewysłowionym blasku. Rozpraszają się ciemności i ryk przemija. A wszelkie stworzenie drży przed majestatem kolejnego smoka. Potwór o nadzwyczajnej sile, większy od poprzedniego i jeszcze bardziej przerażający, wyłania się zza góry i obejmuje ją kościstymi skrzydłami. A nad nim zawieszono koronę niezwykle zdobną, zaś z ramion jego spływa blask i promieniuje od nieba aż na ziemię. Smok ów oczami swymi, niejako ludzkimi, przenika wszystko bardzo ostrym wzrokiem. Ma on zęby z żelaza i miedziane pazury, którymi miażdży i pożera martwą bestię. Na jego głowie widzę dziesięć rogów, z których wyrasta inny mały róg. Zaś z ust smoka, jak gdyby ludzkich, donośnym i przenikliwym głosem rozbrzmiewają rzeczy wielkie.
Hildebrand, papież Grzegorz VII, nie widział martwej twarzy Tybalda, na której zastygł delikatny uśmiech. Z wysokości baszty bramnej całą swoją uwagę poświęcał cesarzowi, który poniżej leżał krzyżem, upokorzony i zdany na pontyfikalną łaskę.
Otoczony przez księży i mnichów, odziany w sztywną od złota i kosztowności kapę, przystrojony mitrą, papież zacisnął dłoń na feruli. Niczym słońce rozsiewając dookoła rażący blask, Grzegorz nie miał wątpliwości, że oto oczy wszystkich ludzi i aniołów skupione są właśnie na nim. Na uosobieniu wschodzącej potęgi papiestwa triumfującego nad upadłym cesarstwem.
Hildebrand wypiął pierś, chcąc ukryć przed wszystkimi ten ciężar, który nagle spoczął na jego barkach, jakby odtąd musiał dźwigać troski całego świata.
Epilog
Młody rycerz wciągnął lepkie, jakby naoliwione powietrze. Od przybycia z Szampanii nie mógł się oswoić z wilgocią Orientu. Powiódł wzrokiem ponad miastem.
Gorejąca kopuła zachodzącego słońca oblała czerwienią niebiosa, odmalowała świat falującą paletą sepii, rdzawej ochry i brązu. Tylko smukłe, wyszczerbione pociskami mangoneli minarety przebijały ciemnymi wstążkami linię horyzontu. Na ich czubkach połyskiwały krzyże. W oddali pobrzmiewały sygnaturki łacińskich mnichów i zawodzenie bizantyjskich ektenii. Gdzieś w pobliżu dwa psy jazgotały okrutnie, splecione w śmiercionośnej walce o ochłap padliny.
– Tybaldzie, już czas – odezwał się jeden ze współbraci. – Nadchodzi twój ojciec.
Zebrani pośród ruin świątyni Salomona mężczyźni kładli długie cienie wśród starożytnych kamieni. Ciepły wiatr sypał piaskiem, poruszał materiałem ich płaszczy, białych, z wielkim czerwonym krzyżem. Stali w kręgu, zakapturzeni i milczący.
Jako syn założyciela zakonu Tybald cieszył się wielkim uznaniem. Dano mu miejsce tuż przy sędziwej osobie wielkiego mistrza, który właśnie się pojawił.
– Tego, co teraz powiem, nie wolno wam wydać nawet podczas najstraszliwszych tortur – Hugo z Payens zaczął wolno i dobitnie, zaciskając dłoń na zawieszonej u szyi złotej pieczęci. – Odtąd z pokolenia na pokolenie będziecie strzegli tego sekretu. Wielkiej tajemnicy… O smoku…
[1] Albowiem już działa tajemnica bezbożności. Niech tylko ten, co teraz powstrzymuje, ustąpi miejsca, a wówczas ukaże się Niegodziwiec… (2 Tes, 2, 7-8).