Ares pojawił się znikąd, istna futrzasta furia: mnóstwo mięśni, wściekły warkot, groźne kły i – co w policji często nie jest niczym zaskakującym – zero pomyślunku. Zaatakował opancerzony ogon, praktycznie nie czyniąc żadnej szkody. Uzbrojona w imponujące zęby szczęka wystrzeliła w kierunku psa, brutalnie podrywając go z ziemi. Wystarczył jeden zamaszysty ruch pyska, by owczarek poleciał w kierunku wyjścia przeciwpożarowego, zostawiając w powietrzu ślad z krwi, wyrwanego futra i pogłos rozpaczliwego skowytu. Runął między tłoczących się u szczytu schodów antyterrorystów, którzy nerwowymi kopnięciami posłali go dalej w dół, usiłując cały czas mierzyć do celu.
Ból, ból, pomocy! – Złotko odczytał zmysłomgnienie, podnosząc się z ziemi. – Durny kundel… – wysłał od siebie. Co nie zmieniało faktu, że idiotyczna szarża czworonoga dała mu tę tak potrzebną, dodatkową chwilę, by obrócić się w kierunku przeciwnika. Czuł, że polowanie dobiega końca, czuł w żyłach wzbierający ogień gniewu…
***
Wcześniej…
– Jurek, ale co ja tu robię? Mam uprawnienie tylko na psy.
– Cicho bądź, Stachu. Zobacz, tego ponoć da się przystosować. Chcę, żebyś go poobserwował, powiedział mi, co myślisz.
– Który?
– Ten w kącie, co tak łypie podejrzliwie, jak żule pod nocnym, kiedy dasz im dychę…
– Dajesz im dychę?!
– Oj, raz mi się zdarzyło, nawalony byłem… Zresztą, to sąsiad był. Wiem, że rzadko chleje, a tego dnia teściowa u nich była. No dobra, dość o menelach. I co, co o nim sądzisz?
Młodszy z policjantów podrapał się w zamyśleniu po brodzie. Spoglądał na wskazany okaz. Ich spojrzenia skrzyżowały się na moment, obserwowany stwór syknął ostrzegawczo, mundurowy zadrżał, a potem zrobił krok wstecz, klnąc szpetnie.
– Co się stało, Młody…? – zapytał Jurek, przyglądając się uważnie koledze.
– A… Nic, nic. Tylko…
– Tylko…?
– No, jak na mnie spojrzał… To jakby mi kto szpile w łeb wbił…
– Świetnie!
– Co?! Oczadziałeś?!
– Nawiązuje kontakt. Nada się. – Starszy policjant, z szerokim uśmiechem na twarzy, klepnął kolegę w ramię.
– Posrało cię, mam psa i to mi starczy…!
– Oj, Staszek, zastanów się: żonę masz? Masz. Kredyt macie? Macie. Na psie takich dodatków nie dostaniesz od fabryki, jak przy tym okazie, a powiem ci w tajemnicy, że jak dobrze uderzysz papierem, to i ubezpieczenie na życie i od utraty pracy dostaniesz. Firmowe.
– Sorry, Jurek, ale weź, kurwa, może sam go sobie przygruchaj, co? Te gnoje żrą przewodników!
– Młody, Młody… Ja mam swojego od sześciu lat. Nawet palca mi nie polizał. Kwestia, że tak to ujmę, wzajemnego porozumienia. Pomogę ci, sam zobaczysz: od razu z psem będzie chodził. No, chodź, przekimaj się z tym, pogadaj ze starą, jeśli chcesz, a jutro mi odpowiesz… To szansa, nie z każdym chcą się kontaktować. Stary, jeden na stu, co ja mówię, na parę setek ma kontakt w ciągu pierwszego kwadransa! Młody, ja ci mówię – od jutra napierdalasz licencję na smoka…!
***
Kiedy zasypialiśmy w naszych jajokonach, obiecywano nam raj, ziszczone marzenie. Ogromne terytoria, mnóstwo zwierzyny, piękne krajobrazy – wizje archonta bazyleusa były więcej niż wspaniałe. Prawdziwy cud, wymodlony, wykupiony krwią samobójczych ofiar na ołtarzach starych bogów. W końcu znaleźliśmy świat, w którym mogliśmy liczyć nie tylko na przetrwanie. Nasz obecny dom wkrótce miała pożreć łakoma gwiazda, doznająca – akurat w trakcie istnienia naszego gatunku – kosmicznego wzdęcia. Miałem cichą nadzieję, że się udławi.
Przemierzyliśmy Pustkę uśpieni zimnem, w odwiecznej hibernacji – jak ongiś nasi przodkowie. Podobnie jak oni, mieliśmy objąć nową planetę we władanie. Czas i przestrzeń postanowiły jednak przypomnieć o sobie: na miejscu, kiedy opadliśmy z nieba, okazało się, że skład atmosfery uległ zmianie w trakcie naszej podróży. W połączeniu z grawitacją większą niż ta, do której przywykliśmy, oznaczało to, że nie mogliśmy osiągnąć pełnej formy i przyszło nam funkcjonować w takiej sparszywiałej, miniaturowej wręcz, o mniejszym zapotrzebowaniu na życiodajny tlen. Drugi żarcik Wszechświata był o wiele mniej zabawny – na miejscu okazało się, że jakiś gatunek dwunoga zdążył ewoluować na tyle, by zapanować w koszmarnie ogromnym stadzie nad całym globem. Przy okazji poważnie naruszył naturalny ekosystem i, co ważne, przetrzebił zwierzynę. W jej miejsce hodował własne trzody, z których wiele nie zostawiało nawet echa wspólnej myśli. Niektóre z tych zwierząt, te bardziej inteligentne, nie powiem, całkiem smaczne, ale to nie było polowanie – raczej pożeranie pozbawionej refleksji świadomości. Trudno takimi istotami nasycić smoczy głód, ale lepsze to niż nic… Wiele z nas oszalało, szukając na gwałt większego istnienia i próbując słyszobrazować się z pozostałymi przy życiu, pojedynczymi, dzikimi umysłami. Bez prawdziwych łowów, prędzej czy później, ulegali: wygłodzony daimonion przejmował nad nimi całkowitą kontrolę.
Dwunodzy oddalili się od Jestestwa tak dalece, że nie byliśmy w stanie ani ich odczytać, ani nawiązać kontaktu bardziej wyrafinowanego niż podstawowe emocje. Nie smakowali zbyt dobrze, choć trzeba przyznać, że swoją psyche potrafili nasycić smoka na długi czas. Co więcej, chyba już kiedyś przetrwali inwazję któregoś ze zrzutów Wolnych Wędrowców, bo natychmiast zaczęli nas więzić, badać, torturować, a nawet zabijać. Po raz pierwszy braliśmy udział w polowaniu nie jako myśliwi, lecz w roli zwierzyny.
Niektórzy z nas walczyli desperacko, bez szans na zwycięstwo. Inni, jak ja, postanowili udawać to, za co nas wzięły owe wyprostowane dziwolągi – drapieżniki z Pustki, bardziej skomplikowane zwierzęta, ze szczątkową inteligencją. Mieliśmy nadzieję zapewnić sobie w ten sposób czas, potrzebny do zdobycia materiału na zniesienie nowych jajokonów i opuszczenie tego przeklętego, umierającego piekła.
W dużym skrócie, biorąc pod uwagę, że dwunogi położyły łapę na większości interesującego nas budulca, oszacowałem czas, który musieliśmy przetrwać w tym udupieniu na jedno millenium, może trochę mniej. Fortel z udawaniem głupszych niż w rzeczywistości, jak dla mnie, był bardzo obiecujący. Niestety, w międzyczasie pionołazy okazały się być niezwykle pragmatyczne: zaczęły nas wyłapywać i używać do własnych celów. Miałem pecha trafić w ich sieci…
***
– Kilka podstawowych faktów, Młody. Taki smok, mimo że nie większy od owczarka, jest od niego silniejszy i szybszy. I lata, rozumiesz, coś jak mały krokodyl ze skrzydłami. No i zionie… Węch i słuch ma gorszy, wzrok o niebo lepszy. Chuj wie, jak to ustrojstwo działa, jajogłowi do dziś nie potrafią tego wytłumaczyć. Nas obchodzi, jak z gościem postępować. Moja gadzina, na ten przykład, toleruje moje futro, ale wystarczy inny smok w okolicy i dostaje kociokwiku. Dzielisz więc zadania, pies jest od tropienia i przeszukania, zatrzymania bez zabicia, czyli generalnie na ludzi, których naprawdę chcesz aresztować. Jak wypuścisz to łuskowate bydlę, to tak, jakbyś puścił czołg – zero gwarancji, że cel dożyje skucia. Smoka spuszczasz wyłącznie na innego smoka lub jeżeli ci nie zależy… Paniał?
– Takie buty… Tego pedofila ty ścigałeś?
– Daj spokój, Staszek, a co ty byś zrobił na moim miejscu? Skup się na tresurze. Gnoje szybko się uczą, przez obserwację, ale muszą, podobnie jak futra, zrozumieć, kto jest przewodnikiem, alfą. Na akcję będziesz ruszał we wdzianku pepoż, więc zaczniemy od nauczenia gościa, że wtedy jesteś nie do ruszenia. Włóż to!
– No, nie wiem…
– Nie pitol, to działa, sam to przeszedłem.
– Ty, Juras, a co one żrą?
– Wiesz co, surowiznę. Nie wiem dlaczego, ale wołowiny, drobiu i jagnięciny nie ruszają – osobliwie chętnie żrą wieprzowinę, czasem szczury, koty… Nawet bezpańskie psy. Mój Ognik wprawdzie nie rusza Kudłacza, ale to widać gołym okiem, że smok jest wyżej w hierarchii, futro się go obawia. Widziałem nawet ogłoszenie hycla ze smokiem, powiem ci, brutalny interes, ale na pewno skuteczny. Bardzo rzadko atakują ludzi bez polecenia, przynajmniej te oswojone.
– A te igły w głowie…? Jurek, kurwa, jak ja mam to włożyć? – Staszek mocował się od dłuższego czasu z ognioodpornym kombinezonem.
– Czekaj, pomogę ci… Nie mów nikomu, ale mój Ognik to jakiś pieprzony telepata. Normalnie, zawsze wiem, kiedy się wścieka lub kiedy poluje. Nazwij to przeczuciem, wiedzą, a ja ci powiem, że to zupełnie inna sprawa niż kiedy znasz swoje futro i obserwujesz jego reakcje. Tu zawsze coś mnie tak wali w potylicę najpierw… No, już. Ruszaj, wypuść go. Czekaj! Gaśnicę weź, jak rzygnie ogniem więcej niż raz, zgaś go.
– Co?!
– Normalnie, odpalasz gaśnicę w pysk… Po takim prysznicu gościu wie, kto tu rządzi. Z kosmosu czy z dupy, zasady są te same: na start ustalasz hierarchię, bez tego nie pojedziesz dalej. W razie czego, odpalę elektryczną obrożę, cholernie tego nie lubią. No, ruszaj, pokaż mu, co wart jest prawdziwy „pies”.
***
Długo nie potrafiłem pojąć, dlaczego te futrzaste, stadne drapieżniki tak łatwo podporządkowują się dwunogom. Szczerze przyznam, że to uwłaczające: gesty, głośne dźwięki, a gdy któryś jest oporny – przemoc. Nie są może najbystrzejsze, ale gdyby chciały, mogłyby samostanowić własną myślnię. Ale nie, zaprzedają się za żarcie, za dotykanie, za nędzną namiastkę polowania w postaci gonitwy za okrągłym, toczącym się przedmiotem…
Nie ukrywam, że wzbudziły moją pogardę, przynajmniej do momentu, gdy zorientowałem się, że tak naprawdę imitują część mimiki dziwolągów i dają im sygnały niewerbalne, dużo wyraźniejsze niż swoim pobratymcom. Fascynujące, to jakaś symbioza, ewolucyjne dostosowanie… Usiłuję cały czas nawiązać dyskretne połączenie z młodym dwunogiem, ale bez większych sukcesów. Wysyłam wyłącznie bardzo wyraźne sygnały, a i to ledwie zauważa. Odczyt? Bez szans, jakby go nie było w eterze. Po dłuższej obserwacji zrozumiałem, że starszy dwunóg uczy młodego – tak naprawdę nie, jak mnie zmuszać do wykonania określonych czynności, ale jak nawiązać podstawową komunikację. Bardzo podstawową.
Czworonogi musiały mieć ten sam problem co my. Oddalenie pionołazów od Jestestwa uniemożliwia przesłanie i odebranie myśli. Dochodzę do wniosku, że futrzaste drapieżniki dawno temu nauczyły dziwolągów, jak porozumiewać się bezmyślowo, przehandlowując swoją wolność za kontynuację gatunku. Zrobiły to tak, by dwunożni uwierzyli, że to oni uczą czegoś te zwierzęta. Ciekawe, ciekawe… Dlaczego czterołape postąpiły w ten sposób? Jestem w stanie je odczytać, ale ich myśli są tak boleśnie proste i nieskomplikowane, przeładowane czymś… Czymś niezrozumiałym, nielogicznym.
Początki były trudne, o mało nie zabiłem „swojego” pionołaza – usiłował mnie utopić w jakiejś pianie. Niestety, nałożyli mi coś na szyję, coś, co oślepiało niczym głosy zmarłych smoków. Przyczaiłem się więc, obserwowałem. Mam czas, dużo czasu – znajdę sposobność do ucieczki. Udaję współpracę, zbieram wiedzę. Uczą mnie, co interesujące, polowania na… inne dwunogi. Chyba byli zadowoleni, kiedy spopieliłem jakąś kukłę, ale żywą reakcję, którą nagradzają futrzaki, zaliczyłem dopiero, kiedy na określony gest obaliłem zwierzynę bez zabijania. Doprawdy, ciekawe…
Muszę wkrótce wykonać jakiś ruch. Mój daimonion krąży na obrzeżach pathos, sycząc głośno. Czuję jego głód, ochłapy prostych świadomości, zdobywane bez wysiłku, już mu nie wystarczają. Nie wiem, jak długo jeszcze będziemy mogli współistnieć bez pożerania się nawzajem… Od dawna nie ruszał na łowy, a ja przetrawiłem większość pożartych kamieni.
***
Ochrzcili gada Złotkiem, bo w świetle jarzeniówek jego łuski wyglądały jak zaśniedziały kruszec. Po pierwszym spalonym manekinie, Staszek był przerażony. Smok skradał się bezszelestnie, śledził, przyczajał, potrafił nieruchomieć w cieniu jak głaz, by zupełnie niespodziewanie uderzyć. Trzeba jednak przyznać: szybko pojął, że atak ma następować tylko na określoną komendę, czasem powinien tylko obezwładnić cel. Nie było za to mowy o jakimkolwiek posłuszeństwie czy reakcji na przywołanie, przynajmniej z początku. Dopiero wiele strzałów na elektrycznej obroży później opanował proste „Do mnie!”.
Nic jednak nie okazało się trudniejsze, niż współpraca z psem.
***
Nie rozumiem, dlaczego nie wolno mi zjeść czterołapa. Kiedy wprowadzili do gniazda drapieżnika, zwyczajnie myślałem, że chcą, bym na niego zapolował…
To było upokarzające. Ślepłem i padałem kilka razy, nim opanowałem kierujący mną daimonion. Doszedłem w końcu z nim do ładu, nie powiem, nie bez trudności – dopiero po jakimś czasie pozwolił mi odzyskać kontrolę. Czworonogi sierściuch był na uwięzi, na każdy mój ruch w stronę młodszego dwunoga reagował agresją: wydawał dźwięki, sygnalizował walkę. Daimonion słyszobraził jego gniew, bezmyślny, bezwarunkowy, istny szał – zostawił mi zmysłomgnienie. Tutejszy drapieżnik miał ogromne serce do walki, już na spokojnie zrozumiałem: bronił stada. Niby jakiego, na mój ogon?! Z pomiatającym nim dwunogiem? Ha, dobre sobie! Co za durne zwierzę…
Wielokrotnie kroiłem myślopamięć w miliony mgnień i układałem na nowo, nim pojąłem, że czworonogi są moim kluczem. Jeśli kogoś lub coś zaakceptują, dziwolągi im ufają, stają się mniej czujne. Futrzaste drapieżniki pomagają pionołazom nie oddalić się jeszcze bardziej od Jestestwa, a z kolei dwunogi…
Dwunogi zapewniały polowanie.
***
Komendant stanął obok Jerzego, za ognioodporną szybą, okalającą plac w hali treningowej. Siorbał kawę. Staszek, w nieforemnym, przeciwpożarowym kombinezonie, machnął nieregulaminowo, po czym rzucił przyniesioną przez Aresa piłką w kierunku smoka. Owczarek ruszył w pogoń, wywalając język na wierzch.
– Jak idzie? – Zagaił, między łykami, dowódca.
– Kapitalnie, panie komendancie. Świetny smok, nawiązał współpracę z psem.
– Wejdę tam czy jeszcze…?
– No, w sumie to możemy wejść. Ale z gaśnicami.
Kilka minut i całą serię sapnięć później, Jerzy i komendant dołączyli do Staszka. Smok zasyczał, rozpościerając ostrzegawczo skrzydła, lecz po uspokajającym geście Staszka, z ociąganiem, wrócił do zabawy z psem. Ares obskakiwał stwora, trzymając piłkę w zębach i powarkując radośnie. Złotko markował ataki, udając gonitwę, ale pozwalał owczarkowi uciec z zabawką.
– Mówię panu, panie komendancie – odezwał się ze źle skrywaną dumą Jurek –z tego smoka będzie niezły „pies”…
***
Czterołapiec nabrał na tyle zaufania, by zacząć słyszobrazować do mnie. To było łatwiejsze, niż myślałem.
W końcu opuściłem swoją pieczarę. Wprowadzono mnie do dziwacznego jajokonu, przebyliśmy nieznaną mi przestrzeń. Daimonion mruczał na krawędzi myślni, wibrował w pazurach, ściekał śliną z kłów… Nie mylił się. Byliśmy na polowaniu. Nie bez obawy, oddałem mu kontrolę, zostały mi tylko strzępy.
Futrzasty drapieżnik z pyskiem przy ziemi, tropiący zwierzynę.
Unoszę się nad nim. Jest ciemno.
Mała, ciemna pieczara, wyrastająca z ziemi. Tutaj, tutaj, zwierzyna! – odczytuję podekscytowanego czworonoga.
Pazurami rwę szczyt dziwnie miękkiej jaskini, poddaje się łatwo.
Dziwny zapach, ogłuszające huki, błyskają skry, w pierś coś kąsa niegroźnie. Jak młode, próbujące pierwszych zębów.
Pionołazy.
Zwierzyna! Polujemy!
Ooooch, ogień…!
Daimonion odpełza niespiesznie poza logos, syty, zostawiając w myślopamięci ostatnie zmysłomgnienia. Nie będzie mnie niepokoił przez dłuższy czas. Powoli wracam. Siedzę w rozżarzonych ruinach, na upolowanym dwunogu. Nieco dalej, czworonóg obwąchuje bezgłowe zwłoki drugiego. Czekam, na pysku czuję krew. Nadbiegają „nasze” dziwolągi. Młody, zgięty wpół, zwraca, jakby zjadł nieświeżą padlinę. Drugi poklepuje go, wydając dźwięki. Nie rozumiem, ale chyba są zadowoleni.
– Spokojnie, Stachu, przywykniesz. Tak jest lepiej. Gratuluję, sprawa zamknięta.
***
Dla sierżanta Stanisława Grabowskiego tresura smoka, a potem powstrzymanie gada przed pożarciem Aresa i nauczenie zwierząt współpracy, było chyba największym wyzwaniem w życiu. Praca szła szybko, dużo szybciej niż z samymi psami i dawała ogromną satysfakcję. Smok okazał się nader rozsądnym okazem, umiarkowanie agresywnym – żywe złoto. Po kilku akcjach w terenie, policjant musiał przyznać, że policyjny gad, do spółki z futrem, to kombinacja nie do pokonania. Aż do hyclówki.
Hyclówka. Małe, skoczne słowo, które skrywa w sobie ciężki, rozbełtany do granic możliwości burdel. Tak dyspozytorzy nazywali polowanie na bezpańskiego smoka, który wtargnął na tereny zurbanizowane. Z niewiadomego powodu gadziny ulubiły sobie jubilerów, osobliwie często zżerając kamienie szlachetne, w szczególności – diamenty. Czasami któremuś coś odbijało i zamiast kulturalnie ulotnić się po skoku, zaczynał siać popłoch, polując na ludzi i zwierzęta. Ze zrozumiałych względów, w takich przypadkach natychmiast angażowano w polowanie straż pożarną i antyterrorystów z ciężką bronią, a ludzi ewakuowano. W ten dzień Jerzy i Ognik byli w terenie, w pościgu za rabusiami. Dlatego dyżurny ściągnął Grabowskiego razem z Aresem i Złotkiem pod budynek, w którym ostatnio widziano bezpańskiego gada.
Stach stał pod furgonem, w którym cisnęli się, niczym muchy na kupie, antyterroryści. Ten zespół widział pierwszy raz. Z długą bronią, ciężko opancerzeni od stóp do głów, słowem wyekwipowani jak na wojnę, wpatrywali się w monitor taktyczny z planem sytuacyjnym. Po dłuższej chwili zwrócili na niego uwagę. Dowódca burknął:
– A ty co? Pancerz masz? To nie jest jakiś tam bandzior…
Sierżant spojrzał po sobie. Polowy, materiałowy mundur i niewielki, służbowy pistolet wyglądały nędznie w porównaniu z uzbrojeniem drużyny w wozie. Mimo to, uśmiechnął się spokojnie.
– Mam coś lepszego. Tylko ubiorę płaszczyk… Rozkaz komendanta, wziąć żywego, jeśli się da, więc przywiozłem na pace swojego smoka. Zwalczaj ogień ogniem, czy jakoś tak…
Musiał przyznać, że, nawet jeśli byli zaskoczeni, nie dali nic po sobie poznać. Potem poszło błyskawicznie: plan, Ares na przeszukaniu i wystawieniu, szyk, smok pod kontrolą do zawężenia obszaru poszukiwań, odwołanie futra, spuszczenie gada, ludzie ryzykują w ostateczności. Jak to z planami bywa, wszystko szło dobrze do momentu, gdy jednak postanowiło się spieprzyć. Plany tak już mają. Bezpański obcy wygrywał starcie ze Złotkiem, padł rozkaz zabicia. I wtedy, znikąd, wyskoczył Ares… Cel schwytano, ale trzeba było wielokrotnie razić prądem policyjnego gada, by zachować drugiego smoka przy życiu.
Cztery zastępy gasiły pożar budynku do rana.
***
Zamknij się w końcu. Jesteś tu i jeżeli nie dostosujesz się, zdechniesz. Albo cię zabiję, jak tylko mnie wypuszczą. To moje terytorium.
Zdrajca! Spróbuj tylko! Tam, na górze nieomal odebrałem ci teren łowiecki!
Och, jasne, dlatego spętali cię i uwięzili…
Wysługujesz się, gnoju, dwunogom bez myślni!
Nie chciało mi się z nim dyskutować. Niestety, umieścili go w innej pieczarze, poza zasięgiem mojego wzroku – chętnie pozwoliłbym daimonionowi dokończyć robotę. Był młody i głupi. Nie wiem, czy należy za to winić tutejszą grawitację, czy frustrację po rozwianiu pięknego marzenia o nowym domu, czy też może brak wspólnej myśli – w każdym razie, wiele z nas skarlało nie tylko fizycznie, ale i duchem. Wszyscy pożeramy pierwiastki niezbędne do złożenia jajokonu, lecz robienie tego w tak zachłanny sposób zawsze zwraca na siebie uwagę. Co z tego, że zdobył w jeden wieczór tyle budulca, co ja przez ostatnie trzy miesiące, skoro następnego dnia jego życie nie jest pewne? Szkoda, że nie pozwolili mi go zabić, pożarłbym jego żołądek i sam przetrawił materiał…
Futrzasty drapieżnik obok skomlał straszliwie. Starałem się go nie odczytywać, wciąż sygnalizował ból, strach, wzywał stado. Jakieś dziwadła opatrzyły jego ranę, ale kundel wpadł w panikę, gdy „nasz” zniknął z pola widzenia – więc przewieziono go tutaj, do gniazda i nieobcych mu dwunogów. Swoją drogą, pierwszy raz widziałem, by „nasz” pionołaz zaatakował silniejszego od siebie, bardziej ołuskowanego przedstawiciela swojego gatunku. Zdaje się, tego, który nogą kopnął rannego futrzaka w dół tej konstrukcji… No nic, „nasz” będzie miał kłopoty, z tego co myślośnię, oni ściśle przestrzegają hierarchii.
Cicho, czworonożna kupo futra, cicho! Nie wysyłaj tego tyle! Jesteś oazą spokoju, pierdolonym, białym kwiatem na tafli jeziora!
Heh, nie zrozumiał.
Przyszedł „nasz” dwunóg. Świetnie, zabierz go, ucisz…! Bo zjem, klnę się, mimo że to popsuje nasze relacje! Wariat, wszedł do gniazda bez ochronnego pancerza… Mógłbym go zabić, mógłbym teraz uciec, kto mnie powstrzyma…?
Zaraz, co on robi? Usiadł przy futrzaku. Durny kundel, cierpisz? Czemu to zrobiłeś? Wiesz przecież, że jesteśmy mocniejsi! Pionołaz dotyka zwierzę, gładzi je. Przynajmniej lament czworonoga ucichł… Zaraz, co to… „Naszemu” woda leci ze ślepi, odczytuję, słyszobrazuję i jego i rannego drapieżnika…! Jak to możliwe!? Oni, razem… Stado blisko, blisko, nie bój, my tu… Obaj! I coś jeszcze, coś potężnego, nie rozumiem tego…
Nie wiem, dlaczego to zrobiłem. Zabijcie mnie, pobratymcy, powinienem był ich spopielić i uciec. Ale kiedy otulałem skrzydłem rannego czworonoga, kiedy resztką sił polizał mnie po pysku tym cuchnącym ozorem, to było takie… Przez chwilę byliśmy w jednym Jestestwie, wszyscy: dwunóg, czworonóg i ja, w myślni tak obcej, dziwnej, nielogicznej… Tak przemożnej, że kazała mi rozgrzać część własnych kamieni i ulżyć kundlowi, w ten sam sposób, w jaki pomagamy naszym pisklętom, gdy połamią skrzydła. To było nierozsądne, cofnąłem się o dobre dwie pory roku w zapasie budulca, to był czysty idiotyzm, wariactwo…
To było dobre. Nie chciałem inaczej.