Opowiadanie napisane na konkurs magazynu Histeria, nie przyjęło się, ale nie odezwali się z oceną. Piszę tutaj żeby zobaczyć czy może udało mi się poprawić warsztat od ostatnich opowiadań.
Opowiadanie napisane na konkurs magazynu Histeria, nie przyjęło się, ale nie odezwali się z oceną. Piszę tutaj żeby zobaczyć czy może udało mi się poprawić warsztat od ostatnich opowiadań.
Początek czerwca był niezwykle upalny. Bezlitosny żar lał się z nieba. Powietrze było duszne nie tylko przez nieznośne słońce, ale i przez stada ludzi, którzy wyłazili przed blokowiska. Bartek nie znosił ludzi. Byli głośni i ciągle coś od niego chcieli. Najczęściej poniżyć, skopać, zabrać jedzenie albo pieniądze. Nie miał przyjaciół, dziewczyny, nie miał też nadziei na poprawę. Życie rysowało mu się jako jedna wielka niesprawiedliwość. Chciał być dobrym człowiekiem. Naprawdę chciał. Na początku przebaczał tym, którzy go dręczyli. Umiał kochać, czuć. Kiedyś nawet wierzył w Boga. Społeczeństwo go zniszczyło. Był tylko słabą łajzą, która nie potrafiła się obronić, na której można się bezkarnie wyżyć. Bartek chodził do liceum w jednym z wielu śląskich miast. Właśnie wracał głodny ze szkoły,
bo komuś spodobało się jego drugie śniadanie.
Ciężkie, burzowe chmury wisiały nad miastem tak nisko, że prawie dotykały dachów wysokich bloków mieszkalnych. Nawet nie zauważył, kiedy zebrało się na burzę. Nie patrzył w niebo, ani nawet przed siebie, tylko pokornie w ziemię pod swoimi stopami. Pierwsze krople deszczu przegoniły ludzi z ulic, szybko zrobiło się pusto. Czasem tylko ktoś pospiesznie maszerował gdzieś, spiesząc się, żeby zdążyć przed ulewą. Bartek wyciągnął parasol z plecaka i zwolnił trochę. Zła pogoda go cieszyła. Na ulicach było mniej ludzi, czuł się bezpieczniej. Szedł więc powoli przez osiedle wysokich, odrapanych bloków, napawając się aurą. Nagle usłyszał za sobą głos jednego ze swoich „kolegów” z klasy.
– Te, Bartek, dawaj no ten parasol! – krzyknął wysoki blondyn, Michał. Stał zaraz za nim, a obok niego Magda, jego dziewczyna. Ten moment, kiedy ktoś go zaczepiał, był najgorszy. Strach i nerwy paraliżowały go. Nie mógł z siebie wykrztusić słowa, patrzył tylko tępo
na chodnik przed sobą. Michał wyszarpnął mu parasol z ręki i, niczym prawdziwy dżentelmen, osłonił swoją dziewczynę przed coraz mocniejszym deszczem. Magda spojrzała na Bartka z pogardą.
– Łajza – rzuciła. – Dzięki za parasol, przegrywie – Po czym poszła ze swoim chłopakiem w drugą stronę. Bartek zamknął się w sobie, skulił w swoim wewnętrznym schronie. Przestał myśleć, żeby łatwiej znieść zniewagę i ból. Odnalazł tam to, co zawsze pomagało mu
w takich chwilach. Niegasnący, pielęgnowany płomyk nienawiści. Nigdy nikomu nie zrobił krzywdy, nigdy nie dawał upustu swoim uczuciom. Nawet nie płakał. Odkładał to w głowie, zawsze na dno swojej osobowości. Kiedy ktoś mu dokuczał, chował się w sobie i przybierał maskę na twarzy. Bez zająknięcia, bez słowa skargi. Jednak kiedy zostawał sam, karmił się
tą skrzętnie zbieraną nienawiścią. Wyobrażał sobie siebie, silnego i dorosłego, jak mści się
na swoich winowajcach. Zależnie od nastroju, jego fantazja wiodła go do brutalnych mordów w szale lub systematycznych tortur, trwających tygodniami. Wyobrażał sobie właśnie,
jak przywołuje piorun z nieba i zabija tego blondaska i jego dziewczynę. Jak giną nagle,
a ich dusze trafiają do piekła, gdzie ich miejsce. W zamyśleniu postrzegał świat trochę inaczej. Szczegóły i kontury rozmywały się, nie zwracał uwagi na nic. Czasem coś w cieniu się ruszało, czasem widział dziwne rzeczy, ale gdy tylko chciał się im przyjrzeć, tracił koncentrację i świat wracał do normy. Tak było i tym razem. Na ławce, kilka kroków dalej, siedziała postać przypominająca anioła. Sylwetka utkana z cienia i dymu miała ciemnosrebrne skrzydła. Bartek chciał jej się przyjrzeć, lecz nagle miraż zniknął i na ławce siedział tylko jakiś koleś w garniturze, chowając się pod czarną parasolką. Patrzył na niego, widział pewnie, jak Michał zabierał mu parasol. Bartek nagle poczuł się obserwowany, ruszył więc szybko do domu. Deszcz lał się strugami, tworząc ściany wody, jakby jeszcze pogoda chciała mu dopiec.
W domu czekał na niego opierdol od matki za zgubiony parasol, za to, że jest cały mokry
i zapowiedź, że sam będzie sobie płacił za leki. Jego obiad dostał kot. Rasowy kot perski, gruba, przekarmiona świnia, która była ważniejsza niż jedyny syn. Poszedł więc do siebie, wyciągnął książkę o tarocie i uciekł w lekturę. Interesował się okultyzmem i mistyką.
Lecz zamiast wykorzystywać ją do radzenia sobie z problemami, on używał jej do lepszego zrozumienia i pielęgnowania swoich osobistych demonów. Na razie zamkniętych głęboko
w jego własnej duszy. Głód nie dawał mu spokoju, więc oddał się medytacji. W jego wyobraźni właśnie torturował swoją nauczycielkę polskiego, która wiedziała, co się w szkole dzieje, a mimo to nie reagowała. Letni wiatr powiał mu w twarz i wyrwał z stanu skupienia. Okno było otwarte. Mechanicznie wstał je zamknąć, nie zastanawiając się nawet, kiedy je otworzył. Było juz późno, księżyc świecił jasno, oświetlając całe osiedle. W jego ponurym blasku Bartek zauważył postać stojącą na dachu sąsiedniego bloku. Miał wrażenie, że patrzy na niego. Przyjrzał się jej, lecz zanim skupił wzrok, postać rozłożyła ogromne, srebrnobiałe skrzydła i poszybowała w dół, znikając za blokami. Bartek spojrzał na zegarek, była prawie trzecia w nocy. Zawsze, kiedy widział takie zjawy, czuł się lepiej, czuł, że nie jest szalony,
że demony naprawdę istnieją i pewnego dnia pomogą mu się zemścić. Jednak to nie był demon, a te anioły nie były tu, by mu pomóc. Wiedział to. Przybyły, żeby go powstrzymać. Wmawiano mu, że nienawiść i zemsta są złe, ale on nie chciał już być dobry. Czuł, że musi coś zrobić i to szybko, bo czasu nie zostało mu dużo. Włączył komputer i przez sieć TOR wszedł na forum poświęcone rytuałom satanistycznym. W prywatnych wiadomościach znalazł to, na co czekał. Jego zwój inkantacyjny był już w umówionym na odbiór miejscu. Długo skrywany demon nienawiści rzucał się jak głodny lew w klatce. Uczucie gorąca rozpłynęło się po ciele Bartka: od środka, przez ręce i nogi, aż dotarło do palców. Wiedział, że za niedługo wymierzy sprawiedliwość tym, którzy zniszczyli w nim dobrego człowieka. Tej nocy spał dobrze, choć krótko. Śniło mu się piekło, gdzie w końcu zostanie przyjęty
z otwartymi ramionami i gdzie doczeka się szacunku.
Nazajutrz poszedł do szkoły jak co dzień. Uśmiechał się pod nosem na każdą obelgę. Wiedział, że wkrótce jego oprawcy trafią do piekła, gdzie to on będzie im wyznaczał karę. Siedział właśnie na podłodze korytarza, czekał na następną lekcję. Obok niego stało trzech chłopaków, rozmawiali o czymś z ożywieniem. Bartek podsłuchał z ciekawości.
– Kupiłem od Zielonego dobry stuff dzisiaj – odezwał się pierwszy, gruby chłopak
w markowej bluzie z kapturem, pokazując reszcie woreczek z marihuaną.
– Daj poniuchać – powiedział drugi, wziął worek do ręki, otworzył i powąchał zawartość. Rozmawiali jeszcze chwilę, zastanawiając się, czy czekać do końca lekcji i wypalić w lesie koło szkoły czy lepiej już teraz, w kiblu. Przerwał im dyrektor szkoły, pojawiając się nagle
w towarzystwie dwóch policjantów. Zabrał im towar i kazał iść do swojego gabinetu. Bartek uśmiechnął się pod nosem. Lubił, kiedy sprawiedliwość działa się sama. Jego uśmiech zauważył grubas w bluzie.
– Ty kurwo! Doniosłeś na nas! Rozpierdolę cię, słyszysz?! – wrzeszczał, kiedy policjanci na siłę prowadzili go przez korytarz. Szepty plotek błyskawicznie rozniosły się po szkole. Wkrótce już wszystkie głowy w okolicy patrzyły na siedzącego na podłodze Bartka. On już wiedział, co go spotka. Dalej uśmiechał się pod nosem. Mimo że czekało go ciężkie pobicie
i mimo, że to nie on doniósł. Napawał się myślą o chwili, w której to wszystko się skończy.
Wychodząc ze szkoły, był popychany i wyzywany. Zdążył się zamknąć w sobie, zbudować mur ochronny i uciec do swojej twierdzy. Pod szkołą był lasek w małej dolince. Rząd garaży
i gęsta roślinność na skraju skutecznie chroniły to miejsce przed spojrzeniami niepowołanych osób. Bartek próbował nie iść w tamtą stronę, ale został zmuszony. Schował się głęboko
w sobie. Wyzwiska prawie do niego nie docierały. Kątem oka dostrzegł dwie postacie stojące na dachu garaży. Obie przypominały anioły. Jedna postać miała srebrzystobiałe skrzydła, druga czerwone, jakby od krwi. Kiedy Bartek znalazł się na dole, kilka osób zaczęło
go kopać, pluć na niego i wyzywać. Miedzy nimi był Michał, któremu wiwatowała jego dziewczyna. Trwało to dobrą chwilę. Walcząc z bólem psychicznym i fizycznym, Bartek zaczął wątpić w swój plan. Te anioły nie dawały mu spokoju, prawie zaczął się modlić,
żeby tu przyleciały i mu pomogły. W końcu jeden z nich, ten z czerwonymi skrzydłami, zaczął schodzić z górki na dół. Bartek przyjrzał mu się. Im był bliżej, tym wyraźniej
go widział. Szedł w jego stronę, gniewny i groźny niczym karząca ręka Boga. Krwistoczerwone skrzydła rozłożył szeroko, w prawej ręce trzymał płonący miecz,
a w drugiej długą laskę zakończoną dużym, złotym krzyżem. Cały odziany był w płytową zbroję, która odbijała gniewne refleksy płonącego miecza. Bartek zamknął oczy. W środku umierał z bólu, poniżenia, niesprawiedliwości i niepewności, co zrobi anioł.
– Co się tu, kurwa, odpierdala! – huknął jakiś głęboki, basowy głos. Na ten dźwięk wszyscy się odsunęli i zostawili skatowanego Bartka na ziemi. Ten poczuł, że coś go podnosi brutalnie i przyciska do drzewa.
– Bujar go przecież zabije – szepnął jeden ze stojących dalej chłopaków
– Ta pizda doniosła na Serka, że ma bakę w szkole – powiedział inny. Bartek otworzył oczy. Przed sobą miał rozgniewaną twarz jednego z największych osiedlowych kiboli. Bujar był wysoki, łysy, napakowany i bezwzględny. Mimo blizn i grymasu, jego twarz zdawała się być inteligentna, a spojrzenie skrywało niesamowitą głębię. Bartek pierwszy raz od dłuższego czasu popatrzył komuś w oczy. Nagle zachowanie Bujara wydało mu się teatralne – perfekcyjnie grane, ale nieszczere. Wielki kibol, nie zastanawiając się dłużej niż sekundę, uderzył Bartka w twarz z otwartej ręki. Tak mocno, że prawie złamał mu szczękę. Przez chwilę wydawało mu się, że policzek mu odpadnie. Po jego pobitej i brudnej od błota twarzy pociekło kilka łez. Potem, jak gdyby nigdy nic, wszyscy się rozeszli, zostawiając
go płaczącego na ziemi. Zstępujący anioł wyrwał go z jego bezpiecznego fortu tylko po to, żeby dobrze odczuł cały ból. Bartek w końcu wstał, zabrał brudny plecak i poszedł do domu. Po drodze przeszedł koło paczkomatu. Wpisał kod i otworzył swoją szafkę. W środku znajdował się cylindryczny obiekt, owinięty taśmą klejącą i folią bąbelkową. Wsadził go do plecaka i poszedł do domu. Nikogo tam nie zastał, zresztą bardzo go to ucieszyło. Na stole znalazł karteczkę od mamy. „Wyjechaliśmy z ojcem na weekend, będziemy w poniedziałek. Nie zapomnij karmić kota, jak schudnie chociaż trochę, to ci urwę łeb.” Gdyby nie to,
że wszyscy dookoła tak skutecznie z niego wybijali emocje, to pewnie poczułby się urażony. Rozebrał się, wrzucił brudne ubrania do pralki. Nalał sobie wody do wanny i wszedł. Chciał się zrelaksować i odpocząć, jednak siniaki na całym ciele, ból i rozpacz nie dały mu zapomnieć o tym, jak życie go traktuje. Niesprawiedliwość i cierpienie narastały w nim jak ciśnienie w wulkanie. A co jeśli i demony mnie tak potraktują? – pomyślał. – Pewnie i one mnie będą kopać i poniżać. W końcu nie wytrzymał, wybuchnął głośnym, żałosnym płaczem. Płakał długo, dusząc się, kiedy próbował powstrzymać łzy. Siedział tak w wannie, aż woda zrobiła się lodowato zimna. Dygotał, pogrążony w apatycznym stanie. W końcu wstał, ubrał się i poszedł do swojego pokoju. Wziął karty tarota i marker i wrócił z nimi do łazienki.
Z szafki wyciągnął żyletki. Naciął sobie nadgarstek i własną krwią narysował na kafelkach duże koło. Opatrzył sobie rękę, nie chciał się jeszcze wykrwawić. Markerem wypisał kolejno nazwy dziesięciu Sefirot Cienia w koncentrycznych kręgach, coraz bliżej środka: Thamiel, Chaigidel, Sathariel, Gamchicoth, Golachab, Thagirion, Harab Serapel, Samael, Gamaliel, Nehemoth. Qliphoth – drzewo śmierci z żydowskiej mistyki – Kabały, znał na pamięć, wiedział też, co ono oznacza. Usiadł w środku i jeszcze raz zaczął studiować powiązania sefirot, które stanowiły odbicie prawdziwych boskich atutów, ich przeciwieństwo. Jego życie nie toczyło się według harmonii Drzewa Życia. Nigdy nie było jedności, zawsze był dualizm, dobro, którego oczekiwał, i zło, które otrzymywał. Tam, gdzie powinna być mądrość, było zwątpienie. W miejscu zrozumienia i jasności ukrywały się cienie.
Kiedy przebył w myślach całą drogę, przeanalizował każdy z dziesięciu mrocznych atrybutów zła, doszedł do wniosku, że wcale nie potrzebuje tego mieć fizycznie przed sobą. Posiadł zrozumienie chaosu. Sefiroty Cienia powstają, kiedy jedna z Sefirot Światła nie znajduje się w harmonii. Zburzył więc w głowie resztki harmonii i powiązań z dobrem
i porządkiem. Poczuł, jak mapa Qliphoth w jego duszy wreszcie jest kompletna. Jak energia przepływa swobodnie przez jego duszę. Zamknął oczy, przetasował karty tarota i wyłożył cztery na zaschniętą krew, którą miał przed sobą. Otworzył oczy i przeanalizował sytuację.
– Dziesięć mieczy, nadszedł moment krytyczny. Muszę coś zrobić i to szybko – mówił na głos. – Rydwan, koniec myślenia, koniec rozczulania się nad sobą. Wziąć się w garść
i zabrać, co moje. Metodą będzie Diabeł. Perfekcyjnie. A czeka mnie: Sąd. Stanę u wrót piekieł i zostanę osądzony. Wszystkie moje krzywdy, mój ból będą tam policzone. Tam moja nienawiść będzie uznana za siłę! – wykrzyczał ostatnie zdanie i wstał. Wysypał z plecaka
na podłogę zeszyty i zostawił tylko paczkę ze zwojem. Poszedł z nimi do kuchni. Na ladzie leżał gruby i leniwy kot matki. Uosobienie tego, jak bardzo w duszy jej nienawidził. Za to,
że nigdy z ojcem go nie kochali. Za to, jak go traktowali na co dzień. Za to, że inne dzieci miały normalnych rodziców. Chwycił go mocno za kark i wrzucił do plecaka, a potem szybko zapiął zamek. Kot rzucał się chwilę, ale wkrótce przestał. Później Bartek poszedł do pokoju ojca, wyciągnął z jego szuflady składany nóż i wsadził do kieszeni. Z pomieszczenia dało się wyjść na balkon. Przez duże okno balkonowe Bartek zobaczył księżyc w pełni i anioła
na dachu bloku. Anioł zatrzepotał skrzydłami, kiedy Bartek popatrzył w jego stronę. Nagle poczuł metaliczny zapach krwi. Odwrócił się. W blasku pełni wpadającej przez okno Bartek ujrzał, jak z krzyża wiszącego na ścianie cieknie krew. Z ramion i nóg metalowej figurki Chrystusa spływała żywa, gęsta krew. Strumień doszedł już do podłogi i zabarwił dywan. Bartek rzucił się do drzwi wyjściowych. Wybiegł z domu, zostawiając drzwi otwarte
na oścież. Biegł do lasu oddalonego o kilka kilometrów. Słyszał kroki i trzepot skrzydeł nad sobą. Wiedział, że nie ucieknie, lecz tym razem nie miał zamiaru poddawać się bez walki. Pędził ile sił w obolałych nogach. Dopadł w końcu granicy lasu. W jego mroku dostrzegł płonący miecz. Za sobą i przed sobą czuł obecność sił, które chciały unicestwić jego marzenie o wyzwoleniu. Wbiegł dalej do lasu. – To tylko złudzenia – myślał. – Nie ma żadnych aniołów, Boga też nie ma!
Blask pełni sprawiał, że było stosunkowo widno. Daleko od ostatnich domów, w głębi lasu, była polana. Bartek wbiegł na nią i upadł na kolana, zdyszany. Chwilę mu zajęło zanim uspokoił oddech. Daleko za sobą widział blask płonącego miecza i srebrzystych skrzydeł.
Nie ruszały się jednak. Stały w miejscu, jakby powstrzymane jakąś siłą. Bartek wyjął
z plecaka paczkę. Ręce mu się trzęsły ze stresu, jednak starał się nie uszkodzić zawartości, gdy nożem ojca ciął folię bąbelkową. Kiedy się z nią uporał, jego oczom ukazała się plastikowa tuba ze zwojem w środku. Szarpnął wieko pudełka i wyjął zwój, po czym rozłożył go na pniu powalonego drzewa. Jego oczom ukazała się skomplikowana pieczęć magiczna, złożona z trzech koncentrycznych kręgów: heptagramu, pentagramu i napisów po hebrajsku. Bartek przeczytał inkantację jeszcze raz, mimo że znał ją na pamięć.
– Anioły Cienia, wysłuchajcie mnie! – zaczął lekko drżącym głosem – Wy, którzy upadliście z woli Jahwe, przyjmijcie moją upadłą duszę – mówił już pewniej. – O wielcy władcy dziesięciu Sefirot Qliphoth, przyzywam was mocą tej świętej pieczęci! Szatanie, Adamie Belialu i Lucyferze! Wielka trójco za otchłanią, przepełnij mnie swoją energią! Astarocie, Asmodeusie, Belfegorze, Baalu, Adrammelesie, Nahemo i Lilith! Nadajcie formę tej mocy – przerwał na chwilę i wyjął rzucającego się kota z plecaka. Chwycił go za szyję, nie zwracając uwagi na to, że ten zdążył mu podrapać rękę do krwi. – Astarocie, przeciwniku miłosierdzia! Wiedz, że w moim sercu nie ma miejsca na litość. Składam ci tedy tę ofiarę, jako zapowiedź tego, co uczynię ze swoimi wrogami! – krzyknął i wbił nóż w brzuch kota,
a potem przeciągnął go w dół tak, że wypłynęły z niego flaki i krew. Kot stęknął tylko cicho
i oddał ducha. Bartek wstał z klęczek, podniósł głowę do góry i spojrzał w księżyc.
– Dokonało się! Władcy piekła, obdarzcie mnie mocą, abym mógł iść i mścić się na swoich wrogach! – krzyknął i zamknął oczy, czekając, co się stanie. Odpowiedziała mu cisza. Nie poczuł przypływu siły ani armii demonów zstępujących z nieba. Czuł jednak pewność siebie i jasność drogi przed sobą. Demon jego własnej duszy wyszedł z więzienia na jej dnie
i przepełnił go niesamowitym uczuciem. Rządza krwi nie paliła go, a ręce mu się nie trzęsły. W jego głowie nie pozostał cień zwątpienia. Wstał więc, zostawił to wszystko, jak leżało – zabrał tylko nóż. Odwrócił się i poszedł z powrotem w kierunku miasta. Nie widział już blasku aniołów. Szedł pewny tego, co chce zrobić, z zakrwawionym nożem w jednej ręce
i drugą ręką całą w jego własnej krwi. Z siniakami na całym ciele, podbitym okiem
i strzaskaną psychiką. Już go nie bolało. On w swoim umyśle już wygrał. Szedł jak zwycięzca maratonu, zmęczony, spocony, obolały, ale pewny tego, że już nikt mu nie odbierze przyjemności. Intuicja prowadziła go przez miasto, puste o tej porze nocy. Przed sobą zauważył dziewczynę niosącą swojego kompletnie pijanego chłopaka.
– Michał, kurwa, wiesz, ile ty ważysz? Ostatni raz mi się tak najebałeś! – Kiedy usłyszał znajomy głos Magdy, czuł się tak, jakby to przewidział, jakby szedł na umówione wcześniej spotkanie. Unosił się za nimi ciężki smród przepicia i papierosów. Bartek szedł spokojnie, kapiąc własną krwią na chodnik. Kiedy poszedł do nich bardzo blisko, schylił się odrobinę
i ciął Magdę pod kolanem, trochę niezdarnie, w końcu pierwszy raz zrobił komuś krzywdę. Ta upadła, krzycząc z bólu. Nagle demon w jego duszy zerwał się z ostatnich łańcuchów
i wygłodniały przepełnił ciało i umysł Bartka. Michał stoczył się na ziemię jak bezwładne zwłoki. Bartek nie słyszał już słów Magdy. Usiadł okrakiem na pijanym koledze i wbił mu nóż w brzuch. Ten stęknął z bólu i w szoku trochę otrzeźwiał. Chciał zgiąć się w pół,
lecz Bartek już zaatakował ponownie, potem jeszcze raz i jeszcze, i jeszcze. Czuł ogromną satysfakcję, odrzucał wszystko, co wiązało go z tym światem. Sięgnął do rozciętego brzucha Michała i wyjął z niego jelito. Uniósł wysoko i przeciął. Dokonało się – pomyślał.
W końcu wstał i spojrzał na ciało chłopaka. Leżał w kałuży krwi i własnych rzygów. Magda zdążyła się odczołgać, leżała na brzuchu, blada z przerażenia. Patrzyła na swojego oprawcę, jakby nie mogła nadal uwierzyć, że to ta sama osoba, którą znała. Bartek wydłubał nożem kostkę brukową z chodnika i podszedł do Magdy. Odwrócił ją na plecy i usiadł na niej.
Wziął zamach i uderzył. Magdzie udało się chwycić jego rękę i powstrzymać cios. Na jej twarzy pojawił się cień nadziei na ocalenie. Zaczęła się z nim siłować. Bartek wyrwał rękę z cegłą i wziął duży zamach. Uderzył jeszcze raz, wkładając w ten cios całą swoją nienawiść. Tym razem Magda nie była w stanie go powstrzymać i kamień roztrzaskał jej twarz.
Już pierwszy cios ją zabił, jednak Bartek bił tak długo, aż z jej głowy nie zostało nic,
w co można by uderzyć ponownie. Wstał, odzyskawszy panowanie nad sobą. Był dumny
z tego, co zrobił, zaspokojony. Nienawiść już nie zalegała na dnie jego duszy jak poczucie winy czy skrywany sekret. Teraz przepełniała go całego. Za krzywdy, jakie mu wyrządzono, Bartek stał się nienawiścią, był wcieleniem zemsty. Nawet jeśli chwilowo zaspokojonym,
to wciąż był demonem. Znajdował się na osiedlowym chodniku, między trupami dwojga nastolatków. Obejrzał się. Za nim stały dwa anioły: jeden ze srebrnymi skrzydłami, drugi
z krwistymi. Uśmiechnął się do nich tylko i spojrzał z powrotem na trupy. Zobaczył, że znad ciała Magdy wstaje widmowa, naga kobieta z ogromnym wężem owiniętym wokół szyi
i ramion.
– Witaj, moje dziecko – przemówiła. – Jestem Lilith i zabiorę cię tam, gdzie twój dom. Chodź – powiedziała i wyciągnęła do niego rękę. Bartek chciał już jej dotknąć, lecz nagle ona drugą ręką wbiła długi pazur w jego klatkę piersiową. Bartek padł na twarz.
Dwóch mężczyzn stało kilka metrów od tej sceny. Wysoki, łysy dresiarz i blondyn
w garniturze, trzymający w ręku pistolet z tłumikiem.
– Dla niego trud skończony – powiedział ten elegantszy.
– Muszę ci przyznać, Marek, że narobiliśmy takiego burdelu, że biskupa krew zaleje, jak się dowie – odpowiedział dresiarz, chichocząc.
– Wiem, może w końcu zda sobie sprawę z półświatka satanistycznego. Głupi, stary cap. Myśli, że dostęp do pewnych mocy mają tylko nieliczni wybrani. Mało brakowało, a ten gówniarz naprawdę otworzyłby portal i przyzwał demona.
– Dobra, spadamy, policja już tu prawie jest – odparł dresiarz, po czym obaj rozłożyli ogromne, pierzaste skrzydła i odlecieli na dach bloku obserwować, co się będzie działo dalej.
Przeczytałam bez specjalnego bólu, ale też bez entuzjazmu, bo jakoś mnie nie ujęło to opowiadanie. Właściwie trudno powiedzieć dlaczego. Pierwsza część jest lepsza, opis gnębionego nastolatka nawet trafił mi do przekonania. Natomiast druga część niespecjalnie mi podpasowała. Nie udało Ci się zagrać na właściwych strunach. A końcówka zupełnie do mnie nie trafiła: anioły/demony, które gadają o biskupie?
Wykonanie też niestety nie najlepsze.
Aha, masz gdzieś w tekście orta: rządze – powinny być żądze
"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.
Wykonanie takie sobie z jakiś szczególnych względów?
Nie ukrywam że to nie jest najbardziej błyskotliwe i głębokie opowiadanie ever, próbuję się z różnymi stylami i różnie mi to wychodzi :P
Będę wdzięczny za każdy konstruktywny komentarz, staram się pisać lepiej z każdym kolejnym opowiadaniem.
Uch, ducha można wyzionąć.
Co by tu…
Język. Wydaje mi się taki poprawny, ale cały czas monotonny, narracja nuży przez to i usypia – jak pociąg na szynach, stuk-stuk, stuk-stuk…
Fabuła – aż zacytuję: “jak ja, k…, nie znoszę niedzielnych satanistów” (Spawn). Naiwna, oparta na toposach, prowadząca do przeciętnej jatki. Bohater ani nie budzi współczucia, ani nie odstręcza, ot, taki pierdoła. Motyw złośliwych aniołów zbyt mało wyjaśniony, więc nie kolei się z resztą tekstu: co i po co robią? Czemu robią na złość biskupowi? Czy wydra wygra? Chodźcie do mnie, moje mięciusie łotdefaczki… :-)
"Świryb" (Bailout) | "Fisholof." (Cień Burzy) | "Wiesz, jesteś jak brud i zarazki dla malucha... niby syf, ale jak dzieciaka uodparnia... :D" (Emelkali)
Spodziewałam się horroru, a przeczytałam monotonną relację o niedoli chłopaka doświadczającego okrucieństwa ze strony szkolnych kolegów i własnych rodziców, chłopaka uskuteczniającego praktyki satanistyczne i krwawo mszczącego się na niedawnych oprawcach. Horroru nie znalazłam. :(
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.