“Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek” (sygnał do wszystkich okrętów, podniesiony na „Victory” przed rozpoczęciem bitwy obok przylądka Trafalgar)
– Lady Hamilton jest uznaną, szanowaną kochanką admirała Nelsona, a nie żadną tam tancerką, nabierającą ciała modelką czy też zwykłą metresą. – Jarvis wydał z siebie odgłos, przypominający końskie parsknięcie. – Na Boga, Barrow, pamiętaj o tym. Wszyscy wiedzą, że Horry ostatnio kupił jej dom w Merton Place. Dał swoje nazwisko niedawno urodzonej córce.
Pierwszy lord Admiralicji, stękając, poprawił się w fotelu.
– Przeklęta podagra. – Syknął z bólu. – Panie Barrow, będę wdzięczny, jeżeli podsunie pan ten wyścielany stołek.
Gruby palec wskazał dość wysoki puf, stojący obok wielkiego biurka z mahoniu.
William Barrow, sekretarz Admiralicji, w milczeniu spełnił prośbę.
– Łaskawie podnieś jeszcze moją lewą nogę i delikatnie ułóż na tym małym katafalku dla stetryczałych łydek dowódcy wielu okrętów liniowych. – Jarvis machnął ręką. – Powiem ci, Barrow, że gdybym wiedział, co mnie czeka na stare lata, nigdy nie zaciągnąłbym się do floty. Łamiąca moje cielsko podagra to wynik ciągłego kontaktu ze słoną wodą. Tylko nie mów, że jest inaczej.
Brwi Barrowa uniosły się nieznacznie. John Jarvis, teraz hrabia i lord St. Vincent, par Anglii, dożywotni członek parlamentu, nie powinien narzekać na swój los. Właściwie, sądził sekretarz, pierwszy lord Admiralicji mógłby się martwić jedynie tym, że nie posiada Orderu Łaźni, tak jak jego dawny podkomendny, wiceadmirał Nelson. Do tej pory Jarvis zresztą nigdy tego nie czynił. Nie roztkliwiał się nad sobą.
W milczeniu spełnił kolejną prośbę człowieka, kierującego flotą, pływającą po morzach i oceanach całego świata. Jarvis prawie cale życie spędził na okrętach wojennych, częstokroć wpatrując się w paszcze ciężkich armat, wypluwających w salwach burtowych pocisk za pociskiem. Z pokładu rufowego spoglądał na francuskich lub hiszpańskich żołnierzy piechoty morskiej, celujących w jego kierunku. Wykonanie życzenia admirała nie uwłaczało godności Barrowa – wyświadczał po prostu drobną przysługę schorowanemu bohaterowi zmagań ze śmiertelnym wrogiem Anglii.
Sekretarz doszedł do wniosku, że reumatyczne dolegliwości muszą być wyjątkowo silne, jeżeli Jarvis o nich wspomniał. Przez chwilę zastanawiał się, czy warto dzisiaj poruszyć sprawę, męczącą jego umysł od ponad dwóch miesięcy.
Zdecydował, że tak. Sprawa stawała się ważna, bardzo ważna. Barrow wiedział, że nie może dłużej czekać. Zresztą, oględnie napomknął już o niej, prześmiewczo wspominając lady Hamilton. Uczynił tak w pełni świadomie. Niezależnie od humoru Jarvisa, nadszedł czas, aby Pierwszy Lord Admiralicji poznał prawdę.
Admirał niecierpliwym gestem poprawił starą, przekrzywioną perukę z końskiego włosia. Mimo delikatnych namów, za nic nie chciał jej zmienić. Uważał, że i tak uczynił wielkie ustępstwo, godząc się ją nosić. Tego wymagała urzędowa etykieta i lord St. Vincent musiał się jej podporządkować. Lecz teraz zdążył się już przyzwyczaić do nielubianego nakrycia głowy. Za nic w świecie nie chciał go zmienić na bardziej modne. Wszelkie sugestie w tej sprawie zbywał pogardliwym fukaniem.
Niebieskie oczy Jarvisa z uwagą studiowały kolejne pismo, wyjęte z teczki Barrowa – zamówienie na budowę dziesięciu wielkich fregat, wzorowanych na jednostkach francuskich. Lord St. Vincent starannie, bez słowa, podpisał dokument. Sprawę wielokrotnie omawiano i nie budziła wątpliwości.
Anglia tonęła w długach, lecz parlament wyasygnował dodatkowe środki na nowe okręty. Brytyjczycy musieli mieć przewagę na morzu i nawet opozycja nie miała w tej sprawie cienia wątpliwości.
Mowa lorda St. Vincent w Izbie Gmin przeważyła szalę.
– Dopilnuj, Barrow, aby szkutnicy użyli dobrze przesezonowanego i należycie wyschniętego drewna. – Jarvis zmarszczył nos. – Nie chcę, aby kadłuby piły wodę jak gąbki. To długa wojna. Te okręty mogą być potrzebne przez wiele lat.
– Oczywiście, sir. – Barrow uśmiechnął się lekko. – Wydałem już odpowiednie rozkazy.
Pierwszy Lord Admiralicji podpisywał teraz polecenia dla pozostałych komisarzy floty, zajmujących się sprawami szczegółowymi. Nakazywały one odtworzenie zapasów dębiny, odlanie nowych kotwic i dział, zakupienie lin, żagli, okuć, łańcuchów, gwoździ, beczek, płatów blachy miedzianej odpowiedniej grubości. Zlecały zwiększenie produkcji sucharów i solonej wieprzowiny w beczkach, stałego pokarmu załóg królewskiej marynarki wojennej. Przypominały o obowiązku nadzoru nad budową okrętów i baczeniu, czy wszystko jest tak, jak życzy sobie i za co płaci Admiralicja.
Każdy podpis Jarvisa na starannie wykaligrafowanym dokumencie, zatytułowanym ceremonialnie „Niniejszym prosi się Pana i nakazuje” uruchamiał skomplikowaną maszynerię, obejmującą niemal cały świat. Drwale w dalekiej Karelii, władztwie rosyjskiego cara, nie przypuszczali nawet, że niebawem znajdą zatrudnienie, a wielowiekowe dęby legną pod ciosami ich toporów. Agenci handlowi, posługując się szablonami, sprawdzą, czy grube konary mają właściwe kształty i nadają się na krzywulce, niezbędne przy formowaniu wręg i podłużników kadłubów. Polecą je obciąć i starannie zabezpieczyć. Na zachętę sypną nieco grosza, i tak wliczonego w cenę nowej fregaty.
Jarvis wiedział, że ambasador Anglii w Sankt – Petersburgu uczyni wszystko, co możliwe, aby odrębne kontrakty zostały szybko zawarte. Wiele sztuk złota przejdzie przy tym z rąk do rąk, lecz konwoje drewnowców przewiozą w przyszłym roku wielkie, grube pnie do Portsmouth.
Dokument za dokumentem, każdy sporządzony w dwóch egzemplarzach, w milczeniu wędrował do teczki Barrowa.
Admirał przed podpisaniem kreślił na jednym z nich ceremonialny zwrot „Pański posłuszny sługa”. Skryba Admiralicji starannie wykaligrafował na każdym piśmie pełne brzmienie urzędu, piastowanego przez zwycięzcę bitwy obok przylądka Saint Vincent. Papiery bez tego dopisku stawały się kopiami, odkładanymi przez Barrowa na bok.
W końcu sekretarz opróżnił teczkę. Jarvis westchnął z ulgą. Pozostawał do załatwienie drugi zestaw, wyglądający znacznie skromniej.
– Sir, nie powiedziałem, że lady Hamilton jest zwykłą kochanicą admirała Nelsona. – Barrow posypał miałkim, suchym piaskiem ostatni dokument zaparafowany przez pierwszego lorda Admiralicji. – Nadmieniłem tylko, że nasza nadzieja, bożyszcze Anglii i najlepszy dowódca morski nadal traktuje ją niezwykle czułe, troskliwie, jak niedawno poznaną, czarującą kochankę, pomimo tego, że nieco przytyła. Zostałem źle zrozumiany, milordzie. Nadmienię jeszcze, że przed chwilą słyszałem mowę w jej obronie, wygłoszoną przez człowieka znakomicie znającego Nelsona.
Sekretarz uśmiechnął się w duchu. Krytyczne, rzucone mimochodem słowa o długoletniej przyjaciółce Nelsona odniosły spodziewany skutek. Uczynił pierwszy krok w przedstawieniu skrywanej do dzisiaj sprawy. Uznał, że należy kontynuować.
– Lady Emma Hamilton jest dla niego wszystkim – ciągnął, delikatnie zdmuchując piasek na podłogę. – Ich związek uczuciowy w niczym się nie zmienił, przeciwnie, nabrał intensywności. To silna namiętność dwóch osób, czule się kochających i niemogących bez siebie żyć. Przynajmniej do pewnego czasu tak to pojmowali i sprawiało im to radość. Sytuacja uległa teraz zmianie. Obawiam się, że zmiana może okazać się radykalna.
Lord St. Vincent chrząknął niezobowiązująco. Ostrożnie poprawił ułożenie ciała w fotelu.
– Kobiety! – Machnął ręką. – Emma winna się cieszyć, że Horry nadal jest w niej zadurzony po uszy. Nie jest już taka młoda.
Sekretarz w milczeniu pokiwał głową. Najtrudniejszą część dzisiejszej wizyty u Jarvisa zostawił na koniec. Wzmianka o uczuciach lady Hamilton miała być tylko przygrywką do przedstawienia problemu, mającego, zdaniem Barrowa, kluczowe znaczenie do dalszych losów wojny.
Mały arkusz lichego papieru, położony teraz na biurku, wcześniej spoczywał na wierzchu parunastu kartek z drugiego pakietu.
– Prośba o ułaskawienie? – Jarvis z uwagą studiował petycję, napisaną kaligrafowanymi literami. – Piękny charakter pisma.
– Apelacja Jacka Fincha, fałszerza kwitów depozytowych floty. Syn pastora, niestety, zszedł na złą drogę. Swego czasu pracował dla nas, z doskonałymi efektami. – Barrow zmrużył oczy. – Sąd Admiralicji skazał go na powieszenie. To przestępstwo staje się częste. Nie możemy dalej pobłażać temu procederowi. Rekomenduję jednak przychylne rozpatrzenie błagania Fincha, z uwagi na dawne zasługi. Nie został skazany za zabójstwo, więc zmiana wyroku jest możliwa.
– Egzekucja zostałby wykonana na lądzie? – Jarvis umoczył czubek gęsiego pióra w kałamarzu. – Chłop ma szczęście, że nie powiesiliby go na noku rei, jak to jest w zwyczaju na morzu. Ułaskawię tego Fincha, Barrow, tym bardziej, że wstawiasz się za nim. Wyląduje na pokładzie jakiegoś okrętu Royal Navy i odkupi winy. Każdy nowy marynarz nam się przyda.
Mocno dociskając pióro do papieru, lord St. Vincent napisał na prośbie „Ułaskawiam. Wcielić do floty – jako prostego marynarza”.
– Sir, prosiłbym o przekazanie Fincha na jakiś czas do mojej dyspozycji. – Barrow ostrożnie wziął do ręki dokument. Inkaust schnął dość długo, a w miseczce zabrakło piasku. – To wiąże się ze sprawą lady Hamilton i admirała Nelsona.
Jarvis spojrzał uważnie na sekretarz. Stękając, przesunął nogę na stołku.
– O cóż chodzi, Williamie Barrow? – Głos szefa Admiralicji zabrzmiał twardo. – Nie znam żadnej sprawy związanej z Horrym i jego piękną kobietą, mogącą przykuć uwagę komisarzy floty. Kochają się, to wszystko. Dopóki ich miłość nie wpływa na wykonywanie przez Nelsona jego obowiązków, to uczucie nie ma żadnego znaczenia.
Jarvis sapnął.
– Podobno stale pisują do siebie listy – kontynuował rozbawionym tonem. – Dość niewinna rozrywka. Doskonale ją rozumiem, tym bardziej, że teraz pozostają w znacznym oddaleniu od siebie. Jakbyś popływał parę miesięcy po morzu, nie stawiając stopy na lądzie, zrozumiałbyś, co oznacza przybycie zaopatrzeniowego brygu czy szkunera, przy okazji przewożącego pocztę.
– Idzie o niezwykle doniosłą kwestię, sir. – Barrow zabębnił palcami po gładkim jak lustro blacie biurka. Nadszedł czas, żeby bez ogródek wyjawić zamysł, mogący spowodować upadek jego kariery. Sekretarz sądził jednak, że jest to jedyne wyjście z sytuacji, napawającej go coraz większym niepokojem. Ciągnął śmiało dalej. – Zamierzam zacząć fałszować listy lady Hamilton do admirała Nelsona. Dokładniej rzecz ujmując, zlecić komuś pisanie ich we właściwym duchu. Nie wykluczam, że będę musiał podobnie postąpić z listami lorda Nelsona. Nie wiem jeszcze, komu zlecę to zadanie. Rozważam kilka kandydatur.
Sekretarz zamilkł na chwilę.
– Wiem jednak, że Jack Finch wykona je doskonale. To prawie genialny fałszerz. Jeżeli tego nie uczynię – wypowiadając kolejne zdania, Barrow patrzył wprost w oczy admirała – Nelson może wystąpić z floty. Wystąpić z rezygnacją, aby ułożyć sprawy z lady Hamilton.
Twarz Jarvisa wyrażała tylko jedno uczucie – osłupienie. Tępym wzrokiem wpatrywał się w sekretarza.
– Wtedy… – Barrow zagryzł wargi. Wahał się, czy dokończyć zdanie. W końcu je wypowiedział. – Wtedy możemy przegrać wojnę. Jest wielce prawdopodobne, że bez Nelsona nie damy sobie rady.
Doświadczenie Jarvisa pomogło mu szybko się opanować. Dowódcy i oficerowie Royal Navy wielokrotnie spotykali się z nietypowymi sytuacjami. Musieli umieć je rozwiązywać, i to właściwie, a zarazem skutecznie.
– Załatwmy najpierw resztę spraw – przemówił spokojnym, chłodnym tonem. – Widzę, że pozostało ich niewiele.
Wyciągnął rękę w stronę sekretarza, gotów odebrać kolejne pismo.
– Oczywiście, sir. – Barrow podał od razu plik dokumentów. Pozostawił tylko jeden. – Przeniesienia. Kilka awansów na stopień mianowanego kapitana, sir. To znani dowódcy, rokujący spore nadzieje. Jednakże przy okazji poproszę, aby dalszą część rozmowy traktować poufnie, milordzie. Nalegam na to.
Jarvis ponownie sapnął, tym razem z irytacją, nic jednak nie powiedział. Podpisywanie „spraw różnych” poszło w piorunującym tempie.
– Mów! – Jarvis ograniczył się do wypowiedzenia tylko jednego słowa. Oparł dłonie na biurku, wpatrując się uważnie w twarz Barrowa
– George Fitzpatrick, pułkownik, z irlandzkiej gałęzi znanego rodu. – Sekretarz zmrużył oczy. – Jedyny syn bardzo majętnego landlorda. Młody, inteligentny i przystojny. Od dłuższego czasu spotyka się z lady Hamilton. Jest nim zachwycona. Zaczyna pisać do lorda Nelsona coraz bardziej chłodne i zdawkowe listy. Coraz krótsze i coraz bardziej banalne. Parę razy wspomniała nawet o znajomości z Fitzpatrickiem, dość oszczędnie, lecz z wystarczająco pochlebną nutą zachwytu, żeby admirał wpadł w wściekłość.
– Po prostu Fitzpatrick zawrócił jej w głowie – kąśliwym tonem zauważył Jarvis. – To się przecież zdarza, nawet, powiedzmy to tak, w rodzinach admirałów, nie mówiąc o innych. Nic wielkiego.
– Nie stanowiłoby to problemu, gdyby nie fakt, że lord Nelson zaczyna się obawiać rozpadu tego dotychczas tak silnego związku – odparował Barrow. – W kolejnych listach dyskretnie dał wyraz zaniepokojeniu, w trzech ostatnich wyraźnie. Nelson kocha lady Hamilton. Jest gotów prawie na wszystko, aby uczucie przetrwało.
Zamilkł na chwilę.
– Rozważa rezygnację i wystąpienie z floty – ciągnął spokojnym tonem. – Zwierzył się z tego Hardy’emu, dowódcy „Victory”. Hardy oczywiście natychmiast nas o tym poinformował. Dysponuję jego raportem.
Palec Barrowa uderzył lekko w okładkę teczki, nadal leżącej na biurku. Sekretarz wyjął ostatnie pismo i podał admirałowi.
– Wiem, kto jest kapitanem flagowca Nelsona – poirytowanym tonem zauważył Jarvis, studiując uważnie dokument.
– Powtórzę, sir. – Teraz Barrow chrząknął głośno. Nie zwrócił uwagi na słowa lorda St. Vincent. – Admirał Nelson jest już prawie gotów, aby odejść. Bez niego możemy sobie nie dać rady. Dumna Anglia stanie się satelitą krwawego, napoleońskiego cesarstwa. Musimy uczynić wszystko, żeby temu zapobiec. Użyć wszelkich, możliwych środków, aby zatrzymać Nelsona we flocie.
***
– Puree z ziemniaków, wołowina i kapusta z grochem. Do tego półkwaterek dobrze wystudzonego guinnessa. Potem, dziecko, poproszę o przypalenie cygara w kuchni.
Garkuchnia nie należała do najlepszych, oferowała proste jedzenie, przeważali klienci z gminu – woźnice, stangreci, młode służące pośledniejszych urzędników – lecz Foster chciał w końcu napchać sobie brzuch. Bywał tu już od dłuższego czasu, jeżeli wpadł mu jakiś grosz, w głębi ducha przyznając, że jedzenie jest całkiem smaczne.
John Foster czuł się bosko. Twarda krągłość koron mile obciążała kieszeń surduta. Uregulował czynsz za nędzny pokój pod dachem kamienicy pani Forbes. Zalegał z opłatą już od trzech miesięcy. Nawet najlepsze, najbardziej wystudiowane i przekonywające mowy Fostera nie odwiodłyby gospodyni od zajęcia jego kuferka z odzieżą i rzeczami osobistymi. Musiał się liczyć z tym, że niebawem zostanie po prostu wyrzucony na bruk, a podniszczona skrzynka wraz z zawartością przepadnie. Straci też ukochane książki Miltona i Drydena, tomiki poezji i powieść z czasów walk Lancasterów z Yorkami, pisaną od prawie dwóch lat.
Foster nie po raz pierwszy znalazł się pod ścianą. Zastawił już wcześniej w lombardzie złoty zegarek, kilka pierścieni, a nawet najlepszy frak i kapelusz. Otrzymana od lichwiarza sumka poszła na spłatę starych długów. Tylko krok dzielił go od stoczenia się na dno.
Nie miał przyjaciół. Ostatnia kochanka, Judy Brown, porzuciła go dla porucznika królewskiej gwardii pieszej, dającego jej całkiem przyzwoite utrzymanie. Oficer szczycił się tym, że jest młodszym synem jakiegoś barona, nosi piękne nazwisko, a w armii czeka go świetna kariera. Judy urządziła Fosterowi gorące i długie pożegnanie, na zakończenia wręczając kilkanaście srebrnych monet, część daru otrzymanego od nowego przyjaciela – na pamiątkę, jak to określiła, „naszej wielkiej miłości”. Zakazała jednak jakichkolwiek dalszych kontaktów. Foster ją rozumiał – Judy emanowała temperamentem i urokiem młodości, a pensja wydzielana porucznikowi przez dobrotliwego ojca pozwalała dostatnio żyć. Dobrze też wiedział, że „pamiątka wielkiej miłości” to w istocie rzeczy zapłata za to, że będzie milczał i nie opowiadał nikomu o dawnej znajomości. Przyjął dar bez żenady, ale nie mógł się przemóc, aby poprosić byłą towarzyszkę szalonych eskapad o ponowne wsparcie finansowe.
Po stracie kochanki Foster miał wyłącznie liczne grono znajomych. Los Johna obchodził ich tyle, co zeszłoroczny śnieg na szczytach gór Szkocji. Kilka dni dłużej, a musiałby szukać pracy w dokach albo zacząć żebrać – ze wszelkimi tego konsekwencjami. Zdawał sobie sprawę, że z tego upadku mógłby się już nie podnieść.
Pomógł przypadek, i powtarzający się, szczęśliwy układ kart.
Foster dobrze grał w wista. Często, jeżeli siadając do stolika miał wenę, oceniał, że zdarza mu się grywać fenomenalnie. Odwiedzał klub na West Endzie, jedno z licznych przytulisk wielbicieli hazardowych rozrywek. W pierwszej sali siadywali gracze w wista, toczący rober za robrem walkę w grze o niskie stawki. W drugiej królowały faraon, kości i nieczęsto spotykana ruletka. Tutaj z rąk do rąk przechodziły zwitki papierowych funtów, a często rodowe sygnety, złote zegarki i naszyjniki z drogich kamieni.
Zastawił ostatni cenny przedmiot, będący w jego posiadaniu – pierścionek zmarłej matki, choć przysięgał sobie, że nigdy tego nie uczyni. Starczyło na kupno kilku miedzianych żetonów. Postawił wszystko na pojedynczy numer. I wygrał. A potem miał szczęśliwą passę w faraonie. Wychodząc z sali, cały zlany potem, czuł w wewnętrznej kieszeni kamizeli przyjemny ucisk sporego zwitka pięciofuntowych banknotów – dla Fostera malej fortuny.
W przejściu spotkał znajomego, Francisa Smitha, młodego poborcę podatkowego. Smith, dowiedziawszy się, że Foster para się dziennikarstwem, poprosił go kiedyś o pomoc w napisaniu kilku listów do córki jakiegoś drobnego właściciela ziemskiego. Urzędnik skarbowy szukał kandydatki na żonę. Człowiek o tak pospolitym nazwisku i zajęciu musiał się czymś wykazać, żeby zainteresować swoją osobą córkę, jakby nie było, dziedzica.
Foster wypytał dokładnie Smitha o charakter ich stosunków. Napisał kilka listów. Francis oniemiał, czytając je. Hojnie sypnął wtedy szylingami. Taką samą prośbę powtórzył w klubie. Znajomość się rozwijała, lecz, jak wyjaśnił młody poborca, należałoby ją utrwalać.
Foster pociągnął łyk chłodnego piwa. Smakowało wybornie. Doszedł do wniosku, że życie jest jednak piękne.
Powrócił do wspomnień wczorajszego wieczoru.
Na stoliku przy wyjściu napisał od ręki sześć kolejnych listów, czułych, oszczędnych w stylu, a jednak pulsujących wyrazistą nutą miłości. Leżała tam ryza papieru, kałamarz i dobre, indycze pióra. Często z nich korzystano, sporządzając weksle i potwierdzenie zobowiązań finansowych w przypadku przegranej. Kartki papieru wypełniły zwierzenia, opisy stanu uczuć, wyrażających radość z powodu możliwością spotykania się z córką pana niewielkiej posiadłości, zachwyt nad jej charakterem i pięknem postaci. Foster czuł podniecenie wygraną i odmianą losu – i przypływ literackiego natchnienia. Piegowata, nijaka twarz młodego Smitha pałała wzruszeniem, kiedy czytał listy Fostera.
Bez słowa uścisnął mu mocno dłoń. Dwa kolejne banknoty, wyjątkowo znaczna zapłata, trafiły do wewnętrznej kieszeni zwierzchniego okrycia. Foster nie zastanawiał się, skąd Francis ma pieniądze. Sądził, że młody poborca w porywie zadowolenia pozbył się karcianej wygranej.
Porucznik marynarki wojennej i dwóch młodych midszypmenów, kandydatów na oficerów, zajęli sąsiedni stolik. Chuda dziewczynina w lichej sukience, z burzą niesfornie układających się włosów na głowie, natychmiast do nich podeszła.
– Mamy całkiem niedawno wyciągnięte z kopca kartofelki, sir – mówiła z przejęciem. – Dobre kotleciki siekane. Naprawdę dobre, świeżutkie mięso, sir. Polejemy wszystko sosikiem z masełka, sir. Nałoży się sporo drobno pociętego, cebulowego szczypiorku, sir. Trochę go jeszcze zostało. Lepiej smakuje od czosnkowego. Do tego świeżo gotowana, dobrze przechowywana kapusta. Będzie smakować, sir. Wszystko dla chłopaków z marynarki wojennej, sir.
Wielkie oczy w chudej twarzy z uwielbieniem wpatrywały się w opaloną twarz młodego porucznika. Policzek przecinała dobrze już wygojona szrama, może blizna po ciosie kordem, a może tylko ślad po niespodziewanym zetknięciu z nagle zwolnioną talią okrętową.
Oficer z zadowoleniem pokiwał głową.
– Przypalisz w końcu to cygaro? – Foster pociągnął następny łyk piwa. Smak guinnesa i tytoniowego dymu stanowiłby doskonałe ukoronowanie sutego posiłku, pierwszego od kilku dni.
– Poczekaj se pan chwilkę – gburowato odpowiedziała służąca. – Oni strzegą nas przed Bonapartusiem.
Wiotka ręka wyciągnęła się w stronę trzech młodych mężczyzn.
– Dzięki nim – w głosie dziewczyny zabrzmiało uniesienie – Bonapartuś nie ustawi gilotynki przed pałacem Buckingham i nie skróci dobrego króla Jerzego o głowę. Oby Bóg błogosławił królowi i admirałowi Nelsonowi. Chłopaki z marynarki pod wodzą sir Horatia dadzą se radę z Francuzikami, bądź pan tego pewny. Musisz pan się wstrzymać z paleniem, oni mają pierwszeństwo.
Nie czekając na odpowiedź, pobiegła w stronę kuchni.
Foster wzruszył ramionami. Wyglądało na to, że będzie musiał sam pofatygować się tam, gdzie udała się obsługująca gości dziewczyna.
Nie czuł gniewu, tylko zadowolenie. Frazesu o gilotynie przed królewską siedzibą, wypowiedziany z przejęciem przez służącą, użył w jednym a artykułów w „Naval Chronicle”. Wyglądało na to, że wszyscy zaczynają się nim posługiwać.
Powoli dopił resztę piwa.
Uśmiechnął się sam do siebie. Coś mu jeszcze przyszło do głowy.
Dawno nie odwiedzał gmachu Admiralicji. Dostawał lichutką pensyjkę z „Naval Chronicle” za solenne opisywanie zwycięskich starć z francuskimi okrętami korsarskimi, polującymi na statki handlowe i pompatyczne sprawozdania z zawinięcia do portu konwojów Kompanii Wschodnioindyjskiej. Czasami wpadał mu do kieszeni niezły grosz za zredagowanie obwieszczenia, odezwy, opisu znaczniejszego starcia fregat i korwet. Gazeta drukowała raporty kapitanów, lecz czytelnicy woleli bardziej udramatyzowane, pełne życia dziennikarskie relacje.
Kilku urzędnikom pomógł w napisaniu listów do kobiet ich życia i być może poproszą o sporządzenie następnych. Nie powinien zaniedbywać źródła niewielkich, lecz stałych dochodów. Mógł przecież otrzymać nowe zlecenie.
Foster doszedł do wniosku, że paleniem cygara może się rozkoszować po drodze, a mała przechadzka całkiem dobrze mu zrobi.
Raźno ruszył w stronę budynku przy ulicy Whitehall.
Nadal przepełniała go radość. Teraz, kiedy los się nagle odmienił, będzie mógł wieczorami usiąść do pisania powieści o wojnie Dwóch Róż. W końcu kupi porządne, grube świece. Oczy przestaną łzawić, zmęczone nikłym płomykiem nędznej łojówki. Będzie mógł skupić się tylko na tekście.
Najbardziej cieszyła Fostera myśl, że funduszów wystarczy na długo. Praca przy ukochanym utworze powinna teraz pójść sprawnie.
***
– Ilu ludzi będzie wiedzieć wszystko? – Jarvis z namysłem podrapał się po brodzie.
– Nie więcej niż pięciu, co najwyżej sześciu, sir – bez wahania odpowiedział Barrow. – Nas dwóch. Finch, bo on będzie na nowo pisał listy. Oczywiście człowiek układający ich treść. W sumie – cztery osoby. Zakładam jednak, że może będziemy musieli poszukać nowego literata, jeżeli próby pierwszego okażą się niezadowalające. Dopuszczam możliwość dwukrotnej wymiany, potem będziemy musieli zrezygnować, bo krąg wtajemniczonych za bardzo się rozszerzy.
Admirał St. Vincent z roztargnieniem pokiwał głową. Widać było, że jego umysł systematycznie przetrawia wszystko to, co podczas długiej rozmowy wyłożył sekretarz Admiralicji. Chciał poznać więcej szczegółów, odkładając chwilę podjęcia decyzji.
– Chyba jednak więcej… – Jarvis chrząknął. – Ktoś musi przejmować te bajdurzenia dwojga kochanków, nadal traktujących się jak Romeo i Julia, usuwać pieczęcie, lakować nowe listy, ekspediować.
– Nie, sir. – Sekretarz pokręcił głową. – Ci ludzie nic nie będą wiedzieć. My i tak już czytamy listy Nelsona, o czym kiedyś już wspomniałem, sir, choć do tej pory nie czytaliśmy listów lady Hamilton. – Zmrużył oczy. – Chodzi o sprawy bezpieczeństwa. Admirał Nelson sporo pisze o swoich planach, posunięciach, przemyśleniach. Chciałem wiedzieć, czy nie za dużo, bo kobiety często bywają gadatliwe, a domyślamy się obecności kilku agentów korsykańskiego tyrana w otoczeniu kochanki admirała. Lecz Nelson nigdy nie przekracza w tych sprawach pewnej granicy, podobnie jak lady Hamilton. Jej listy czytamy od niedawna. Zaczęliśmy tak czynić dopiero wtedy, kiedy pojawił się ten Fitzpatrick, a admirał Nelson zaczął się skarżyć na obojętność kobiety swojego życia.
– Fitzpatrick to goguś i bawidamek – sapnął Jarvis. – Damski pieszczoch. Mydłek. Oczywiście z gwardii irlandzkiej, nie mogło być inaczej. Rude włosy, niebieskie oczy, usta pełne gadaniny o miłości.
– Ludzie zajmujący się sprawami, powiedzmy, pomocniczymi – ciągnął spokojnie Barrow – będą sądzić, że kontynuujemy dawną działalność. Tylko Finch i człowiek, układający od nowa listy, będą znali prawdę.
Musiał także odnieść się do wcześniejszych słów lorda St. Vincent. Były niesprawiedliwe, a nawet niebezpieczne. Barrow sądził, że Jarvis zdaje sobie z tego sprawę. Po prostu admirał dał upust przepełniającej go irytacji.
– Fitzpatrick to lojalny poddany króla, gotowy oddać za niego życie w walce – stwierdził z naciskiem. – Szczery Brytyjczyk. Bardzo inteligentny człowiek. Zna na pamięć wiele sonetów Szekspira. Interesuje się sztuką malarską, zbiera obrazy. Jest znawcą teatru. Zwykły bawidamek nigdy nie zainteresowałby lady Hamilton.
Barrow dobrze wiedział, że zarzewie buntu w Irlandii ciągle się tli, a cesarz Francuzów tylko czeka na sprzyjającą okazję, aby na Zielonej Wyspie wzniecić płomień zbrojnego oporu. Pułk gwardii irlandzkiej demonstrował przywiązanie mieszkańców tych ziem do korony brytyjskiej. Nieopatrzna wypowiedź mogła Jarvisa wiele kosztować, gdyby dotarły do niepowołanych uszu, co najmniej srogą reprymendę premiera Addingtona.
– A więc, przeproś go za to, co rzekłem, jeżeli go spotkasz. – Jarvis rubasznie zarechotał. – Pamiętaj tylko, że musisz dochować tajemnicy tej rozmowy, co sam wcześniej podkreśliłeś.
Obaj zaczęli się śmiać. Lord St. Vincent przetarł załzawione oczy. Wiedział, że Barrow o niczym nikomu nie wspomni.
– Koszta i gwarancje zachowania tajemnicy? – zadając kolejne pytanie, Jarvis oparł ręce o biurko. Barrow osądził, że admirała znudziło długie siedzenie i zamierza wstać.
– Minimalne, a pewność dochowania sekretu więcej niż wystarczająca – bez wahania odpowiedział sekretarz. – Od dawna wypłacamy pensje ludziom, otwierającym, fałszującym i ponownie pieczętującym różne listy i dokumenty. To dawni przestępcy, ale złożyli przysięgę wierności królowi. Za jej złamanie grozi stryczek. Za lojalną służbę czeka ich gratyfikacja. Znajdą też u nas inne zatrudnienie, jeżeli ich usługi w końcu okażą się niepotrzebne.
Jarvis pokiwał głową.
– Finch zostanie wcielony do floty, więc nie musielibyśmy mu dużo płacić, gdybym przystał na pańską propozycję, Barrow – stwierdził z uśmiechem. – Jednakże, oczywiście, musi otrzymywać jakieś niewielkie pobory, żeby nie świecił dziurami w spodniach na Strandzie. Odczytaj mu też od razu regulamin floty.
Początek służby marynarzy na okrętach Royal Navy zawsze wyglądał tak samo – któryś z oficerów czytał na głos regulamin floty. Tę czynność powtarzano często, przeważnie na zakończenie przeglądu stanu okrętu przez dowódcę. Oznaczała jedno – podporządkowanie się twardym przepisom i drakońskim represjom nawet za drobne przewinienia. Zwrot „kara śmierci” w regulaminie floty nie należał do rzadko używanych określeń.
Barrow w milczeniu pokiwał głową. Rozmowa nieuchronnie zbliżała się do chwili, kiedy padnie pytanie o nazwisko człowieka, mającego uzupełniać listy kochanków albo nawet pisać je od nowa. Sekretarz wiedział, że jest to najsłabszy punkt planu. Nie mógłby na żądanie Jarvisa podać nazwiska tej osoby. W zaciszu gabinetu rozważał kandydatury kilku znanych mu postaci z dziennikarskiego i literackiego światka, Wszystkie odrzucił. Znani mu literaci mogli tworzyć dobre artykuły, obwieszczenia i odezwy, lecz nie sprostaliby niezwykłemu wyzwaniu.
Skłamał, mówiąc Jarvisowi, że zastanawia się nad wyborem. Lecz Barrow nie mógł dalej działać bez akceptacji lorda St. Vincent. Czym innym było kontrolowanie prywatnej korespondencji Nelsona, zupełnie czym innym jej fałszowanie, nawet w interesie brytyjskiej korony. Gdyby okazało się, że Barrow sam podjął taką decyzję, jego kariera ległaby w gruzach.
Szef Admiralicji, stękając boleśnie, z trudem dźwignął się z fotela. Kuśtykając, wolnym krokiem zbliżył się do kominka. Wrzucił do środka dwa dodatkowe polana. Wielkim pogrzebaczem starannie uformował zgrabny stosik palących się szczap.
Barrow poczuł, że zaczyna się pocić.
– Sir, jeżeli pan pozwoli, uchylę na chwilę okno – poprosił wielce śmiało. Wszyscy znali przywiązanie Jarvisa do mocno buzującego ognia w kominku.
– Powiew wiatru znad Tamizy odświeży nasze umysły – wielkodusznie zgodził się lord St. Vincent. – Dokładnie jednak potem je zamknij. Poczekaj chwilę, zaraz znowu usadowię się na swoim miejscu.
Barrow stał przy otwartym na oścież oknie, z przyjemnością wdychając świeże, nieco chłodne powietrze.
Widział i doskonale słyszał dwóch ludzi, rozmawiających na dziedzińcu zaledwie trzy kroki dalej – porucznika z naszywkami oficera sztabowego na kapeluszu i kogoś, kogo sekretarz znał i czasami się z nim spotykał, lecz jego nazwiska nie potrafił sobie teraz przypomnieć.
– Napisałeś mi trzy znakomite listy, Foster – głos mężczyzny w mundurze brzmiał protekcjonalnie, ale bardzo ciepło. – Przywołanie strof Miltona zrobiło na Mary bardzo dobre wrażenie. To córka handlarza skór i hurtownika mięsa, odebrała jednak staranne wykształcenie. W pewnych kręgach stajesz się sławny, John.
Sztabowiec wybuchnął śmiechem. W tym wesołym, młodzieńczym chichocie dominowała jednak niekłamana nuta uznania.
– Mary wyjechała z ojcem do Szkocji. Jej rodziciel poszukuje sporej ilości wołów. Zamawiam u ciebie pięć listów. Szukałem cię, ale nie mogłem znaleźć. Dzisiaj spadłeś mi po prostu z nieba. Dogadamy się, jeśli idzie o cenę.
Kordialnie poklepał Fostera po ramieniu.
– Słyszałem, Foster, że piszesz jakąś powieść – rzucił na odchodnym porucznik. – Jeżeli jest tak dobra jak twoje listy, może okazać się naprawdę ciekawa.
Glos lorda St. Vincent zmusił Barrowa do odwrócenia się.
– Podsumujmy. – Jarvis głośno chrząknął.
Barrow, uśmiechając się sam do siebie, starannie zamknął okno. Admirał nie cierpiał przeciągów.
– Upierasz się przy twierdzeniu, że Horry może wystąpić ze służby, chcąc spędzić resztę życia z lady Hamilton? – Jarvis zaczął nabijać tytoniem gruby cybuch.
– Tak, sir – zdecydowanie odpowiedział Barrow. – Admirał Nelson uczynił już dla Anglii aż nadto dużo. Stracił przy tym rękę. Nie widzi na jedno oko. Odniósł szereg zwycięstw, a przy okazji, o czym nie pamiętamy, nieco lżejszych ran. Ta blizna na czole… Ledwo uszedł śmierci. Ma pełne prawo zrezygnować, a nikt nie ma prawa powiedzieć mu złego słowa. Kocha lady Hamilton i uczyni wszystko, żeby jej nie stracić. A finansowo jest już zabezpieczony, mimo tego, że często nękają go wierzyciele.
– Hm. – W pomruku Jarvisa nadal brzmiał ton namysłu. Kciukiem starannie ubijał tytoń w fajce. – Prawdą jest, że Horatio szybko się decyduje. Umie wykorzystać szansę. Nie znam innego dowódcy na morzu, mogącego pod tym względem dorównać Nelsonowi. W tej sprawie też może błyskawicznie podjąć i wykonać taką decyzję, jaką uzna za właściwą.
Westchnął ciężko. Niewyraźnie wymienił kilka nazwisk. Barrow pochylił się, żeby lepiej słyszeć.
– James Saumarez, Collingwood… – kontynuował Jarvis. Prychnął i pokręcił głową. – To nie są admirałowie, posiadający umiejętności i talent Horry’ego.
– Po prostu, sir. – Barrow spojrzał Jarvisowi prosto w oczy. – Admirał Nelson jest nadal potrzebny Anglii. Więcej – jest niezbędny. Musimy uczynić wszystko, co w naszej mocy, żeby przestał wątpić w uczucia lady Hamilton, a listy kochanki muszą napawać go otuchą. Stać się źródłem nowych inspiracji.
– Tak, Barrow. Masz rację, choć na początku, przyznaję, wątpiłem w nią – w głosie Jarvisa zabrzmiało zdecydowanie. – Naturalnie wybrałeś już kogoś, kto układałby listy?
– Oczywiście, sir – bez wahania opowiedział sekretarz. – To John Foster, jeden z naszych dziennikarzy, znawca twórczości autora „Raju utraconego” i początkujący, lecz bardzo obiecujący pisarz.
Barrow dawno już przypomniał sobie imię mężczyzny, rozmawiającego z porucznikiem ze sztabu. Miał świetną pamięć do twarzy, imion i nazwisk.
– W pewnych kręgach jest uważany za znakomitego fachowca w dziedzinie pisania listów do kobiet – dodał z uśmiechem. – Nie wątpię, że da sobie radę ze tworzeniem czułych i pełnych miłości wyznań niewiasty do mężczyzny. Jestem przekonany – w głosie sekretarza zabrzmiało rozbawienie – że z przyjemnością przyjmie nowe, nieoczekiwane zlecenie.
***
– Finch, co sądzisz o takiej frazie: „Najukochańszy Horatio, wiem, że wszyscy oczekują od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek. Niepokoi mnie, co może się wtedy stać z Tobą.”? Barrow podkreślił ją falistą linią.
John Foster odczytał na głos wyimek listu lady H. Goniec Admiralicji przyniósł epistołę rano, wraz z kolejnym zestawem ksiąg rachunkowych i kwitów depozytowych Admiralicji.
Listy lady Hamilton określano „listami lady H.” Pisma admirała Nelsona do kochanki „listami Horry’ego”. Nikt nie pamiętał, kto pierwszy je tak nazwał.
– Pompatyczne i suche. – Finch pokręcił głową. – Nasz pryncypał ma rację, podkreślając ten fragment. Środek niezły, ale początek i koniec – fatalne.
Finch starannie wypisywał na karcie papieru szeregi kolejnych złączeń liter „t” i „h”. Wierne ich odwzorowanie znowu, zdaniem Fincha, zaczęło sprawiać pewien kłopot. Przypuszczał, że lady Hamilton zaczęła się posługiwać nowomodnym wynalazkiem, indyczym lub gęsim piórem z osadzoną na końcu złotą stalówką, i stąd wzięła się niewielka, lecz wyraźna zmiana charakteru pisma.
Całkiem niespodziewanie Finch stał się doskonałym pomocnikiem Fostera. Syn pastora odebrał staranne wykształcenie, nigdy jednak nie zamierzał pójść w ślady ojca. Pragnął zostać malarzem. Pilnie studiował rysunek, zasady perspektywy, kaligrafię, stale ćwiczył pewność ręki. Próbując malować pierwsze portrety, zaczął przebywać w środowisku dziewczyn, między innymi zajmujących się profesją modelek. Może i dlatego świetnie znał kobiety.
– Słyszałem ciągle rozmowy tych panienek i wiele się przy tym nauczyłem – skwitował kiedyś ze śmiechem uwagę Fostera.
– „Najukochańszy Mój” brzmiałoby chyba lepiej – Foster podrapał się po nosie. – „Mój” pisane dużą literą, jak to jest przyjęte.
– „Mój Ukochany”. – Finch podniósł palec. – „Ukochany” dużą literą. Tamten początek pisała w miarę troskliwa metresa. Ten – kochająca kobieta. Wielka litera w wyrazie „Ukochany” pokazuje siłę jej uczucia. Pisze szczerze, od ręki, nie bawiąc się w znajdywanie ładnych określeń. Akcentuje miłość. Tak pisze osoba kochająca. Napijemy się herbaty?
– Z przyjemnością – radośnie odpowiedział Foster. Finch pomógł rozwiązać kolejny problem. – Czemu kwestionujesz koniec tego zdania?
– „Drżę ze strachu, co może się wydarzyć” – mruknął Finch, stawiając czajnik na żeliwnym piecyku. – „Mdleję na myśl, że może Cię, ukochany skarbie, trafić kula wroga.” „Przenika mnie zimno, kiedy myślę, co może tobie, Ukochany, się przytrafić”. To byłoby to, o co nam chodzi. Policz wyrazy, Foster. W nowym zakończeniu musi ich być mniej więcej tyle samo.
– Zdania, podane przez ciebie, wypisałem sobie na liście zmian, oczywiście nie w identycznym brzmieniu. – Foster zatarł dłonie. – Mam ich jeszcze dziewięć. Wybiorę najlepsze. Jesteśmy na dobrej drodze. Nie podoba mi się też środek. „ Wszyscy oczekują…” Gdzie w tym zdaniu jest lady H? Ona nie oczekuje? Można odnieść wrażenie, że opisuje to, co usłyszała od innych.
– Na przykład od tego niedoszłego, irlandzkiego kochasia – ironicznie zauważył Finch. – I tak dobrze, że pisze w liczbie mnogiej, dość bezosobowo.
On i Foster wiedzieli, kim jest George Fitzpatrick i znali jego rolę.
Listopad rozpoczął się opadami deszczu ze śniegiem. Prawie nie zauważyli, że minęło ponad pól roku od czasu, kiedy dowiedzieli się o czekającym ich zadaniu. Padało prawie bez przerwy i nie wyglądało na to, że pogoda się poprawi. W niskim, obszernym pomieszczeniu nie odczuwali jednak chłodu. Sporej wielkości żeliwny piecyk dawał przyjemne uczucie ciepła. Mieli pod dostatkiem drewna i obficie z niego korzystali.
Wszystko od samego początku układało się dobrze. Foster sądził, że znaczną rolę mógł odegrać w tym przypadek. Przyznawał jednak, że wiele zawdzięczają doświadczeniu i wiedzy Fincha, a także organizatorskim umiejętnościom Barrowa. Sekretarz Admiralicji znalazł dla nich świetne locum – dwa pomieszczenia z tyłu stoczniowego budynku, zajmowanego przez kwestora Admiralicji, odpowiedzialnego za rozliczenia finansowe i jego nieliczny zespół urzędników. Miejsce posiadało sporo zalet. W budynku zbierano listy i przesyłki służbowe dla floty, więc przejmowanie i ponowne ekspediowanie pism Nelsona i lady Hamilton nie nastręczało trudności. Barrow niezwłocznie wydał polecenia i dopilnował, aby ich korespondencja spływała do londyńskiego portu, nawet wtedy, kiedy szybciej dotarłaby do adresatów przez Portsmouth, główną bazę floty. Ponadto pokoje miały odrębne wejście.
Barrow zastanawiał się nad sposobem zamaskowania działalności Fincha i Fostera. Pomysł Fincha okazał się genialny w swojej prostocie.
– Sprawdzamy księgi rozrachunkowe floty, a także kwity depozytowe, czy przypadkiem nie zostały podrobione – rzucił z krzywym uśmiechem podczas jednego z wielu spotkań. – To miejsce idealnie się do tego nadaje.
Gońcy Admiralicji regularnie dostarczali i odwozili do archiwum grube księgi i powiązane paczki dokumentów finansowych. Foster rozpakowywał kilka przesyłek, po czym po upływie kilkunastu dni równie starannie je zawiązywał. Starał się niczego za bardzo nie przekładać, nie chcąc zburzyć idealnego porządku ich ułożenia. Nikogo nie dziwiły większe i mniejsze lupy, leżące na stole – badanie prawdziwości kwitów depozytowych w pełni uzasadniało ich posiadanie. Tak samo nikogo nie dziwiła obecność dwóch żołnierzy przy wejściu – strzegli ważnych dokumentów Admiralicji.
Szybko utarł się sposób postępowania z nadchodzącymi listami. Otwierał je Finch przy użyciu rozpalonego do czerwoności noża, z wielką maestrią usuwając lakową pieczęć. Okazało się, że nie jest potrzebny żaden dodatkowy pomocnik – syn pastora świetnie sobie radził. Nie chciał zdradzić, gdzie posiadł tę umiejętność.
– Rozgrzewasz ostrze, z tym, że sztych musi być plaski i dość cienki – poinstruował kiedyś Fostera. – Przedtem ostrożnie schładzasz pieczęć i papier wodą. Nie za dużo płynu, aby nie przesiąkł do środka i nie rozmazał atramentu. Delikatny, ale zdecydowany ruch tuż nad powierzchnią, i ostrze przechodzi przez wosk jak przez masło. Lak albo wosk się rozgrzewają, ale nie na tyle, żeby uszkodzić kartkę. Jeszcze ciepłym czubeczkiem rozwieramy pozostałości nadal miękkiej pieczęci. Spójrz tylko!
Foster zafascynowany przyglądał się leżącej na stole krągłej, płaskiej bryłce laku z nadal nienaruszonym odciskiem metalowego znaku nadawcy.
– Dokument delikatnie osuszamy nad piecem, kładziemy na stole, przykładamy coś ciężkiego, żeby papier się nie pomarszczył. Będzie taki, jak poprzednio – gładki. Pozostałości na złączeniu pokryje ponowne lakowanie. Ten sposób pozwala też na uzyskanie kopii pieczęci – z uśmiechem dodał Finch. – To nic trudnego, jeżeli ma się do dyspozycji czytelną odbitkę.
Pieczęcie używane przez lorda Nelsona i lady Hamilton wykonał zaufany grawer Admiralicji.
Od razu Barrow ustalił też, że lady H. i Horry nie sporządzają kopii listów. Foster szybko przekonał Barrowa, jak bardzo rozszerza to możliwości zmiany treści.
– Projektując nowy rozdział mojej powieści, mam w głowie prawie wszystko, łącznie z tym, co kto komu powie – stwierdził zdecydowanie. – Po dwóch dniach zostaje mi tylko osnowa zdarzeń. Oni będą pamiętać, co chcieli napisać. Nie będą pamiętali, jak to uczynili. Słowa szybko ulatują. Oczywiście, muszę zachować umiar i ostrożność.
Sekretarz Admiralicji dał Fosterowi wolną rękę.
Po otworzeniu listu Foster uważnie go czytał. Na odrębnej karcie notował spostrzeżenia i sugestie. List niezwłocznie wędrował do Whitehall. Wracał jeszcze tego samego dnia, z uwagami sekretarza Admiralicji.
Podkreślenie jakiejś frazy i znak zapytania oznaczały, że Barrow akceptuje treść, jednakże należy ją nieco zmienić. Wzmocnić znaczenie, uczynić czulszą. Linia opatrzona wykrzyknikiem informowała, że konieczna jest zdecydowana przeróbka. Faliste podkreślenie zawiadamiało, że zaznaczoną frazę należy napisać od nowa. Te znaki Barrow stawiał nie tylko przy źle brzmiących zdaniach, ale też przy pojedynczych wyrazach, Na odrębnej karcie sekretarz wypisywał uwagi, czasami konkretne propozycje. Już po pierwszym liście opatrzył podkreślenia drobno stawianymi cyferkami, powtarzającymi się później na „karcie sugestii”. Tak Foster nazwał to, co pisał do nich Barrow.
List wracał do niepozornego budynku na tyłach londyńskich doków. Foster, uwzględniając życzenia Barrowa, pisał nowy. Bardzo często sam wprowadzał dodatkowe zmiany, rozszerzenia i uzupełnienia. Czasami pisał list prawie od początku. Tworzył coś, co enigmatycznie określano „próbką”. „Próbka” lądowała na biurku sekretarza Admiralicji. Barrow dość często nanosił ołówkiem kolejne uwagi. Wtedy Foster sporządzał drugą „próbkę”. Przeważnie okazywała się wystarczająca, choć niekiedy ich zwierzchnik jeszcze sugerował zmiany. Bywało, że treść przeróbek i uzupełnień stawała się przedmiotem sporów, z konieczności szybko rozstrzyganych.
Po ostatecznym uzgodnieniu zmian Jack Finch przystępował do pracy. Pisał list kilka razy, porównując tekst z oryginalnymi listami lady H. lub Horry’ego. Nie niszczono ich – Finch potrzebował wzorców. W końcu sporządzał list, jak to określał, „na czysto”, lakował i odciskał pieczęć.
Foster podziwiał maestrię pracy Fincha. Mimo używania lupy, nie potrafił odkryć żadnych różnic w charakterze pisma.
Pewnego dnia Finch wyjaśnił Fosterowi istotę popełnianych przez niego przestępstw. Chyba wziął pod uwagę, że towarzysz i tak mógłby poznać prawdę z ust Barrowa.
– Flota wojenna to wielki i skomplikowany mechanizm. – Finch uśmiechał się skąpo, opowiadając o tym, jak wysłano go na deski szafotu. – Potrzebuje beczek, gwoździ, żywności, mąki, prochu, lin, płótna, cebuli, czosnku i grochu. Mnóstwa rzeczy. Jesteś dostawcą beczek. Wykonałeś zamówienie na pięćdziesiąt sztuk. Nie dostajesz od ręki zapłaty. Otrzymujesz kwit depozytowy na umówioną sumę. Podpisany, opieczętowany, zatwierdzony. Dopiero z nim udajesz się do urzędu kwestora, wtedy, kiedy chcesz. To wygodne, bo odracza płatność, umożliwia kontrolę. Dla ciebie też – kwit ma określoną wartość, możesz go sprzedać. Jest właściwie pewnym wekslem, płatnym od ręki. Czemu jednak nie dostarczyć stu beczek? To znaczy, wypisać dokumentu, potwierdzającego następną dostawę?
– To trudne? – zapytał z ciekawością Foster.
– Bardzo – spokojnie odpowiedział Finch. – Wszystko musi się zgadzać. Podpisy, pieczęcie, papier. Zatwierdzenia. Nazwisko dostawcy. Daty. Kwoty nie mogą być za duże, bo wzbudziłyby podejrzenia. Jedno na pewno jest nieprawdziwe – tych kolejnych pięćdziesięciu beczek flota nigdy nie otrzymała. Pojmujesz to?
Skąpy uśmiech Fincha pogłębił się.
Foster nie zamierzał dociekać, skąd Finch tak dokładnie wiedział o różnych dostawach. Od Barrowa usłyszał kiedyś, że w trakcie procesu nie chciał niczego ujawnić. Może i dlatego, sądził Foster, otrzymał tak surowy wyrok.
– Wydała mnie moja modelka – rzucił na zakończenie rozmowy Finch. – Postanowiłem się z nią rozstać, a ona mnie zdradziła. Z zemsty, jak to kobiety.
Teraz Finch nalewał herbatę do filiżanek.
– „Ukochany Mój, wiem, że Anglia oczekuje od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek. Drżę jednak na myśl, co może Ci się stać.” – Foster przeczytał dwa zdania. Przed chwilą zapisał je ołówkiem na kawałku papieru. – Znacznie lepiej to brzmi.
– Popracuj nad tym jeszcze. – Finch podał mu wyszczerbiony kubek. – Mamy świeże suchary. Dość smaczne.
W milczeniu pili herbatę. Finchowi, formalnie marynarzowi, przysługiwało prawo do racji żywnościowych. Raz na jakiś czas otrzymywali niewielki worek sucharów.
– Osiągamy spore postępy – zauważył Foster, sięgając po następny wytwór jednego z londyńskich piekarzy. – Rzeczywiście, niezłe. Dobra mąka.
– To stan równowagi. – Finch potrząsnął głową. – Uczucia lady H. już nie gasną, ale też nie stają się gorętsze. Jeszcze sporo nam brakuje do sukcesu. Widzisz – jego oczy błysnęły – ona stanie się z powrotem kochanką admirała, kiedy wyśle mu, na przykład, kilka tych nowych piór. Drobny podarunek zakochanej kobiety dla mężczyzny, sprawiający jej satysfakcję, rozumiesz? Tak postępuje osoba zakochana. Dawanie drobnych prezentów miłości życia sprawia radość. Pamiętaj o tym.
– Wtedy – Finch odstawił filiżankę na stół – będziemy mogli stwierdzić, że wykonaliśmy zadanie.
***
– Mamy silny, pomyślny wiatr z lewej ćwiartki rufowej. – Nelson mocniej osadził na głowie kapelusz. – Nie musimy halsować. Jeżeli się nie zmieni, do Tulonu dopłyniemy rankiem jutrzejszego dnia. Może uda się wyciągnąć z portu kilka fregat.
On i Thomas Hardy stali na rufowym pokładzie „Victory”. Wielki trójpokładowiec kołysał się mocno pod naporem porywów śródziemnomorskiego powietrza, lecz obaj nie trzymali się relingu, bez wysiłku utrzymując równowagę.
– Większość okrętów patrolujących redę Tulonu odpływa – ciągnął Nelson, z uwagą obserwując chorągiewkę, pełniącą rolę wiatrowskazu. – Wyglądać to będzie na koncentrację sił do wykonania innego zadania. Potem upozorujemy wypadek. Na jednym z nielicznych slupów pierwszej linii rekonesansu pęknie zużyty bramsel. Oczywiście, nasza eskadra ukryje się za łukiem widnokręgu. Zadbam o to, aby obserwatorzy z lądu nie mogli dostrzec topów naszych masztów.
Hardy dobrze znał admirała. Wiedział, że oczyma wyobraźni widzi całą sytuację. Słuchał z nieudawaną ciekawością – kiedyś sam mógłby wykorzystać ten pomysł.
– Aroganccy Anglicy – ciągnął Nelson – zamiast odpłynąć na bezpieczną odległość, zaczynają wymieniać żagiel pod nosem baterii brzegowych, oczywiście tuż poza zasięgiem strzału. Spuszczają reję na pokład. Francuzi mogą zechcieć ukarać zuchwalca.
Proporczyk załopotał kilka razy i zmienił położenie. Wiatr zaczynał dąć z nieco innego kierunku.
– Brasować marsle! – głos Hardy’ego wypełnił rufę. Dowódca nie musiał jeszcze używać tuby. – Z życiem, ludzie!
Przeraźliwy świergot gwizdków i krzyki bosmanów wywoływały wachtę. Zrogowaciałe, bose stopy załomotały na pokładzie środkowym. Twarde ręce ciągnęły brasy, grube liny, umocowane do końców ciężkich rej, zmieniając ich położenie tak, aby żagle ustawiły się idealnie w osi wiatru. Inni marynarze, walcząc z naporem mas powietrza, ciągnęli za szoty, przywiązane do rogów płótnisk marsli, korygując ich ustawienie.
Porucznik wachtowy z zadartą głową uważnie oceniał pracę żagli. Machnął ręką.
– Obkładać! – zakomenderował.
Kilkakrotnie przełożono liny na kołkownicach. Jedna z wielokrotnie wykonywanych dzisiejszego dnia czynności została zakończona. Nikt nie mógł przewidzieć, czy za paręnaście minut nie trzeba będzie jej powtórzyć.
– Mogą się na to nie nabrać, sir – spokojnie zauważył Hardy. Przerwali rozmowę, w milczeniu obserwując wysiłki marynarzy.
– Wielce prawdopodobne. – Nelson wzruszył ramionami. – Nie są głupcami. Ale każda okazja jest dobra – ciągnął z widocznym ożywieniem – aby podnieść ducha walki. Ostatecznie wyjdzie na to, że przeprowadzimy ciekawe ćwiczenie. Zapamiętaj, Hardy – nakażę, aby na pokładzie tego slupa mierzono czas. Myślę, że ustanowią rekord szybkości wymiany żagla. To też się przyda w przyszłości.
Podmuchy powietrza wzmagały się, powoli przechodząc w wichurę. Kątem oka dowódca „Victory” dostrzegł biel pierwszego grzywacza na coraz to wyższej fali. Niebawem należało wydać polecenie refowania marsli.
Jeszcze miał na to nieco czasu. Siła wiatru wzrastała w jednostajnym tempie.
– Jak się czuje lady Hamilton, sir? – zapytał. Od wielu dni admirał przejawiał niezwykle ożywienie. Rozpierała go żądza czynu. Wypad pod Tulon stanowił zaledwie tylko jedną z wielu akcji, starannie opracowywanych przez Nelsona.
Długi okres przygnębienia admirała zdawał się nieodwracalnie odchodzić w przeszłość.
– Bardzo dobrze, Hardy. – Zęby Nelsona błysnęły w uśmiechu. – Ostatnio otrzymałem od niej wspaniały prezent – aż cztery pióra z tymi złotymi stalówkami. Wspaniały wynalazek – łatwo się pisze, atrament nie brudzi palców, stalówka wystarcza na długo. Weź jedno, Emma ucieszyłaby się, wiedząc, że ci je ofiarowałem.
Sprawna ręka Nelsona zanurzyła się w wewnętrznej kieszeni mundurowej kurtki.
– Dziękuję, sir. – W głosie Hardy’ ego zabrzmiało wzruszenie. – Cudowny i niespodziewany dar.
– Ja też tak odebrałem tę przesyłkę. Cóż za podarunek! – Nelson przeszedł kilka kroków. – Otrzymałem też inny. Napisała w jednym z listów coś takiego: „Anglia oczekuje od Ciebie, że wypełnisz swój obowiązek”. Zamierzam użyć tego zdania w nieco innej formie. Jeżeli w końcu dojdzie do starcia z Francuzami i Hiszpanami, przed walką polecę podnieść sygnał: „Anglia oczekuje, że wszyscy spełnią swój obowiązek”.
– Może jeszcze coś zmienię – dodał z zadumą. – Może pani mojego życia coś mi podpowie. Sądzę jednak, że ta fraza naprawdę dobrze brzmi.
***
Mieli mniej pracy, więc coraz częściej rozmawiali ze sobą. Znajdowali nawet chwilę na omawianie plotek, na przykład tej, że admirał Jarvis zamierza ustąpić ze stanowiska. Krążyły słuchy, że premierem ponownie zostanie William Pitt.
– Hrabia St. Vincent odejdzie, Barrow pozostanie. – Finch krótko skomentował niespodziewaną wieść. – Jest zbyt cenny i za dużo wie. Zobaczysz, w końcu otrzyma tytuł szlachecki i ozdobi drzwiczki swojej kolaski całkiem zgrabnym herbem.
W rozpieczętowanych listach nie widniały już liczne podkreślenia ołówkiem. Zniknęły faliste linie. Foster prawie że od ręki pisał nowe wersje kwestionowanych zdań i wyrazów. Finch doszedł do takiej wprawy, że wystarczała jedna próba, aby napisał tekst ‘na czysto”.
Właśnie tym się teraz zajmował.
Foster przeglądał słowniczek zwrotów, najczęściej używanych w korespondencji pomiędzy lady H. a Horrym. Zaczął go dla wygody tworzyć już dość dawno, chcąc uniknąć powtórzeń, a teraz przypominał sobie jego treść.
– Czasami zastanawiam się, czemu zajmujesz się tym, czym się zajmujesz – rzucił od niechcenia.
Od kilku miesięcy próbował zrozumieć, co skłoniło Fincha do zostania fałszerzem. Do tej pory nie potrafił sformułować odpowiedzi.
Podrapał się za uchem. Obaj z Finchem nie nosili peruk, a Barrow na to nie nalegał.
– Poprosiła mnie Admiralicja – spokojnie odpowiedział Finch. Akurat skończył jedną stronę i mógł sobie pozwolić na rozmowę. Listy stawały się oraz bardziej obszerne, a Finch zaczynał szczycić się tym, że potrzebuje zaledwie jednej próby do przepisania kolejnej epistoły, opracowanej przez Fostera. – Fałszowałem francuskie pisma urzędowe. Sporo paszportów. Polecenia. Z tego Barrow bardzo się cieszył. Często też relacje i listy. Różnie.
Zamilkł. Nieznacznie przesunął kartę pierwszej, fałszerskiej próby listu lady H. Poruszając bezgłośnie ustami, wodził piórem po papierze.
– Przecież do tego trzeba znać francuski. – Foster pokręcił głową. – Mówić jak rodowity Francuz. Mało, myśleć jak mieszkaniec równin nad Sekwaną,
Finch nie odpowiedział. Wydawał się, że w ogóle nie zwraca uwagi na to, co mówi Foster. Stalówka skrzypiała na welinowym arkusiku. Minuta upływała za minutą i tylko jednostajny, cienki odgłos mocno dociskanego pióra zakłócał ciszę.
Finch przerwał pisanie. Ostrożnie umoczył pióro w kałamarzu. Jednym pewnym, śmiałym ruchem dłoni skreślił podpis.
– Niech wszystko wyschnie. – Wstając od stołu, kręcił głową dla rozluźnienia mięśni szyi. Twierdził, że przy dłuższej pracy zaczynają go boleć. Uważał, ze to uboczny, nerwowy efekt skupienia i napięcia. – Ona nie używa już piasku. Może czyta list jeszcze raz, zanim inkaust wyschnie, bo pewne słowa zaczyna podkreślać, innym kolorem atramentu. To kolejny, dobry znak. Coraz bardziej angażuje się emocjonalnie. Wróciła do Horry’ego, to pewne.
Foster pokiwał głową. Rozmawiali już o tym parę razy. Barrow oszczędnie wyraził kilka słów uznania.
Zastanawiał się nad tym, co powiedział Finch.
– Urodziłem się i wychowałem na Guernsey. – Finch kawałkiem irchy wycierał stalówkę. Lubił porządek. Wsadził pióro do dzbanuszka z chińskiej laki. – Tam jest bardzo wielu Francuzów. I Francuzek, łącznie z moją matką. Jednocześnie uczyłem się mówić i pisać po angielsku i francusku. Z matką rozmawiałem tylko w języku Moliera, Pascala i Woltera. Znasz „Myśli” Pascala?
Foster skonstatował, że Finch ma ochotę na nieco zwierzeń. Może chciał coś z siebie wyrzucić.
– Nie, choć o samym autorze słyszałem. – Pokręcił głową. – Naprawdę twój ojciec był pastorem?.
– Prezbiteriańskim. – Finch wzruszył ramionami. – Stary głupiec. Interesował się tylko Panem Bogiem, niczym więcej. Chciał, żebym dobrze prawił kazania, bo jemu to nie wychodziło. I przez całe życie, tak jak on, udawał się raz w miesiącu na proszony obiad do miejscowego dziedzica, zajmując miejsce przy końcu stołu. Może przez to wszystko zapragnąłem zostać malarzem.
Ciągnął dalej w zamyśleniu.
– Jedyna mądra rzecz, jaką ojciec uczynił w życiu, to przeniesienie się do Londynu, zresztą dzięki protekcji dalszej rodziny. Znaleźli mu lichą parafię. Inny krewniak zaprotegował mnie do Admiralicji. Potrzebowali tłumacza. Wiesz – oczy Fincha błysnęły – przejmowaliśmy wiele dzienników nawigacyjnych, przesyłek, listów, pism ze zdobytych okrętów francuskich, głównie korsarskich, bo papierów nie zdążono wrzucić do morza. Barrow otrzymywał też sporo tego z kontynentu. Nazywał to „literaturą”. – Zaśmiał się. – Zabawne określenie. Ciągle wspominał, że dobrze byłoby zacząć tworzyć francuskie dokumenty o odpowiadającej nam treści.
Foster słuchał w napięciu. Spodziewał się podobnej historii. Uchylała ona szerzej zasłonę nieznanego dotychczas świata. On też znalazł w nim miejsce wtedy, kiedy przystał na propozycję sekretarza Admiralicji, nie za bardzo się jeszcze orientując, o co właściwie idzie, i dał słowo honoru, że dochowa tajemnicy.
– Pewnego razu – mówiąc to, Finch wygodnie wyciągnął nogi – z ciekawości spróbowałem przepisać jakiś list. Doskonała próba!
Jego śmiech wcale nie brzmiał wesoło.
– Potem już coraz częściej wykorzystywano moje umiejętności, Ćwiczyłem je. Szybko okazało się, ze niewielu może mi dorównać. Jeżeli zaś idzie o dokumenty w języku francuskim, to nikt.
Foster pokiwał głową.
– Sprawdź, czy pismo wyschło – zauważył. – Zalakujemy list. Skrzeszę ogień, żeby zapalić świecę.
Ciepła, prawie letnia aura spowodowała, że rzadko palili w żeliwnym piecyku. Za każdym razem do zapalenia łojówki Finch albo Foster musieli używać krzesiwa i hubki. Nie chcieli korzystać z kaganków, tlących się w sąsiednich pomieszczeniach, żeby ograniczyć nieuniknioną konieczność towarzyskiej pogawędki z pracującymi za ścianą urzędnikami komisarza Admiralicji.
– Starczało ci na życie? – Foster zadał od niechcenia kolejne pytanie, pracowicie dmuchając w rozżarzającą się wątłym płomykiem wysuszoną podpałkę w cynowym pudełeczku. – W Admiralicji nie płacą za dobrze.
– Mnie płacili suto. A poza tym, szybko opanowałem sztukę wykonywania stalorytów, miedziorytów i drzeworytów. Ludzie to kupują. – Finch się uśmiechnął, tym razem z wyraźną dumą. – Karykatury i rysunki dla dzienników. Nie narzekałem. Ciągle uczyłem się czegoś nowego. Przy okazji ćwiczyłem pewność ręki. Namalowałem też trochę pejzaży. Jeden nawet sprzedałem – stwierdził z wyraźną satysfakcją.
Finch zamyślił się.
– Pewnie nadal wisi w jakimś salonie – dodał z zadumą.
Ogieniek zaczął żwawiej pełgać. Foster przyłożył knot.
– Jeszcze adresat. – Finch ponownie wziął pióro do ręki. Jego twarz przybrała wyraz skupienia.
Wypisanie adresu należało do najłatwiejszej części pracy dawnego pejzażysty. Sposób kreślenia liter prawie wcale się nie zmieniał. Mimo to Finch zawsze wykonywał ostatnią czynność niezwykle starannie.
– Finis coronat opus – mawiał przy tym. – Poza tym, są to pierwsze wyrazy widziane przez odbiorcę. Należy o tym pamiętać.
– Nie za bardzo jednak wszystko rozumiem. – Foster rozgrzewał czubek pałeczki laku nad płomieniem świecy. – Wyrzucili cię z Admiralicji? Za co?
Często pieczętował listy. Prosta, zwykła czynność nie wymagała żadnych specjalnych umiejętności, tylko nieco uwagi.
– Pokój w Amiens w tysiąc osiemset drugim roku, ponad dwa lata temu. – Finch wykrzywił wargi. Foster pomyślał, że jeżeli jest to uśmiech, to dość gorzki.
– Po prostu znalazłem się na bruku. Z dnia na dzień przestałem być potrzebny. Na pewno też to źle przeżyłeś – ciągnął Finch. – Rozpuszczano całe załogi. Okręty stały puste. Marynarze się cieszyli, oficerowie już nie. Też zaczynali wegetować na połowie pensji, bez perspektyw dalszego zajęcia.
Milczeli chwilę. Foster dobrze pamiętał tamte lata. Liczył wtedy każdą pięciopensówkę, zanim ją wydał. Przypomniał sobie, z jakim zapałem opisywał starcie lugra straży celnej z łodzią przemytniczą, przewożącą kontrabandę z Francji – głównie brandy, koniak i jedwabne pończochy. Czuł się taki szczęśliwy, że ma przez dwa dni zajęcie. Padł tylko jeden wystrzał i sześciu przemytników z łodzi, odciętej w zatoce, natychmiast się poddało. A on opisywał niewartą nawet wzmianki utarczkę tak, jakby szło o sporą operację morską. Przypomniał sobie, jak się uradował na wieść o zawiązaniu się kolejnej koalicji anty – napoleońskiej i wybuchu wojny. Życie wróciło do normalnego biegu i znowu często pracował do późnego wieczora.
– Musiałem znaleźć źródło dochodów. Wykorzystałem tylko swoje umiejętności. – Finch pokiwał głową – Najgorsze, że nie potrafiłem we właściwym momencie zakończyć. A ty, Foster, jak zostałeś fałszerzem?
Foster zamrugał. Nie pojmował, o co pyta Finch. Cieszył się z nowego zlecenia. Miał nadzieję, że nie zakończy się zbyt szybko.
– Ja jestem tylko narzędziem. – Fosterowi zdawało się, że Finch tłumi wybuch śmiechu. – Ty i Barrow – mózgami. W sumie, wykonujemy to samo.
Foster nie zamierzał podejmować tego tematu.
– Wszystko zawdzięczam matce – stwierdził z zadumą. – Ojca właściwie nie pamiętam. Zostawił po sobie nieco grosza i niewielki domeczek z ogródkiem. W przeciwieństwie od twojego, będąc poborcą podatkowym, zajmował się sprawami najzupełniej doczesnymi. A matka nie wyszła ponownie za mąż.
– To ciekawe. Czemu? – Finch słuchał z uwagą.
– Pewnie nie chciała, żebym został niechcianym pasierbem – z namysłem odpowiedział Foster. – Miała tylko mnie jednego. Pięcioro sióstr zabrała ospa, rok po roku. Ciężko to przeżyła.
Obaj dobrze wiedzieli, że śmierć rodzeństwa dziennikarza ”Naval Chronicle” nie stanowiła nadzwyczajnego wydarzenia. Ospa zbierała obfite żniwo wśród dorastających dzieci.
– Bardzo jej zależało, żebym stał się kimś znanym – ciągnął Foster. – Zrobił karierę. Nie chciała, abym odziedziczył zajęcie ojca. Łożyła sporo na moją naukę, a spadek topniał. Imała się różnych zajęć – dama do towarzystwa, guwernantka, nauczycielka w szkółce parafialnej. Coraz niżej i niżej, ale pewnie chciała też być między ludźmi. W końcu zmarła na suchoty.
Foster rzadko myślał o przeszłości. Żył teraźniejszością i podobało mu się to. Nie chciał wracać do wspomnień. Nagle, w czasie rozmowy z Finchem, okres dzieciństwa i dorastania stanął mu przed oczyma.
– Sprzedałem domek – mówił powoli. – Starczyło na pokrycie kosztów pogrzebu, opłacenie utrzymania grobów i beztroskie życie przez dłuższy czas. Teraz żałuję – miałbym oprócz kuferka z odzieżą i książkami coś swojego.
Uśmiechnął się smętnie. Przypomniał sobie, że niedawno mógł bezpowrotnie utracić nawet i tę pospolitą, drewnianą skrzynkę, właściwie cały jego majątek.
Nie chciał o tym myśleć. Wolał odpowiedzieć do końca na pytanie Fincha.
– Jak już mocno chorowała – kontynuował opowieść – napisałem sporo wierszy. Bardzo się jej podobały. Wybrała jeden i powiedziała, że jest najlepszy. Włożyłem jej do trumny. Prosiła mnie o to.
– Słyszałem, że piszesz książkę? – Finch wstał i rozłożył szeroko ręce.
Na dzisiaj skończyli pracę. Foster musiał jeszcze tylko odnieść list do Barrowa.
– Jestem już bardzo daleko. – Dziennikarz „Naval Chronicle” uśmiechnął się z dumą. – Prawie skończyłem. Wiesz, pół roku temu zacząłem pisać powieść od nowa. Powiem szczerze – praca tutaj wiele mnie nauczyła. Konieczność wynajdywania nowych wyrazów, innych zdań, nasycenie tekstu uczuciem… Zwięzłość opisu. Wykorzystałem to. Nawet motyw otwierania listu, w sposób opisany przez ciebie.
Ręce Fostera wykonały w powietrzu kilka nieskoordynowanych ruchów.
– Sądzę, że jest teraz zdecydowanie lepsza. Zadedykuję ją matce. Może i dlatego zacząłem ją tworzyć. Chciałem pewnie pokazać, że jej starania nie poszły na marne.
– Z pewnością byłaby szczęśliwa. – Finch pokiwał głową. – Byłaby z ciebie dumna, Foster.
Znowu przez chwilę nic nie mówili. Wargi Fostera ułożyły się w niepewny, trochę zakłopotany uśmiech.
– Kuter celny przechwycił ostatnio kontrabandę z kontynentu. – W jego głosie wyraźnie brzmiało wahanie. – Kupiłem od załogi kilka butelek dobrego, hiszpańskiego wina. Zawitasz do mnie któregoś wieczoru? Przeczytam ci kilkadziesiąt stronnic.
– Z przyjemnością. – Finch zatarł dłonie. – Nieco odmienności bardzo się nam przyda.
Szykowali się do wyjścia. Pozostawało jedynie zwolnić żołnierzy, nadal cierpliwie pełniących wartę, odnieść list i klucze od pomieszczeń. Jeżeli nie czynili tego gońcy, obowiązek ten obarczał Fostera. Finch nie chciał się tam za bardzo pokazywać.
– Poczekaj chwilkę, zanotuję coś. Pewna myśl przyszła mi do głowy, a wolałbym, żeby nie uciekła. – Gotowy już do opuszczenia pokoju Foster położył kapelusz ma stole, wolno kreśląc litery na górnej karcie ryzy lichego papieru, leżącej na sekreterze. Zawsze mieli do dyspozycji kilkadziesiąt kart, wykorzystywanych na notatki, szkice listów i cyzelowanie poszczególnych zdań. – „Wiem, Ukochany, że nie pozwolisz, aby wrogowie Anglii wylądowali na łąkach Dover, paśli konie w Covent Garden i wyprawiali te okropne rzeczy z prostymi niewiastami” – mówił głośno do siebie, jakby sprawdzał brzmienie wyrazów.
Dociskane do papieru pióro skrzypiało mocno.
– Naturalnie „Ukochany” dużą literą – dodał po chwili, zacierając radośnie dłonie. – Może być.
Zdecydowanym ruchem zamknął wieczko pojemnika z inkaustem.
– Bardzo proste zdanie – zauważył Finch wątpiącym tonem, starannie wiążąc pod brodą węzeł szala. – Lepiej użyj zwrotu „Miłości moja” – bardziej tkliwy.
– Za to wyraźnie sugerujące, że może uczynić prawie wszystko. – Dziennikarz „Naval Chronicle” wzruszył ramionami. Pokiwał głową. – Oczywiście, wymaga dopracowania, ale pewnie je wykorzystam. Pamiętaj: Anglia oczekuje, że każdy z nas wykona swój obowiązek.
Przez chwilę patrzyli na siebie w milczeniu.
– Wynajmiesz łódź czy dotrzesz do mostu? – zapytał Foster, wkładając kapelusz. Finch mieszkał po drugiej stronie Tamizy.
– Uczę się oszczędzać. – Zaśmiał się dawny malarz. – Za przejście przez most płaci się tylko pół pensa. Kawałek drogi, ale co tam.
Idąc w stronę mostu westminsterskiego, Jack Finch przypomniał sobie, że dzisiaj znowu nie zaproponował Johnowi czegoś, o czym myślał od kilku tygodni – mówienia sobie po imieniu. Instynktownie czuł, że Foster przystanie na tę propozycję.
Mamy na to czas – skonstatował w myślach. – Mamy na to jeszcze naprawdę sporo czasu.
***
Trzewiki prochomistrza i jego dwóch pomocników – chłopców okrętowych – wolno kłapały po pokładzie „Victory”. Filcowe nakładki, wzute na buty, przypominały po prostu nieporęczne bambosze i w zetknięciu z kołyszącym się śródokręciem, zlanym już wodą i posypanym piaskiem, wydawały mlaskający odgłos, drażniący uszy. Utrudniały też chodzenie nieprzyzwyczajonym do nich ludziom, więc, chcąc nie chcąc, szli wolno, podobni nieco do dzieci, próbujących dokonać pierwszych samodzielnych stąpnięć w życiu.
Stojący na pokładzie rufowym Nelson, Hardy, pozostali oficerowie i midszypmeni odprowadzali wzrokiem wolno człapiącą grupkę. Dobrze znali ten widok i oglądali go wiele razy. Tylko dwaj marynarze, mocno trzymający w zrogowaciałych dłoniach uchwyty koła sterowego, nie zerkali w stronę nieporadnie poruszających się postaci, bacząc na pracę żagli i starając się wyzyskać najmniejszy nawet podmuch wiatru.
Każdy z kroczącej nieśpiesznie trójki trzymał w dłoni mosiężną lampę o trzech litych ściankach, ze szklaną przesłoną zamiast czwartej, osłaniającą osadzoną w środku świecę. Ruchomy pierścień, przymocowany u góry, ułatwiał niesienie – i zawieszanie, a w kieszeniach bluz tkwiło jeszcze sporo zapasowych łojówek.
Zmierzali do komory prochowej – ciemnych pomieszczeń w głębi kadłuba, położonych pod najniższym pokładem bateryjnym, wypełnionych baryłkami z prochem. Tam, w zaduchu dolnych partii korpusu okrętu i półmroku, rozświetlonym tylko płomykiem grubej świecy lampy, dla bezpieczeństwa postawionej w bocznej klitce za zasłoną z serży, będą podczas bitwy napełniali i wydawali ładunki chłopcom okrętowym, donoszącym je potem do ciężkich armat – nieśpiesznie i starannie, zważając na to, aby niczego nie rozsypać. Filcowe nakładki na chodakach zabezpieczały przed poślizgiem w chyboczącym się pomieszczeniu. Chroniły też przed skrzesaniem iskry. Buty często nabijano metalowymi ćwiekami, a te w zetknięciu z gwoździami, wiążącymi deski międzypokładów z poprzecznicami, zawsze mogły spowodować pojawienie się maluteńkiej skry – prawie niezauważalnej, zwykle nieistotnej, lecz tutaj bardzo groźnej.
Prochomistrz i jego podwładni podczas starcia uważali na wszystko, unikając rozsypania prochu, lecz nie zawsze okazywało się to możliwe na okręcie, niejednokrotnie, bez chwili przerwy, wstrząsanym uderzeniami ulewy okrągłych kul, ważących po kilkadziesiąt funtów.
Ludzie, patrzący w milczeniu na ten powolny przemarsz dobrze wiedzieli, co stanie się potem.
Przed opuszczeniem dolnej kazamaty działowej i zejściem w mrok najniższych części okrętu podoficer prochowy zapali świeczkę, wykorzystując jeden z kilku długich lontów, tlących się juz w pojemnikach, umieszczonych w cebrzykach z wodą. Tutaj, tak jak wszędzie, wychluśnięto na pomalowane na czerwono deski wiele wiader morskiej wody, aby zmniejszyć ryzyko pożaru i rozsypano piasek, żeby krew rannych i zabitych nie utrudniała kanonierom poruszania. Przy schodni wiodącej do magazynu amunicyjnego stanie czterech uzbrojonych żołnierzy, przepuszczających w dół tylko chłopców odbierających prochowe ładunki – i nikogo więcej. Tyle samo mężczyzn w czerwonych kurtkach zajmie pozycję przy innym luku – przejściu w dół kadłuba. Ci umożliwią zejście niżej tylko ledwie wyrośniętym młodzikom, służącym w flocie, mającym obowiązek znoszenia ciężko rannych – i nikomu więcej.
Jeżeli świeca prawie się wypali, jeden z pomocników prochomistrza od ogarka rozżarzy następną, w drugiej lampie. Potem może w trzeciej – i osadzi nowe łojówki w dwóch pierwszych.
Wszyscy o tym wiedzieli, lecz pomimo tego w milczeniu i z widoczną fascynacją patrzyli na nieśpieszny pochód trzech ludzi, obwieszczający koniec przygotowań do boju.
Wykonano wszystko: zwalono przepierzenia, wyniesiono meble z kajut, wygaszono piec w kambuzie, a barkasy, szalupy i gigi wypełniono aż pod dulki morską wodą – stanowiły teraz zbiorniki przeciwpożarowe. Reje dodatkowo podwiązano do masztów ciężkimi łańcuchami – stropami, a w koszach na śródokręciu tkwiły piki, kordy i pistolety. Starannie nabito działa, wiedząc, jakie znaczenie ma pierwsza salwa. Głęboko w dole kadłuba zestawiono skrzynki midszypmenów, tworząc z nich stoły operacyjne, a chirurg rozłożył narzędzia i przygotował wiadra na odcięte kończyny.
Żołnierze piechoty morskiej stali już wzdłuż burt, pocąc się niemiłosiernie i zastanawiając, kiedy użyją swoich muszkietów.
Pozostawało tylko jedno – czekać.
Nelson rytmicznie zabębnił palcami po balustradzie relingu. Odwrócił głowę w stronę dowódcy „Victory”, stojącego obok.
– Nie wiem, dlaczego, kapitanie Hardy, ale zawsze wydawało mi się, że stąpanie pana podkomendnych, tak dziwacznie obutych, przypomina kroki Nemezis. – Admirał potarł palcem koniuszek nosa. – Przyznaję, że to dziwne wrażenie, bo nikt nigdy nie sprawdził, jak poruszała się bogini przeznaczenia. Być może, jeżeli ktoś zaczął się nad tym zastanawiać, oznaczało to początki tworzenia czegoś, co obecnie nazywamy poezją. Chociaż sądzę też – ciągnął admirał z lekkim, lecz wyraźnym uśmiechem – ze stąpnięcia Nemezis zapewne charakteryzowała lekkość, wdzięk, może i piękno – i jednak niesłyszalność.
– Niewykluczone, sir – poważnym tonem odpowiedział dowódca „Victory”. – Mniemam jednak, że teraz bardziej przydałoby się nam przybycie Eosa, boga wiatru. Jego chyże kroki przybliżyłyby nas do Francuzów i Hiszpanów – szybciej przełamalibyśmy ich szyk. Zdałaby się pomoc władcy powietrza. Dzisiaj jest jednak wyjątkowo niełaskawy.
Nelson przeszedł dwa kroki w stronę sterburty. Pokiwał głową. W kąciku ust admirała nadal igrał kpiarski uśmieszek.
– Mają taki sam wiatr, jak my, Hardy, dobrze o tym wiesz – zauważył sucho.
Powoli wyjmował coś z wewnętrznej kieszeni kurtki mundurowej. Spojrzał uważnie na złożoną na kilka części, nieco pogiętą kartę papieru.
Twarz admirała spoważniała.
– W końcu dopadliśmy Villenuowe’a – i już się nam nie wymknie – rzucił, rozprostowując arkusik. – Przełamiemy w dwóch miejscach linię wroga, a potem rozprawimy się z nim. Z pewnością nie okaże się to tak łatwe i przyjemne, jak przejażdżka łodzią w wiosenny poranek po Tamizie, ale poradzimy sobie. A teraz – ciągnął – dysponujemy chwilą wolnego czasu, więc rzucę okiem na niedawno otrzymany list lady Hamilton. W natłoku zdarzeń ostatnich dni nie mogłem dokładnie go przestudiować, a nie wykluczam, że nie zaistnieje już taka możliwość.
– Oczywiście, sir. – Hardy natychmiast się cofnął.
Jego twarz przybrała wyraz zatroskania, w przeciwieństwie od Nelsona, znowu łagodnie się uśmiechającego.
Obaj tak beztrosko rozmawiali, bo, tak jak zwykłym marynarzom, też pozostawało im tylko czekanie.
I zajęcie się czymś, najgęściej nonszalancką pogawędką, pełną dezynwoltury, jak sugestia admirała, że może zginąć.
Pozostawało zimne ukrywanie emocji – i szarpiące nerwy wyglądanie chwili, kiedy czołowe okręty dwóch kolumn angielskich liniowców wreszcie zbliżą się na odległość strzału do długiego szeregu jednostek przeciwnika, a w kadłub i maszty „Victory” uderzy grad ciężkich pocisków.
W niekontrolowanym geście Hardy, zwolniony z obowiązku rozmowy z Nelsonem, mocno zacisnął wargi.
Uważnie rozglądał się na boki, a potem spoglądał przed siebie, jakby chciał dojrzeć niewidoczną z rufówki drewnianą statuę bogini zwycięstwa, umocowaną na dziobie. Widok jednak pozostawał niezmienny, taki sam, jak ciągle słabo dmący wiatr.
Dwie kolumny angielskich liniowców, prawie trzydzieści trój– i dwupokładowych okrętów, parły przed siebie kursem na zachód, rozpaczliwie wolno, z rozwiniętymi wszystkim żaglami, wykorzystując najmniejszy nawet ruch mas powietrza. Długa linia ponad czterdziestu francuskich i hiszpańskich okrętów, w tym kilka czteropokładowych, zwrócona burtami w stronę nadciągającego wroga, równie ospale zmierzała na północ, jeszcze próbując się wymknąć.
Usta Hardy’ego zacisnęły się mocniej, na podobieństwo wąskiej kreski, przecinającej twarz.
– Porażą nas pełnymi salwami, waląc jak w tarczę strzelniczą – wyszeptał do siebie. – Czym im odpowiemy? Jeszcze ten słabieńki powiew… Zanim się przebijemy, zmasakrują nas.
Kapitan ”Victory” wyglądał tak, jakby gdzieś w gęstwie kadłubów i masztów widniejącej na horyzoncie długiej linii przeciwnika, pośród wielu setek kwadratów furt działowych dojrzał Nemezis, nieubłaganie zmierzającą w stronę jego okrętu. Ujrzał boginię przeznaczenia, pragnącą unicestwić żaglowce dumnego Albionu.
– Wygłoszę mowę do załogi – oczekiwanie się wydłuża. U wielu rodzi się niepewność, więc rozwieję ją. Wszystkim to się przyda.
Głos Nelsona zabrzmiał pewnie i stanowczo. Z uwagą wpatrywał się w twarz Hardy’ ego, jakby odkrył coś, co go zaniepokoiło.
– Przemówi admirał! – kapitan stanął na skraju tylnej nadbudówki.
– Werbel! – zakomenderował, chcąc mieć pewność, że wszyscy skierują wzrok ku rufówce.
– Oficerowi, marynarze i żołnierze króla! Synowie Anglii!
Głos Nelsona, zaprawiony do wydawania rozkazów podczas huczącego wiatru i ryku fal zabrzmiał donośnie na całym pokładzie. Opalone twarze zwróciły się w stronę szczupłej sylwetki, stojącej obok schodni.
– Płyniemy ku bitwie, wiecie o tym! Francuziki i Diegowie uciekają przed nami, lecz nie dadzą rady nam umknąć.
Admirał zawiesił na chwilę głos. Nabrał powietrza do płuc.
– Przełamiemy ich szyk w dwóch miejscach, odcinając najsilniejsze jednostki – ciągnął. – Nadejdzie chwila, może nawet dość długa, kiedy będą mogli strzelać ze wszystkich pokładów, a my odpowiadać tylko z dziobowych pościgówek. Nadleci sporo okrągłych kuferków. – Głos przybrał sarkastyczne brzmienie. – Naprawdę dużo. Znacie to. Uderzą i popękają na wiele większych i mniejszych kawałków.
Sprawna ręka Nelsona wykonała okrągły gest w powietrzu.
– Łapcie je i zabierzcie sobie! Na to zezwalam! Osiągną wysoką cenę na Picadiilly i w Portsmouth, naprawdę znaczną, bo staną się pamiątkami wielkiego zwycięstwa. Każdy je nabędzie – sporo na nich zarobicie!
Wybuch serdecznego śmiechu przerwał mowę. Wszyscy doskonale wiedzieli, co może uczynić żeliwny pocisk armatni. Prawie wszyscy już oglądali, niektórzy wielokrotnie, jak rwie ciało ludzkie na strzępy krwawiącego mięsa – i dobrze pamiętali plamy, a nawet kałuże krwi, brukające pokłady podczas walki.
Wszyscy, spoglądając na wyprostowaną, szczupłą postać, rozumieli, że admirał najlepiej się o tym przekonał.
Słowa Nelsona zabrzmiały tak absurdalnie, że reakcją mógł stać się tylko rozładowujący napięcie rubaszny rechot.
– Jednak wtedy, kiedy zaczniemy przepływać pomiędzy nimi, sytuacja się zmieni – kontynuował admirał. – Przeorzemy im tyłki salwami z obu burt, od ich dziobów aż do ruf. Celujcie dobrze, odpalajcie działa w dolinie fali! Zalejemy ich potokami naszych pocisków – a oni znowu poznają, cóż oznacza starcie z Brytyjczykami! Pamiętajcie też o jednym!
Nelson machnął w powietrzu sprawną ręką.
– Musimy zwyciężyć i zwyciężymy, aby pogrzebać na dnie morza głupie nadzieje cesarza Francuzów. Bonaparte już nigdy po naszej wiktorii nie pomyśli o tym, o czym marzy – o przepłynięciu Kanału Angielskiego i podboju naszej ojczyzny. Dzisiaj wybijemy mu to z głowy, a okręty, mogące tego dokonać, staną się naszym łupem! Cennymi pryzami!
Ktoś z obsługi dziobowej armaty dziewięciofuntowej zaczął machać kapeluszem, a po nim inni.
– Anglia oczekuje, że każdy z nas wypełni swój obowiązek – od chłopca okrętowego aż po mnie, admirała. – Głos stwardniał. – Oczekuje tego od nas, bo wtedy bandy Francuzów, Włochów, Holendrów, Polaków i innych dziwnych nacji nie zdepczą zielonych łąk starej Anglii, nie będą paść koni w Covent Garden i gwałcić naszych niewinnych kobiet, a krwawy korsykański tyran, cesarz Francuzów, zrozumie wreszcie, że nigdy nie zapanuje nad dumnymi synami wielkiego Albionu!
Głos Nelsona zabrzmiał jeszcze donioślej.
– Bonaparte nie ustawi gilotyny przed pałacem Buckingham i nie skróci dobrego króla Jerzego o głowę! To zależy właśnie od nas, oficerów i marynarzy króla. Nigdy do tego nie dopuścimy! Musimy tylko się z nimi rozprawić!
Gdzieś w głębi świadomości człowieka z jedną tylko sprawną ręką zatliła się myśl, że dobrze wie, skąd bierze zwroty, tak łatwo schodzące mu z ust, ale nie miał czasu się nad tym zastanowić.
Nie w tej chwili – nie teraz, kiedy wszyscy go słuchali i na niego patrzyli, a on z pasją zagrzewał ich do walki.
– Powtórzę to! – ciągnął z uniesieniem. – Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek! Jeżeli tak uczynicie, zwyciężymy – i na zawsze pogrzebiemy w morskim mule śmieszne marzenia Francuzów. I pamiętajcie – w Londynie albo w Portsmouth, jeżeli zejdziecie na ląd, zabierzcie ze sobą kawałki tych okrągłych kuferków! Będą w cenie, większej od pryzowego, sami się przekonacie!
Głośna salwa śmiechu przetoczyła się przez pokład. Dłonie mocno uderzały o wręgi, podłużnice i dębowe tarcice nadburcia. Kanonierzy zawzięcie stukali wyciorami i ciężkimi handszpakami, grubymi drągami służącymi do nataczania armat na cel, w spiżowe korpusy dział.
– Trzy razy „hurra” na cześć lorda Nelsona i starej Anglii! – Jeden z nich wskoczył na karonadę, usytuowaną tuz przy uskoku rufowym. Miał długie, siwawe włosy i sporej długości baki.
Marynarze i podoficerowie krzyczeli i wiwatowali.
Admirał wytężył wzrok. Starał się przypomnieć sobie nazwisko starego już marynarza. Dla bardzo wielu angielskich dowódców ludzie, obsługujący armaty, ciągnący liny, bez przerwy rozpinający i zwijający żagle stanowili bezkształtną, nierozpoznawalną masę – bez nazwisk, bez historii, nieomal bez człowieczeństwa. W razie potrzeby, przynajmniej na początku służby, bezlitośnie gnano ich knutami na maszty.
Ale nie dla niego – szczupły mężczyzna rozumiał, że tak jak on, zwykli członkowie załogi decydują o losach bitew. Starał się ich zapamiętać.
– Johnie Hodson, starszy marynarzu, pamiętam cię z wielkiego starcia pod Abukirem. – Postać o jasnych włosach, wystających spod ronda trójgraniastego kapelusza pokiwała głową. – Spraw się dziś tak samo dobrze, a zostaniesz podoficerem.
Wiwaty nie ustawały. Wzmagały się.
Hardy chrząknął głośno. Jego twarz straciła wyraz zasępienia – teraz się uśmiechał. Nelson mocnym kiwnięciem głowy i machnięciem dłoni dal znak, że skończył.
– Zajmijcie z powrotem stanowiska! – zakomenderował kapitan „Victory”. – Dajcie im, kiedy przerwiemy ich linię! I wcześniej!
Ręka Nelsona z nadal tkwiącym w uścisku palców listem powędrowała do góry, pewnie po to, aby włożyć go z powrotem do kurtki.
Zatrzymała się. Admirał jeszcze raz coś odczytywał, bezgłośnie poruszając wargami.
– Kapitanie Hardy – głos Nelsona zabrzmiał sucho, oficjalnie, jak winien brzmieć głos zwierzchnika zwracającego się do podkomendnego. – Nada pan sygnał do wszystkich okrętów floty. Podyktuję go.
– Tak jest, sir. – Thomas Hardy wyprostował się. Przyłożył dłoń do kapelusza. Często on i Nelson rozmawiali przyjacielsko, lecz Hardy nigdy nie zapominał, jaka przepaść dzieli kapitana od człowieka, mającego admiralski stopień, kierującego dziesiątkami, a czasami setkami okrętów i tysiącami ludzi.
– Porucznik wachtowy! Przygotować się do nadania sygnału!
Młody oficer z twarzą naznaczona blizną – może śladem po uderzeniu kordem, a może tylko po niefortunnym zetknięciu się z nagle zwolnioną talią okrętową – wykonał kilka kroków, gotów zanotować treść rozkazu rysikiem na tabliczce. Do tej pory, tak jak pozostali, stał po nawietrznej stronie pokładu rufowego. Stronę zawietrzną tradycyjnie rezerwował sobie dowódca – i admirał.
Midszypmeni przy stermaszcie już otwierali skrzynie, mieszczące flagi kodowe.
Sprawna ręka Nelsona zniknęła za zapięciem mundurowej kurtki.
– Anglia oczekuje, że każdy człowiek wypełni swój obowiązek – wolno dyktował admirał.
Kolejne chorągiewki szybko wędrowały do góry na jednej z lin otaklowania bezanmasztu, utrzymującego ciężkie i grube pale drewna, złączone ze sobą, w pozycji pionowej, a potem spływały w dół. Wiadomość wcale nie zadziwiała długością – Wielokrotnie przekazywano znacznie bardziej skomplikowane polecenia.
Na „Royal Sovereign”, okręcie Cuthberta Collingwooda, admirała dowodzącego drugą kolumną, najszybciej podniesiono pojedynczy proporzec, oznaczający przyjecie i zrozumienie sygnału.
– Potwierdzający, sir. – Hardy odsunął lunetę od oka. – Podnoszą flagi! – dodał z wyraźnym zdumieniem. – Sir Horatio, przyznam, że nie wiem, kto pierwszy to uczynił.
Na wszystkich żaglowcach prawie jednocześnie zaczęto wciągać w górę masztów wielkie flagi z herbami Anglii, Szkocji i Irlandii, używane rzadko, przy wyjątkowych okazjach.
– No cóż, zróbmy to samo. – Nelson uśmiechnął się lekko.
Nie patrzył na okręty. Spoglądał na coraz wyraźniejszy szyk francuskich i hiszpańskich liniowców, widoczne już najniższe partie żagli i kadłuby z coraz bardziej wyraziście ciemniejącymi plamami ambrazur. Jeszcze nikt, okiem niewspomaganym przez lornetę, nie mógł dostrzec armatnich luf, tak samo, jak i krzyży zdobiących topy masztów hiszpańskich liniowców.
– Niech zobaczą nasz zapał i gotowość do walki. Już blisko, Hardy – ciągnął Nelson. – Przekonamy się, czy porównanie dziwacznego sposobu poruszania się naszego prochomistrza do kroków Nemezis okaże się trafne.
Nelson zaśmiał się. Stał bokiem do Hardy’ego i nie mógł dostrzec, co kapitan „Victory” trzyma w dłoniach.
– Płaszcz, sir. Niechże pan założy płaszcz – przerwał mu wielce śmiało dowódca „Victory”. Nikt nie pozwalał sobie na przerywanie słów, wypowiadanych przez jakiegokolwiek admirała, a tym bardziej Nelsona. I nikt nie ważył się czegoś od niego żądać, tak, jak przed chwilą uczynił Thomas Hardy. – Proszę, sir. Pańskie życie jest zbyt cenne dla Anglii.
Teraz jego słowa nabrały właściwej formy. Wyciągnął rękę do admirała.
Podawane okrycie trudno byłoby nazwać eleganckim płaszczem. Hardy chciał wręczyć Nelsonowi sutą, długą opończę o nieokreślonej barwie, nieco już zrudziałą od deszczu i mgły, używaną wtedy, kiedy z nieba lały się potoki wody, a gwałtowny wiatr, łamiący grzywacze, ciskał na deski pokładu bryzgi fal. Gruba tkanina, nasączona olejem lnianym, dobrze chroniła przed wilgocią i wichurą, a teraz, w jaskrawym blasku słońca, równie skutecznie mogła ukryć złote szamerowanie kurtki admiralskiej, rzucające się w oczy galony i przetykane złotą nicią guzy. Mogła uczynić admirała jedną z niewyróżniających się postaci licznej grupy osób, zgromadzonych na pokładzie rufowym – tam, gdzie mieli obowiązek pozostawać w czasie bitwy.
– Jeżeli tak uważasz, Hardy… – Nelson nie dokończył zdania. Wyciągnął dłoń, aby odebrać sztormiak. Hardy stał nieruchomo – wszyscy wiedzieli, że admirał nie znosi prób pomocy przy ubieraniu.
Człowiek w bogato zdobionym złotem mundurze nadal trzymał w palcach już złożoną kartkę, tak, jakby nie mógł się z nią rozstać, a może też po prostu zapomniał ją wsunąć do wewnętrznej kieszeni kurtki.
Przyjrzał się welinowemu zwitkowi papieru – i pewnym gestem umieścił za mankietem rękawa.
– Mamy dzisiaj wyjątkowo piękną pogodę. – W kąciku ust admirała znowu zaigrał kpiarski uśmieszek. – A nie wydaje mi się, kapitanie Hardy, abym cierpiał na przeziębienie, chociaż niektórzy twierdzą, ze mój stan zdrowia nie jest najlepszy. Dziękuję za troskę i ją doceniam, lecz zabierz to. Rzucę okiem – ciągnął – na zespół Collingwooda, czy trzyma odpowiedni kurs. Proszę wykonać namiar – chcę wiedzieć, czy przetną szyk Francuzów w wyznaczonym miejscu.
Nikt nie słyszał słów Nelsona, wypowiedzianych cicho do siebie, kiedy podnosił do oka teleskop. Czułego tonu jego głosu, kiedy szeptał prawie niesłyszalnie:
– I cóż jej napisałbym? Że kryłem się jak szczur za plecami innych? Cóż napisałbym mojej pani, miłości mojego życia, tak mnie kochającej i piszącej cudownie piękne listy, będące dla mnie nieustannym źródłem inspiracji?
***
Po twarzy Williama Barrowa ściekały kropelki potu. W ciągu dzisiejszego dnia, a może nocy, postarzał się o pięć lat. W kominku tlił się wątły ogień, obszerny gabinet zionął chłodem, lecz Barrow ocierał czoło chusteczką.
Od wczoraj wszędzie naklejano na murach obwieszczenia: ”Wielkie zwycięstwo pod Trafalgarem”, ”Flota francusko – hiszpańska całkowicie zniszczona”. Wydrukowany mniejszą czcionką napis głosił: „Admirał Horatio Nelson poniósł śmierć w walce”. Jeszcze drobniejsze rzędy liter informowały o przebiegu bitwy.
Idąc w stronę Whitehall Finch z satysfakcją zauważył, że pojawiają się płachty papieru ze zmienioną treścią trzeciej informacji. „Admirał Horatio Nelson oddał życie za Króla i Anglię” – tak teraz brzmiał napis. Pomyślał, że sugestię Fostera natychmiast wcielono w życie.
Siąpiła październikowa mżawka, lecz mimo deszczu ludzie ciągle gromadzili się przed proklamacjami. Na rogu ulicy ktoś przejętym głosem czytał treść odezwy, otoczony wianuszkiem pilnie słuchających osób.
Finch przybył do gmachu Admiralicji na wezwanie posłańca. Wcześniej pracował sam w budyneczku w londyńskich dokach, ekspediując księgi rachunkowe i pakiety kwitów depozytowych. Barrow natychmiast po otrzymaniu wieści o zwycięstwie zabrał rozpieczętowane listy Nelsona i jego żony, słowniczek oraz przechowywane w sekreterze ”próbki”, więc tym Finch nie musiał się kłopotać.
Foster wcześniej uzyskał od Barrowa dwa dni wolnego. Natrudził się ostatnio przy redagowaniu zawiadomień i po prostu chciał odespać zaległości.
Teraz Finch siedział przed biurkiem Barrowa. Cierpliwie czekał na pierwsze słowa sekretarza Admiralicji. Nie za bardzo rozumiał, po co Barrow go wezwał. Sprawa listów Horry’ego i lady H. została zamknięta. On i Foster stali się niepotrzebni – co do tego Finch nie miał złudzeń.
Na blacie biurka leżał postrzępiony, przybrudzony kawałek papieru.
Wydawało się, że sekretarz Admiralicji myślami jest bardzo daleko. Czasami jego wargi zaciskały się w dziwnym, spazmatycznym skurczu.
– Mam dwie bardzo złe wiadomości. – Najważniejszy urzędnik Admiralicji w końcu przerwał milczenie. – John Foster nie żyje. Wczoraj po południu wpadł pod koła furgonu, przewożącego beczki z soloną wieprzowiną do magazynów portowych. Szedł w stronę doków. Zdaje się, że zmienił zdanie i chciał ci pomóc w pracy. Dowiedziałem się o tym dziś rano. Nadal nie mogę uwierzyć w jego śmierć.
– Jak się to stało? – Finch potrząsnął głową.
Przedwczoraj umówił się z dawnym dziennikarzem „Naval Chronicle” na czytanie kilkudziesięciu dalszych stron jego powieści, przy dobrym winie, kawie i cygarach. A dzisiaj dowiedział się, że autor „Wojny Dwóch Róż” zmarł.
Nic nierozumiejącym wzrokiem wpatrywał się w Barrowa.
– Głupi przypadek. – Sekretarz głośno wytarł nos. – Konna orkiestra regimentu gwardii irlandzkiej jechała ulicą wiodącą do portu. Grali marsze żałobne. Zdaje się, że ćwiczyli przemarsz podczas pogrzebu admirała Nelsona.
Wszyscy wiedzieli już, że zwycięzca spod Trafalgaru zostanie uroczyście pochowany w londyńskiej katedrze św. Pawła.
– Orkiestra pułku z Zielonej Wyspy? – tępo powtórzył Finch.
– Tak. – Barrow pokiwał głową. – Pobliską uliczkę przemierzał ciężki furgon z beczkami, zaprzężony w czwórkę silnych koni – ciągnął z widocznym trudem. – Zwierzęta wystraszyły się muzyki i poniosły. Możliwe, że nigdy nie słyszały wojskowej kapeli. Tak twierdzi woźnica. Foster przechodził na drugą stronę, czytając list. Ten.
Palec sekretarza wskazał na postrzępiony karteluszek, leżący miedzy nimi.
– To ostatni list lady H. – kontynuował Barrow. – Już nie ma potrzeby go wysyłać. Zaprzęg poniósł nagle. Foster nie zdążył uskoczyć. Stratowały go perszerony. Potem przejechały po nim dwa kola. Zginął na miejscu.
Westchnął ciężko.
– Przykro mi, Finch. Zdaje się, że John Foster został twoim przyjacielem.
– Chyba trochę się polubiliśmy – wolno powiedział dawny fałszerz kwitów depozytowych floty. – Wspólna działalność mocno nas zbliżyła. To prawda, że często zabierał pracę do domu. Twierdził, że wieczorami lepiej mu się myśli. Możliwe, że po drodze jeszcze sprawdzał, czy list ma właściwą treść, choć wcale już tego nie musiał czynić.
Finch nie chciał pytać, w jaki sposób pogięta karta papieru znalazła się tak szybko w rękach jego zwierzchnika. Zdawał sobie sprawę, że nie uzyska odpowiedzi.
Barrow nieruchomym wzrokiem patrzył w przestrzeń. Nadal głęboko się nad czymś zastanawiał.
– Druga wiadomość, sir? – cicho zapytał Finch.
– Właściwie ona ciebie nie dotyczy. – Sekretarz potrząsnął głową. – Niepotrzebnie o niej wspominałem. Dowiedziałem się dzisiaj, ze mój najstarszy syn, Patrick Barrow, zginął w bitwie pod Trafalgarem.
Przeszedł kilka kroków.
– W ostatnim liście napisał do mnie, że został wyznaczony na dowódcę obsady marsa grotmasztu – mówił z trudem Barrow. – Mieli tam działko. Na okręcie podczas bitwy nie ma bezpiecznych miejsc, wiem o tym, ale to należało do bezpieczniejszych, oczywiście, pod warunkiem, że nie wali się maszt. Trochę się z tego cieszyłem.
Przerwał na chwilę. Głośno przełknął ślinę. Z wyraźnym wysiłkiem, powoli, zaczął formułować kolejne zdania.
– Wraz z innymi pochowali go w morzu. A teraz – głos sekretarza Admiralicji nagle się załamał – nawet nie będę mógł iść na jego grób.
Twarz mi stężała, jakby chciał powstrzymać paroksyzm bólu.
– Przykro mi, sir. – Jack Finch nie wiedział, co powiedzieć. – Ryzyko zawodowe, sir.
Nagle przypomniał sobie, ze zaledwie kilka dni temu w rozmowie z Fosterem też użył tego określenia.
– Tak – potwierdził sekretarz. – Po prostu – ryzyko zawodowe.
Już zdążył się opanować. Stał się z powrotem chłodnym, pewnym siebie wysokim urzędnikiem Admiralicji.
– Pozostała do załatwienie jedna sprawa – teraz mówił już wyraźnie. – Trzeba sprawdzić mieszkanie Fostera. Może mieć u siebie jakieś dokumenty związane z naszymi pracami. Nie mogą się dostać w niepowołane ręce. Udasz się tam, Finch i przejrzysz wszystko. Przynieś skrzynkę z jego rzeczami. Chyba miał coś takiego. Chcę ją obejrzeć. Oto adres.
Z szuflady biurka Barrow wyjął podłużny pasek papieru.
– Jak wiesz, mieszkał blisko. Weźmiesz dwóch żołnierzy piechoty morskiej dla podkreślenia, że to oficjalna wizyta.
Spojrzał przez okno.
– Przejaśniło się, więc nawet nie zmokniecie. – Uśmiechnął się skąpo. – Właścicielką domu jest niejaka pani Forbes. Sądzę…
Przerwał i krytycznym wzrokiem przyjrzał się Finchowi.
– Myślę, że ubrania Fostera pasowałyby na ciebie, Jesteście podobnej postury i wzrostu. John nie miał rodziny. Zabierz je potem. Pewnie Foster byłby z tego zadowolony.
– Może i tak. Dziękuję, sir. Wiem, gdzie on mieszkał. – Finch wstał. Ciągle miał przed oczyma widok rozpędzonych koni i wielkie koła, bezlitośnie miażdżące ciało Fostera. Zastanawiał się, cóż takiego mogło znajdować się w liście lady Hamilton, że Foster czytał go z takim zainteresowaniem. Nie pytał – wiedział, że Barrow już nie udzieli odpowiedzi.
– Załatwię to szybko, sir – powiedział zdecydowanym tonem i wyszedł.
Pani Forbes, pospolita kobieta w niemodnym czepku, wyróżniająca się tylko otyłością, nie stawiała oporów. Widok czerwonych mundurów i karabinów z bagnetami przekonał ją natychmiast, że Finch jest przedstawicielem Admiralicji.
Posłusznie wyszła z ciasnego pomieszczenie na poddaszu, gdy tylko Finch powiedział, że chciałby zostać sam. Równie prędko zjawiła się, kiedy ponownie otworzył drzwi.
– Bardzo dobry lokator. Bardzo dobry najemca – podkreślała teraz z emfazą. – Strasznie zasmuciła mnie wiadomość o jego śmierci. Od dawna regularnie otrzymywałam czynsz, chociaż poprzednio często z nim zalegał. Parę razy chciałam go nawet wyrzucić. Jednakże od ponad roku płacił naprawdę bardzo sumiennie. Nie uiścił jeszcze opłaty za ostatni miesiąc, ale otrzymałam od pana należność, więc wszystko w porządku. Będę musiała poszukać nowego użytkownika.
Nalane oblicze właścicielki domu przybrało niekłamany wyraz zatroskania.
Myślący o wszystkim Barrow wręczył Finchowi na zakończenie rozmowy sakiewkę z kilkunastoma sztukami srebrnych monet. Okazały się potrzebne.
Finch nieuważnie pokiwał głową. Przejrzał już wszystko. Rzucił okiem do wnętrza drewnianej skrzynki. Przez chwilę przyglądał się kilku sakiewkom i paru zwitkom banknotów, ale nawet ich nie dotknął – nie chciał brać ich do ręki. Starannie poskładał kilkanaście sztuk odzieży, wiszących w szafie i na hakach w ścianach, umieszczając je w zniszczonym kufrze Fostera.
Nie znalazł żadnych papierów.
Przyjrzał się trzem indyczym piórom ze złotymi stalówkami, leżących na lichym stoliku przy równie lichym łóżku i wsadził do kieszeni kamizeli. Chciał mieć pamiątkę.
– Zmarły trzymał w tym pokoju swoją powieść – szorstko przerwał wynurzenia pani Forbes. – Gdzie ona jest? Chcę ją zabrać.
Być może – pomyślał – to najcenniejsza rzecz, jaką John pozostawił po sobie. Właściwie jedyna.
Twarz właścicielki wyrażała zakłopotanie i niepewność.
– Mówi pan o jego pisaninie? – Kobieta głośno westchnęła. – Często siedział do późna w noc i coś tam skrobał na papierze. Zużywał jednak tylko swoje świece – zaznaczyła z wyraźną satysfakcją. – Pocięłam to wszystko na części, pozwijałam i sprzedałam do dwóch okolicznych szynków. Przydadzą się do zapalania fajek i cygar.
– Nie wiedziałam, że ktoś zapłaci czynsz za pana Fostera – nadmieniła pośpiesznie obronnym tonem. – Chciałam trochę zrekompensować stratę z tego miesiąca.
– Skręcone zwitki papieru, służące do przypalania cygar – głuchym głosem powtórzył Finch. Potrząsnął głową. Nic już nie mógł uczynić.
– Potrzebny mi będzie ktoś do przeniesienia skrzynki pana Fostera – stwierdził po chwili.
– Młody Andrew z sąsiedztwa z chęcią pomoże – rzeczowym tonem stwierdziła właścicielka domu. – Za kilka pensów przeniesie pozostałości po panu Fosterze tam, gdzie tylko pana zechce.
Nigdy się już nie dowiemy, co napisał John Foster – pomyślał Finch, miarowym krokiem zmierzając w kierunku budynku Admiralicji. Musiał jeszcze zdać relację, a Barrow podjąć decyzję o jego dalszym losie.
Rudy wyrostek, trzymając skrzynkę Fostera na ramieniu, ze szczęśliwą miną dziarsko maszerował obok żołnierzy piechoty morskiej. Czekał go niespodziewany zarobek, a mina chłopaka wskazywała, że już teraz rozważa, na co wyda pieniądze.
Mógł być jednym z najlepszych pisarzy angielskich. – Finch nagle poczuł w ustach gorzki smak. – Nawet Barrow już tego nie sprawdzi. Wiemy tylko, że Foster umiał pisać naprawdę piękne listy, ale o tych najlepszych i najczulszych i tak nikt nigdy się nie dowie. I nigdy nie zwrócę się do Johna po imieniu.
Coś spłynęło mu po policzku. Mała kropla wilgoci.
Chyba nie uroniłem łzy – pomyślał. – Nie ja, Jack Finch, człowiek, długo stojący o krok od szubienicy. Człowiek, wiedzący, że jego umiejętności zostaną wykorzystane, chroniący wspólników, z zimną krwią czekający na łaskę. Najlepszy fałszerz Admiralicji.
Starł ją ruchem dłoni. Podniósł głowę.
Ucieszył się, że znowu zaczął padać deszcz.
Czerwiec 2012 r. – listopad 2013 r. Roger Redeye
Ilustracje w kolejności zamieszczenia:
„Santísima Trinidad” – obraz nieznanego malarza z XIX wieku
George Romney – „Lady Hamilton as Circe”
William Beechey – “Admiral Horatio Nelson”