- Opowiadanie: RogerRedeye - Pieśń wilków

Pieśń wilków

Opowiadanie ukazało się po raz pierwszy w przedostatnim, lipcowym numerze internetowego dwumiesięcznika grozy “Histeria”. Jednak “Pieśń wilków” nie jest klasycznym opowiadaniem grozy – jest opowiadaniem fantasy, osadzonym w współczesnych realiach. 

Miłej lektury.

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Oceny

Pieśń wilków

 

 Sły­szę pieśń wil­ków…

Wiem, czego chcą leśni dra­pież­cy. Poj­mu­ję ję­kli­we za­wo­dze­nie, i ten po­wta­rza­ją­cy się re­fren bła­gal­ne­go hymnu.

Dzi­siaj ob­cho­dzę uro­dzi­ny. Sa­mot­nie…

Nie na­rze­kam na życie… Mia­łem bar­dzo szczę­śli­we dzie­ciń­stwo. Szcze­niac­kie lata bez trosk, u boku wspa­nia­łych ro­dzi­ców. Na­praw­dę mnie ko­cha­li. Cie­szy­łem się każ­dym dniem. Teraz męczy mnie tylko jeden pro­blem, zwią­za­ny z tą ko­ta­rą. Do­bi­ja… Nie idzie o to, czy ją od­sło­nię, czy dam sobie spo­kój i prze­nio­sę się da­le­ko od ro­dzin­ne­go domu. Wi­dzi­cie, tak na­praw­dę muszę zde­cy­do­wać, jak dalej żyć. Zo­stać, tak jak oj­ciec, far­me­rem, pro­wa­dzić go­spo­dar­stwo ho­dow­la­ne, prze­jąć inne, bar­dzo ważne, za­da­nia taty i mamy. Mu­siał­bym wtedy od­su­nąć tę za­sło­nę. Nie każdy może tego do­ko­nać – już zro­zu­mia­łem, że tylko ja.

Teraz, gdy ro­dzi­ce ode­szli, muszę pod­jąć de­cy­zję. Ci, któ­rych pil­no­wał oj­ciec, tam za ścia­ną, za tym murem prze­sło­nię­tym cięż­ką storą, pew­nie się nie­cier­pli­wią. Pró­bu­ją przejść… Wiem, że kilku oj­ciec prze­pu­ścił­by. Resz­ty nie. Gdyby się upie­ra­li, wal­czył­by z nimi. I dałby sobie radę.  

– Thor­wal­dzie, znowu po­ra­dzi­łeś sobie z pal­cem w nosie…

Tak po­wie­dzia­ła do ojca moja mama, Si­gurd, gdy opa­try­wa­ła mu ranę na przed­ra­mie­niu. Dziw­ne imię jak dla ko­bie­ty, praw­da? Oj­ciec nigdy go nie zdrab­niał. Czę­sto do­da­wał: ”Moja ko­cha­na”. A ona gła­ska­ła go po wło­sach.  

Sie­dzia­łem przy stole w kuch­ni, gdy mama przy­pro­wa­dzi­ła tatę. Ja­dłem ko­gel-mo­giel. Skła­mał­bym, pi­sząc, że się nie prze­stra­szy­łem, gdy zo­ba­czy­łem krwa­wią­ce­go ojca. Za­mar­łem z prze­ra­że­nia. Tak mocno za­ci­ska­łem zęby, że prze­szył mnie ból. Jed­nak szyb­ko uspo­ko­iłem się, bo tata się uśmie­chał. Wy­glą­dał na bar­dzo roz­ba­wio­ne­go. Na­po­mknął, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi, że naj­więk­szy byk w sta­dzie przy­pad­ko­wo ude­rzył go ro­giem w przed­ra­mię, gdy na­kła­dał paszy do żłobu. Buhaj ci­snął się do jadła. Mie­li­śmy me­cha­nicz­ny do­zow­nik karmy, jed­nak oj­ciec lubił sam wy­ko­ny­wać tę pracę.

Tata za­wsze, z nutą po­bła­ża­nia, tak okre­ślał ho­do­wa­ne przez niego bydło – zwie­rząt­ka. Jed­nak o na­szym bry­ta­nie Tobym, wiel­kim ni­czym po­tęż­ny głaz, wy­ra­żał się z wy­raź­nym sza­cun­kiem, nawet re­spek­tem.

Mama za­ła­twi­ła wszyst­ko w oka­mgnie­niu. No­ży­ca­mi do cię­cia owczej wełny ob­cię­ła rękaw ko­szu­li. Prze­my­ła ramię spi­ry­tu­sem i cąż­ka­mi ko­sme­tycz­ny­mi wy­cię­ła zmar­twia­łe czę­ści skóry. Potem zszy­ła ciało spo­rej wiel­ko­ści igłą z na­wle­czo­ną nicią chi­rur­gicz­ną. Ścią­ga­ła szew z całej siły, a tata tylko się uśmie­chał… Na końcu zro­bi­ła za­strzyk prze­ciw­ko tęż­co­wi.

– Gdyby by­czy­sko do­ci­snę­ło cię do ścia­ny, zgru­cho­ta­ło­by ci żebra – stwier­dzi­ła na za­koń­cze­nie. – Opa­trzy­ła­bym cię, ale długo mu­siał­byś po­le­żeć.

– Ode­pchnął­bym go i pew­nie po­ła­mał­bym zwie­rząt­ku kości – od­po­wie­dział oj­ciec, krę­cąc prze­czą­co głową. – Nic by się nie stało… By­czy­sko nie za­mie­rza­ło mnie skrzyw­dzić – po pro­stu strasz­ny z niego ła­kom­czuch.

Mama już szy­ko­wa­ła tem­blak. Tata miał nosić prze­pa­skę kilka dni.

Oj­ciec wolno za­kła­dał świe­żą ko­szu­lę, bo miał kło­po­ty z za­pi­na­niem gu­zi­ków. Do­strze­głem, że jego ciało po­kry­wa sporo blizn. Szram.

Ob­li­za­łem ły­żecz­kę i za­py­ta­łem:

– Dla­cze­go tata ma na skó­rze wgłę­bie­nia i zgru­bie­nia? Nie bolą?

Usły­sza­łem per­li­sty śmiech mamy, jed­nak­że od­po­wie­dzia­ła bar­dzo po­waż­nie:

– Nie, są wy­go­jo­ne. To ślady po róż­nych wy­da­rze­niach. – Mama zręcz­nie wsu­wa­ła teraz gu­zi­ki ko­szu­li taty w wła­ści­we otwor­ki. – Z cza­sem za­ro­sną, oprócz tych naj­więk­szych. Oj­ciec z dumą może je po­ka­zy­wać przy­ja­cio­łom.

Wtedy po raz pierw­szy usły­sza­łem pieśń wil­ków, wy­do­by­wa­ją­cą się z wielu gar­deł.

Sie­dzie­li­śmy w kuch­ni, póź­nym po­po­łu­dniem. Na dwo­rze było jesz­cze cał­kiem jasno. Wie­dzia­łem już o ist­nie­niu wil­ków, bo kilka razy sły­sza­łem ich wycie. Mama wy­ja­śni­ła, że w ten spo­sób zwo­łu­ją się na po­lo­wa­nie. Do­da­ła z uśmie­chem, że pew­nie prze­ka­zu­ją też ja­kieś wie­ści. Dzi­wi­ło mnie, dla­cze­go zbie­ra­ją się tak późno. Si­gurd po­wie­dzia­ła, że wilki w dzień drze­mią, wy­le­gu­ją się, od­po­czy­wa­ją. Wy­cho­dzą na łowy o zmro­ku, a nie­raz póź­niej. Jeden z nich daje po­zo­sta­łym sy­gnał, a one go po­wta­rza­ją, zwo­łu­jąc się na po­lo­wa­nie.

W pięk­ny, letni dzień za ścia­na­mi na­sze­go do­mo­stwa nagle roz­legł się sko­wyt wielu gar­deł. Słu­cha­łem tej me­lo­dii. Dziw­nie brzmia­ła, jakby zwie­rzę­ta po po­tęż­nych szczę­kach i ostrych kłach śpie­wa­ły jakąś pieśń. Toby na­sta­wio­ny­mi usza­mi też łowił dźwię­ki. A naj­bar­dziej uważ­nie wsłu­chi­wa­li się ro­dzi­ce.

– Sza­rzy bra­cia dzię­ku­ją ci za wszyst­ko, co dla mnie zro­bi­łaś. Ha!

Tata ład­nie się uśmiech­nął. Wy­glą­dał na bar­dzo za­do­wo­lo­ne­go.

– Dla mnie i oczy­wi­ście też dla nich – dodał po chwi­li, prze­wie­sza­jąc tem­blak przez pierś. – Skła­da­ją ci hołd.

Mama po­krę­ci­ła głową.

– Skąd wie­dzą? – rzu­ci­ła, wkła­da­jąc swoje przy­bo­ry do me­ta­lo­we­go po­jem­ni­ka. Wy­go­to­wy­wa­ła je potem – kie­dyś, gdy tata od­niósł ko­lej­ną ranę, po­dej­rza­łem, że tak robi. – Cho­ciaż chyba jest coś w tym, co mó­wisz…

Sta­ran­nie po­pra­wi­ła nieco po­tar­ga­ne włosy.

– Wie­ści o nie­pro­szo­nych go­ściach szyb­ko się roz­cho­dzą. – Oj­ciec po­ru­szył kilka razy ręką.  Chyba spraw­dzał, czy może jej uży­wać przy co­dzien­nych pra­cach. – Po­słu­chaj tylko, pro­szę. Chwa­lą cię…

Oboje jakby o mnie za­po­mnie­li, za­ję­ci do­bie­ga­ją­cy­mi do na­szych uszu dźwię­ka­mi. Wilki z za­pa­łem wy­śpie­wy­wa­ły hymn. Toby’ego też to zaj­mo­wa­ło. Otwo­rzył wiel­ki pysk i po­czął wyć. Wtó­ro­wał, jed­nak szyb­ko chyba za­in­to­no­wał coś sa­mo­dziel­nie, bo wilki po­wtó­rzy­ły jego me­lo­dię.

Po­no­wi­ły do­dat­ko­wy re­fren… Toby ocho­czo uczest­ni­czył w chó­rze ba­sio­rów, a ja nie wie­dzia­łem, czy zjeść ko­gel-mo­gel do końca, czy coś mu po­zo­sta­wić. Po­sta­no­wi­łem po­dra­pać bry­ta­na za uchem – uwiel­biał takie piesz­czo­ty.

Za­czą­łem go gła­skać, żeby zwró­cił na mnie uwagę. Mierz­wi­łem gęste i dłu­gie futro, głę­bo­ko wsu­wa­jąc palce. Prze­ko­na­łem się, że ciel­sko Toby’ego też po­kry­wa­ły zgru­bie­nia i wklę­śnię­cia. Bli­zny…

Miał pełno szram na grzbie­cie, bo­kach i brzu­chu, nie­któ­re bar­dzo głę­bo­kie.

 

***

 

Słu­cham proś­by sza­rych braci, roz­wa­żam ją…  

Sie­dzę za biur­kiem i spi­su­ję tę hi­sto­rię, a one cią­gle po­wta­rza­ją bła­gal­ne pro­sze­nie. W szcze­gól­ny dzień – ukoń­czy­łem szes­na­ście lat. Otrzy­ma­łem pre­zen­ty – mama przy­go­to­wa­ła tort i pla­cek ze śliw­ka­mi. Tata wśród in­nych darów prze­ka­zał nowy wiel­ki nóż – tak go na­zy­wa­łem, kiedy byłem bar­dzo mały.

Wiel­kie ba­sio­ry pro­szą, żebym zo­stał. W po­szcze­gól­nych zwrot­kach mówią mi, dla­cze­go nie chcą, abym po­rzu­cił pusty dom. Wiem już, kim na­praw­dę są te wilki. Ro­dzi­ce zo­sta­wi­li list. Wie­lo­krot­nie go czy­ta­łem.

Ktoś, kto przy­pad­ko­wo w roz­le­głej ko­tli­nie usły­szał­by wzno­szą­ce się i opa­da­ją­ce wycie, po­my­ślał­by, że wil­czy­ska zbie­ra­ją się na łowy. Pew­nie uznał­by, że wy­wę­szy­ły ran­ne­go je­le­nia albo sarnę – i zde­cy­do­wa­ły się ude­rzyć o nie­ty­po­wej porze, w bla­sku słoń­ca.

Wilki nie śpie­wa­ją pie­śni zbyt czę­sto. Sły­szę ją do­pie­ro trze­ci raz.

Po­now­nie usły­sza­łem ich hymn, gdy grupa my­śli­wych spło­nę­ła w sa­mo­cho­dach. Byłem już wtedy znacz­nie star­szy. Nie­wie­le bra­ko­wa­ło, żebym stał się wy­ro­śnię­tym mło­ko­sem. 

– Bez­ro­zum­ni mor­der­cy spie­kli się na grzan­kę – po­wie­dzia­ła mama, gdy oj­ciec re­la­cjo­no­wał zda­rze­nie. – Wilki, nasi przy­ja­cie­le, w więk­szo­ści uszły z ży­ciem… Thor­wal­dzie, świet­nie się spi­sa­łeś.

Mil­cza­łem, prze­ły­ka­jąc ślinę. Wszyst­ko wi­dzia­łem, choć oj­ciec za­ka­zał mi ru­szać się z domu.

– Szy­ku­ją rzeź sza­rych dra­pież­ców. – Tata wy­raź­nie się skrzy­wił, gdy usły­szał proś­bę, aby­śmy wspól­nie wy­bra­li się na miej­sce ob­ła­wy. – Po­ja­dę tam, bo za­sadz­ka obej­mu­je tez teren na­szej farmy. By­ło­by nie­do­brze, gdy­byś oglą­dał mor­der­cze wy­bi­ja­nie. Cho­ciaż…

Spoj­rzał na mnie bar­dzo uważ­nie. Po chwi­li po­trzą­snął głową.

– Jesz­cze nie czas, żebyś zo­ba­czył mor­do­wa­nie… – Z na­my­słem po­dra­pał się po po­licz­ku. – Toby też tam po­le­ciał­by i wmie­szał się we wszyst­ko. Zo­stań w domu.

Bry­tan cały czas war­czał, takim zdu­szo­nym char­ko­tem. Te dźwię­ki brzmia­ły groź­nie i nie­na­wist­nie. Tak samo wy­glą­da­ły zje­żo­na na grzbie­cie sierść i bły­ska­ją­ce gnie­wem śle­pia.

Oj­ciec uwią­zał ma­sti­fa na łań­cu­chu, wsiadł do na­sze­go land lo­ve­ra i od­je­chał.

Wy­mkną­łem się, prze­mie­rza­jąc ko­tli­nę zna­ny­mi tylko ro­dzi­com i mnie ście­żyn­ka­mi.  

Po­li­cjan­ci twier­dzi­li potem, że wy­da­rzył się okrop­ny wy­pa­dek, a splot oko­licz­no­ści spo­wo­do­wał śmierć pa­sa­że­rów w strasz­nych ka­tu­szach. Wycie my­śli­wych, sma­żą­cych się w ogniu, sły­sza­no da­le­ko.

Oj­ciec pro­wa­dził go­spo­dar­stwo ho­dow­la­ne – trzy­mał sporą ilość krów, byków i owiec, tylko na mięso i wełnę. Miesz­ka­li­śmy da­le­ko na pół­no­cy, choć do kręgu po­lar­ne­go po­zo­sta­wa­ła jesz­cze spora od­le­głość. Do­oko­ła domu pasma gór z ośnie­żo­ny­mi szczy­ta­mi, wy­da­ją­cy­mi się sta­no­wić fi­la­ry nieba. Krót­ka wio­sna, wspa­nia­łe lato i bar­dzo długa, mroź­na aż do szpi­ku kości zima. Ko­tli­ny po­mię­dzy stro­my­mi wy­pię­trze­nia­mi skal­ny­mi, pełne trawy. W jed­nej z nich stała nasza sa­dy­ba. Lasy, w któ­rych młode drze­wa de­spe­rac­ko wal­czy­ły o prze­ży­cie, jed­nak, gdy wy­ro­sły, po­ra­ża­ły swoim ogro­mem. Sto­ją­ce w ma­je­sta­tycz­nej ciszy nie­skoń­cze­nie roz­le­głe po­ła­cie jodeł i świer­ków, wy­nio­słych jak straż­ni­cy spo­ko­ju tej pół­noc­nej kra­iny. I by­tu­ją­ce tam wilki, wa­ta­hy dra­pież­ców, ko­rzy­sta­ją­cych z ob­fi­to­ści zwie­rzy­ny. Sta­wa­ły się coraz bar­dziej zu­chwa­łe, bo krowy i owce były ła­twym łupem. Dłu­gie po­miesz­cze­nia po­środ­ku hal, do któ­rych wio­sną i latem za­ga­nia­no bydło na noc, ota­cza­no teraz pło­ta­mi z drutu kol­cza­ste­go. Wy­kła­da­no wiele ka­wa­łów pa­dli­ny, na­fa­sze­ro­wa­nych trut­ka­mi.

Nic to nie da­wa­ło. Wil­czy­ska za­czę­ły za­gry­zać by­dlę­ta za dnia. Nie ru­sza­ły na­szpi­ko­wa­nych tru­ci­zna­mi świń­skich pół­tusz.

Wiel­kie stado wil­ków w końcu opu­ści­ło roz­le­głe lasy. Ko­czo­wa­ło na obrze­żach na­szej ko­tli­ny. Ni­czym dziw­ni na­jeźdź­cy wa­ta­ha ata­ko­wa­ła cie­lęt­ni­ki, miej­sca wy­pa­su i obory. Nie ru­sza­ła jed­nak trzód ojca. Mi­ja­ła je obo­jęt­nie.

 – Są za by­stre, żeby na­bra­ły się na głupi pod­stęp z trut­ka­mi – skwi­to­wał pod­czas roz­mo­wy z mamą nasz naj­bliż­szy są­siad, stary Bjørn. – Nie tak łatwo na­brać do­świad­czo­nych wo­jow­ni­ków… Pró­bu­ją opa­no­wać ko­tli­nę. Zuchy!

Dziw­nie wtedy się uśmiech­nął. Ona też.

Wła­śnie Bjørn przy­niósł wia­do­mość o po­lo­wa­niu. Ktoś za­de­cy­do­wał, że my­śli­wi ra­dy­kal­nie zmniej­szą po­pu­la­cję wil­ków.

Wy­my­ślo­no pro­sty plan rzezi. Spryt­nie od­cię­to wa­ta­sze drogę od­wro­tu do od­le­głych ma­tecz­ni­ków, roz­pi­na­jąc wzdłuż gra­nic kniei liny z fla­dra­mi. Za­ta­ra­so­wa­no od­ci­nek, li­czą­cy ponad milę dłu­go­ści. Fla­der jest cho­rą­giew­ką, przed­mio­tem do ma­cha­nia. Jed­nak wilki pa­nicz­nie się ich boją. Sta­no­wią dla nich – dla zwy­kłych wil­ków… – za­po­rę nie do prze­by­cia.

Ukry­ty za spo­rym gła­zem wszyst­ko wi­dzia­łem i sły­sza­łem. Na­gon­kę i długą linię my­śli­wych ze sztu­ce­ra­mi za­opa­trzo­ny­mi w ce­low­ni­ki optycz­ne. Bły­ski i huki wy­strza­łów, przy­po­mi­na­ją­ce in­ten­syw­ne wa­le­nie w bla­sza­ny bęben. Świ­dru­ją­ce uszy jęki tra­fio­nych zwie­rząt. Pa­trzy­łem na stado, na wil­czy­ce, usi­łu­ją­ce prze­być ło­po­czą­ce na wie­trze flagi, roz­pacz­li­wie wy­ją­ce, jakby pła­czą­ce z trwo­gi. Co­fa­ły się… Na mło­dziut­kie wil­czę­ta, sra­ją­ce ze stra­chu, krą­żą­ce w kółko. Też nie umia­ły okieł­znać lęku przed fa­lu­ją­cy­mi cho­rą­giew­ka­mi. Na wiel­kie ba­sio­ry, prze­wod­ni­ków stada, za­my­ka­ją­ce szyk ucie­ka­ją­cej wa­ta­hy. Po­szły śmia­ło do przo­du, i w parę minut po­ko­na­ły za­po­rę, wy­da­wa­ło­by się, nie do prze­by­cia. Sły­sza­łem wycie wil­czych sam­ców, do­no­śne i roz­ka­zu­ją­ce.

Zda­wa­ło mi się, że je ro­zu­miem. Teraz wiem, że do­brze od­czy­ta­łem zna­cze­nie ję­kli­wych dźwię­ków.  

– Nie bój­cie się tych głu­pich szmat! – wy­krzy­ki­wa­ły w swoim ję­zy­ku po­tęż­ne wil­czy­ska. – Uchodź­cie w las, jak naj­da­lej! Młod­si z nas pro­wa­dzą resz­tę! Osło­ni­my was! Że­gnaj­cie!

Stado prze­szło linię fla­der. Ucho­dzi­ło z ży­ciem…

Może tuzin tych ro­słych wil­ków o po­si­wia­łych już py­skach za­wró­cił i rzu­cił się do ataku. Pa­trzy­łem na ten de­spe­rac­ki szturm.

Szare syl­wet­ki, sa­dząc wiel­ki­mi su­sa­mi, pędem zmie­rza­ły ku my­śli­wym, z rzę­żą­cym char­ko­tem, wy­do­by­wa­ją­cym się z sze­ro­kich gar­deł. Z wy­szcze­rzo­nych kłów ka­pa­ła ślina. W tym biegu, w tym na­prę­że­niu ma­syw­nych ciał widać było, że wil­czy­ska chcą tylko jed­ne­go – do­paść któ­re­goś ze strzel­ców i za­gryźć, zanim kule nie po­wa­lą ich na zie­mię.

Do moich uszu do­bie­ga­ły okrzy­ki zdzi­wie­nia po­lu­ją­cych, potem już prze­stra­chu. Wi­dzia­łem licz­ne ogni­ki wy­strza­łów u wy­lo­tów luf strzelb, go­rącz­ko­we wy­mie­nia­nie ma­ga­zyn­ków na­bo­jo­wych, sły­sza­łem ka­no­na­dę huków.

Tra­fio­ne ba­sio­ry wsta­wa­ły, ję­cząc ni­czym lu­dzie. Ru­sza­ły dalej, bro­cząc po­so­ką.  Z wy­sił­kiem truch­ta­ły do chwi­li, gdy ko­lej­ny po­cisk po­zba­wił je życia. Wi­dzia­łem, jak oglą­da­no zwie­rzę­ce tro­fea, dys­ku­to­wa­no nad ja­ko­ścią skór i ob­ci­na­no uszy naj­więk­szych sztuk. 

So­czy­stą zie­leń dna ko­tli­ny za­sła­ły szare syl­wet­ki, już mil­czą­ce w spo­ko­ju i bez­ru­chu śmier­ci.

 

***

 

Potem oglą­da­łem tę krwa­wą ka­ta­stro­fę.

Wra­ca­łem do domu grun­to­wą drogą uży­wa­ną do do­jaz­du na hale. Nie chcia­ło mi się prze­my­kać bocz­ny­mi ście­żyn­ka­mi. Wra­ca­li też my­śli­wi – pa­rę­set me­trów przede mną je­cha­ły czte­ry land ro­ve­ry, pełne za­bój­ców wil­ków.

Pięk­ny dzień, wspa­nia­ła wi­docz­ność, po­wie­trze czy­ste jak krysz­tał. Sły­sza­łem śpie­wy pa­sa­że­rów sa­mo­cho­dów, świę­tu­ją­cych suk­ces.

Na tym od­cin­ku z wy­ło­żo­nym ka­mie­nia­mi trak­tem gra­ni­czył nie za długi, jed­nak­że głę­bo­ki uskok grun­tu. Jar, jak to w gó­rzy­stym te­re­nie. Tata mówił, że w tym miej­scu zimą i w dżdży­ste dni trze­ba uwa­żać, żeby auto nie ru­nę­ło w dół. Latem tylko nieco ogra­ni­cza­no pręd­kość.

Land ro­ve­ry wcale się nie śpie­szy­ły, pro­wa­dzo­ne ostroż­nie, bo pew­nie kie­row­cy wie­dzie­li o mało wi­docz­nym wą­wo­zie.  We­so­łe pio­snecz­ki urwa­ły się, gdy sa­mo­cho­dy spa­da­ły po kolei, jeden po dru­gim, jakby pcha­ne w prze­paść mo­car­ną ręką nie­wi­docz­ne­go ol­brzy­ma. Zbior­ni­ki pa­li­wa zde­to­no­wa­ły na­tych­miast, gdy ka­dłu­by trza­snę­ły w ska­li­ste dno żlebu.

Czte­ry słupy ognia, zwień­czo­ne ko­ro­na­mi czar­ne­go dymu. Czte­ry pło­ną­ce wraki. Nę­ka­ją­cy uszy wrzask ludzi pa­lo­nych żyw­cem, roz­pacz­li­we wycie nie­daw­nych try­um­fa­to­rów po­lo­wa­nia, teraz w mę­czar­niach roz­sta­ją­cych się z ży­ciem.

Dziw­nym tra­fem szyby nad­wo­zi oca­la­ły. Po­li­cjan­ci mó­wi­li potem, że drzwicz­ki po­za­ci­na­ły się od wstrzą­su, wię­żąc pa­sa­że­rów w śmier­tel­nej pu­łap­ce.

Potem na­sta­ła cisza, tylko pło­mie­nie jesz­cze skwier­cza­ły. Wszy­scy zgi­nę­li, ale na­praw­dę długo umie­ra­li.

W osłu­pie­niu pa­trzy­łem na ka­ta­stro­fę, nie mogąc ode­rwać oczu od wi­do­ku słu­pów ognia. Trwa­łem w bez­ru­chu, aż po­czu­łem ucisk ręki na ra­mie­niu. Dłoni ojca – stał obok mnie, w to­wa­rzy­stwie Bjørna.

Oj­ciec uśmie­chał się…

– Ci lu­dzie po­nie­śli słusz­ną karę – stwier­dził szep­tem. – Nie po­wta­rzaj jed­nak ni­ko­mu moich słów. Za­mie­rza­li urzą­dzić rzeź – i pra­wie im się udało.

Bjørn po­ki­wał głową.

– Kilku z my­śli­wych pra­gnę­ło w pod­łej, pod­stęp­nej walce wybić tych, któ­rych kie­dyś nie­na­wi­dzi­li – cią­gnął oj­ciec po chwi­li mil­cze­nia. – Skrzyk­nę­li po­zo­sta­łych, głup­ców, my­ślą­cych, że jadą na zwy­kle po­lo­wa­nie. Przy­wód­cy wa­ta­hy pod­ję­li bez­na­dziej­ny bój, oca­la­jąc resz­tę stada. Thor­wal­dzie, pa­mię­taj o nich.  

Za­po­mnia­łem na­pi­sać, że mam na imię tak samo jak oj­ciec.

Bjørn dziw­nie uśmiech­nął się, z takim wy­ra­zem za­my­śle­nia na twa­rzy, jakby coś wspo­mi­nał.

– Wal­czy­li ni­czym ber­ser­ke­rzy, jak za daw­nych, do­brych cza­sów – dodał, także szep­tem. – Szko­da, że nie do­pa­dli cho­ciaż jed­ne­go z tych zbó­jów.

Słu­cha­łem ojca, prze­tra­wia­łem słowa Bjørna, nic nie ro­zu­mie­jąc. Lu­dzie spło­nę­li jak żywe po­chod­nie, wrzesz­cząc i ję­cząc, a wy­glą­da­ło, że tata cie­szy się z ich śmier­ci.

Oj­ciec wy­czuł mój na­strój.

– Nie wszyst­ko jest takie, jak nam się wy­da­je… – Tata po­ło­żył mi drugą rękę na ra­mie­niu. – Nie za­wsze zgon ozna­cza bez­pow­rot­ne odej­ście. Nie­któ­rzy wra­ca­ją, rzad­ko, bar­dzo rzad­ko, jed­nak wra­ca­ją, przy­bie­ra­jąc inną po­stać. Wi­dzisz, tak stało się z tymi naj­za­cie­klej­szy­mi wil­ka­mi. I z nie­któ­ry­mi z tych spa­lo­nych żyw­cem. Jeśli jesz­cze tro­chę pod­ro­śniesz, zro­zu­miesz wszyst­ko. Ni­ko­mu nie opo­wia­daj o na­szej roz­mo­wie.

Po­gła­skał mnie po wło­sach. Oj­ciec nawet słów­kiem nie wspo­mniał, że zła­ma­łem jego zakaz opusz­cze­nia farmy.

Mama cze­ka­ła na ta­ra­sie. Wła­śnie wtedy po­wie­dzia­ła do ojca:

– Do­brze spi­sa­łeś się, Thor­wal­dzie, na­praw­dę do­brze…

Bar­dzo go­rą­co po­ca­ło­wa­ła ojca w usta.

– Myślę, że za jakiś czas usły­szysz pieśń – pod­ję­ła po chwi­li na­my­słu. – Na­le­ży ci się.

Wie­dzia­łem już, że ro­dzi­ce byli kimś innym, niż mi się do­tych­czas wy­da­wa­ło. Za­sta­na­wia­łem się także, czy na­praw­dę oj­ciec spre­zen­to­wał mi długi kor­de­las, ostry ni­czym brzy­twa, do zre­ali­zo­wa­nia dzie­cin­ne­go ma­rze­nia o bu­do­wie sza­ła­su.

Może miał na oku inny, ukry­ty cel…  

 

***

 

Dzię­ki Toby’emu zro­zu­mia­łem, że w ko­ta­rze jest coś bar­dzo dziw­ne­go. Od tej za­sło­ny wszyst­ko się za­czę­ło. Było też coś nie­zwy­kłe­go w wiel­kim i bar­dzo przy­ja­ciel­skim psi­sku. Źle po­wie­dzia­ne – ol­brzy­mim zwie­rzę­ciu.  

Toby za­wsze wy­da­wał mi się duży, jed­nak dziec­ko prze­ra­sta cały ota­cza­ją­cy je świat. Przy­naj­mniej ja tak od­bie­ra­łem wnę­trze domu i za­bu­do­wa­nia farmy. Bry­tan sta­no­wił ele­ment uko­cha­ne­go oto­cze­nia, więc nie dzi­wi­łem się, że ni­czym tęgi odłam skały im­po­nu­je ogro­mem.  

Trak­to­wa­łem Toby’ego bar­dzo po­ufa­le. Jesz­cze nie poj­mo­wa­łem, że po­tęż­ny­mi szczę­ka­mi może w mi­nu­tę zgru­cho­tać grubą ni­czym wy­ro­śnię­ta gałąź  kość, żeby do­stać się do szpi­ku. Dla na­sze­go ma­sti­fa roz­łu­pa­nie kro­wie­go gnata na strzę­py sta­no­wi­ło frasz­kę – bły­ska­wicz­nie roz­gry­zał goleń, szat­ko­wał na drob­ne ka­wał­ki i z wiel­kim sma­kiem wy­ja­dał sza­ra­wą masę ze środ­ka.

A ja li­czy­łem Toby’emu zę­bi­ska… Rącz­ka­mi roz­wie­ra­łem pasz­czę, do­kład­nie ra­chu­jąc kły i trzo­now­ce. Tra­ci­łem mlecz­ne zęby, więc chcia­łem się prze­ko­nać, jak wy­glą­da od środ­ka psia szczę­ka. Spraw­dza­łem, czy nowe zęby będą rów­nie mocne. Bry­tan cier­pli­wie zno­sił moje ba­da­nia. Stał z roz­dzia­wio­ny­mi szczę­ka­mi i cze­kał na ko­niec oglę­dzin. Cza­sa­mi po­mru­ki­wał.

– Synku, jak my­ślisz, co chce ci po­wie­dzieć? – kilka razy za­py­ta­ła mama, wi­dząc wkła­da­nie rącz­ki do psiej pasz­czę­ki.  – Coś chyba prze­ka­zu­je…

– Po­wia­da, że nie bar­dzo po­do­ba mu się to grze­ba­nie, jed­nak po­zwa­la mi, byle nie za bar­dzo długo – od­po­wie­dzia­łem bez wa­ha­nia. – Tro­chę się nudzi.

Ro­zu­mia­łem psa… Nie wie­dzia­łem, skąd po­sia­dłem tę umie­jęt­ność. Wy­da­wa­ła mi się tak oczy­wi­sta, że nawet słów­kiem nie wspo­mnia­łem o niej mamie. Ro­zu­mia­łem kła­dzio­ny przez Toby’ego na­cisk na po­szcze­gól­ne dźwię­ki, zmie­nia­ją­cy ton wy­po­wie­dzi z do­bro­dusz­nej na prze­peł­nio­ną lekką iry­ta­cją.

Parę razy oj­ciec sły­szał te roz­mo­wy. Za­cie­rał dło­nie…

– Do­sko­na­le… – skwi­to­wał kie­dyś, ki­wa­jąc głową. – O tym wła­śnie mówi Toby. Synu, słu­chaj go, wiele się na­uczysz.

My­śla­łem wtedy, że oj­ciec żar­tu­je, bo tata lubił żar­to­wać.

Bry­tan wcale nie prze­by­wał cią­gle ze mną. Znacz­nie póź­niej zro­zu­mia­łem, że pil­no­wał mnie, gdy w domu był tylko oj­ciec albo mama. Jeśli ro­dzi­ce nie wy­cho­dzi­li dalej, Toby zaj­mo­wał się swo­imi spra­wa­mi. Prze­waż­nie po­lo­wał na za­ją­ce.

Toby im­po­no­wał wiel­ko­ścią i wagą. My­li­cie się, jeśli są­dzi­cie, że był opa­sły i nie­ru­cha­wy. Pa­trząc na niego, miało się wra­że­nie, że skła­da się tylko z mię­śni, kości, dłu­gie­go futra i wiel­kie­go pyska z im­po­nu­ją­cym ze­sta­wem zę­bisk. Był szyb­ki ni­czym chart, a do­go­nie­nie bied­ne­go sza­ra­ka trak­to­wał jak za­ba­wę. Czę­sto je przy­no­sił.

Cza­sem za­glą­da­li­śmy do po­ko­ju z ko­ta­rą i wtedy Toby sta­wał przed wiel­ką storą, prze­sła­nia­ją­cą ścia­nę. Szcze­kał przy­na­gla­ją­co. Od­wra­cał łeb. Już ro­zu­mia­łem, że za­chę­ca do spa­ce­ru. Nie poj­mo­wa­łem za­cho­wa­nia psa. Do­brze zna­łem dom i wie­dzia­łem, że za ko­ta­rą jest ścia­na, a za nią ogród. Za każ­dym razem wy­glą­da­ło jed­nak na to, że Toby wy­bie­ra się w po­dróż i chce, żebym mu to­wa­rzy­szył.

Żąda od­su­nię­cia ko­ta­ry.

Kilka razy spró­bo­wa­łem. Ani drgnę­ła. Za­sło­na spra­wia­ła wra­że­nie wy­ko­na­nej z gru­be­go, fał­dzi­ste­go ma­te­ria­łu, ozdo­bio­ne­go mnó­stwem zna­ków. Przy­cią­ga­ły wzrok. Ude­rzy­łem w nią piąst­ką, gdy usi­ło­wa­łem spraw­dzić, co kryje się za grubą storą.

Krzyk­ną­łem wtedy z bólu. Ko­ta­ra była twar­da ni­czym gruba bla­cha, spo­ista jak pan­cerz. Mocna jak kor­pu­sy na­szych wiel­kich si­lo­sów z paszą. Po­bie­głem do mamy, py­ta­jąc, czemu nie mogę od­su­nąć za­sło­ny. I dla­cze­go jest taka dziw­na.

Spoj­rza­ła na mnie uważ­nie, tym razem wcale się nie uśmie­cha­jąc. 

– Synku, kie­dyś prze­su­niesz ją bez trudu – od­po­wie­dzia­ła po chwi­li. – Trze­ba od­czy­tać na głos wy­szy­te na niej znaki. Do­wiesz się wtedy, co się kryje za tym murem. Ogród, ale nie nasz, do­brze ci znany. Inny, bar­dzo pięk­ny.

– To bajka? – za­py­ta­łem z cie­ka­wo­ścią. – Opo­wiesz mi resz­tę wie­czo­rem?

Mama na do­bra­noc czy­ta­ła mi ba­śnie. Cza­sa­mi od­kła­da­ła książ­kę i opo­wia­da­ła jakąś hi­sto­rię. Uwiel­bia­łem ich słu­chać.

– Nie, choć dla wielu ludzi ta opo­wieść za­brzmi jak stara le­gen­da, saga, może i bajda. – Nie­spo­dzie­wa­nie wes­tchnę­ła. Mó­wi­ła bar­dzo po­waż­nie. – Ucz się zna­ków wy­szy­tych na ko­ta­rze. Na­zy­wa­ją je ru­na­mi. Jeśli po­znasz wszyst­kie i bę­dziesz tego chciał, od­su­niesz ko­ta­rę. Podda się two­jej woli i od­sło­ni przej­ście…

Po­my­śla­łem, że w tym innym ogro­dzie zbu­du­ję sza­łas. Śmiesz­ne, ale takie mia­łem ma­rze­nie, też zwią­za­ne z Tobym.

Pręd­ko po­zna­wa­łem runy. Pra­gną­łem wznieść sza­łas, bo chcia­łem spać z Tobym. Pies miał wspa­nia­łe schro­nie­nie obok domu – pół­zie­mian­kę z bali ob­ło­żo­nych dar­nią, w środ­ku wy­sła­ną grubą war­stwą słomy. Li­czy­łem, że po po­sta­wie­niu sza­ła­su psi­sko bę­dzie mi tam to­wa­rzy­szyć i w nocy.

Pod­ska­ki­wa­łem ra­do­ści, gdy stwo­rzy­łem z kilku runów pierw­szy wyraz. Mama krok po kroku wio­dła mnie w świat zna­czeń nie­uży­wa­nych już zna­ków, czę­sto trud­nych do zro­zu­mie­nia. Oj­ciec też mi po­ma­gał. Oka­za­ło się, że świet­nie zna runy. Tak do­brze, że wie o wielu nie­zna­nych mamie. Chyba nadal dla wszyst­kich okry­tych szczel­ną war­stwą pyłu za­po­mnie­nia.  

Tata po­da­ro­wał mi wtedy coś cen­ne­go – stary kor­de­las. Długi nóż o rę­ko­je­ści z rogu, z lekko za­krzy­wio­nym ostrzem, też z wy­ry­ty­mi na klin­dze ru­na­mi. Mocno cią­żył w dłoni.  

– Chcesz zbu­do­wać sza­łas, a bra­ku­je ci na­rzę­dzi – stwier­dził roz­ba­wio­nym tonem. – Ten nóż można wy­ko­rzy­stać do cię­cia i ob­ra­bia­nia ga­łę­zi, ob­cio­sy­wa­nia, ale nie tylko… Naucz się nim po­słu­gi­wać.

Cie­szy­łem się, że ma­rze­nia o przej­ściu do nie­zna­ne­go ogro­du i wznie­sie­niu tam sza­ła­su stają się coraz bar­dziej rze­czy­wi­ste. Przy­go­to­wy­wa­łem już bu­du­lec, ukła­da­jąc go w sto­sik za ta­ra­sem. Wy­pro­si­łem u mamy sporo lin i kilka koców. 

Oj­ciec z uwagą ob­ser­wo­wał moje wy­sił­ki.

– Usztyw­niaj rękę, gdy pra­cu­jesz przy ob­rób­ce pa­li­ków – mówił, czę­sto po­ka­zu­jąc, o co mu cho­dzi. Prze­ci­nał gru­ba­wą gałąź kil­ku­na­sto­ma do­brze pla­so­wa­ny­mi cię­cia­mi. – Ło­kieć sztyw­no, wtedy wkła­dasz w głow­nię całą siłę barku. Ostrze wcho­dzi jak w masło tam, gdzie chcesz. Po­ka­żę ci jesz­cze, tak dla za­ba­wy, kilka pchnięć.

Byłem już na tyle duży, że za­czą­łem się nad pew­ny­mi spra­wa­mi za­sta­na­wiać.

Niby ro­dzi­ce moich ko­le­gów ze szko­ły pry­mar­nej też zaj­mo­wa­li się ho­dow­lą bydła, han­dlem czy spe­dy­cją, jed­nak­że ani nie znali runów, ani nie po­sia­da­li kor­de­la­sów. Uzna­łem, że tata i mama po pro­stu są wy­jąt­ko­wi. Utwier­dzi­łem się w tym prze­ko­na­niu, gdy nie­któ­re runy na ko­ta­rze po­czę­ły błysz­czeć. Czy­ta­łem na głos znane już wy­ra­zy i nagle za­uwa­ży­łem, że znaki jakby go­re­ją. Na­bie­ra­ją bla­sku. Wy­glą­da­ły pięk­nie i ta­jem­ni­czo.

– Gdy po­znasz wszyst­kie ich zna­cze­nia, za­pło­ną – od­po­wie­dzia­ła mi mama na py­ta­nie, czemu runy wy­glą­da­ją tak wspa­nia­le, a jed­no­cze­śnie dziw­nie. – Wtedy zo­ba­czysz ogród. Dużo jed­nak pracy przed tobą.

Byłem za­fa­scy­no­wa­ny ru­na­mi, Tobym, bu­do­wą sza­ła­su w nie­zna­nym świe­cie za ko­ta­rą.

I na­szy­mi bar­dzo dziw­ny­mi go­ść­mi.

 

***

 

Mie­li­śmy wielu gości. Cie­szy­łem się z ich przy­by­cia, bo mama czę­sto urzą­dza­ła przy­ję­cie po­wi­tal­ne, choć nie dla wszyst­kich. Za­wsze przy­by­wa­li po­je­dyn­czo. Py­ta­łem się, kim są.  

– Od­wie­dził nas kuzyn Ha­rald – od­po­wia­dał oj­ciec, wy­cią­ga­jąc korek z bu­tel­ki wina. – Do­brze, że do nas za­wi­tał.

Kuzyn Ha­rald, da­le­ki kuzyn Sven, ku­zyn­ka Frea, bo przy­by­wa­ły też panie. Nigdy nie wra­ca­li. Na­stęp­ne­go dnia zni­ka­li i potem już nas nie od­wie­dza­li.

Przy­cho­dził też są­siad, stary Bjørn. Po­ma­gał w przy­go­to­wy­wa­niu pik­ni­ków. Włosy Bjørna za­czy­na­ły już si­wieć, więc dla mnie wy­glą­dał na nie­omal sta­rusz­ka. Rąbał drwa na ogni­sko. Lu­bi­łem się przy­glą­dać, jak macha sie­kie­rą o po­dwój­nym ostrzu. Wie­dzia­łem już, że się po­pi­su­je, gdy dłu­gim i cięż­kim sty­li­skiem kre­ślił koła w po­wie­trzu, jakby topór ważył tyle, co piór­ko. Potem jed­nym cio­sem roz­rą­by­wał sę­ka­ty pniak. Za­zdro­ści­łem mu, jak to chło­pak.

– Na­uczę cię wła­dać to­po­rzy­skiem. Ta umie­jęt­ność ci się przy­da. Gdy do­ro­śniesz, bę­dziesz przyj­mo­wał gości i piekł ja­gnię na roż­nie – stwier­dził kie­dyś nasz są­siad, kre­śląc ostrzem ósem­ki nad głową. Wzrok nie na­dą­żał za ru­cha­mi jego ręki. – Mam w domu starą sie­kier­kę, dla cie­bie bar­dzo od­po­wied­nią.

Przy­niósł ją i po­ka­zy­wał, jak się nią po­słu­gi­wać.

– Mocno trzy­masz rę­ko­jeść, pew­nie sto­jąc na sztyw­nych no­gach. Wkła­dasz w ude­rze­nie siłę barku – stwier­dził z na­ci­skiem. –  Ciało idzie tro­chę do przo­du. Ćwicz oko, nie­omyl­nie tra­fisz tam, gdzie chcesz tra­fić.

Tre­no­wa­łem… Szło mi coraz le­piej. Oj­ciec ob­ser­wo­wał moje sta­ra­nia, z uzna­niem ki­wa­jąc głową.

– Cał­kiem łeb­ski z cie­bie chło­pak – stwier­dził kie­dyś Bjørn, pa­trząc, jak szyb­ko i pew­nie roz­łu­pu­ję so­sno­wy pnia­czek. – Na­uczę cię jesz­cze pła­skich ude­rzeń. Przy­da­dzą się przy ści­na­niu uschnię­tych drzew. Przy oka­zji stę­że­ją ci mię­snie.

Po­ka­zał mi i stra­wi­li­śmy przy tym dużo czasu. Oj­ciec ob­ser­wo­wał moje pierw­sze próby no­wych tech­nik łu­pa­nia drew­na i uśmie­chał się…

Bjørn kie­dyś po­wie­dział, że takie ciosy dzia­ła­ją nie tylko na ko­na­ry i pnie.  

– Sły­sza­łem, że dawno temu, w za­mierz­chłych cza­sach, spraw­ny to­por­nik bez wy­sił­ku od­rą­by­wał prze­ciw­ni­ko­wi rękę albo głowę – stwier­dził z dziw­nym na­ci­skiem w gło­sie. – Wiem też, że nie na­le­ży pa­trzeć na wroga. Pa­trzy się na jego broń. Gdzie zmie­rza ostrze, grot… Wtedy się wy­gry­wa.

Po­trak­to­wa­łem uwagę jako żart, jed­nak za­pa­mię­ta­łem, jak to mło­dzik, chło­ną­cy wszyst­ko.

Po­zo­sta­li go­ście byli szcze­gól­ni. Bu­dzi­łem się ran­kiem, a w sa­lo­nie już trwa­ła oży­wio­na roz­mo­wa ojca ze Sve­nem, Ha­ral­dem, Freą, Vid­ku­nem czy kimś innym. Wi­zy­ty nie trwa­ły długo. Dzi­wi­łem się, że ku­zy­ni tak szyb­ko opusz­cza­ją do­mo­stwo.

Mama mó­wi­ła, że przy­by­wa­ją z da­le­ka i dla­te­go zja­wia­ją się w nocy. Za­sta­na­wia­ło mnie, czemu nie mają sa­mo­cho­dów, ale oj­ciec twier­dził, że przy­wo­zi ich ze sta­cji ko­le­jo­wej w mia­stecz­ku. Po­roz­ma­wia­li, na­sy­ci­li się do­sko­na­łym śnia­da­niem i wy­staw­nym obia­dem i od­cho­dzi­li.

Ro­dzi­ce nie za­wsze od­no­si­li się do nich przy­jaź­nie. Czu­łem ten chłod­ny na­strój, dłu­gie chwi­le mil­cze­nia przy stole, twa­rze ojca, mamy, go­ścia bez cie­nia uśmie­chu. Ci przy­by­sze szyb­ko się że­gna­li.

Czę­sto zda­rza­ło się, że oj­ciec na­stęp­ne­go dnia źle się czuł. Mu­siał kilka dni po­le­żeć w łóżku. Nie­kie­dy mocno krwa­wił. Tłu­ma­czył, że nie­ostroż­nie ob­szedł się z trans­por­te­rem po­daj­ni­ka paszy, jakiś buhaj zdzie­lił go łbem, spa­da­ją­ca z pry­zmy bela karmy ude­rzy­ła w głowę. Przy­by­wał wtedy stary Bjørn, z róż­nym ma­ścia­mi, wo­recz­ka­mi ziół, ja­ki­miś na­pit­ka­mi. Wcale się nie smu­cił, tylko we­so­ło po­świ­sty­wał. Dzi­wi­łem się, ze są­siad nie­raz też wy­glą­dał, jakby spa­da­ją­ca da­chów­ka po­tęż­nie roz­ora­ła mu po­li­czek albo czoło.

Parę razy za­uwa­ży­łem, że po wi­zy­cie nie­zbyt miło przyj­mo­wa­ne­go go­ścia oj­ciec i Bjørn nocą wy­no­szą do lasu po­dłuż­ne to­bo­ły. Płach­ta ma­te­ria­łu, kry­ją­ca coś w środ­ku, ob­wią­za­na sznu­rem. Bór nie znaj­do­wał się da­le­ko, le­d­wie pa­rę­dzie­siąt kro­ków od domu. Wśród drzew prze­wi­ja­ły się czę­sto szare kształ­ty. Nie mo­głem ich roz­po­znać i są­dzi­łem, że w księ­ży­co­wej po­świa­cie widzę cie­nie ucie­ka­ją­cych saren. 

Py­ta­łem się taty, co tam robił. Z ni­kłym uśmie­chem od­po­wia­dał, że co pe­wien czas za­ko­pu­je w ziemi za­tę­chłą paszę. Za­zna­czał, żebym ni­ko­mu o tym nie wspo­mi­nał, bo lu­dzie z ochro­ny śro­do­wi­ska mo­gli­by się pie­klić. Wie­rzy­łem ojcu, bo na­praw­dę bar­dzo dbał o farmę.

Mi­ja­ły lata, męż­nia­łem, po­zna­wa­łem runy, świet­nie po­słu­gi­wa­łem się sporą sie­kie­rą. W ta­jem­ni­cy szy­ko­wa­łem ro­dzi­com nie­spo­dzian­kę na moje świę­to, choć po­rzu­ci­łem już myśl o bu­do­wie sza­ła­su.

Coraz wię­cej zna­ków na ko­ta­rze roz­świe­tlał blask. Gdy je od­czy­ty­wa­łem, zda­wa­ły się go­rzeć we­wnętrz­nym ogniem. W tych miej­scach za­sło­na sta­wa­ła się mięk­ka, pod­da­wa­ła na­ci­sko­wi pal­ców… Ustę­po­wa­ła.

Pra­co­wa­łem jak sza­lo­ny, żeby wy­uczyć się zna­cze­nia rzad­ko uży­wa­nych zna­ków. Szpe­ra­łem w sie­ciach kom­pu­te­ro­wych, pró­bo­wa­łem od­czy­tać naj­trud­niej­sze wy­ra­zy, coraz bar­dziej uda­nie. Są­dzi­łem, że w dniu mo­je­go świę­ta zdo­łam od­su­nąć ko­ta­rę.

Wszyst­ko ru­nę­ło, ob­ró­ci­ło się wni­wecz, bo mama i tata ode­szli. Na za­wsze. Zo­sta­wi­li list i parę ar­ku­si­ków pa­pie­ru. Wraz z nimi znik­nął Toby. On też od­szedł.

Wszyst­ko oka­za­ło się inne od tego, co sobie wy­obra­ża­łem.

Po­sta­wi­li mnie teraz przed ko­niecz­no­ścią do­ko­na­nia wy­bo­ru. Pod­ję­cia klu­czo­wej de­cy­zji.

Prze­rwę na chwi­lę pi­sa­nie…

 

***

 

Ro­dzi­ce nie umar­li. Po pro­stu wró­ci­li do sie­bie. Tak na­pi­sa­li w po­zo­sta­wio­nym li­ście. Jeśli ze­chcę, mogę jed­nak ich zo­ba­czyć. Tam zo­ba­czyć…

Sie­dzę w sa­lo­nie przy stole, na­kry­tym ob­ru­sem z ko­ron­ki, wy­do­by­wa­nym z ko­mo­dy na wy­jąt­ko­we oka­zje. Po­środ­ku blatu stoi tort ze świecz­ka­mi. Wy­star­czy je za­pa­lić, a potem zdmuch­nąć. Trze­ba jesz­cze otwo­rzyć bu­tel­kę wło­skie­go wina, nalać trun­ku do kie­lisz­ka i wznieść toast.

Po co o tym opo­wia­dać? Prze­czy­taj­cie list.  

 

***

 

Ko­cha­ny synu.

Je­steś już pra­wie do­ro­sły, a we­dług wy­obra­żeń z na­sze­go świa­ta sta­łeś się męż­czy­zną. Do­ro­sły męż­czy­zna radzi sobie sam. Z tego po­wo­du wy­bra­li­śmy się w drogę po­wrot­ną do sie­bie. Po­zna­li­śmy też już wszyst­ko, co pra­gnę­li­śmy po­znać.

Cie­szy­li­śmy się każ­dym dniem po­by­tu na far­mie. Trwał tyle lat! Prze­ży­li­śmy coś wy­jąt­ko­we­go, coś, czego w Val­hal­li nigdy nie do­zna­li­by­śmy mo­gli­śmy w końcu mieć dziec­ko. Cie­bie, uko­cha­ny synku.  

Na­szym ma­cie­rzy­stym świa­tem jest Val­hal­la, miej­sce po­by­tu dusz naj­dziel­niej­szych wo­jow­ni­ków, po­le­głych w chwa­le. Nadal ist­nie­je… Daw­niej przy­by­wa­li tam tylko męż­czyź­ni, ale to się zmie­ni­ło. Ko­bie­ty też by­wa­ją wo­jow­nicz­ka­mi, nie­raz dziel­niej­szy­mi od swo­ich mężów.

Za­py­tasz, czemu po­ja­wi­li­śmy się tam, gdzie się uro­dzi­łeś. Przy­czy­na jest pro­sta w tym wspa­nia­łym pa­ła­cu każdy dzień jest po­dob­ny do na­stęp­ne­go jak dwie kro­ple wody. Cią­gle te same walki, wie­czor­ne uczty, cze­ka­nie na osta­tecz­ną bitwę. I tak przez nie­skoń­cze­nie dłu­gie lata. Któ­ryś z nadal nie­umar­łych bogów uprzy­jem­nił nam wiecz­ność w świe­cie du­chów. Umoż­li­wił zaj­rze­nia tam, gdzie kie­dyś wszy­scy ży­li­śmy.

Nie oka­za­ło się to łatwe. Samo prze­by­cie po­wrot­nej drogi nie spra­wia trud­no­ści, jed­nak nie wszy­scy wo­jow­ni­cy do­wie­dli, że ten za­szczyt im się na­le­żał.  Po­le­gli w chwa­le, im­po­nu­jąc od­wa­gą, ale za życia byli złymi ludź­mi. Bar­dzo złymi… Przy­bie­ra­jąc nowe po­sta­cie, pró­bo­wa­li do­ko­nać tego sa­me­go, czym daw­niej się roz­ko­szo­wa­li – siali zamęt, wznie­ca­li po­żo­gę wojny, gwał­tów, zwy­kłe­go za­rzy­na­nia. Mor­do­wa­nia dla samej przy­jem­no­ści za­da­wa­nia śmier­ci. Mogli też wy­ja­wić nową ta­jem­ni­cę Val­hal­li.  

Odyn po­wo­łał straż­ni­ków, i my do nich na­le­że­li­śmy. Prze­pusz­cza­li­śmy tych, o któ­rych wie­dzie­li­śmy, że są godni dłu­gich chwil od­po­czyn­ku w sta­rym świe­cie, na­sy­ce­nia się jego urodą, no­wy­mi zwy­cza­ja­mi, nowym ży­ciem.

Przy­by­wa­li jed­nak i inni. Co do nie­któ­rych nie mie­li­śmy pew­no­ści, jakie mają in­ten­cje, więc ich prze­pusz­cza­li­śmy. Wiedz, że wszy­scy wra­ca­ją inną drogą, żeby nie wzbu­dzać po­dej­rzeń. Po­zo­sta­łych za­bi­ja­li­śmy. W do­brej, ho­no­ro­wej walce. Też bę­dziesz mu­siał tak po­stę­po­wać, jeśli zo­sta­niesz straż­ni­kiem. Kogoś za­bi­jesz, i to nie­jed­no­krot­nie. Wbi­jesz nóż w gar­dło, od­rą­biesz głowę, ro­ze­tniesz brzuch. Uto­czysz wiele krwi…

Mu­sisz też zna­leźć w Val­hal­li żonę i spło­dzić syna, żeby cię kie­dyś za­stą­pił. Odyn przy­rzekł, że jeśli do­brze się spi­szesz, tra­fisz ze swoją wy­bran­ką do nas. Nie ze­sta­rze­jesz się na far­mie, sta­niesz się jed­nym z nas. Nie wiemy, kiedy to na­stą­pi. Wiemy jed­nak, że po­le­gniesz w chwa­le, a twój syn przej­mie dzie­dzic­two. Nie prze­ra­żaj się – śmierć w walce jest słod­ka, jeśli je­steś pe­wien wiel­kiej na­gro­dy.  

Nigdy już nie po­wró­ci­my tylko raz można wy­brać się w taką drogę. Prze­ży­li­śmy tak dużo, że mo­że­my opo­wia­dać o tym przez wieki, a potem może i ty, synku, prze­ka­żesz nam i innym swoją hi­sto­rię.

Mó­wi­li­śmy ci, czym jest ko­ta­ra. Od­sła­nia przej­ście do wiecz­nie otwar­tej bramy w jed­nej z wielu wież Val­hal­li, wieży Wal­gund. Jeśli prze­czy­tasz wszyst­kie wy­szy­te na za­sło­nie wy­ra­zy, wy­po­wiesz for­mu­łę zwal­nia­ją­ca za­mknię­cia. Za­bez­pie­cze­nia, jak je okre­śla­ją tam, gdzie nie­daw­no jesz­cze by­li­śmy. Przy­bę­dziesz do nas i do­wiesz się wię­cej, a potem wró­cisz, eby wy­peł­nić misję. Za­łą­cza­my karty ze zna­cze­niem jesz­cze ci nie­zna­nych runów.

Masz już sie­kie­rę i kor­de­las, ale to mało. Broń znaj­dziesz pod łóż­kiem ojca.  Bjørn przy­go­to­wał ci świet­ny topór. Nasz są­siad strze­że wej­ścia do drogi po­wrot­nej.

Pa­mię­taj, że wilki są two­imi przy­ja­ciół­mi. Mogą ci pomóc. Mogą kogoś za­gryźć. Na naszą proś­bę, tak zro­bi­ły z wie­lo­ma nie­chcia­ny­mi go­ść­mi. Po­ma­gał im Toby, a czę­sto prze­wo­dził.  Nie po­zwól na ich wy­bi­ja­nie. Wi­dzisz, jeśli ktoś z Val­hal­li od­wie­dza stary świat, wcze­śniej czy póź­niej po­wra­ca. Nie­któ­rzy z nas chcie­li żyć stale w sta­rym świe­cie i otrzy­ma­li taką szan­sę. Ich duchy wcie­li­ły się w dra­pież­ni­ki: wilki, niedź­wie­dzie, ro­so­ma­ki. Ci wo­jow­ni­cy są szczę­śli­wi, cie­szą się peł­nią ist­nie­nia, wal­czą, ko­cha­ją… Jeśli padną w boju, wra­ca­ją do Val­hal­li. Opie­kuj się nimi.

Otrzy­masz dar – cząst­kę mocy Odyna. Nie sza­fuj nim i uży­waj roz­waż­nie. Wiel­ka siła, zdol­na kru­szyć i prze­no­sić skały – i nie tylko. Teraz już wiesz, w jaki spo­sób zgi­nę­li my­śli­wi. Wśród nich byli miesz­kań­cy Val­hal­li, nie­god­ni przy­by­cia do daw­ne­go świa­ta. Chcie­li mścić się na daw­nych prze­ciw­ni­kach. Źle, że zgi­nę­li też lu­dzie, nie ma­ją­cy o ni­czym po­ję­cia. Nie mie­li­śmy wy­bo­ru. Mo­żesz kie­dyś sta­nąć przed taką samą ko­niecz­no­ścią.

Wiedz jed­nak, że wcale nie mu­sisz prze­kro­czyć ścia­ny za ko­ta­rą, choć bar­dzo byśmy tego pra­gnę­li. Mo­żesz wy­wę­dro­wać gdzieś da­le­ko, bo wtedy za­stą­pi cię ktoś inny. Zro­zu­mie­my taką de­cy­zję.

Wraz z nami od­szedł ten, który żył w ciele Toby’ego. Całe dawne, bar­dzo krót­kie, ziem­skie życie stra­wił na walce i nie do­cze­kał się syna. Z ra­do­ścią przy­jął naszą proś­bę o spra­wo­wa­nie pie­czy nad na­szym dzie­ciacz­kiem, może przy­szłym straż­ni­kiem. Jest bar­dzo za­do­wo­lo­ny z tego, czego do­świad­czył. Bar­dzo cię po­lu­bił, może nawet po­ko­chał. Jeśli przyj­dziesz tutaj, wyj­dzie ci na spo­tka­nie.

Po­stą­pisz, jak ze­chcesz, jed­nak go­rą­co cię pro­si­my: nie za­wiedź nas.

Bar­dzo cię ko­cha­my i za­wsze bę­dzie­my ko­chać.

Twoi ro­dzi­ce – Thor­wald i Si­gurd

 

***

 

Zabij w trud­nym boju nie­chcia­nych przy­by­szów,

Spraw się grac­ko, przej­ścia pil­nu­jąc wy­trwa­le,

Prze­pusz­czaj tylko dusze god­nych wo­jow­ni­ków,

Wtedy twój duch wróci do Val­hal­li w chwa­le,

Wtedy duch twój za­go­ści w Val­hal­li na stałe…  

 

***

 

Pieśń wil­ków brzmi zu­peł­nie ina­czej!

Chry­ste, wszyst­ko wy­da­je się snem, fan­ta­sma­go­rycz­nym zda­rze­niem ze świa­ta  dzie­cię­cych wy­obra­żeń. Ułudą, która za chwi­lę pry­śnie ni­czym bańka my­dla­na.  Jed­nak nie je­stem już dziec­kiem, a topór Bjørna świet­nie leży w ręku. Na pewno jed­nym cio­sem od­rą­bię komuś głowę.

Prze­cież mam wybór! Znisz­czę do­mo­we sie­dlisz­cze i wy­ja­dę. Upo­zo­ru­ję wy­buch gazu. Po­wiem potem po­li­cjan­tom, że prze­pro­wa­dzam się gdzieś in­dziej, w ślad za ro­dzi­ca­mi. Będą o nich pytać, szpe­rać, nie znaj­dą jed­nak żad­nych ciał. Dadzą sobie spo­kój. Wy­pa­dek, nie­ostroż­ność, wła­ści­cie­le i syn nie chcą tu miesz­kać. Stary Bjørn wszyst­ko po­twier­dzi.

Na­praw­dę mam wybór!

Pa­trzę na karty z nie­zna­ny­mi dotąd ru­na­mi. Nie ma ich wiele. Wszyst­kie ro­zu­miem, wiem, co ozna­cza­ją. Wy­star­czy gło­śno prze­czy­tać wy­ra­zy wy­szy­te na sto­rze, a znaki ra­do­śnie za­pło­ną. Ko­ta­ra podda się mojej woli. Ustą­pi. Otwo­rzy drogę do bramy Wal­gund.

Jesz­cze nie wiem, czy od­czy­tam znaki. Na­praw­dę jesz­cze nie wiem!

Koń­czę spi­sy­wać tę hi­sto­rię dziec­ka, potem już mło­ko­sa, wil­ków, dziw­nych zda­rzeń, bo jeśli ktoś osie­dli się w moim domu, do­brze by­ło­by, żeby wie­dział, co go czeka. Muszę go ostrzec.

Wilki znowu wy­śpie­wa­ją nowy re­fren. Sza­rzy bra­cia mają pew­ność, ze zo­sta­nę. Przy­rze­ka­ją po­słu­szeń­stwo i pomoc. Pierw­szy raz skła­da­ją mi hołd.

Skąd one wie­dzą, że na far­mie za­go­ścił nowy straż­nik? Skąd znają ukry­te myśli? Skąd? Jed­nak znają…

Pew­nie nie­ba­wem ja, nowy wy­słan­nik Odyna, też do­wiem się, o czym myślą wo­jow­ni­cy, po­słu­gu­ją­cy się cia­ła­mi wil­ków. Zro­zu­miem, w jaki spo­sób oj­ciec prze­ka­zy­wał im roz­ka­zy.  

Tego też się na­uczę – i do­brze wy­ko­rzy­stam.

 

 

25 maja 2015 r.  Roger Re­deye

Koniec

Komentarze

Dobrze napisany tekst. Największym jego plusem jest narracja z perspektywy dziecka, dzięki czemu możesz spokojnie wyjaśniać złożoność przestawionego świata. Zniknięcie rodziców powinno bardziej poruszyć, a i zakończenie pozostawia lekki niedosyt.

Początkowo spodziewałem się historii o wilkołakach (sugerując się tytułem i początkiem opowiadania) więc wmieszanie w tekst nordyckiej mitologii było ciekawym rozwiązaniem.  Podsumowując Pieśń wilków to kameralna, lekko mroczna opowieść. Przeczytałem z zainteresowaniem.

Interesujący pomysł na powrót z normalnego miejsca pobytu. Narrator wydał mi się raczej mało domyślny. OK, dziecko uwierzy w wiele rzeczy, ale to już jednak nastolatek, nie przedszkolak. Trochę niski współczynnik zdarzeń do liczby znaków.

Zastanawiałam się, co jedzą krowy tak daleko na północ i raczej w lesie (wilki). Jeszcze wiosną i latem coś się pewnie znajdzie, ale długą zimą? Warto sprowadzać dla nich paszę?

Jadłem kogiel-mogiel.

Kogel-mogel.

potężnymi szczękami może w minutę zgruchotać grubą niczym wyrośnięty konar kość

To co za zwierzęta tam żyły?

Broń znajdziesz po łóżkiem ojca.

Literówka.

Babska logika rządzi!

Tak z ciekawości – to na pewno był wrześniowy numer Histerii? Ten z dziewczynką i jej siekierą na okładce?

 

Do samego tekstu na razie nie zaglądam, bo brak czasu.

 

Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Belhaju – dzięki za przeczytanie i komentarz. Widzę, że nieco cię zmyliłem, jeśli idzie o kierunek rozwinięcia fabuły.

Młody Thorwald nie jest wstrząśnięty, bo on już wszystko wie. Prawie wszystko. W sumie tekst jest cały czas retrospekcją tego, co już przeżył.  On też od razu wie, że rodzicie nie umarli. Znikają, jednak bohater natychmiast dowiaduje sie, dlaczego.  Tutaj chyba zbytnie podkreślanie emocji bohatera byłoby fałszem.

Też na innym portalu miałem uwagę, że strasznie chętnie osoba oceniająca tekst poznałaby dalsze losy Thorwalda.  No cóż, obowiązywał mnie limit stron. “Histeria” przyjmuje teksty o określonej objętości. I tak go mocno skróciłem, co tylko opowiadaniu wyszło na zdrowie.

Cieszę się, że tekst się podobał. 

Finklo –  te dwie literówki usunąłem. Wyrośnięty konar rzeczywiście był lekką przesadą, zmieniłem na wyrośniętą gałąź. 

Co do opłacalności produkcji – ciekawy temat… Chyba tak. Jasne, że musieli kupować paszę na zimę. Chciałem tu wpleść dwa zdania o dotacjach UE, ale wywaliłem jako niepotrzebne. 

Cieniu – sorry. W przedostatnim, lipcowym. We wrześniowej “Histerii” mnie nie było. Może będę w listopadowej. W sumie w “Histerii” opublikowałem sporo tekstów.

Zapraszam do czytania. 

Pozdrówka.. 

 

 

PS. Zmieniłem przedmowę i wykasowałem wrześniową “Histerię”, zastępując ją lipcową. 

Przeczytałam mniej więcej 1/3 opowiadania. Wymiękłam przy podwójnym ostrzu siekiery. W Twoim tekście, Rogerze, jest tyle faktograficznych błędów, że było to dla mnie, kompulsywnego maniaka poprawności faktograficznej, po prostu za dużo.

– Opowieść zaczyna się raną ojca.

Wydaje się, że akcja opowiadania rozgrywa się w czasach współczesnych. Masz zastrzyki przeciwtężcowe, nici chirurgiczne i mechaniczne dozowniki paszy. Bardzo trudno mi uwierzyć, że jakikolwiek, najgłupszy nawet współczesny farmer 1. trzymałby buhaja wraz zresztą stada 2. Nie usunąłby temu buhajowi rogów.

– Potem matka opatruje tą ranę, wycinając zmartwiałe części skóry.

Kiedy ojciec przychodzi do domu, jego rana jeszcze krwawi. Oznacza to, że została zadana niedawno → tkanki nie miały czasu, żeby „zmartwieć”.

– Dalej masz stado wilków, które panicznie boją się czegoś co nazywasz „flader” i co według Ciebie jest „przedmiotem do machania”

I teraz tak:

1. Fladra nie flader

2. fladra nie jest chorągiewką do machania tylko sznurem z przyczepionymi do niego kawałkami kolorowych szmatek.

3. Wilki się fladry nie boją.

– Dodatkowo w tym stadzie wilków jest tuzin posiwiałych samców.

Rogerze, stada wilków liczą zwykle do 10 sztuk, bardzo, bardzo wyjątkowo do 20. Jedynym posiwiałym samcem może być samiec alfa (jeśli dożyje). Cała reszta samców jest od alfy dużo młodsza → nie są siwe.

– No i jeszcze masz psa Toby'ego.

Na początku opowiadania nazywasz Toby'ego brytanem z długim i gęstym futrem. Myślę sobie, ok, przerośnięty pies w typie owczarka. Jesteśmy w górach, są stada bydła, wszystko trzyma się kupy. Ale potem nazywasz tego psa mastifem. Mastif, brytan, myślę sobie, nic, tylko mastif angielski. Ale mastif angielski, jak wszystkie mastify, ma krótką i dość rzadką sierść…

Tak jak pisałam na wstępie – wymiękłam przy rąbaniu drzewa siekierą z podwójnym ostrzem. Jakim głupcem trzeba być, żeby to robić?! Wystarczy jeden zbyt zamaszysty ruch i ostrze ląduje w Twoich plecach! Po co, pytam się?

I wymiękam.

 

Zanim się poddałam zauważyłam:

szacunkiem, nawet respektem.

To jest jakaś różnica pomiędzy tymi słowami?

Ciało pokrywa sporo blizn. Szram.

Hmm… Jaka jest różnica pomiędzy blizną a szramą?

EDIT:

Dobra, poszperałam jeszcze w rasach psów. Są dwa długowłose mastify – tybetański i pirenejski. Tybetański odpada bo za mały, ale pirenejski jest w sam raz. Niniejszym odczepiam się od Toby’ego – jest hiszpańskim psem na dalekiej północy. Treść oryginalnego komentarza pozostawiam, sobie na naukę, żeby nie wyrażać opinii zbyt pochopnie.

PS – mówiłam, że jestem maniakiem :D

 

Hmm... Dlaczego?

Drewian, nie chcę Cię martwić, ale sama sobie zgotowałaś ten los.

Obym się myliła.

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Drewian, zacząłem czytać komentarz i mocno się zdziwiłem…

Topór o podwójnym ostrzu to labrys.

Siekiery o podwójnym ostrzu istniały od dawna,  nadal występują i są używane – cytat za Wikipedią: “Obecnie siekiera składa się zazwyczaj z obucha w kształcie zaostrzonego klina wykonanego ze stali niestopowej i styliska z twardego drewna. W obuchu wykonany jest otwór równoległy do ostrza (najczęściej o przekroju prostokątnym), w którym za pomocą klina mocowane jest stylisko. Rzadko spotyka się siekiery o dwóch ostrzach. Znane są tego typu siekierki z kultury minojskiej, celtyckiejskandynawskiej, mające prawdopodobnie często znaczenie ofiarne lub symboliczne. Współcześnie siekiery o dwóch ostrzach popularne są głównie w Ameryce Północnej, wśród farmerówdrwali.”

Są na tyle popularne, że czasami widać  je na filmach. I są używane też w Skandynawii.

Trzeba było spojrzeć najpierw w hasło “topór” albo “siekiera”.

Wrócę jeszcze.

Pozdrówka.

 

No i wróciłem. Co jeszcze?

Istnieje wyraz “flader” i wyraz “fladra”. Obecnie znaczą to samo, z tym, że flader jest starszy. Link do jednego z haseł:http://portalwiedzy.onet.pl/107771,,,,flader,haslo.html

Sporo można znaleźć informacji o fladrach. I o tym, że duża część zwierząt nie umie przejść linii fladrów. Widziałem taki film z polowania na wilki, w którym nie mogły przejść linii fladrów.  Albo flader.

Czemu ojciec bohatera nie obciął buhajowi rogów? bo miał w sobie cząstkę mocy Odyna i mógłby mu bez problemów pogruchotać kości. Mówi o tym. Jednak nie chciał. W stosunku do bydlątek był miłosierny.  Zdarza się. 

W tekście nie ma informacji, że krowy i buhaje przebywały razem. 

Przy wyrazie “respekt” wykorzystałem to, że zakres znaczeniowy tego wyrazu jest szerszy. Objmuje jednocześnie i poważanie, i szacunek. 

Chyba wszystko.

Miło było.

Rogerze– przecież ja nie twierdzę, że labrys nie istnieje/nie istniał. Śmiem tylko wątpić, że ktokolwiek przy zdrowych zmysłach używałby go do rąbania drewna.

EDIT (dodane po Twoim, Rogerze, powrocie):

Fladry używane są w nagance (to taki typ polowania). Mocowane są do drzew przed polowaniem, aby skierować wypłoszone zwierzęta na stanowiska myśliwych. Zwierzęta nie wiedzą czym są te kolorowe kawałki materiału i biegnąc, unikają ich. Jednakże fladry nie są skuteczne w łapaniu zwierząt – do tego stosowane są różnego rodzaju sidła, sieci, klatki czy nawet odgrodzenia. Kawałki szmatek bowiem, jak zapewne możesz sobie wyobrazić, nie utrzymałyby rozwścieczonych zwierząt, szukających drogi ucieczki.

Co do rogów buhaja – ojciec Twojego bohatera miałby bardzo duży problem z utrzymaniem tak miłosiernie nie-pozbawionego rogów buhaja. Buhaje, jak każde zwierzęta gospodarskie, muszą zarobić na swoje utrzymanie. Nie dają mleka, zjeść ich się nie da, w związku z tym używa się ich do: 1. zapładniania samic okolicznych stad 2. bardzo rzadko, ale czasem do pracy.

Super, że Thorwald może sobie tego buhaja zgruchotać, ale zakładam, że ani mieszkańcy wioski, ani weterynarz, ani nawet Twój bohater (syn) nie są tak silni. W związku z tym Thorwald-ojciec: 1. nie znalazłby chętnych do krycia buhajem z rogami (ludzie by się po prostu bali), 2. nie znalazłby weterynarza, żeby tego buhaja zaszczepić/zbadać (weterynarz również by się bał). Pamiętajmy, że buhaj bez szczepień i świadectwa zdrowia nie może być używany do krycia. 3. przebywanie buhaja z rogami w gospodarstwie naraziłoby zdrowie a nawet życie  tak żony jaki i syna Thorwalda. Czyli, jakby nie patrzeć, pomimo Twoich tłumaczeń, rzecz cały czas nie trzyma się kupy.

No i wciąż pozostaje niewyjaśniona kwestia superszybko postępującej martwicy i monstrualnie wielkiego stada wilków z problemem starzejącej się populacji

 

Hmm... Dlaczego?

Oczywiście, że jest używany. Na pewno nie  w całej  Europie, ale w Stanach Zjednoczonych tak, i to często. To jest duża i ciężka siekiera, ale ma dużą siłę uderzenia. Chyba sąsiadowi Thorwalda właśnie o to chodziło. 

Miło było. Sorry, ale trochę nie mam czasu do wklejeniu linku o fladrach na polowaniu. .

Drewian uzupełnila komentarz, jednak to trochę dziwnie wychodzi.

A co z tą siekierą? No i fladrem albo fladrą? Nie ma takich wyrazów?

No jeszcze jest dużo spraw, na przykład sprawa brytana i mastifa. Ale – to już dawno temu przerabiałem, przy “Czerwonym  przycisku”. Stary tekst…  No więc, chyba nie muszę jeszcze raz robić tego samego.

Link:. http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/56842353

Potem już wykorzystałem te dwa wyrazy w “Bramie  – opowieści o Aaronie Wintersie”.  Można sprawdzić. Link:http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/11029

Nadal podobają mi się ilustracje do tych tekstów. Naprawdę dobre. 

No i tak – oni hodowali krowy, byki i owce, tylko na mięso i wełnę. Wychodzi na to, że ojciec zlecał bardzo często ubój młodych sztuk. Bo co robić z mlekiem? Ale nad tym się nie rozwodziłem. Może jednak powinienem?

Pozdrówka. Bardzo miło było. Ciekawa dyskusja. 

PS Oni nie mieszkali w wiosce. Farmy stały w kotlinach – i nie było żadnej wioski.

Przy okazji link do “Listów kochanków” –http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/14454 

Doskonały tekst, Rogerze! Po prostu: do-sko-nały… (będąc zupełnie szczerym: opieram się w swojej opinii troszkę na rekomendacji Finkli)

Nawiasem mówiąc, podziwiam Finklę… Jakiegoż nonkonformizmu i opanowania trzeba, by nie zgłosić tego majstersztyku od razu do najlepszych tekstów miesiąca?

Na szczęście autor stanął na wysokości zadania i (ku radości czytników – co zaznaczam bardzo wyraźnie) podsunął nam całą masę linków do swojej do-sko-na-łej, ekkkhm, twórczości (na pewno dobrze napisałem? ;) ) byśmy mogli pławić się w omal-doskonałości. Czy omal robi różnicę – nie mnie oceniać.

Ty, Drewian, zatem (dobrze radzę ) lepiej pacz sie, i ucz. 

Oto i …. w PEŁNEJ ODSŁONIE… 

No właśnie, co?

 

Nie biegam, bo nie lubię

Cor­co­ranie  – pod “Czerwonym przyciskiem” odbyła się krótka dyskusja w sprawie wyrazów “mastif” i “brytan”, użytych przeze mnie w tekście. Ten problem Drewian zgłosiła w komentarzu. Dałem tam linki do słownikowych definicji tych wyrazów. 

Wzwiązku z tym w “Bramie…” używałem obu wyrazów zamiennie dla określenia Cukierka, psa Aarona. W redakcji “Esensji” to nie budziło wątpliwości, mojej zresztą od początku też.  Dyskutowaliśmy o czymś innym – o zwrocie “spłacheć tkaniny”, użytym w ostatnim rozdziale. Został. Teraz też czasami go używam.

A “listy…”? Lubię ilustracje do tego tekstu, bo sam je dobierałem i jestem z nich zadowolony. 

Zawsze możesz nominowań “Pieśń wilków”, jeśli uważasz, że to dobry tekst. Nie zapomnij o ocenie….

Przy okazji – to jest jedna z esensyjnych ilustracji do “Listów.”. Bardzo fajna. 

n

Corcoranie  – pod “Czerwonym przyciskiem” odbyła się krótka dyskusja w sprawie wyrazów “mastif” i “brytan”, użytych przeze mnie w tekście. Ten problem Drewian zgłosiła w komentarzu. Dałem tam linki do słownikowych definicji tych wyrazów. 

 

Drewian “zgłosiła” wiele innych “problemów”, i to, nie znając Cię,  generalnie w tzw. dobrej wierze.

 

No cóż… Ona tego nie wie, ale my wszyscy tu zgoromadzeni już tak: z Tobą, drogi Rogerze, niestety wspomnianych problemów nie da się rozwiązać… działasz tak, nie inaczej … 

To stwierdzenie, nie narzekanie…. ;)  

 

Szczęście panuje pluralizm i Finkla ma inne zdanie, które mam nadzieję przedstawi, wydobywając owo COŚ z tego, nie ukrywajmy jakże słabego tekściuku… i również z Ciebie.

Podziękuj jej przy okazji….

 

 

 

 

 

Nie biegam, bo nie lubię

 

No cóż… Ona tego nie wie, ale my wszyscy tu zgoromadzeni już tak

Chyba już wiem. Kliknęłam na sugerowane przez Autora linki i sobie poczytałam. Dobrze nie jest…

Hmm... Dlaczego?

Dre­wian w tych dwóch tekstach, wskazanych linkami celem pokazania zamiennego użycia pewnych wyrazów,  nie jest dobrze?  Naprawdę? 

Tak się składa, że to teksty esensyjne i szortalowe. Przeczytałem Twoje komentarze i niespecjalnie mnie przekonały. Bardzo mocne rozszczepianie włosa na czworo. Zdarza się.

Ale – każdy czytelnik inaczej ocenia tekst. Dla jednych tekst jest świetny, dla innych jest fatalną chałą. Takie przeciwstawne opinie zdarzają się dość często. Bywa…

Pozdroweczka. 

Mnie się czytało dobrze, nawet mnie wciągnęło. Nie przeszkadzały mi nieścisłości, jedynie trochę naiwny bohater.

F.S

Fo­lo­in­Ste­pha­nus dzięki za przeczytanie i komentarz.  Też sądzę, że “Pieśń wilków” czyta się dobrze, a nawet bardzo dobrze. Miałem wcześniejsze oceny i recenzje tekstu na innych portalach. 

Co do bohatera, młodego Thorwalda. To jeszcze chłopak, młodzik, w dodatku ufny. On nie ma powodów do nieufności. Rodzice go kochają, farma jest fajna i stanowi dla niego cały świat. Wszystko jest takie ciekawe… Jednak zaznaczam,  że nad pewnymi sprawami zaczyna się zastanawiać. Tyle, że dochodzi do wniosku, że rodzice są po prostu wyjątkowi.  Ma do tego podstawy, i to spore.

Cóż, trudno przypuszczać, że za kotarą jest przejście do Valhalli…

Pozdrówka.

Rogerze – ależ oczywiście, że każdy czytelnik odbiera tekst inaczej. Ja przecież nie twierdzę, że Twoje opowiadania (a raczej, dla ścisłości – trzy, których nie zdołałam przeczytać) są, jak to nazywasz „chałą”. Stwierdzam jedynie, że błędy faktograficzne w tych trzech tekstach były (dla mnie) tak rażące, że uniemożliwiły mi przeczytanie opowiadań do końca.

Moim skromnym zdaniem, błędy te byłyby bardzo łatwe do uniknięcia, gdybyś, Rogerze, przeprowadził porządne, gruntowne poszukiwanie informacji i źródeł. Np: wystarczy wklepać słowa „mech” i „porost” do Google'a czy Wikipedii, aby dowiedzieć się, że nie są to synonimy czy też terminy równoważne. Albo – wystarczy zapytać się weterynarza (lub nawet Google'a), aby dowiedzieć się w jaki sposób leczone są zakażone rany u psów, czy też jak przeprowadzana jest eutanazja.

Ponadto (znów – moim skromnym zdaniem), pisanie polega na przekazaniu czytelnikowi informacji/historii/myśli, w sposób czytelny i zrozumiały. Ty, Rogerze, z uporem godnym lepszej sprawy, ignorujesz opinie (nie jednego lecz wielu) czytelników, którzy zgłaszają problem ze zrozumieniem tekstu – jak to było w przypadku tego nieszczęsnego brytana/mastifa.

Takie zachowanie przywodzi mi na myśl polityków: chociaż wyborcy, niezależni dziennikarze czy komentatorzy mówią, że jest źle, wielu polityków i tak będzie twierdziło, że wręcz przeciwnie, że jest wspaniale. Politycy ci powołują się na jakieś tam autorytety, wyniki badań, sondaże, publikacje czy co tam jeszcze. W sumie cokolwiek, byle tylko udowodnić sobie i światu, jacy to są wspaniali czy też nieomylni.

Czy taka postawa jest słuszna? Czy jest godna pochwały? A może przynosi jakieś wymierne korzyści? Na to pytanie musisz sobie, Rogerze, odpowiedzieć sam.

Również pozdrawiam.

Hmm... Dlaczego?

Dre­wian mchy, porosty, buki, olchy, niewielka kotlina były w innym tekście.  Przeczytałem komentarz i wyjaśniłem, dlaczego Aaron mógł ułożyć derki na mchu. Po prostu – w jakiejś części kotlinki rósł mech. Tyle. Do tego nie jest potrzebna Wikipedia.  

W komentarzu do tego tekstu  było o siekierze z podwójnym ostrzem, o tym, że nikt przytomny by jej nie używał, o tym, że nie istnieje wyraz flader i o tym, że bykowi koniecznie trzeba przyciąć rogi. Też już napisałem o tym. Było tez o rasach psów typu brytan i mastif. No więc powiem, że na przykład obecnie wyraz “brytan” słownikowo, w pierwszym znaczeniu, oznacza każdego silnego, rosłego psa. I w tym znaczeniu używa się coraz częściej. Podobnie jest z wyrazem mastif.  Linki znacznie wcześniej podałem do “Czerwonego przycisku”. 

Może powtórzę, że według źródeł wilki boją się fladrów – albo flader. Jeśli zajdzie taka potrzeba, podam link. 

A co do odbioru czytelniczego – jasne,  Drewian, że nie napisałaś, że to chała, bo nie doczytałaś tekstu. Też nieraz tak mam. Jednak może warto zobrazować odbiór “Pieśni wilków” gdzieś indziej. Link:http://alicyawkrainieslow.blogspot.com/2015/09/czy-latem-groza-smakuje-inaczej-

Pozdróweczka. Miło było.

 

Przeczytałem komentarz i wyjaśniłem, dlaczego Aaron mógł ułożyć derki na mchu.

we wspomnianym opowiadaniu napisałeś, że Aaron ułożył się na porostach. Których, jak już tłumaczyłam, nie mogło być w opisywanej przez Ciebie okolicy. Ja, Rogerze, nie kwestionuję wyborów Twojego bohatera, tylko faktografię opowiadania. Doceniłabym jakikolwiek argument lub opinię dotyczące dręczącej mnie kwestii. Stwierdzenie, że mech to porost mnie nie satysfakcjonuje, jako, że jest błędne.

Bardzo doceniłabym link do wiarygodnych źródeł, które potwierdzają, że wilki boją się szmatek.

Ponadto – kliknęłam na zamieszczony przez Ciebie link. Przekierowało mnie na stronę bloggerki Alicyi (pisownia oryginalna) . Nie znam tej pani, nie słyszałam. Czy jest ona autorytetem w środowisku polskiej literatury fantastycznej? Pytam, gdyż pragnę zrozumieć, dlaczego opinia Alicyi ma mnie skłonić do zachwytów nad Twoim dziełem.

Hmm... Dlaczego?

Dre­wian o matko… W pierwszym znaczeniu wyraz “porost” oznacza po prostu to, co porasta dany obszar. Jedynym porostem tej łąki byl zespół chwastów…

I w takim znaczeniu uzywam w “Bramie…” tego wyrazu, po to, żeby uniknąć powtórzenia wyrazu “mech”.  Słownik Doroszewskiego jest starym słownikiem, jednak nadal bardzo dobrym.

Link:http://doroszewski.pwn.pl/haslo/porost/

Coś mi się wydaje, że się mocno zapętliłaś  i tracę czas na mocno bezpłodnej dyskusji.

Istnieją jeszcze inne recenzje o “Pieśni wilków”, jednak nie widzę sensu ich podawania.

Pozdrówka. 

Myślę sobie, że powodem naszej przedłużającej się dyskusji nie jest zapętlenie, ale raczej ulotność płaszczyzny porozumienia.

Aby ułatwić odnalezienie się w tych gęstych oparach… ekhem, że tak powiem, płonnej wymiany zdań, pozwolę sobie wypunktować kwestie, które (jak do tej pory) pozostają bez odpowiedzi:

– opłacalność utrzymania bydła w okolicach koła podbiegunowego

– powód szybko rozwijającej się martwicy w ranie ojca

– prośba o źródła dokumentujące strach wilków przed szmatkami

– wątpliwość dotycząca wielkości stada wilków jak również wieku należących do watahy zwierząt

– różnica pomiędzy słowami „blizna” i „szrama”

– sensowne uzasadnienie trzymania na farmie buhaja nie pozbawionego rogów

– oraz, last but not least, kim jest pani Alicya?

Hmm... Dlaczego?

A mnie się wydaje, że w komentarzach doszło do starcia między dwoma osobowościami. A szkoda, bo ja lubię Was obydwoje. Pozdrawiam uśmiechnięty.

Ry­szardzie – niedawno przeczytałem, że nie lubisz fantasy. Nie lubisz opowieści o elfach i krasnoludach. “Pieśń wilków” jednak też nie jest typową opowieścią fantasy. Z fantasy mamy tylko stare, nordyckie wierzenia.  I nadal nieumarłych bogów tego już nieistniejącego dla nas świata. Okazujesię, że możemy się mylić.

Tym bardziej miło, że się skusiłeś.

Dzięki za przeczytanie i ocenę tekstu.

Pozdrówka.

Opowiadanie czytało mi się dobrze, chociaż – prawdę mówiąc – cały czas miałem wrażenie, że jest to wstęp do czegoś dłuższego. Bo akcji jest tu niewiele: Bohater dowiaduje się o swoim pochodzeniu i… co dalej?

Mar­cinie Ro­bercie wtedy pewnie “Pieśń wilków” stałaby się mikropowieścią albo nawet powieścią… Dzięki, że wpadłeś.

Pozdrówka.

Przeczytałam. Nie przepadam za narracją 1-os, nie jest to zarzut, tylko subiektywne ‘widzimisię’. Chciałam napisać, że jeszcze bardziej nie lubię wilkołaków, ale tu mnie opowiadanie mocno zaskoczyło na plus. Ładny zwód, aż do listu byłam przekonana, że okaże się, że to wilkołaki a jednak nie :) Całość ma 36k i w zasadzie kręci się wokół jednego wydarzenia fabularnego – imho, lepiej byłoby albo skrócić, żeby zakończenie wybrzmiało mocniej, albo dodać jakieś kluczowe dla bohatera wydarzenia, bo w zasadzie z perspektywy narracji 1os opisuje rzeczy, które w większości nie dotyczą go bezpośrednio. Nie żałuję lektury, pozdrawiam :)

Jak na osobę nie lubiącą narracji pierwszoosobowej i nie cierpiącej wilkołaków,  bardzo pozytywny komentarz…

Też przeważnie stosuję narrację w trzeciej osobie, ale tutaj narracja pierwszoosobowa bardziej mi odpowiadała, bo bohater powoli odkrywa tajemnicę swoich rodziców. Chciałem przedstawić historię jego oczyma, co było na pewno wygodniejsze przy pisaniu. Wydarzeń w tym tekście to trochę jednak jest, a nawet całkiem sporo, i tekst powoli pokazuje ukryte dno życia na tej farmie. Taki miałem zamiar.

Miło, że rozwiązanie zagadki zaskoczyło, chociaż w tekście wcześniej dawałem sygnały, o co naprawdę idzie.

Nieścięty róg byka nie przeszkadzał?

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Pozdrawiam.

Nie znam się zupełnie na zasadach obchodzenia ze zwierzętami gospodarskimi, więc nie zwróciłam uwagi :)

O hodowli byków i krów tez mam ogólne pojęcie, jednak robienie poważnego problemu z nieprzyciętego rogu przez jedną z komentatorek uważam za przesadę. No, ale każdy zwraca uwagę na coś, co go dziwi, chociaż jest to w sumie szczegół bez znaczenia.

Miło,  że skomentowałaś tekst.

Pozdrawiam.

Masz fajny styl, bardzo przyjemnie się czytało:-)

 – nieprzycięte rogi nie przeszkadzały? Niebywała historia…

Tak, ja tak piszę. Uważam, że tekst – każdy – powinien “sam wchodzić”. Jeżeli ktoś, czytelnik, recenzent, zaczyna się zastanawiać, o co w w danym zdaniu albo frazie chodzi, “o co kaman”, to znaczy tyle, że coś jest z tekstem nie tak. Nie został dopracowany. 

Taki styl i sposób narracji często bywa zdradliwy, bo niekiedy wydaje się, że tekst jest pozbawiony emocji. Ale akurat w “Pieśni wilków” ten problem chyba nie występuje.

“Pieśń wilków” powinna ukazać się w e-booku, ale czy się ukaże, nie wiadomo. Coś na tym portalu, wydającym cyklicznie e-booki, stanęło i nie chce się ruszyć.

Chyba najlepsze połączenie emocji i wysmakowanego stylu narracji osiągnalem w bardzo starym opowiadaniu – “Mieszkaniach pod numerem osiemnastym”. Tak mi się wydaje.

Link, jeżeli ktoś chce zerknąć:http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/7344

Dzięki za przeczytanie.

Pozdrówka.

Nie podoba mi się na początku trzykrotne powtórzenie-niepowtórzenie kotary, zasłony i story. Niby unikasz powtórzenia, sięgając po trzy różne słowa, ale sam fakt, że obiekt pojawia się trzy razy zanim czytelnik dociera do połowy strony, jest dość męczący. Lepiej chyba raz i dosadnie, niż trzy razy i do bólu. 

 

zwierzęta po potężnych szczękach i ostrych kłach

 

zasadzka obejmuje tez teren naszej farmy

 

wsiadł do naszego land lovera i odjechał

 

Flader jest chorągiewką, przedmiotem do machania. Jednak wilki panicznie się ich boją. Stanowią dla nich – dla zwykłych wilków… – zaporę nie do przebycia.

Nie wiedziałem, że jest coś takiego jak flader i nie mam bladego pojęcia, jak reagują na niego wilki, ale nie podoba mi się sposób, w jaki wyjaśniasz to pojęcie. Opowiadanie to nie podręcznik, tłumaczące opisy powinny by powplatane w tekst a nie nachalnie edukacyjne.

 

Podskakiwałem radości

 

Pokażę ci jeszcze, tak dla zabawy, kilka pchnięć

W moim odczuciu dość nienaturalna wypowiedź. Bawiąc się z dzieckiem, albo udając, że robimy coś w formie zabawy, chyba nie czujemy potrzeby, żeby oznajmić to młodemu człowiekowi?

 

Przy okazji stężeją ci mięsnie

 

Dziwiłem się, ze sąsiad nieraz też wyglądał

 

a potem wrócisz, eby wypełnić misję

 

Ogólne wrażenia mam pozytywne. Spodobał mi się pomysł. Początkowo spodziewałem się czegoś podobnego do settingu gry fabularnej Wilkołak: Apokalipsa (dzielne wilkołaki broniące przyrody i myśliwi na usługach niszczących przyrodę korporacji). Zaskoczyłeś mnie, co odbieram na plus.

 

PS. Nie zwróciłem uwagi, na rzeczy, o których wspomniała Drewian, bo sam się na nich nie znam, ale z zainteresowaniem przeczytałem jej uwagi i myślę, że niektóre są całkiem przekonujące : ). Czytając wymianę zdań można było odnieść wrażenie, że się sprzeczacie, ale uważam, że każda uwaga, również niezwiązana bezpośrednio z fabułą, ale ze sposobem przedstawienia pewnych faktów w tekście, powinna być wartościowa dla autora.

 

 

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Dzięki za przeczytanie i komentarz.

Cóż, chodziło mi na początku o to, aby zasygnalizować znaczenie kotary dla dalszej opowieści.  Czytelnik powinien ją zapamiętać i zwrócić na nią uwagę. Chyba zwraca…

Flader albo chyba fladra. Tak, ale istnieje spora grupa czytelników, którzy chcieliby wiedzieć, o czym autor pisze. Pominięcie wyjaśnienia, czym jest flader, uznałem za błąd. 

Rozmówca Thorwalda wcale nie traktuje go jak dziecko… On go szkoli, robi to świadomie, i to podkreślam w dialogu. Ale, każdy może na takie kwestie różnie patrzeć.

Akurat przycięcie albo nieprzycięcie rogu byka ma takie znaczenie dla tej opowieści, jakie miałoby  przystawienie albo nieprzystawienie pięści do nosa Toby’ego.. Nie lubię rozdmuchiwania nieistotnych szczegółów, a to na tym portalu bywa częste. 

Dzięki za bibliotekę. Rewelacja – po dwóch latach trzy głosy. Ha, hmm…

Wszystko dobrze, tylko nie pamiętam, skąd wytrzasnąłem ilustrację.  Ale jest naprawdę niezła.

Pozdrówka.

Domyśliłem się, że taki miałeś zamiar z kotarą, ale wyszło trochę topornie.

Wyjaśnienie o fladrach należało umieścić, ale nie w formie encyklopedycznej. Rozumiem, że tutaj narrację prowadzi autor zapisków, który nie musi być uzdolniony literacko, ale ponieważ Ty masz takie uzdolnienia, dostarczaj czytelnikom informacji w atrakcyjny sposób.

Ilością głosów bym się nie przejmował – trening czyni mistrza, a ocena tekstów to wyjątkowo subiektywna działka ;). Lista niedocenionych za życia geniuszy jest tak długa…

Mogło być gorzej, ale mogło być i znacznie lepiej - Gandalf Szary, Hobbit, czyli tam i z powrotem, Rdz IV, Górą i dołem

Ależ ja nie przejmuję się ilością głosów… Ja tylko konstatuję, że więcej niż dobre opowiadanie po dwóch latach ma zaledwie trzy głosy za biblioteką.

Ha, hmm..

A co do wcześniejszych uwag – może tak, a może nie. To nie jest pierwsza publikacja “Pieśni wilków”. Wcześniej zamieszczona w tej samej formie na innym portalu spotkała się z bardzo dobrym przyjęciem i była polecana. Jakoś nikt nie zwrócił uwagi na to zdanie dialogowe i na sposób wyjaśnienia pojęcia “flader”.  Jednym czytelnikom to odpowiada i wciąga, a jednemu nie. Tak bywa, i to często.

Opowiadanie ukaże się w e-booku, tylko nie wiadomo, kiedy ten e=book zostanie opublikowany, jeżeli zostanie opublikowany.

Nevazie, rzeczywiście, powinieneś trenować, jak każdy. 

Link do czegoś znacznie dłuższego – http://esensja.pl/tworczosc/opowiadania/tekst.html?id=19834

Pozdrówka.

Przeczytałem po raz drugi. Po tak długim czasie, z nieco innymi myślami w głowie stwierdzam, że narrator bardzo dobrze pasuje do treści – pisane z perspektywy dorosłego byłoby chyba zbyt ograniczone… dorosłością. Dzieci jednak są ciekawsze tego co się wokół nich dzieje.

Przyznam szczerze, że czytało mi się lżej niż poprzednio.

F.S

witaj! Dzięki za ponowne przeczytanie i chyba kliknięcie biblioteki, bo coś nagle się tu zakręciło, ruszyło, prawie z kopyta, i “Pieśń wilków” wylądowała tam, gdzie od dawna być powinna.

Wydaje mi się, że tekst bardzo dobrze zniósł próbę czasu…  Thorwald, kiedy wspomina przeszłość, jest już prawie dorosły, jednak bardzo dobrze pamięta swoje wspomnienia z dzieciństwa, odczucia, radości, pragnienia. Dla niego farma jest wspaniałym i ukochanym światem, prawie doskonałym. Dopiero późnej dowiaduje się, że ten świat ma drugie dno, zupełnie inne. I chyba dobrym zabiegiem było przedstawienie opowieści oczyma najpierw dziecka,  nieco większego już szkraba, potem dorastającego chłopaka, w końcu młodzieńca. 

Na pewno “Pieśń wilków” nie jest klasycznym horrorem, chociaż tekst miał premierę w magazynie grozy. Ale ja często tak konstruuję opowiadania,mieszając style i konwencje. 

Miło, że czytało się lepiej, niż poprzednio.

Dla pozostałych czytelników może inna opowieść, też grozy, i też nie do koca grozy…

Link do opowiadania “Czerwona Frea” → http://www.fantastyka.pl/opowiadania/pokaz/16579

Komentarze mile widziane.

Pozdrawiam.

Powinno, nie powienno… Z przykroscia stwierdzam, ze opowiadanie dostalo ostatni glos najprawdopodobniej w wyniku pomylki i podwojnego klikniecia w watku bibliotecznym. Peace!

"Zakochać się, mieć dwie lewe ręce, nie robić w życiu nic, czasem pisać wiersze." /FNS – Supermarket/

Doprawdy? Nie klikam na swoje teksty.  Z ciekawości to sprawdzę. Interesująca kwestia. 

Wiedziona poczuciem winy za zdublowany klik przybyłam i sama przeczytałam, o co tu chodzi.

I mogę z absolutnie czystym sumieniem wziąć ten ostatni klik na siebie personalnie. Opowieść, mimo że płynie dość leniwie i raczej pośrednio jako wspomnienia chłopca, wciągnęła mnie. Z pewnością wpływ na to miał klimat Północy, śpiewające wilki i dalej nordycka mitologia. 

Może na początku pewne elementy (np. siekierowe popisy i topór Bjørna) były trochę dziwne we współczesnych realiach, jednak później wszystko nabrało pełnego sensu. Mile też poczułam się zaskoczona prawdziwymi osobowościami rodziców, bo długo brałam ich za jakichś zmiennokształtnych, lub zaklęte w ludzi wilki. 

Pisanie to latanie we śnie - N.G.

 – dzięki za komentarz. Wszystko pięknie się wyjaśniło, jeżeli idzie o umieszczenie “Pieśni..” w bibliotece.  A wysoka ocena tekstu bardzo mnie cieszy.

Rzeczywiście, opowiadanie pisane jest taką metodą szkatułkowa – po kolei pojawiają się tajemnice – niby takie na pozór zwykłe zdarzenia –  i po kolei zostają wyjaśnione, odsłaniając swoje prawdziwe oblicze, pochodzące z innego świata. A wszystko w finale układa się w logiczną całość.

Ale to nie był zamiar wykoncypowany. Po prostu, od początku miałem plan opowiadania w głowie i go zrealizowałem.

Pisałem już, że “Pieśń…” dawno powinna być w bibliotece. Mało tego, to opowiadanie powinno być nominowane do “piórka” – co najmniej.  Ale nie było, bo komuś wydawało się, że nie przycięty róg jest tak ważny, że głowa mała.  I zamiast odnieść się do całości, odniósł się do szczegółu bez znaczenia. Podobnie zresztą było w “Bramie…”, w której musiałem wyjaśniać, że mech też jest porostem.

Dziecinada.

Jeszcze raz dzięki.

Pozdrawiam.

Nowa Fantastyka