Słyszę pieśń wilków…
Wiem, czego chcą leśni drapieżcy. Pojmuję jękliwe zawodzenie, i ten powtarzający się refren błagalnego hymnu.
Dzisiaj obchodzę urodziny. Samotnie…
Nie narzekam na życie… Miałem bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Szczeniackie lata bez trosk, u boku wspaniałych rodziców. Naprawdę mnie kochali. Cieszyłem się każdym dniem. Teraz męczy mnie tylko jeden problem, związany z tą kotarą. Dobija… Nie idzie o to, czy ją odsłonię, czy dam sobie spokój i przeniosę się daleko od rodzinnego domu. Widzicie, tak naprawdę muszę zdecydować, jak dalej żyć. Zostać, tak jak ojciec, farmerem, prowadzić gospodarstwo hodowlane, przejąć inne, bardzo ważne, zadania taty i mamy. Musiałbym wtedy odsunąć tę zasłonę. Nie każdy może tego dokonać – już zrozumiałem, że tylko ja.
Teraz, gdy rodzice odeszli, muszę podjąć decyzję. Ci, których pilnował ojciec, tam za ścianą, za tym murem przesłoniętym ciężką storą, pewnie się niecierpliwią. Próbują przejść… Wiem, że kilku ojciec przepuściłby. Reszty nie. Gdyby się upierali, walczyłby z nimi. I dałby sobie radę.
– Thorwaldzie, znowu poradziłeś sobie z palcem w nosie…
Tak powiedziała do ojca moja mama, Sigurd, gdy opatrywała mu ranę na przedramieniu. Dziwne imię jak dla kobiety, prawda? Ojciec nigdy go nie zdrabniał. Często dodawał: ”Moja kochana”. A ona głaskała go po włosach.
Siedziałem przy stole w kuchni, gdy mama przyprowadziła tatę. Jadłem kogel-mogiel. Skłamałbym, pisząc, że się nie przestraszyłem, gdy zobaczyłem krwawiącego ojca. Zamarłem z przerażenia. Tak mocno zaciskałem zęby, że przeszył mnie ból. Jednak szybko uspokoiłem się, bo tata się uśmiechał. Wyglądał na bardzo rozbawionego. Napomknął, wzruszając ramionami, że największy byk w stadzie przypadkowo uderzył go rogiem w przedramię, gdy nakładał paszy do żłobu. Buhaj cisnął się do jadła. Mieliśmy mechaniczny dozownik karmy, jednak ojciec lubił sam wykonywać tę pracę.
Tata zawsze, z nutą pobłażania, tak określał hodowane przez niego bydło – zwierzątka. Jednak o naszym brytanie Tobym, wielkim niczym potężny głaz, wyrażał się z wyraźnym szacunkiem, nawet respektem.
Mama załatwiła wszystko w okamgnieniu. Nożycami do cięcia owczej wełny obcięła rękaw koszuli. Przemyła ramię spirytusem i cążkami kosmetycznymi wycięła zmartwiałe części skóry. Potem zszyła ciało sporej wielkości igłą z nawleczoną nicią chirurgiczną. Ściągała szew z całej siły, a tata tylko się uśmiechał… Na końcu zrobiła zastrzyk przeciwko tężcowi.
– Gdyby byczysko docisnęło cię do ściany, zgruchotałoby ci żebra – stwierdziła na zakończenie. – Opatrzyłabym cię, ale długo musiałbyś poleżeć.
– Odepchnąłbym go i pewnie połamałbym zwierzątku kości – odpowiedział ojciec, kręcąc przecząco głową. – Nic by się nie stało… Byczysko nie zamierzało mnie skrzywdzić – po prostu straszny z niego łakomczuch.
Mama już szykowała temblak. Tata miał nosić przepaskę kilka dni.
Ojciec wolno zakładał świeżą koszulę, bo miał kłopoty z zapinaniem guzików. Dostrzegłem, że jego ciało pokrywa sporo blizn. Szram.
Oblizałem łyżeczkę i zapytałem:
– Dlaczego tata ma na skórze wgłębienia i zgrubienia? Nie bolą?
Usłyszałem perlisty śmiech mamy, jednakże odpowiedziała bardzo poważnie:
– Nie, są wygojone. To ślady po różnych wydarzeniach. – Mama zręcznie wsuwała teraz guziki koszuli taty w właściwe otworki. – Z czasem zarosną, oprócz tych największych. Ojciec z dumą może je pokazywać przyjaciołom.
Wtedy po raz pierwszy usłyszałem pieśń wilków, wydobywającą się z wielu gardeł.
Siedzieliśmy w kuchni, późnym popołudniem. Na dworze było jeszcze całkiem jasno. Wiedziałem już o istnieniu wilków, bo kilka razy słyszałem ich wycie. Mama wyjaśniła, że w ten sposób zwołują się na polowanie. Dodała z uśmiechem, że pewnie przekazują też jakieś wieści. Dziwiło mnie, dlaczego zbierają się tak późno. Sigurd powiedziała, że wilki w dzień drzemią, wylegują się, odpoczywają. Wychodzą na łowy o zmroku, a nieraz później. Jeden z nich daje pozostałym sygnał, a one go powtarzają, zwołując się na polowanie.
W piękny, letni dzień za ścianami naszego domostwa nagle rozległ się skowyt wielu gardeł. Słuchałem tej melodii. Dziwnie brzmiała, jakby zwierzęta po potężnych szczękach i ostrych kłach śpiewały jakąś pieśń. Toby nastawionymi uszami też łowił dźwięki. A najbardziej uważnie wsłuchiwali się rodzice.
– Szarzy bracia dziękują ci za wszystko, co dla mnie zrobiłaś. Ha!
Tata ładnie się uśmiechnął. Wyglądał na bardzo zadowolonego.
– Dla mnie i oczywiście też dla nich – dodał po chwili, przewieszając temblak przez pierś. – Składają ci hołd.
Mama pokręciła głową.
– Skąd wiedzą? – rzuciła, wkładając swoje przybory do metalowego pojemnika. Wygotowywała je potem – kiedyś, gdy tata odniósł kolejną ranę, podejrzałem, że tak robi. – Chociaż chyba jest coś w tym, co mówisz…
Starannie poprawiła nieco potargane włosy.
– Wieści o nieproszonych gościach szybko się rozchodzą. – Ojciec poruszył kilka razy ręką. Chyba sprawdzał, czy może jej używać przy codziennych pracach. – Posłuchaj tylko, proszę. Chwalą cię…
Oboje jakby o mnie zapomnieli, zajęci dobiegającymi do naszych uszu dźwiękami. Wilki z zapałem wyśpiewywały hymn. Toby’ego też to zajmowało. Otworzył wielki pysk i począł wyć. Wtórował, jednak szybko chyba zaintonował coś samodzielnie, bo wilki powtórzyły jego melodię.
Ponowiły dodatkowy refren… Toby ochoczo uczestniczył w chórze basiorów, a ja nie wiedziałem, czy zjeść kogel-mogel do końca, czy coś mu pozostawić. Postanowiłem podrapać brytana za uchem – uwielbiał takie pieszczoty.
Zacząłem go głaskać, żeby zwrócił na mnie uwagę. Mierzwiłem gęste i długie futro, głęboko wsuwając palce. Przekonałem się, że cielsko Toby’ego też pokrywały zgrubienia i wklęśnięcia. Blizny…
Miał pełno szram na grzbiecie, bokach i brzuchu, niektóre bardzo głębokie.
***
Słucham prośby szarych braci, rozważam ją…
Siedzę za biurkiem i spisuję tę historię, a one ciągle powtarzają błagalne proszenie. W szczególny dzień – ukończyłem szesnaście lat. Otrzymałem prezenty – mama przygotowała tort i placek ze śliwkami. Tata wśród innych darów przekazał nowy wielki nóż – tak go nazywałem, kiedy byłem bardzo mały.
Wielkie basiory proszą, żebym został. W poszczególnych zwrotkach mówią mi, dlaczego nie chcą, abym porzucił pusty dom. Wiem już, kim naprawdę są te wilki. Rodzice zostawili list. Wielokrotnie go czytałem.
Ktoś, kto przypadkowo w rozległej kotlinie usłyszałby wznoszące się i opadające wycie, pomyślałby, że wilczyska zbierają się na łowy. Pewnie uznałby, że wywęszyły rannego jelenia albo sarnę – i zdecydowały się uderzyć o nietypowej porze, w blasku słońca.
Wilki nie śpiewają pieśni zbyt często. Słyszę ją dopiero trzeci raz.
Ponownie usłyszałem ich hymn, gdy grupa myśliwych spłonęła w samochodach. Byłem już wtedy znacznie starszy. Niewiele brakowało, żebym stał się wyrośniętym młokosem.
– Bezrozumni mordercy spiekli się na grzankę – powiedziała mama, gdy ojciec relacjonował zdarzenie. – Wilki, nasi przyjaciele, w większości uszły z życiem… Thorwaldzie, świetnie się spisałeś.
Milczałem, przełykając ślinę. Wszystko widziałem, choć ojciec zakazał mi ruszać się z domu.
– Szykują rzeź szarych drapieżców. – Tata wyraźnie się skrzywił, gdy usłyszał prośbę, abyśmy wspólnie wybrali się na miejsce obławy. – Pojadę tam, bo zasadzka obejmuje tez teren naszej farmy. Byłoby niedobrze, gdybyś oglądał mordercze wybijanie. Chociaż…
Spojrzał na mnie bardzo uważnie. Po chwili potrząsnął głową.
– Jeszcze nie czas, żebyś zobaczył mordowanie… – Z namysłem podrapał się po policzku. – Toby też tam poleciałby i wmieszał się we wszystko. Zostań w domu.
Brytan cały czas warczał, takim zduszonym charkotem. Te dźwięki brzmiały groźnie i nienawistnie. Tak samo wyglądały zjeżona na grzbiecie sierść i błyskające gniewem ślepia.
Ojciec uwiązał mastifa na łańcuchu, wsiadł do naszego land lovera i odjechał.
Wymknąłem się, przemierzając kotlinę znanymi tylko rodzicom i mnie ścieżynkami.
Policjanci twierdzili potem, że wydarzył się okropny wypadek, a splot okoliczności spowodował śmierć pasażerów w strasznych katuszach. Wycie myśliwych, smażących się w ogniu, słyszano daleko.
Ojciec prowadził gospodarstwo hodowlane – trzymał sporą ilość krów, byków i owiec, tylko na mięso i wełnę. Mieszkaliśmy daleko na północy, choć do kręgu polarnego pozostawała jeszcze spora odległość. Dookoła domu pasma gór z ośnieżonymi szczytami, wydającymi się stanowić filary nieba. Krótka wiosna, wspaniałe lato i bardzo długa, mroźna aż do szpiku kości zima. Kotliny pomiędzy stromymi wypiętrzeniami skalnymi, pełne trawy. W jednej z nich stała nasza sadyba. Lasy, w których młode drzewa desperacko walczyły o przeżycie, jednak, gdy wyrosły, porażały swoim ogromem. Stojące w majestatycznej ciszy nieskończenie rozległe połacie jodeł i świerków, wyniosłych jak strażnicy spokoju tej północnej krainy. I bytujące tam wilki, watahy drapieżców, korzystających z obfitości zwierzyny. Stawały się coraz bardziej zuchwałe, bo krowy i owce były łatwym łupem. Długie pomieszczenia pośrodku hal, do których wiosną i latem zaganiano bydło na noc, otaczano teraz płotami z drutu kolczastego. Wykładano wiele kawałów padliny, nafaszerowanych trutkami.
Nic to nie dawało. Wilczyska zaczęły zagryzać bydlęta za dnia. Nie ruszały naszpikowanych truciznami świńskich półtusz.
Wielkie stado wilków w końcu opuściło rozległe lasy. Koczowało na obrzeżach naszej kotliny. Niczym dziwni najeźdźcy wataha atakowała cielętniki, miejsca wypasu i obory. Nie ruszała jednak trzód ojca. Mijała je obojętnie.
– Są za bystre, żeby nabrały się na głupi podstęp z trutkami – skwitował podczas rozmowy z mamą nasz najbliższy sąsiad, stary Bjørn. – Nie tak łatwo nabrać doświadczonych wojowników… Próbują opanować kotlinę. Zuchy!
Dziwnie wtedy się uśmiechnął. Ona też.
Właśnie Bjørn przyniósł wiadomość o polowaniu. Ktoś zadecydował, że myśliwi radykalnie zmniejszą populację wilków.
Wymyślono prosty plan rzezi. Sprytnie odcięto watasze drogę odwrotu do odległych mateczników, rozpinając wzdłuż granic kniei liny z fladrami. Zatarasowano odcinek, liczący ponad milę długości. Flader jest chorągiewką, przedmiotem do machania. Jednak wilki panicznie się ich boją. Stanowią dla nich – dla zwykłych wilków… – zaporę nie do przebycia.
Ukryty za sporym głazem wszystko widziałem i słyszałem. Nagonkę i długą linię myśliwych ze sztucerami zaopatrzonymi w celowniki optyczne. Błyski i huki wystrzałów, przypominające intensywne walenie w blaszany bęben. Świdrujące uszy jęki trafionych zwierząt. Patrzyłem na stado, na wilczyce, usiłujące przebyć łopoczące na wietrze flagi, rozpaczliwie wyjące, jakby płaczące z trwogi. Cofały się… Na młodziutkie wilczęta, srające ze strachu, krążące w kółko. Też nie umiały okiełznać lęku przed falującymi chorągiewkami. Na wielkie basiory, przewodników stada, zamykające szyk uciekającej watahy. Poszły śmiało do przodu, i w parę minut pokonały zaporę, wydawałoby się, nie do przebycia. Słyszałem wycie wilczych samców, donośne i rozkazujące.
Zdawało mi się, że je rozumiem. Teraz wiem, że dobrze odczytałem znaczenie jękliwych dźwięków.
– Nie bójcie się tych głupich szmat! – wykrzykiwały w swoim języku potężne wilczyska. – Uchodźcie w las, jak najdalej! Młodsi z nas prowadzą resztę! Osłonimy was! Żegnajcie!
Stado przeszło linię flader. Uchodziło z życiem…
Może tuzin tych rosłych wilków o posiwiałych już pyskach zawrócił i rzucił się do ataku. Patrzyłem na ten desperacki szturm.
Szare sylwetki, sadząc wielkimi susami, pędem zmierzały ku myśliwym, z rzężącym charkotem, wydobywającym się z szerokich gardeł. Z wyszczerzonych kłów kapała ślina. W tym biegu, w tym naprężeniu masywnych ciał widać było, że wilczyska chcą tylko jednego – dopaść któregoś ze strzelców i zagryźć, zanim kule nie powalą ich na ziemię.
Do moich uszu dobiegały okrzyki zdziwienia polujących, potem już przestrachu. Widziałem liczne ogniki wystrzałów u wylotów luf strzelb, gorączkowe wymienianie magazynków nabojowych, słyszałem kanonadę huków.
Trafione basiory wstawały, jęcząc niczym ludzie. Ruszały dalej, brocząc posoką. Z wysiłkiem truchtały do chwili, gdy kolejny pocisk pozbawił je życia. Widziałem, jak oglądano zwierzęce trofea, dyskutowano nad jakością skór i obcinano uszy największych sztuk.
Soczystą zieleń dna kotliny zasłały szare sylwetki, już milczące w spokoju i bezruchu śmierci.
***
Potem oglądałem tę krwawą katastrofę.
Wracałem do domu gruntową drogą używaną do dojazdu na hale. Nie chciało mi się przemykać bocznymi ścieżynkami. Wracali też myśliwi – paręset metrów przede mną jechały cztery land rovery, pełne zabójców wilków.
Piękny dzień, wspaniała widoczność, powietrze czyste jak kryształ. Słyszałem śpiewy pasażerów samochodów, świętujących sukces.
Na tym odcinku z wyłożonym kamieniami traktem graniczył nie za długi, jednakże głęboki uskok gruntu. Jar, jak to w górzystym terenie. Tata mówił, że w tym miejscu zimą i w dżdżyste dni trzeba uważać, żeby auto nie runęło w dół. Latem tylko nieco ograniczano prędkość.
Land rovery wcale się nie śpieszyły, prowadzone ostrożnie, bo pewnie kierowcy wiedzieli o mało widocznym wąwozie. Wesołe piosneczki urwały się, gdy samochody spadały po kolei, jeden po drugim, jakby pchane w przepaść mocarną ręką niewidocznego olbrzyma. Zbiorniki paliwa zdetonowały natychmiast, gdy kadłuby trzasnęły w skaliste dno żlebu.
Cztery słupy ognia, zwieńczone koronami czarnego dymu. Cztery płonące wraki. Nękający uszy wrzask ludzi palonych żywcem, rozpaczliwe wycie niedawnych tryumfatorów polowania, teraz w męczarniach rozstających się z życiem.
Dziwnym trafem szyby nadwozi ocalały. Policjanci mówili potem, że drzwiczki pozacinały się od wstrząsu, więżąc pasażerów w śmiertelnej pułapce.
Potem nastała cisza, tylko płomienie jeszcze skwierczały. Wszyscy zginęli, ale naprawdę długo umierali.
W osłupieniu patrzyłem na katastrofę, nie mogąc oderwać oczu od widoku słupów ognia. Trwałem w bezruchu, aż poczułem ucisk ręki na ramieniu. Dłoni ojca – stał obok mnie, w towarzystwie Bjørna.
Ojciec uśmiechał się…
– Ci ludzie ponieśli słuszną karę – stwierdził szeptem. – Nie powtarzaj jednak nikomu moich słów. Zamierzali urządzić rzeź – i prawie im się udało.
Bjørn pokiwał głową.
– Kilku z myśliwych pragnęło w podłej, podstępnej walce wybić tych, których kiedyś nienawidzili – ciągnął ojciec po chwili milczenia. – Skrzyknęli pozostałych, głupców, myślących, że jadą na zwykle polowanie. Przywódcy watahy podjęli beznadziejny bój, ocalając resztę stada. Thorwaldzie, pamiętaj o nich.
Zapomniałem napisać, że mam na imię tak samo jak ojciec.
Bjørn dziwnie uśmiechnął się, z takim wyrazem zamyślenia na twarzy, jakby coś wspominał.
– Walczyli niczym berserkerzy, jak za dawnych, dobrych czasów – dodał, także szeptem. – Szkoda, że nie dopadli chociaż jednego z tych zbójów.
Słuchałem ojca, przetrawiałem słowa Bjørna, nic nie rozumiejąc. Ludzie spłonęli jak żywe pochodnie, wrzeszcząc i jęcząc, a wyglądało, że tata cieszy się z ich śmierci.
Ojciec wyczuł mój nastrój.
– Nie wszystko jest takie, jak nam się wydaje… – Tata położył mi drugą rękę na ramieniu. – Nie zawsze zgon oznacza bezpowrotne odejście. Niektórzy wracają, rzadko, bardzo rzadko, jednak wracają, przybierając inną postać. Widzisz, tak stało się z tymi najzacieklejszymi wilkami. I z niektórymi z tych spalonych żywcem. Jeśli jeszcze trochę podrośniesz, zrozumiesz wszystko. Nikomu nie opowiadaj o naszej rozmowie.
Pogłaskał mnie po włosach. Ojciec nawet słówkiem nie wspomniał, że złamałem jego zakaz opuszczenia farmy.
Mama czekała na tarasie. Właśnie wtedy powiedziała do ojca:
– Dobrze spisałeś się, Thorwaldzie, naprawdę dobrze…
Bardzo gorąco pocałowała ojca w usta.
– Myślę, że za jakiś czas usłyszysz pieśń – podjęła po chwili namysłu. – Należy ci się.
Wiedziałem już, że rodzice byli kimś innym, niż mi się dotychczas wydawało. Zastanawiałem się także, czy naprawdę ojciec sprezentował mi długi kordelas, ostry niczym brzytwa, do zrealizowania dziecinnego marzenia o budowie szałasu.
Może miał na oku inny, ukryty cel…
***
Dzięki Toby’emu zrozumiałem, że w kotarze jest coś bardzo dziwnego. Od tej zasłony wszystko się zaczęło. Było też coś niezwykłego w wielkim i bardzo przyjacielskim psisku. Źle powiedziane – olbrzymim zwierzęciu.
Toby zawsze wydawał mi się duży, jednak dziecko przerasta cały otaczający je świat. Przynajmniej ja tak odbierałem wnętrze domu i zabudowania farmy. Brytan stanowił element ukochanego otoczenia, więc nie dziwiłem się, że niczym tęgi odłam skały imponuje ogromem.
Traktowałem Toby’ego bardzo poufale. Jeszcze nie pojmowałem, że potężnymi szczękami może w minutę zgruchotać grubą niczym wyrośnięta gałąź kość, żeby dostać się do szpiku. Dla naszego mastifa rozłupanie krowiego gnata na strzępy stanowiło fraszkę – błyskawicznie rozgryzał goleń, szatkował na drobne kawałki i z wielkim smakiem wyjadał szarawą masę ze środka.
A ja liczyłem Toby’emu zębiska… Rączkami rozwierałem paszczę, dokładnie rachując kły i trzonowce. Traciłem mleczne zęby, więc chciałem się przekonać, jak wygląda od środka psia szczęka. Sprawdzałem, czy nowe zęby będą równie mocne. Brytan cierpliwie znosił moje badania. Stał z rozdziawionymi szczękami i czekał na koniec oględzin. Czasami pomrukiwał.
– Synku, jak myślisz, co chce ci powiedzieć? – kilka razy zapytała mama, widząc wkładanie rączki do psiej paszczęki. – Coś chyba przekazuje…
– Powiada, że nie bardzo podoba mu się to grzebanie, jednak pozwala mi, byle nie za bardzo długo – odpowiedziałem bez wahania. – Trochę się nudzi.
Rozumiałem psa… Nie wiedziałem, skąd posiadłem tę umiejętność. Wydawała mi się tak oczywista, że nawet słówkiem nie wspomniałem o niej mamie. Rozumiałem kładziony przez Toby’ego nacisk na poszczególne dźwięki, zmieniający ton wypowiedzi z dobrodusznej na przepełnioną lekką irytacją.
Parę razy ojciec słyszał te rozmowy. Zacierał dłonie…
– Doskonale… – skwitował kiedyś, kiwając głową. – O tym właśnie mówi Toby. Synu, słuchaj go, wiele się nauczysz.
Myślałem wtedy, że ojciec żartuje, bo tata lubił żartować.
Brytan wcale nie przebywał ciągle ze mną. Znacznie później zrozumiałem, że pilnował mnie, gdy w domu był tylko ojciec albo mama. Jeśli rodzice nie wychodzili dalej, Toby zajmował się swoimi sprawami. Przeważnie polował na zające.
Toby imponował wielkością i wagą. Mylicie się, jeśli sądzicie, że był opasły i nieruchawy. Patrząc na niego, miało się wrażenie, że składa się tylko z mięśni, kości, długiego futra i wielkiego pyska z imponującym zestawem zębisk. Był szybki niczym chart, a dogonienie biednego szaraka traktował jak zabawę. Często je przynosił.
Czasem zaglądaliśmy do pokoju z kotarą i wtedy Toby stawał przed wielką storą, przesłaniającą ścianę. Szczekał przynaglająco. Odwracał łeb. Już rozumiałem, że zachęca do spaceru. Nie pojmowałem zachowania psa. Dobrze znałem dom i wiedziałem, że za kotarą jest ściana, a za nią ogród. Za każdym razem wyglądało jednak na to, że Toby wybiera się w podróż i chce, żebym mu towarzyszył.
Żąda odsunięcia kotary.
Kilka razy spróbowałem. Ani drgnęła. Zasłona sprawiała wrażenie wykonanej z grubego, fałdzistego materiału, ozdobionego mnóstwem znaków. Przyciągały wzrok. Uderzyłem w nią piąstką, gdy usiłowałem sprawdzić, co kryje się za grubą storą.
Krzyknąłem wtedy z bólu. Kotara była twarda niczym gruba blacha, spoista jak pancerz. Mocna jak korpusy naszych wielkich silosów z paszą. Pobiegłem do mamy, pytając, czemu nie mogę odsunąć zasłony. I dlaczego jest taka dziwna.
Spojrzała na mnie uważnie, tym razem wcale się nie uśmiechając.
– Synku, kiedyś przesuniesz ją bez trudu – odpowiedziała po chwili. – Trzeba odczytać na głos wyszyte na niej znaki. Dowiesz się wtedy, co się kryje za tym murem. Ogród, ale nie nasz, dobrze ci znany. Inny, bardzo piękny.
– To bajka? – zapytałem z ciekawością. – Opowiesz mi resztę wieczorem?
Mama na dobranoc czytała mi baśnie. Czasami odkładała książkę i opowiadała jakąś historię. Uwielbiałem ich słuchać.
– Nie, choć dla wielu ludzi ta opowieść zabrzmi jak stara legenda, saga, może i bajda. – Niespodziewanie westchnęła. Mówiła bardzo poważnie. – Ucz się znaków wyszytych na kotarze. Nazywają je runami. Jeśli poznasz wszystkie i będziesz tego chciał, odsuniesz kotarę. Podda się twojej woli i odsłoni przejście…
Pomyślałem, że w tym innym ogrodzie zbuduję szałas. Śmieszne, ale takie miałem marzenie, też związane z Tobym.
Prędko poznawałem runy. Pragnąłem wznieść szałas, bo chciałem spać z Tobym. Pies miał wspaniałe schronienie obok domu – półziemiankę z bali obłożonych darnią, w środku wysłaną grubą warstwą słomy. Liczyłem, że po postawieniu szałasu psisko będzie mi tam towarzyszyć i w nocy.
Podskakiwałem radości, gdy stworzyłem z kilku runów pierwszy wyraz. Mama krok po kroku wiodła mnie w świat znaczeń nieużywanych już znaków, często trudnych do zrozumienia. Ojciec też mi pomagał. Okazało się, że świetnie zna runy. Tak dobrze, że wie o wielu nieznanych mamie. Chyba nadal dla wszystkich okrytych szczelną warstwą pyłu zapomnienia.
Tata podarował mi wtedy coś cennego – stary kordelas. Długi nóż o rękojeści z rogu, z lekko zakrzywionym ostrzem, też z wyrytymi na klindze runami. Mocno ciążył w dłoni.
– Chcesz zbudować szałas, a brakuje ci narzędzi – stwierdził rozbawionym tonem. – Ten nóż można wykorzystać do cięcia i obrabiania gałęzi, obciosywania, ale nie tylko… Naucz się nim posługiwać.
Cieszyłem się, że marzenia o przejściu do nieznanego ogrodu i wzniesieniu tam szałasu stają się coraz bardziej rzeczywiste. Przygotowywałem już budulec, układając go w stosik za tarasem. Wyprosiłem u mamy sporo lin i kilka koców.
Ojciec z uwagą obserwował moje wysiłki.
– Usztywniaj rękę, gdy pracujesz przy obróbce palików – mówił, często pokazując, o co mu chodzi. Przecinał grubawą gałąź kilkunastoma dobrze plasowanymi cięciami. – Łokieć sztywno, wtedy wkładasz w głownię całą siłę barku. Ostrze wchodzi jak w masło tam, gdzie chcesz. Pokażę ci jeszcze, tak dla zabawy, kilka pchnięć.
Byłem już na tyle duży, że zacząłem się nad pewnymi sprawami zastanawiać.
Niby rodzice moich kolegów ze szkoły prymarnej też zajmowali się hodowlą bydła, handlem czy spedycją, jednakże ani nie znali runów, ani nie posiadali kordelasów. Uznałem, że tata i mama po prostu są wyjątkowi. Utwierdziłem się w tym przekonaniu, gdy niektóre runy na kotarze poczęły błyszczeć. Czytałem na głos znane już wyrazy i nagle zauważyłem, że znaki jakby goreją. Nabierają blasku. Wyglądały pięknie i tajemniczo.
– Gdy poznasz wszystkie ich znaczenia, zapłoną – odpowiedziała mi mama na pytanie, czemu runy wyglądają tak wspaniale, a jednocześnie dziwnie. – Wtedy zobaczysz ogród. Dużo jednak pracy przed tobą.
Byłem zafascynowany runami, Tobym, budową szałasu w nieznanym świecie za kotarą.
I naszymi bardzo dziwnymi gośćmi.
***
Mieliśmy wielu gości. Cieszyłem się z ich przybycia, bo mama często urządzała przyjęcie powitalne, choć nie dla wszystkich. Zawsze przybywali pojedynczo. Pytałem się, kim są.
– Odwiedził nas kuzyn Harald – odpowiadał ojciec, wyciągając korek z butelki wina. – Dobrze, że do nas zawitał.
Kuzyn Harald, daleki kuzyn Sven, kuzynka Frea, bo przybywały też panie. Nigdy nie wracali. Następnego dnia znikali i potem już nas nie odwiedzali.
Przychodził też sąsiad, stary Bjørn. Pomagał w przygotowywaniu pikników. Włosy Bjørna zaczynały już siwieć, więc dla mnie wyglądał na nieomal staruszka. Rąbał drwa na ognisko. Lubiłem się przyglądać, jak macha siekierą o podwójnym ostrzu. Wiedziałem już, że się popisuje, gdy długim i ciężkim styliskiem kreślił koła w powietrzu, jakby topór ważył tyle, co piórko. Potem jednym ciosem rozrąbywał sękaty pniak. Zazdrościłem mu, jak to chłopak.
– Nauczę cię władać toporzyskiem. Ta umiejętność ci się przyda. Gdy dorośniesz, będziesz przyjmował gości i piekł jagnię na rożnie – stwierdził kiedyś nasz sąsiad, kreśląc ostrzem ósemki nad głową. Wzrok nie nadążał za ruchami jego ręki. – Mam w domu starą siekierkę, dla ciebie bardzo odpowiednią.
Przyniósł ją i pokazywał, jak się nią posługiwać.
– Mocno trzymasz rękojeść, pewnie stojąc na sztywnych nogach. Wkładasz w uderzenie siłę barku – stwierdził z naciskiem. – Ciało idzie trochę do przodu. Ćwicz oko, nieomylnie trafisz tam, gdzie chcesz trafić.
Trenowałem… Szło mi coraz lepiej. Ojciec obserwował moje starania, z uznaniem kiwając głową.
– Całkiem łebski z ciebie chłopak – stwierdził kiedyś Bjørn, patrząc, jak szybko i pewnie rozłupuję sosnowy pniaczek. – Nauczę cię jeszcze płaskich uderzeń. Przydadzą się przy ścinaniu uschniętych drzew. Przy okazji stężeją ci mięsnie.
Pokazał mi i strawiliśmy przy tym dużo czasu. Ojciec obserwował moje pierwsze próby nowych technik łupania drewna i uśmiechał się…
Bjørn kiedyś powiedział, że takie ciosy działają nie tylko na konary i pnie.
– Słyszałem, że dawno temu, w zamierzchłych czasach, sprawny topornik bez wysiłku odrąbywał przeciwnikowi rękę albo głowę – stwierdził z dziwnym naciskiem w głosie. – Wiem też, że nie należy patrzeć na wroga. Patrzy się na jego broń. Gdzie zmierza ostrze, grot… Wtedy się wygrywa.
Potraktowałem uwagę jako żart, jednak zapamiętałem, jak to młodzik, chłonący wszystko.
Pozostali goście byli szczególni. Budziłem się rankiem, a w salonie już trwała ożywiona rozmowa ojca ze Svenem, Haraldem, Freą, Vidkunem czy kimś innym. Wizyty nie trwały długo. Dziwiłem się, że kuzyni tak szybko opuszczają domostwo.
Mama mówiła, że przybywają z daleka i dlatego zjawiają się w nocy. Zastanawiało mnie, czemu nie mają samochodów, ale ojciec twierdził, że przywozi ich ze stacji kolejowej w miasteczku. Porozmawiali, nasycili się doskonałym śniadaniem i wystawnym obiadem i odchodzili.
Rodzice nie zawsze odnosili się do nich przyjaźnie. Czułem ten chłodny nastrój, długie chwile milczenia przy stole, twarze ojca, mamy, gościa bez cienia uśmiechu. Ci przybysze szybko się żegnali.
Często zdarzało się, że ojciec następnego dnia źle się czuł. Musiał kilka dni poleżeć w łóżku. Niekiedy mocno krwawił. Tłumaczył, że nieostrożnie obszedł się z transporterem podajnika paszy, jakiś buhaj zdzielił go łbem, spadająca z pryzmy bela karmy uderzyła w głowę. Przybywał wtedy stary Bjørn, z różnym maściami, woreczkami ziół, jakimiś napitkami. Wcale się nie smucił, tylko wesoło poświstywał. Dziwiłem się, ze sąsiad nieraz też wyglądał, jakby spadająca dachówka potężnie rozorała mu policzek albo czoło.
Parę razy zauważyłem, że po wizycie niezbyt miło przyjmowanego gościa ojciec i Bjørn nocą wynoszą do lasu podłużne toboły. Płachta materiału, kryjąca coś w środku, obwiązana sznurem. Bór nie znajdował się daleko, ledwie parędziesiąt kroków od domu. Wśród drzew przewijały się często szare kształty. Nie mogłem ich rozpoznać i sądziłem, że w księżycowej poświacie widzę cienie uciekających saren.
Pytałem się taty, co tam robił. Z nikłym uśmiechem odpowiadał, że co pewien czas zakopuje w ziemi zatęchłą paszę. Zaznaczał, żebym nikomu o tym nie wspominał, bo ludzie z ochrony środowiska mogliby się pieklić. Wierzyłem ojcu, bo naprawdę bardzo dbał o farmę.
Mijały lata, mężniałem, poznawałem runy, świetnie posługiwałem się sporą siekierą. W tajemnicy szykowałem rodzicom niespodziankę na moje święto, choć porzuciłem już myśl o budowie szałasu.
Coraz więcej znaków na kotarze rozświetlał blask. Gdy je odczytywałem, zdawały się gorzeć wewnętrznym ogniem. W tych miejscach zasłona stawała się miękka, poddawała naciskowi palców… Ustępowała.
Pracowałem jak szalony, żeby wyuczyć się znaczenia rzadko używanych znaków. Szperałem w sieciach komputerowych, próbowałem odczytać najtrudniejsze wyrazy, coraz bardziej udanie. Sądziłem, że w dniu mojego święta zdołam odsunąć kotarę.
Wszystko runęło, obróciło się wniwecz, bo mama i tata odeszli. Na zawsze. Zostawili list i parę arkusików papieru. Wraz z nimi zniknął Toby. On też odszedł.
Wszystko okazało się inne od tego, co sobie wyobrażałem.
Postawili mnie teraz przed koniecznością dokonania wyboru. Podjęcia kluczowej decyzji.
Przerwę na chwilę pisanie…
***
Rodzice nie umarli. Po prostu wrócili do siebie. Tak napisali w pozostawionym liście. Jeśli zechcę, mogę jednak ich zobaczyć. Tam zobaczyć…
Siedzę w salonie przy stole, nakrytym obrusem z koronki, wydobywanym z komody na wyjątkowe okazje. Pośrodku blatu stoi tort ze świeczkami. Wystarczy je zapalić, a potem zdmuchnąć. Trzeba jeszcze otworzyć butelkę włoskiego wina, nalać trunku do kieliszka i wznieść toast.
Po co o tym opowiadać? Przeczytajcie list.
***
Kochany synu.
Jesteś już prawie dorosły, a według wyobrażeń z naszego świata stałeś się mężczyzną. Dorosły mężczyzna radzi sobie sam. Z tego powodu wybraliśmy się w drogę powrotną – do siebie. Poznaliśmy też już wszystko, co pragnęliśmy poznać.
Cieszyliśmy się każdym dniem pobytu na farmie. Trwał tyle lat! Przeżyliśmy coś wyjątkowego, coś, czego w Valhalli nigdy nie doznalibyśmy – mogliśmy w końcu mieć dziecko. Ciebie, ukochany synku.
Naszym macierzystym światem jest Valhalla, miejsce pobytu dusz najdzielniejszych wojowników, poległych w chwale. Nadal istnieje… Dawniej przybywali tam tylko mężczyźni, ale to się zmieniło. Kobiety też bywają wojowniczkami, nieraz dzielniejszymi od swoich mężów.
Zapytasz, czemu pojawiliśmy się tam, gdzie się urodziłeś. Przyczyna jest prosta – w tym wspaniałym pałacu każdy dzień jest podobny do następnego jak dwie krople wody. Ciągle te same walki, wieczorne uczty, czekanie na ostateczną bitwę. I tak przez nieskończenie długie lata. Któryś z nadal nieumarłych bogów uprzyjemnił nam wieczność w świecie duchów. Umożliwił zajrzenia tam, gdzie kiedyś wszyscy żyliśmy.
Nie okazało się to łatwe. Samo przebycie powrotnej drogi nie sprawia trudności, jednak nie wszyscy wojownicy dowiedli, że ten zaszczyt im się należał. Polegli w chwale, imponując odwagą, ale za życia byli złymi ludźmi. Bardzo złymi… Przybierając nowe postacie, próbowali dokonać tego samego, czym dawniej się rozkoszowali – siali zamęt, wzniecali pożogę wojny, gwałtów, zwykłego zarzynania. Mordowania dla samej przyjemności zadawania śmierci. Mogli też wyjawić nową tajemnicę Valhalli.
Odyn powołał strażników, i my do nich należeliśmy. Przepuszczaliśmy tych, o których wiedzieliśmy, że są godni długich chwil odpoczynku w starym świecie, nasycenia się jego urodą, nowymi zwyczajami, nowym życiem.
Przybywali jednak i inni. Co do niektórych nie mieliśmy pewności, jakie mają intencje, więc ich przepuszczaliśmy. Wiedz, że wszyscy wracają inną drogą, żeby nie wzbudzać podejrzeń. Pozostałych zabijaliśmy. W dobrej, honorowej walce. Też będziesz musiał tak postępować, jeśli zostaniesz strażnikiem. Kogoś zabijesz, i to niejednokrotnie. Wbijesz nóż w gardło, odrąbiesz głowę, rozetniesz brzuch. Utoczysz wiele krwi…
Musisz też znaleźć w Valhalli żonę i spłodzić syna, żeby cię kiedyś zastąpił. Odyn przyrzekł, że jeśli dobrze się spiszesz, trafisz ze swoją wybranką do nas. Nie zestarzejesz się na farmie, staniesz się jednym z nas. Nie wiemy, kiedy to nastąpi. Wiemy jednak, że polegniesz w chwale, a twój syn przejmie dziedzictwo. Nie przerażaj się – śmierć w walce jest słodka, jeśli jesteś pewien wielkiej nagrody.
Nigdy już nie powrócimy – tylko raz można wybrać się w taką drogę. Przeżyliśmy tak dużo, że możemy opowiadać o tym przez wieki, a potem może i ty, synku, przekażesz nam i innym swoją historię.
Mówiliśmy ci, czym jest kotara. Odsłania przejście do wiecznie otwartej bramy w jednej z wielu wież Valhalli, wieży Walgund. Jeśli przeczytasz wszystkie wyszyte na zasłonie wyrazy, wypowiesz formułę zwalniająca zamknięcia. Zabezpieczenia, jak je określają tam, gdzie niedawno jeszcze byliśmy. Przybędziesz do nas i dowiesz się więcej, a potem wrócisz, eby wypełnić misję. Załączamy karty ze znaczeniem jeszcze ci nieznanych runów.
Masz już siekierę i kordelas, ale to mało. Broń znajdziesz pod łóżkiem ojca. Bjørn przygotował ci świetny topór. Nasz sąsiad strzeże wejścia do drogi powrotnej.
Pamiętaj, że wilki są twoimi przyjaciółmi. Mogą ci pomóc. Mogą kogoś zagryźć. Na naszą prośbę, tak zrobiły z wieloma niechcianymi gośćmi. Pomagał im Toby, a często przewodził. Nie pozwól na ich wybijanie. Widzisz, jeśli ktoś z Valhalli odwiedza stary świat, wcześniej czy później powraca. Niektórzy z nas chcieli żyć stale w starym świecie i otrzymali taką szansę. Ich duchy wcieliły się w drapieżniki: wilki, niedźwiedzie, rosomaki. Ci wojownicy są szczęśliwi, cieszą się pełnią istnienia, walczą, kochają… Jeśli padną w boju, wracają do Valhalli. Opiekuj się nimi.
Otrzymasz dar – cząstkę mocy Odyna. Nie szafuj nim i używaj rozważnie. Wielka siła, zdolna kruszyć i przenosić skały – i nie tylko. Teraz już wiesz, w jaki sposób zginęli myśliwi. Wśród nich byli mieszkańcy Valhalli, niegodni przybycia do dawnego świata. Chcieli mścić się na dawnych przeciwnikach. Źle, że zginęli też ludzie, nie mający o niczym pojęcia. Nie mieliśmy wyboru. Możesz kiedyś stanąć przed taką samą koniecznością.
Wiedz jednak, że wcale nie musisz przekroczyć ściany za kotarą, choć bardzo byśmy tego pragnęli. Możesz wywędrować gdzieś daleko, bo wtedy zastąpi cię ktoś inny. Zrozumiemy taką decyzję.
Wraz z nami odszedł ten, który żył w ciele Toby’ego. Całe dawne, bardzo krótkie, ziemskie życie strawił na walce – i nie doczekał się syna. Z radością przyjął naszą prośbę o sprawowanie pieczy nad naszym dzieciaczkiem, może przyszłym strażnikiem. Jest bardzo zadowolony z tego, czego doświadczył. Bardzo cię polubił, może nawet pokochał. Jeśli przyjdziesz tutaj, wyjdzie ci na spotkanie.
Postąpisz, jak zechcesz, jednak gorąco cię prosimy: nie zawiedź nas.
Bardzo cię kochamy i zawsze będziemy kochać.
Twoi rodzice – Thorwald i Sigurd
***
Zabij w trudnym boju niechcianych przybyszów,
Spraw się gracko, przejścia pilnując wytrwale,
Przepuszczaj tylko dusze godnych wojowników,
Wtedy twój duch wróci do Valhalli w chwale,
Wtedy duch twój zagości w Valhalli na stałe…
***
Pieśń wilków brzmi zupełnie inaczej!
Chryste, wszystko wydaje się snem, fantasmagorycznym zdarzeniem ze świata dziecięcych wyobrażeń. Ułudą, która za chwilę pryśnie niczym bańka mydlana. Jednak nie jestem już dzieckiem, a topór Bjørna świetnie leży w ręku. Na pewno jednym ciosem odrąbię komuś głowę.
Przecież mam wybór! Zniszczę domowe siedliszcze i wyjadę. Upozoruję wybuch gazu. Powiem potem policjantom, że przeprowadzam się gdzieś indziej, w ślad za rodzicami. Będą o nich pytać, szperać, nie znajdą jednak żadnych ciał. Dadzą sobie spokój. Wypadek, nieostrożność, właściciele i syn nie chcą tu mieszkać. Stary Bjørn wszystko potwierdzi.
Naprawdę mam wybór!
Patrzę na karty z nieznanymi dotąd runami. Nie ma ich wiele. Wszystkie rozumiem, wiem, co oznaczają. Wystarczy głośno przeczytać wyrazy wyszyte na storze, a znaki radośnie zapłoną. Kotara podda się mojej woli. Ustąpi. Otworzy drogę do bramy Walgund.
Jeszcze nie wiem, czy odczytam znaki. Naprawdę jeszcze nie wiem!
Kończę spisywać tę historię dziecka, potem już młokosa, wilków, dziwnych zdarzeń, bo jeśli ktoś osiedli się w moim domu, dobrze byłoby, żeby wiedział, co go czeka. Muszę go ostrzec.
Wilki znowu wyśpiewają nowy refren. Szarzy bracia mają pewność, ze zostanę. Przyrzekają posłuszeństwo i pomoc. Pierwszy raz składają mi hołd.
Skąd one wiedzą, że na farmie zagościł nowy strażnik? Skąd znają ukryte myśli? Skąd? Jednak znają…
Pewnie niebawem ja, nowy wysłannik Odyna, też dowiem się, o czym myślą wojownicy, posługujący się ciałami wilków. Zrozumiem, w jaki sposób ojciec przekazywał im rozkazy.
Tego też się nauczę – i dobrze wykorzystam.
25 maja 2015 r. Roger Redeye