Owego roku w dziady niebo ludziom nie sprzyjało i zawierucha gasiła święte ognie po rozstajach.
Świat jesiennił się już od dawna: nagi był, mokry i zmarznięty, jak wtedy, kiedy go Diabeł z Bogiem z wody dopiero co wyłowili. Wychudzone dusze do spółki z wilkami snuły się po polach, a wieczorami podchodziły blisko domów, rozsuwały zasłony mgieł i zaglądały w oświetlone okna.
Przykazał Wiesław Mokoszczuk żonie swojej stać na progu i dziada wędrownego wypatrywać. Aleć nie musiała Bogna przez deszcz na drogę i mostek zerkać, bo przechera sam wiedział, gdzie najlepiej stół zastawiony będzie.
Hryciukowie spoglądali nieufnie, ale w końcu chyba uznali, że dziad to dziad, chociaż nieznany. Swojego zgubili gdzieś po drodze razem z resztą wsi, kiedy ich w Strehlen, to jest w Strzelinie, w inną skierowali stronę – oni sami byli spod Lwowa, ale już w Polsce trafili do transportu z tymi z okolic Brześcia i tak zostało. Wiesław nic przeciwko sąsiadom nie miał, zawsze to swój w tej przeklętej ziemi, ale jak ich do tego samego dokwaterowali domu, to mu się Hryciukowie przestali podobać. Szukali Mokoszczuki w Strzelinie sprawiedliwości, bo nie może tak być, że jedna chałupa na tyle osób, ale nic nie wskórali. Powiedziano im, że nie ma dla lwowiaków miejsca już nigdzie, a zresztą i tak niedługo będzie kolektywizacja i wszystko inaczej ma wyglądać. Chcąc nie chcąc, musieli się Wiesław z rodziną z Hryciukami jakoś dogadać. A że Mokoszczuki pierwsi byli na tej gospodarce i więcej mieli we wszystkich sprawach do powiedzenia, patrzyła na nich druga rodzina wilkiem.
Siedzieli zatem Hryciuki w kuchni, kiedy Bogna dziada karmiła. Guślarz Dobromir, zapluty i na jedno oko ślepy, zjadłszy sutą porcję kaszy z omastą domowi Wiesławowemu błogosławił, duchom żertwę jego polecając. Kiedy starzec jadł, skóra na jego twarzy marszczyła się jak woda w wietrzny dzień, a wyblakłe oczy rzucały po izbie uważne spojrzenia. Bogna wystawiła zmarłym kąski za próg i na wszelki wypadek przeżegnała się trzy razy, a dziad, pomlaskawszy z zadowoleniem, odezwał się do Wiesława:
– A tego nie chcieliście zdjąć, haspadar? – I wskazał na wiszący w jadalni portret mężczyzny o ostrych rysach i ponurym spojrzeniu. Obraz jak obraz, kilka ich w domu znaleźli – trzy pejzaże i jedno monidło w sypialni – ale jakoś tak ten Niemiec patrzył, że się człowiekowi zimno robiło, jakby kto drzwi w grudniową noc nie domknął.
– Nie wasza rzecz – mruknął Wiesław. Zdjąć to by może i zdjął, ale lwowiacy też się jakoś malowidła bali – Hryciukowa żegnała się za każdym razem, jak przechodziła obok – i z czystej złośliwości postanowił gospodarz Niemca na ścianie zostawić. – Zmówcie jeno modlitwę i nie swoich spraw nie dociekajcie.
– Jak sobie chcecie. Baczcie ino na ten mostek, pono tu siła Niemców Ruskija w rzeczce utopili. I nie patrzcie tak na mnie! – charknął Dobromir, zerkając na pobladłą z nagła Bognę. – Nie chciał ja was straszyć. Ale trza by sprawdzić, czy droga nie zaminowana.
– Nie bójcie się, wozy tędy codziennie przejeżdżają i nic – uciszył go Wiesław. Dziad uśmiechnął się krzywo, po czym złożył dłonie, szorstkie i pełne plam jak skóra ropuchy.
Uniosła się modlitwa Dobromirowa i poleciała z wiatrem przez zmarznięte pola, przez trzęsawiska mgłą spowite niby pajęczyną, przez ognie płonące na rozstajnych drogach. Wydawało się Wiesławowi, że widzi, jak dobre słowo nad żertwą zmówione krąży pod powałą i uchodzi w zawieruchę, rozsrebrzając się między kroplami deszczu i karmiąc otwarte dzióbki duchów i nawii. I miał gospodarz szczerą nadzieję, że ta kasza guślarzowi darowana i ofiara, i modlitwa, równowagę w jego domu przywrócą i żyć pozwolą spokojnie. Bo chociaż w żadnych niemieckich topielców nie wierzył, jakoś mu było nieswojo w obcej ziemi; szczególnie gdy na portret diabelski zerknął. Tylko czy te obce, niemieckie dusze polską zrozumieją modlitwę i obiatę?
Przyszedł po dziadach listopad i rozbłocił się na polach Ziem Odzyskanych, a po nim grudzień skuł mrozem ścierniska. Przestały ciągnąć przez mostek furmanki wyładowane ludźmi – zakutane baby, wąsate chłopy i dzieci umorusane nie zaglądały już w Wiesławowe okna. Ułożyli się jakoś z lwowiakami i nikt nikomu w drogę nie wchodził, ale wciąż nie czuli się u siebie na tej ziemi, gdzie zamiast trumien ojców obce spoczywały kości. Najbardziej Mokoszczukowi przeszkadzał portret: czuł, że wzrok Niemca dotyka go jak zimna dłoń wetknięta nagle za kołnierz. Bogna z Dalejką dziurę Wiesławowi w brzuchu wierciły, żeby straszydła się pozbył, a Hryciukowie chyba tylko przez czystą złośliwość nie spalili płótna po kryjomu.
W okolicy Bożego Narodzenia powziął zatem gospodarz postanowienie, że malowidło w końcu wyrzuci. Aleć kiedy wszedł Wiesław do izby, gdzie obraz wisiał, zdjęła go nagła groza i zimny dreszcz przebiegł po ciele: w ciężkiej ramie widniało namalowane szarawe tło z kawałkiem kwiecistej zasłonki; bohater portretu znikł.
Dwa dni później zmarła Hryciukowa. Stara już była i nikt działania sił piekielnych w tym nie podejrzewał, może poza Bogną, która we wszystkim diabelski widziała palec, osobliwie odkąd obraz niemiecki opustoszał. Dalejka, Wiesławowa córka, poszła Hryciukowym dzieciom pomóc ciało obmyć. Ksiądz miejscowy mszę odprawił i spoczęła lwowianka w niemieckiej ziemi, a Mokoszczuka dziwne uwierało przeczucie. Jakieś czarne toczyły go myśli, nie ufał księdzu młodemu i wydawało mu się, że coś ta śmierć niedokończona była i niedomknięta jak należy.
Lato wzeszło piękne i słoneczne, ale w Wiesławowym gospodarstwie jakiś zatęchły mrok panował, jakby zima nie dała się stamtąd wypędzić. Ojciec rodziny Hryciuków zachorował i po dwóch miesiącach męczarni do swojej zmarłej żony dołączył. Tym sposobem ich synowie sami zostali na gospodarce, a atmosfera między nimi a Mokoszczukami jeszcze bardziej się stała napiętą. Pierworodny był bowiem popędliwy i denerwowało go, że dzielić się musi z Wiesława rodziną. Młodszy zaś, choć milszy i często maślanym wzrokiem na Dalę spoglądał, niewiele miał do powiedzenia.
Pogrzeb odbył się w połowie lipca i znów miał Wiesław wrażenie, że jakiś dziwny się nad tą śmiercią zapach unosi. Kiedy stary Hryciuk leżał jeszcze chorobą zmożony, poszedł do niego gospodarz sprawy podziału pracy w domu omówić, bo obiecany PGR do tamtego czasu nie powstał i trzeba się było jakoś do zimy przysposobić. Hryciuk spał, chrapiąc głośno, blady i chudy, jakby śmierć już się za niego zabrała, nie mogąc się ostatniego doczekać oddechu. Przy łóżku zaś stał mężczyzna, ogorzały i żylasty, o ciemnych włosach i pomarszczonej twarzy. Niemiec z portretu.
Podleciało Mokoszczukowi serce aż do gardła i tam utknęło. Przylgnął plecami do ściany. Chciał uciekać, ale nogi zdawały się być przyrośnięte do podłogowych desek. Niemiec milczał, wpatrując się w lwowiaka, jakby życie z niego samym wzrokiem wysysał. Wiesław przeżegnał się, grozą zdjęty, a wtedy zjawa uśmiechnęła się, jakby szyderczo, i znikła.
Później przyszły żniwa i wszyscy pracowali od rana do wieczora, ale nad Mokoszczukami i Hryciukami wciąż coś złego wisieć się zdawało. Którejś nocy obudził się Wiesław zmorą przyduszony, zdyszany i zlany potem. Rozejrzał się po izbie – księżyc wlewał się sino przez otwarte okna, rozsnuwając trupią poświatę na ścianach i meblach. Przy wielkiej, starej szafie stał Niemiec z portretu, a obok niego inni: młodzi i starzy, o bladych twarzach, skórze odchodzącej od kości, w zjedzonych przez robaki ubraniach i o resztkach włosów lepiących się do nagich czaszek; milcząc, szczerzyli zęby albo ściągali usta w wyrazie dezaprobaty. Wszyscy, których rysy dało się jeszcze rozróżnić, podobni byli mężczyźnie z obrazu, wszyscy – jedna trupia rodzina. Zesztywniał Wiesław ze strachu, serce ścięło mu się w piersi jak woda na mrozie, i niewiele myśląc, z łóżka wyskoczył i do ściany przy oknie przywarł. Wielkimi oczami patrzył na zbiegowisko widm, szepcząc gorączkowo „Ojcze nasz” w nadziei, że oprzytomnieje i mara zniknie; ale wtedy coś zimnego dotknęło jego szyi, cuchnąca woda pociekła po rozpalonej skórze: parapet obsiadła chmara topielców o nabiegłych fioletem wargach. Wyciągali ku Wiesławowi dłonie napuchłe, o rozmiękłych paznokciach, patrzyli wodnistymi oczami i szwargotali coś po niemiecku, gramoląc się do izby i znacząc podłogę śmierdzącymi stęchlizną kałużami.
Wrzasnął Mokoszczuk na całe gardło i wycofał się z powrotem w kierunku łóżka, gdzie wciąż spała niczego nieświadoma Bogna. Widmowa rodzina także zaczęła się ku niej zbliżać, pomrukując w tym samym co topielcy języku. Tamci zaś przeszli do śpiewu i zaczęli podskakiwać rytmicznie, rozbryzgując w tańcu krople wody po ścianach. Między trupami dojrzał gospodarz starych Hryciuków, bladych i równie jak on przestraszonych – obijali się o topielczy korowód, który gniótł ich jak kamienne żarna i wydawało się, że lwowiacy nie mogą się wydostać z tego tłumu potępieńców.
Więcej Wiesław nie zobaczył – przytomność utracił i padł jak długi na ziemię. I chociaż później żona jego twierdziła, że żadnego krzyku w nocy nie słyszała, to obudził się gospodarz poobijany na podłodze, a ściany w sypialni poznaczone były plamami od wychlapanej wody. Przenieśli się z Bogną do Dalejkowego pokoju i spali odtąd we trójkę, ale wiedział Wiesław, że to nic nie da, póki Niemiec z obrazu na swoje miejsce z powrotem nie wsiąknie.
Im bardziej słoneczne lato przechodziło w jesień, tym mroczniej płynęło w domu przy mostku życie. Od powały po podłogę chałupa wypełniła się dziwną, pachnącą pleśnią ciszą. Domownicy zasiadali do stołu i żuli ją wraz z nitkami kapusty jak zgrzytający między zębami, wilgotny piasek. Jakaś groza wypełniała chatę niby czarna maź i wszyscy chodzili cisi i struci.
W końcu cały dom lepił się od niewypowiedzianego i poczuł Wiesław, że dalej tak być nie może. A że okrągły rok już od zakończenia ich tułaczki minął i zbliżał się dzień dziadów, poszedł szukać Dobromira, któren w okolicy gdzieś winien przebywać. Zaprosić go chciał, żeby znowu żertwę duszom polecił i modlitwę zmówił, jeno tym razem tak, żeby lepiej jakoś podziałała.
Zaprzągł konie i furmanką do wsi Mikoszów pod Strzelinem pojechał, bo usłyszał, że tam guślarz u jednych gospodarzy za parobka robi. Odnalazłszy dziada sprawę swoją mu wyłuszczył.
Spojrzał na niego Dobromir koso i rzekł:
– Ja do ciebie w dziady nie pryjdu. Wasza wieś przeklęta, niemieckie pryvidy pałętają się po ścierniskach.
– A tu się nie pałętają? Tak samo w Mikoszowie i w Głuchej, w Kazanowie i w Muchowcu. Wszędzie Niemcy naszych, a my z Ruskimi Niemców mordowali.
– Prawyś. Każda wieś ma swoją tragedię, ale wasza jakaś inna – powiedział dziad, palec w mentorskim geście wznosząc ku górze. – Tam coś jest jeszcze, czego ja wypędzić nie dam rady. Ksiądz może by mógł albo cadyk, taki, jacy w Brześciu bywali; ale tutaj to nie ci sviatary, oj, nie ci.
– To co ja mam robić? – zapytał Wiesław, zrozpaczony. – Poradźcie mi co, zanim niemieckie upiory wszystkie z nas siły wyjedzą!
Pokiwał Dobromir głową i odezwał się w te słowa:
– Zwykły człek tu nic nie pomoże. Ksiądz by się zdał, ale prawdziwy, porządny, a tacy to za Bugiem na cmentarzach zostali. Ale są takie siły, co wiedzą więcej niż ludzie. To jest niemiecka ziemia, ale Boh ten sam i duchy tak samo głodne. Za ostatnimi domostwami w waszej wsi jest bór, a dalej mokradła, gdzie różne duszki i licha mieszkają. Tam pytaj, ale strzeż się, bo diabelstwo sprytne jest i na duszę twoją łase, osobliwie to niemieckie. Bacz, że to nie naszych przodków duchy się tu po polach snują. Weź krzyż ze sobą, jeśli dasz radę.
Z początku nie chciał gospodarz dziada posłuchać, jednak kiedy wrócił do domu, zobaczył, że Bogna w łóżku leży, a Dala chłodne okłady matce do czoła przykłada. Podbiegł do żony i jął pytać, co jej jest, ale stara jeno podniosła na niego oczy gorączką błyszczące. W tych źrenicach, zdało się Wiesławowi, odbijała się postać Niemca z portretu i blade cienie topielców z rzeczki za domem. Zląkł się Mokoszczuk i przeżegnał trzy razy. Mary znikły, ale męcząca Bognę gorączka pozostała.
Sam się tedy swojej dziwiąc przeważności, poszedł Wiesław za Dobromirową radą przez bór ku mokradłom. Krzyż wziął, ale kiedy tylko wszedł między drzewa, trzymany w ręce krucyfiks zaczął palić żywym ogniem dłonie gospodarza. Odrzucił Mokoszczuk krzyż i kroczył dalej przed siebie bez bożej ochrony, z nożem jedynie za pas wetkniętym. We wsi już rozpoczęto obrzędy: święte ognie płonęły przy rozstajnych drogach, ludzie żertwy duszom szykowali i zapraszali dziadów na posiłek, baby zaczęły zamawiania, a ksiądz schował się na plebanii i okiennice zamknął, żeby tego wszystkiego nie widzieć.
Szedł gospodarz przez bór powoli, z zimna się trzęsąc. Patrzyły na niego drzewa przez szorstkość kory, patrzyły ptaki spomiędzy gałązek. Czuł na sobie ciężar dziesiątek ukrytych w gęstwinie oczu, a im bardziej w bagna się zapuszczał, im gęstsza podnosiła się mgła, tym bardziej robiło mu się dziwnie i nieswojo. Wydawało mu się, że pniaki spoglądają nań pusto jak odcięte głowy, a trawy falują w stojącej wodzie niby wyblakłe włosy topielców. Przyciskał ręce do piersi, jakby miał dzięki temu utrzymać w niej trzepoczące ze strachu serce i szedł wciąż przed siebie.
W końcu zobaczył, że w gęstwinie migocze mdłe, brązowawe światło. Już pomyślał Wiesław, że to co najmniej błotnik albo nocnica chce go w bagna wciągnąć i przestraszył się nie na żarty, ale wtedy z zarośli wyłoniło się drugie światełko i poznał, że to żółte ślepia licha tak we mgle błyskają.
– Witajcie, gospodarzu. Coś mi się zdaje, że po radę do mnie przyszliście.
Zdumiał się Mokoszczuk, że djabal niemiecki po polsku się odzywa, ale nic nie rzekł. Patrzył w czarcie oczy świecące, głęboko osadzone na włochatej twarzy i czekał.
– Pewno się dziwicie, że waszą mowę rozumiem? – domyślił się diabeł. – Jam jest Dydko, demon prastary! Byłem tu, zanim jeszcze Niemiec nastał i zanim Słowianie skakali przez ognie na Sobótce. Byłem, jak pan mój, Diabeł, Boga próbował z pierwotnej ziemi zepchnąć, kiedy ten usnął. Wszystkimi mówię językami i chętnie ci na pytania odpowiem, ale nie za darmo.
– A wiesz, dlaczego demon się na mój dom uwziął i Bognę chce mi zabrać?
– Wiem. Ale powiem ci dopiero, jak mi dasz swoje lewe ucho.
Wiedział Wiesław, że niedobrze jest z czartem układy zwierać, ale też z wielkiej był potrzebie. Dobył więc noża zza pasa i odjąwszy sobie ucho, lichu je podał. Rana broczyła krwią gęstą jak syrop, posoka sączyła się po szyi na watowany kołnierz.
– Uczciwa cena. – Dydko pokiwał głową z ukontentowaniem. – To ja ci teraz powiem: upiór jest Niemiec – Kurt na imię mu było – do którego twoja należała gospodarka. Kiedy przyszła na te ziemie Armia Czerwona, chcieli się ostatni niemieccy żołnierze w borze schronić i przyszli poprosić gospodarza domu przy mostku o pomoc, coby im drogę wskazał i prowiantu dał, ile może. Kazał im Kurt czekać, wziął konia i pognał do sąsiedniej wsi, gdzie już Ruscy stacjonowali, żeby im pobratymców wydać. Zdało mu się, że go dzięki temu czerwonoarmiści oszczędzą. Później tamtych namówił, żeby się w szopie u niego przespali, bo długa przed nimi droga. Nakarmił, napoił i czekał. Nocą przyszli Rosjanie z Polakami, Niemców pojmali i nawet za jeńców nie wzięli, jeno na miejscu, bez sądu, zabili. Topili ich w rzeczce, niełatwo było, bo płytka dość, ale amunicji im było szkoda, poza tym niezły przy tym topieniu ubaw mieli. A później Kurta z rodziną w ich własnej powiesili szopie. Teraz byli gospodarze spokoju zaznać nie mogą, a topielce ścigają ich nocami, zemsty pragnąc. I tak to w domu twoim trwa wojna między duchami, a że duchy złe z żywych czerpią siłę, to i chorobom nie ma się co dziwić.
Zląkł się Wiesław nie na żarty, pot zimny polepił mu ciało jak pajęcza sieć. Pomniał znów, że niedobrze jest diabła o radę pytać, ale wyjścia nie miał.
– Szto rabić? – wydukał.
– Powiem ci, ale musisz mi więcej zapłacić. Jeśli chcesz wiedzieć, co robić, musisz mi oddać wszystkie palce prawej dłoni.
Wahał się Mokoszczuk, ale przypomniał sobie, że diabły przy wszystkich układach ludzi oszukują i że zawsze na duszę dybią, choćby nie wiadomo, jak się od tego wykręcały.
– Na co ci moja dłoń? Stary jestem już i gośćcem zdjęty, do niczego ci się nie nada.
– Mam ja swoje kopyta, nie musisz się obawiać – zaśmiał się Dydko. – Nie do używania chcę twoich palców, ale po to, żeby cię ich pozbawić, i żeby rada moja nie przyszła bez zapłaty.
Wyszczerzył się przy tym, błyskając zębami gładkimi jak odpustowe korale, a Wiesław, w ostatnim, desperackim wysiłku, rzucił się na niego, próbując pochwycić i groźbą odpowiedź wymusić. Ale licho nie w ciemię było bite – nie zdążył gospodarz rąk zacisnąć, a już w miejscu czarta znalazły się jeno pył i mgła. Dydko zaś siedział na drzewie, nogami majtając i śmiejąc się okrutnie.
Pojął Wiesław, że nie ma innego wyjścia. Znów dobył noża zza pasa i mozolnie zaczął sobie palce jeden po drugim odcinać, żeby Dydce je oddać. Pierwsze krople deszczu kapały mu na twarz, spłukując rzęsisty pot. Kiedy diabeł dostał w końcu swoją dolę, odezwał się w te słowa:
– Ta ziemia była niemiecka, ale była też polska i wasi tu mieszkali bogowie. Niedaleko stąd jest trzebiszcze, gdzie czczono stare bogi; Peruna i Swaroga, i Mokosz, i Welesa, zmarłych przewodnika. Do nich musisz się zwrócić po radę, im ofiarę złożyć. Dobry dziś jest dzień na żertwę: w dziady duchy po polach hulają, świętują zmarli, a bogowie dawni budzą się ze snu. Zanieś im swoją modlitwę, zanieś Bogu na niebie, któren jest ich wszystkich zwierzchnik, a złe duchy opuszczą twój dom.
– Ty mnie, czarcie, radzisz, do Boha się modlić? – zdumiał się Wiesław, ale odpowiedzi nie uzyskał. Zanim się obejrzał, licho znikło, a na jego miejscu zebrały się upiory blade, spróchniałymi zębami uśmiechnięte. Wytrzeszczały na Mokoszczuka puste oczodoły i wyciągały ku niemu palce sine, chude, rozcapierzone. Ponad zwierzęcym wyciem zjaw unosił się złowróżbny śmiech licha.
Rzucił się Wiesław do ucieczki i kulał przez bagna. Gałęzie drzew smagały go w twarz, krople deszczu rozmiękczały zasychającą na szyi posokę. Poczuł gospodarz, że nie może dalej biec. Lewą ręką dobył noża zza pasa i obejrzał się, gotowy stawić zjawom czoła. Aleć za sobą zobaczył jeno bór i mokradła deszczem sieczone: upiory znikły. Odpoczął chwilę Wiesław, znalazł sobie mocną gałąź i poszedł dalej, na kiju się wspierając, drogę za sobą znacząc krwawymi kałużami. Nie wiedział, dokąd iść, ale ufał, że go bogowie poprowadzą. I rzeczywiście w końcu, w głębi bagien, stare trzebiszcze odnalazł.
Ulewa wzmogła się – pioruny rozrywały ciężkie chmury, jakby bóg nieba w gniewie swoim biczował łachy mokradeł. Patrzył na Wiesława posąg Welesa – niedźwiedzia, władcy krainy umarłych, gdzie ptaki odlatują na zimę, a dusze jedzą chleb ze sporyszu; patrzyły zwalone na ziemię i mchem oblazłe kumiry Peruna, Swaroga i Mokosz. Klapnął gospodarz kolanami w mokrą trawę, sił już nie mając. Czuł na sobie jakiś wzrok obmierzły, jakby starzy bogowie przyglądali mu się złośliwie spomiędzy drzew.
Podniósł oczy i zobaczył postać. Kobieta w obszarpanym, cieknącym od deszczu ubraniu spoglądała na niego wielkimi oczami. Miała brudną, wychudłą twarz, a płaszcz na jej grzbiecie był dziurawy i jakby przegniły. Głowa jej była pokryta strupami, dłonie zaś czarne jak Święta Ziemia.
– Hospodzie, pamiluj! – wymamrotał Wiesław. Przyjrzał się nieznajomej; mimo strasznego wyglądu kobiety poznał szybko, że nie jest żadną upiorzycą, jeno żywym człowiekiem.
– Bitte… – wyszeptała.
Wzdrygnął się Wiesław. Niemka. Więc to taką tajemnicę mokradła w sobie chowały. Jak jej się udało przeżyć tyle miesięcy w borze, tego nie wiedział; nie miał też pomysłu, co robić. Zmęczony był, obolały, krwawiący. W jednej chwili poczuł się Mokoszczuk bardzo stary i zrozumiał, że jest jak te rosłe drzewa, które przesadzone z korzeniami w inne miejsce umierają.
– Sie sind werwundet! – krzyknęła cicho i rzuciła się jego głowę oglądać. Wyjęła skądś szmatę niemożliwie brudną i próbowała nią wciąż sączącą się krew zatamować. Odsunął gospodarz kobietę łagodnie, ale stanowczo.
– Nein – szepnął. Więcej słów po niemiecku nie znał, ale mówił dalej: – Za borem jest wieś, pewnie znasz. Koło mostku jest chata, tam pójdziesz i o pomoc poprosisz. Dadzą ci coś ciepłego, może jakoś ukryją. Ostatni ludzki zrobię uczynek, zanim złożę za spokój mojej rodziny starym bogom ofiarę.
Nie wiedział, czy pojęła; on sam w jednej chwili, na stare patrząc posągi, zrozumiał wszystko. I tę rozmowę z diabłem, któremu ucho i palce jako zadatek obiaty oddał, i ten korowód upiorów, który z jego domu nie chciał odejść, i to zapomniane trzebiszcze, gdzie w kumirach wciąż mieszkali bogowie. Mieszkali i domagali się ofiary, czuł to. Gdzie, jeśli nie tu, i kiedy, jeśli nie w dziady, mógł ją złożyć i z tą nową, odzyskaną połączyć się ziemią?
Zanim Niemka zdążyła cokolwiek przedsięwziąć, dobył Wiesław ostrza i wbił go we własną klatkę piersiową. Popłynęła posoka ciepła jeszcze i gęsta, a Mokoszczuk ostatkiem sił żebra swoje rozwarł i serce na nóż nadziane spomiędzy nich wyjął. I chociaż świadomość powinna go dawno odejść, uniósł strzęp krwawy, jeszcze bijący, wysoko nad swoją głowę i modlić się zaczął, kiedy krew ciekła strumieniem po ręce, skapując na poznaczoną kałużami ziemię.
– Boże, któryś stworzył niebo z kamienia, a człowieka ulepił z chleba, zlituj się nade mną. W imię Peruna i Mokosz, w imię Welesa sprawiedliwego i ognistego Swaroga, Marzanny i Dziewanny, bogów dnia i nocy, sług Czarnoboga Szatana i Jezusa, stworzyciela nieba i ziemi.
***
Pół roku po śmierci Bogny, która z gorączki już nie wyszła, odbył się ślub Dali z młodszym Hryciukiem. Zostawił im starszy gospodarkę, bo sam postanowił do armii wstąpić i nowy kraj pomóc budować. Zostali tedy w domu prawie sami: oni i ta kobieta, która przyszła z lasu w ojcowym płaszczu. Pomagała ziemię obrabiać za strawę i ciepły kąt, a że ani polskiego, ani ruskiego nie znała, tedy we wsi powiedzieli, że niemowa. Podejrzewali może co sąsiedzi, ale każdy swoje miał zmartwienia na głowie, a donosić na sąsiada, kamrata zza Buga, nie po bożemu przecie.
Patrzyła Dalejka czasem na ojca portret, na honorowym miejscu wiszący. Tylko ona już pamiętała, że kiedyś z malunku wyzierała poważna twarz Niemca, nie zaś Wiesława Mokoszczuka tajemniczy uśmiech. Cały rok obraz był tylko obrazem, jeno w dziady jakiegoś dziwnego blasku nabierał, kolorów jakichś, jakby stary gospodarz wracał, żeby dom swój wzrokiem ogarnąć.
I wiedziała Dala, że ojciec czuwa nad nimi, wszelki mrok z domu odpędzając.