„Nikt nie dowie się o tym
Dokąd idzie, skąd przyszła?
Czyje ciężkie żywoty
Dźwiga na koromysłach…”
„W południe”
Kazimierz Grześkowiak
1
Leżę. Piwnica. Łóżko twarde, szpitalne. Kołdrę podciągam pod brodę, chciałbym zasnąć, ale nie zasypiam. Jest chłodno. Gapię się w szary sufit, sufit się łuszczy, to przez wilgoć.
Leżę i próbuję rozgryzać swoją sytuację. Tylko jak tu rozgryzać, skoro myśli się nie kleją; zamiast tego pojedyncze hasła: „Agnieszka”, „dzieci”, „praca”, no i „zdrowie”, czy raczej „brak zdrowia”, a właściwie: „choroba”. Tak, choroba. Chory jestem.
Dlaczego piwnica? Nie wiem. Może dlatego, że tutaj nie muszę słuchać ani oglądać ludzi – i vice versa. Do mieszkania mógłby przyjść kurier albo komornik, rodzice albo dzieci – a piwnica to mój bunkier. Niech ludzie na powierzchni strzelają gradem spojrzeń, niech ich słowa wybuchają, mnie nic się nie stanie, tu jestem bezpieczny.
Podciągam kołdrę jeszcze wyżej, na głowę.
2
Samemu zostaje się stopniowo, etap po etapie, do tej piwnicy schodzi się krok po kroku, choć w moim przypadku były to susy, o tak, przysięgam, istne skoki.
Najpierw odeszła Agnieszka, wraz z dzieciakami.
– Nie chcę cię znać! – wrzeszczała zapłakana. – Wracaj do swoich dziwek! Jak mogłeś! Zostaw nas w spokoju!
I tak dalej, i w ten deseń. W końcu zabrała chłopców, trzasnęła drzwiami i wyprowadziła się do rodziców. Wtedy widziałem ją po raz ostatni. Nie dociekam, jak dowiedziała się o zdradach. Właściwie rozsądniej byłoby zapytać: jak to możliwe, że dowiedziała się tak późno?
Przecież, do jasnej cholery, wiedziałem, że tak to się skończy, bo podobne historie zawsze mają ten sam finał. Widziałem na filmach, słyszałem od znajomych rozwodników: zdrady prowadzą do rozpadu związku, to odwieczne prawo. Na co więc wyjazdy i rzekome delegacje, a w rzeczywistości kłamstwa, hotele, łóżka i kobiety? Zdradzałem Agę, jedyną miłość w moim podłym życiu. Nie wiem dlaczego, Boże święty, nie mam pojęcia.
I to nie było nic w stylu: głupi, podpity mąż po dwudziestu latach spotyka przyjaciółkę z liceum, spędzają razem noc, a rano zwiewają od siebie, zażenowani, speszeni, nie pożegnawszy się nawet, bo taki wstyd. A jeszcze tego samego dnia mąż trapiony wyrzutami sumienia na kolanach przyznaje się żonie do wszystkiego, nawet dokłada, ubarwia opowieść, na wszelki wypadek, byle się wybielić do cna i byle żaden brud nie pozostał na dnie duszy. Więc błaga o wybaczenie, zapewnia o miłości, o oddaniu, korzy się, kwiaty kupuje, pałace obiecuje, a winę zwala na alkohol, stres, zamroczenie i diabelskie podszepty. I zaraz ponawia przysięgę wierności, rękę kładzie na piersi, bije się w tę pierś; i na Boga, na duszę, na dzieci przysięga, na wszystko, co święte…
Ale w moim przypadku, to nic z tych rzeczy.
To nie był incydent, nie incydenty nawet – ale istna kampania, zakrojona na potężną skalę. Gdzież ja nie zdradziłem żony. Wbij pineskę w dowolne miejsce na mapie Polski – tam też poznałem jakąś pannę i sobie ulżyłem.
No właśnie, ulżyłem? Przecież kocham moją piękną, złotowłosą Agnieszkę.
3
Susy, przysięgam, susy.
Wraz z Agą straciłem Tomka i Maćka, wspaniałych chłopców, synów cudownej mamy i puszczalskiego taty. I ta strata była najdotkliwsza, bo ja, główny strateg, nie tylko fiut, ale i mózg kampanii łóżkowych, przewidywałem wprawdzie, jak podboje obcych sypialni mogą odbić się na małżeństwie, ale w prognozach zupełnie pominąłem relacje z synami.
– No a w szkole, co w szkole? – pytałem Maćka i Tomka, zaraz po rozstaniu, zwykle przez telefon, bo już wtedy sporo piłem. – Wszystko w porządku?
– Mhm. – odpowiadali.
– Nie nudzi wam się u dziadków? Macie się z kim pobawić? Ale pamiętam, że w sąsiedztwie są jakieś chłopaki. Gracie razem w piłę?
– Mhm.
– A tęsknicie za mną?
– Mhm.
– Pójdziemy w przyszłym tygodniu do zoo, dobra?
– To fajnie.
– Albo zostaniemy w domu. W przerwie świątecznej, będziemy mieli dużo czasu.
– Mhm.
Czy Agnieszka szczuła dzieci przeciw tacie, który rozwalił rodzinę? Nie, na pewno nie. Ale chłopcy doskonale wiedzieli, kto jest winny. W ten oto sposób bezpowrotnie straciłem status autorytetu, a stałem się facetem, któremu odpowiada się: mhm. Zawiodłem, zawaliłem.
Byłem o trzy schody od dna piwnicy.
4
Rodzice, dowiedziawszy się, co się stało, pro forma, przyszli na niedzielny obiadek.
– Synu… – Zaczął tata i zamilkł, jakby sądził, że już odbębnił ojcowskie zadanie. Pewnie matka zdecydowała, żeby przyjść.
– Możesz na nas liczyć – dokończyła za niego, znad talerza pomidorowej. Ojciec tylko przytaknął, skupiony na wyławianiu makaronu.
Ale oboje przyglądali mi się nieufnie, z rezerwą, w oczy patrzyli rzadko, za to między sobą wymieniali ukradkowe spojrzenia, chrząkali znacząco, a gdy już o coś zapytałem, o cokolwiek, byle przerwać siorbanie albo niezręczną ciszę – odpowiadali tonem Maćka i Tomka, niby miło i sympatycznie, ale w gruncie na odpieprz się i sztucznie. Byli mną rozczarowani, zmęczeni.
Czym was zawiodłem? chciałem spytać. Ludzie się rozchodzą, tak bywa. Zrozumcie. Proszę. Nikt nie jest idealny. Też miewaliście kryzysy. Pamiętacie? Ale o nic nie proszę, o nic nie pytam, na pewno już zapomnieli, zupa stygnie i wystygła.
Któregoś wieczoru zapukał Kazik.
– Zobacz, co mam – powiedział na powitanie i uniósł zgrzewkę piwa.
Kazik zawsze był szczerym facetem. Co pomyślał, to powiedział, szczególnie mnie, najlepszemu przyjacielowi. Ale tamtego wieczoru zaczął, nie wiedzieć dlaczego, dziwnie ważyć słowa. Zamiast w swoim stylu potrząsnąć mną i wykrzyczeć: głupi palancie, weź się w garść póki możesz, ale nie zrezygnuj, walcz o Agnieszkę! – zamiast tego, zaczął kręcić:
– Na pewno wszystko się ułoży.
Albo:
– Wina zawsze leży pośrodku.
Ale najgorszy był wzrok Kazika. Patrzył na mnie, jakbym mu psa mandoliną ukatrupił. I głos miał obrzydliwie miły, a jednocześnie nieszczery; wypisz wymaluj operator infolinii.
– Pójdę spać – rzuciłem nagle, w połowie drugiego piwa. – Jestem zmęczony, Kazik.
– Okej, zdzwonimy się, Wronek – przystał na propozycję bez marudzenia.
Minęły tygodnie, nie zadzwonił.
Od razu, hurtem, posypało się też w pracy:
– Panie Wrona… – To szef, to do mnie. Ja na dywaniku, wzrok w ziemię, ręce wzdłuż tułowia, prawie na baczność. – Wystawimy panu najlepszą rekomendację.
Znaczy, mówiąc wprost, zostałem zwolniony.
Szef miał głos jak wszyscy: przymilny do zrzygania, takim tonem mówi się do upośledzonych umysłowo, żeby – broń Boże! – nie czuli się urażeni.
Dlaczego mnie wylał? Byłem przedstawicielem handlowym, co się zowie – ekstraklasa, jeżeli chodzi o wciskanie ludziom kitu. Było powszechnie wiadomo, że warto wydać forsę na najgorszą pierdołę, którą polecam. Nie powinienem wylecieć. Może i obniżyłem loty ostatnimi czasy, no bo kłopoty rodzinne i trochę za dużo picia, ale wciąż wybijałem się w firmie ponad przeciętność.
Co z tego, skoro szef wyczuł, wyczuł jak każdy: jak dzieci, jak rodzice, i jak przyjaciel, że już przegrałem i to przegrałem na amen, żadnych dogrywek, żadnych rewanżów czy barażów o utrzymanie w korycie życia. Wypadłem. I się nie pozbieram.
Śmierdziałem, wciąż śmierdzę – i to odór samotności. Skończyłem się dla najbliższych i dla świata. Szef musiał się dostosować intuicyjnie.
Jest gangrena: trzeba ciąć. Dla świata byłem zepsutą kuśką.
Mówię: susami ku samotności i nie przesadzam.
I wtedy, dzień po wyrzuceniu z pracy, a było to późną zimą, zaszywszy się w piwnicy, poczułem, że samotność wrosła we mnie, że jest mną. Jak choroba genetyczna. Nie oddzielisz od ciała, nie wytniesz z mózgu, nie wypalisz z ducha. To będzie do śmierci, choćbyś się zakochał za zabój, choćby otoczył cię wianuszek ludzi. Ty nosisz samotność, jesteś nosicielem. Nie wyplenisz.
Próbuj, próbuj.
5
W piwnicy, tu gdzie samotność wypuszcza pędy, jest cicho i ciemno. Gdzieś wysoko, na powierzchni, kapie z rynny, ledwo słyszę przez grube ściany bunkra; monotonny stukot jak chińska tortura. W świecie niedostępnym z poziomu piwnicy topnieje śnieg, świat budzi się do życia.
A ja umieram.
Nic mnie nie dotyczy. Dużo piję, śpię, łykam jakieś prochy. Całe tygodnie na rauszu. wybieram numer Agnieszki, nie wciskam zielonej słuchawki.
Mam kilka groszy na koncie, które chwilowo pozwalają mi na nieróbstwo. Mam potargane myśli, mam tę swoją samotność, którą serce pompuje do mózgu i roznosi po ciele.
Nikt nie przychodzi w odwiedziny, nikt mnie o nic nie pyta – oprócz Marty, która dobija się przez telefon. Wyciszam pieprzony dzwonek.
– Misiu, martwię się. – Nagrała się na skrzynkę. – Wiem, że miałeś kłopoty. Marka nie ma w weekend. Może wpadłbyś? Martusia zna jedno dobre lekarstwo na chandrę… – mruczy w słuchawkę.
Mrucz, nie chcę cię widzieć, nie chcę, żebyś dowiedziała się, że wlazła we mnie samotność.
Wystarczy, że wie już student, który pod drzwiami zostawia mi pizzę, i gruby listonosz, który wrzuca listy do skrzynki. Wie nawet kobieta z Orange, która dzwoni z lepszą ofertą. Lepszej już nie będzie, odpowiadam i rozłączam się, gdy słyszę jej drwiący głos.
Wiedzą też postacie z moich snów: to rusałki, boginki o twarzach wygiętych w dziwnych grymasach, kusicielki o długich włosach i wielkich piersiach, których chcę dotknąć, choć się brzydzę.
I tańczą, tańczą na polanie, pod gorejącym słońcem, słońce ziemią kołysze, a kobiety-demony śmieją się i dokazują.
Ten koszmar wraca od miesięcy, jak upiorny komunikat, którego nie rozumiem.
6
Trochę to trwało, ale postanowiłem wziąć się w garść. Ile czasu spędziłem w piwnicy? Dużo, za dużo. Dlatego golę się, kąpię, myję zęby, prasuję koszulę. Dziś nie kupię flaszki. Nie łyknę prochów. Mocne postanowienie poprawy.
Dzwonie do dzieci:
– Mhm, mhm – to Maciek i Tomek. Jadą na wycieczkę z mamą i z nowym tatą.
– Z wujkiem. To kuzyn mamy – tłumaczy Tomek. Maciek jest starszy i rozumie, że to żaden wujek.
– Aha. Daj mamusię do telefonu. – Słyszę, że Tomek zasłania mikrofon w komórce. I co powiem Agnieszce? Może: dajmy sobie jeszcze jedną szansę? Albo: wróć, będziemy szczęśliwi, właśnie się ogoliłem, od trzynastu godzin nie piję?
– Mama mówi, że teraz nie ma czasu. Oddzwoni później.
Nie oddzwoni, synu, nie oddzwoni.
Biorę dwa głębokie oddechy. Wychodzę z piwnicy stawić światu czoła.
Wyszedłem. Uderza we mnie oślepiające słońce, ciężkie miejskie powietrze i warkot samochodów. Kręci mi się w głowie, zamykam oczy, seria głębokich oddechów pozwala zachować równowagę. Trzymam się jakoś. Kupię fajki, coś do jedzenia, mam ochotę na dobrą kolację, koniec z pizzą. No i może jeszcze gazetę, o tak, to w pierwszej kolejności, bo ciekaw jestem, co w sporcie. To ważne – mieć na coś ochotę – bo ostatnie tygodnie spędziłem wypruty ze wszystkich chęci.
Stało się, wylazłem z piwnicy. Ale wcale nie czuję się dobrze. Staram się iść tak, żeby nikt mnie nie widział: idę przygarbiony, butami nie szuram, głowa w ramionach, ręce w kieszeniach. Bo przechodnie patrzą, wiedzą: to on, ten chory, trędowaty. Nie dotykaj go, bo to ten samotny.
Ludzie pełni wiary albo zwykli wariaci – czy istnieje między nimi różnica? – mówią, że można się uleczyć siłą umysłu. Trzeba mocno wierzyć, modlić się, kierować pozytywne myśli w stronę chorego organu. Historia zna przypadki cudownych ozdrowień. Później lekarze zachodzą w głowę, jak to było możliwe bez amputacji i chemioterapii. Ano było, bo taka jest siła umysłu.
Zastanawiam się, czy sam nie dałbym rady ozdrowić się myślą, tak jak pewien stary świr w Indiach, który leżał na gwoździach i nie jadł przez pół roku. Ponoć dzięki temu wyszedł z białaczki, Parkinsona, hemoroidów i klaustrofobii. Ale nie – dochodzę do wniosku, gdy zmierzam ku kioskowi, wpatrując się w stare elewacje – to niemożliwe. Bo w każdej wiązce moich myśli jest choroba. Gdybym chciał się uleczyć, tylko podjudzałbym to świństwo, któremu na imię samotność.
– Poproszę Przegląd Sportowy.
– Dwa sześćdziesiąt.
Nawet kioskarka przygląda się z ukosa, pieniądze przyjmuje asekurancko, byle nie było kontaktu fizycznego, byle dłoń z drobniakami nie musnęła dłoni z gazetą: niech to będzie transakcja sterylna, bo chorych lepiej unikać, o tak, lepiej, żeby chorzy siedzieli w piwnicach.
7
Otwiera drzwi i łapie mnie za koszulę, przyciąga. Całuje, raczej wpija się w usta, ręką majstruje przy rozporku, jak nimfomanka, jakby ostatnią dekadę przeżyła w celibacie. A ona po prostu to lubi i ja to lubiłem. Ale teraz stoję jak posąg i nie wiem, co robić. Wreszcie przełamuję się i oddaję pocałunki; a właściwie próbuję, ale nie potrafię się wczuć. Uwalniam się z erotycznego klinczu, padam na kanapę, przez chwilę zawieszam wzrok na włączonym, ściszonym telewizorze.
– Co z tobą? Nie podobam ci się? – pyta i obraca się dookoła, prezentując wszystko, co ma najlepszego, modelka na wybiegu.
A ma na sobie tylko stanik i stringi. Jest produktem fitnessu i dietetycznej coli; rysy twarzy jak spod dłuta Michała Anioła, nosek lekko perkaty, usta pełne, a głosik wzorowej studentki. Cała jest jak z reklamy, niby wyprofilowana pod moje gusta.
Ale teraz nie potrafię zaangażować się w Martę. Jest weekend i Marek wyjechał. Chciałem wyjść z domu, ale to chyba nie był najlepszy pomysł. Miałem nadzieję, że w ten sposób choć na chwilę zwalczę chorobę. Gówno.
– To nie to – mówię.
– Więc? – Zakłada szlafrok. Wyciąga papierosy. Od razu widzi, że coś ze mną nie tak.
– Nie wiem.
Gdyby wiedziała, że jestem chory, zadzwoniłaby po innego kolegę, to jasne, kobiety takie jak ona, nieco zblazowane panie prezes banków czy inne bizneswoman, mają wielu kolegów, a każdy chętny i skory. Inaczej wyjazd Marka pójdzie na marne. Słyszę w jej głosie rozczarowanie i wzdrygam się.
– Chcesz porozmawiać? – pyta, zawiedziona. Zapala papierosa.
– Nie.
Jesteśmy kochankami, dużo się pieprzymy, mało rozmawiamy. Zaspokajamy chucie. Gdybym miał teraz gadać z Martą, zwierzać się, opowiadać o obawach, o strachu – czułbym się głupio. I ona czułaby się głupio, w tym swoim szlafroku w kolorze łososiowym, pod którym jest nagie ciało, które pragnie mojego ciała, a nie mnie.
– Zostaniesz na noc? – to pyta jej ciało.
– Niczego nie obiecuję – odpowiadam ja. – Nie chcę cię rozczarować.
– W porządku – mówi jej rozczarowane ciało.
I mimo wszystko zostaję, mimo wszystko dużo gadam: o Agnieszce, o pracy, no i że się trochę posypałem. Nie wspominam o chorobie, to byłaby przesada. Na koniec okłamuję Martę, jej ciało i siebie, że wreszcie wezmę się do życia. Poszukam pracy, bo jestem fachowcem, mam dobre kwalifikacje, studia, języki, doświadczenie, ogoloną mordę, umyte zęby, wyprasowaną koszulę i nie jestem na nic chory.
Ale przecież jestem.
Marta wysłuchuje, kiwa głową. Dziękuję niebiosom, że nic nie mówi. Leżymy przy sobie, nie mam już nic do powiedzenia. Patrzę w jej ciemne oczy, palcami wodzę po smukłym ciele, wykuwanym na fitnessie, pojonym dietetycznymi colami. Wygadałem się, ale gadanie nie oczyściło. Chorzy ludzie chodzą na spotkania, opowiadają o dolegliwościach i uzależnieniach, wspierają się, wygadują bzdury, wyżymają hektolitry szczerości – i po co?
Rozmowy tak rzadko oczyszczają. Może gdybym mógł się zwierzyć Agnieszce…
– Dotknij mnie, Wrona – szepcze tymczasem ciało Marty.
Dotykam. Chcę być uczciwy. Wysłuchała mnie, choć nie miała ochoty. Dam jej w zamian to, czego oczekuje, choć nie mam ochoty.
– Tylko nic nie mów – stawiam warunek.
8
Wciąż próbuję się przełamać.
Snuję się po parku, wzrok wbity w chodnik, nie łowię niczyich spojrzeń. Jest ciepło, siadam na ławce. Pary przemykają po alejkach, trzymając się za ręce. To są zdrowi ludzie. Mają przed sobą całe życie. Mnie zabija choroba.
Muszę znaleźć pracę. Zapożyczyłem się u Marty. Właściwie mam wrażenie, że wykupiła karnet na moje usługi. Raz na tydzień, czasami częściej, jeżeli Marek wyjeżdża na dłużej, wpadam do niej, zaspokajam ją i wychodzę.
Sprzedałem też samochód. Wczoraj byłem u chłopaków – już autobusem. Ale nie widziałem się z Agą. Ponoć pojechała do „kuzyna”.
– Kiedy do mnie przyjedziecie? – zapytałem synów.
– Musimy chodzić do szkoły – wymijająco odpowiedział Maciek. Nie chcą mnie, nie potrzebują.
A teraz siedzę – park, ławka – nie łowiąc niczyich spojrzeń, na nosie ciemne okulary.
Obok siada mężczyzna w średnim wieku. Gładzi się wierzchem dłoni po wysokim czole. Wyciąga z kieszeni bloczek recept i długopis. Kątem oka widzę, że coś bazgroli, wyrywa karteczkę z bloczku i podaje bez słowa, a ja bez słowa przyjmuję, zaskoczony niespodziewanym obrotem spraw. Muszę mieć naprawdę głupi wyraz twarzy. Lekarz uśmiecha się, puszcza do mnie oko, jakbyśmy mieli wspólny sekret i odchodzi, by za chwilę zginąć w tłumie ludzi. Wariat.
Na karteluszku – numer telefonu. Mnę świstek i wyrzucam do kosza. Boże, co za świr.
Myślę o Marcie. Mamy się spotkać wieczorem. Spodobało jej się gadanie, spostrzegła, że ciała od chuci potrafią też artykułować słowa. To prawdziwy przełom w romansie.
Siedzę na kanapie, naprzeciwko włączonego telewizora z wyciszonym dźwiękiem. Marta leży, wodzę palcami po jej włosach i małżowinie ucha, tak pięknie ulepionej.
Marta płacze, że ma dosyć Marka i że związki w ogóle są do dupy. Zdążyła się już upić winem, pieprzy od rzeczy, a ja przeklinam się w duchu, że pozwoliłem wkraść się pomiędzy nas rozmowie. Jakbym nie miał swoich problemów, jakbym właśnie nie umierał. Co mnie obchodzi cudzy związek?
A może, myślę, przeskakując wzrokiem z telewizora na zapłakaną twarz podpitej pani wiceprezes banku, a może samotność jest jak wirus? Co, jeżeli zaraziłem Martę? Co, jeżeli zdążyłem zarazić Agnieszkę albo dzieci? Boże, to już paranoja.
– Słuchasz mnie? – pytają czerwone usta Marty, doskonałe, jak z reklam szminek.
Serce uderza jak zwariowane. Zaraziłem. Zarażam.
– Oczywiście – odpowiadam, starając się utrzymać głos na wodzy.
– Pocałuj mnie.
Tak, zaraziłem, to bardziej niż pewne. Nie irytuje mnie głos Marty, Marta nie jest rozczarowana, ba, Marta wie, że jestem samotny, może nawet przeczuwa, że umrę, ale nie brzydzi się, nie obawia, nie patrzy na mnie krzywo. A to dlatego, że sama jest już chora.
Wspólnota zarażonych.
9
Sen, sen powraca, jak koszmar z dzieciństwa. Ostatnio jest intensywny, wyraźny jak film, ale bardziej niż film, bo czuję zapach skoszonej trawy i ciepły, upalny wiatr, który dmucha mi w twarz.
Nade mną – słońce, przede mną – łąka, za mną – ugory, wokół – lato. Chmury z nieba wytarło, jest bardzo ciepło, pocę się.
Niby wiem, że śnię, ale co z tego, niech to będzie sen albo jawa, albo coś pomiędzy – wszystko jedno; skoro słońce, słońce jest tak prawdziwe, tak gorące…
Za każdym razem to samo: południe, a na łące pojawiają się nagie kobiety. To demony, to boginki albo inne topielice – powinienem kupić bestiariusz albo poszukać w Internecie.
Ale teraz jest sen, żadne książki, wszystko zgodne z logiką snu.
Włosy boginek w nieładzie, bose stopy roztańczone, pełne piersi falujące. Tańczą, choć jest cicho, śmieją się, choć nie poruszają ustami. Wtem pojawia się kolejna kobieta, ważniejsza od pozostałych i to jest coś nowego, nowy motyw w schemacie snu.
Sunie ku mnie jak duch, nie uśmiecha się. Jest ogromna, o dwie głowy wyższa od pozostałych; jej piersi jak arbuzy, jak dynie i gdy podpływa blisko, na odległość ręki, tylko te piersi mam przed oczami.
– To ja – mówi. – Poznajesz?
Budzę się oszołomiony.
10
Paranoi ciąg dalszy.
Przyszło mi do głowy, że skoro jestem chory, być może wyjdzie coś na morfologii. Nie wiem, co sobie myślałem. Że będę miał przekroczoną normę samotności we krwi? Że samotność kryje się w limfocytach albo granulocytach? Ale potrzebowałem potwierdzenia: zobaczcie, ludzie, mam papiery na samotność. Nie moja wina, że rozstałem się z żoną, że wyleciałem z pracy, i że nawet kioskarka traktuje mnie jak trędowatego; nie moja wina, że śnią mi się cycate maszkary.
Chciałem się usprawiedliwić przed światem, tak jak słaby uczeń usprawiedliwia się polonistce, że cierpi na dysortografię, dlatego jedynka z dyktanda to nie jego wina.
Nazajutrz były wyniki. Oczywiście, wszystko w porządku. No po prostu wzór. Dla pewności oddałem mocz i kał, odwiedziłem neurologa, endokrynologa, porobiłem prześwietlenia. Nic, absolutnie nic nie wykryto.
Jest wieczór, dzwoni Marta. Dziwne, bo dzisiaj wtorek.
– Rozwodzimy się – szlocha.
– Co?
– Powiedziałam Markowi, żeby wracał do swoich panienek. Rozwodzimy się.
Oczywiście. Zaraziłem Martę. Chcę się rozłączyć.
– Jesteś? – pyta pociągając nosem.
– Jestem.
– Wpadniesz dzisiaj?
Jadę nocnym autobusem do perfekcyjnego ciała kochanki i zastanawiam się, czy tak powinno wyglądać życie.
Mam trzydzieści cztery lata. Młody jestem, czy już stary? Nie wiem. Patrzę na swoje odbicie w szybie. Chciałbym się nie znać. Boże – znów ta myśl, obłąkańcza, nierealna – a co jeżeli zaraziłem Agnieszkę i chłopców? Wiem, że to brzmi bzdurnie, ale…
Próbuję zająć myśli pierdołami. Przede mną siedzi starsza kobieta, prawie stykamy się kolanami. Skąd wraca? Od córki, od wnuków? Co jakiś czas rzuca mi ukradkowe spojrzenia. Wie, oczywiście, że wie o mojej chorobie, tak jak wszyscy.
– Panie. – Ktoś pociąga mnie za rękaw. To żul, od którego wali wódą i brudem. Przed chwilą siedział na pojedynczym siedzeniu, odgrodzony od pozostałych pasażerów buforem smrodu. – Ej, kierowniku.
– Nie mam forsy, człowieku.
Ale nie o forsę chodzi.
– Weź pan zadzwoń, szefie – mówi i rzuca mi na kolana kartkę z numerem telefonu.
Autobus staje, menel wychodzi. W ostatniej chwili wyskakuję za nim.
– Proszę pana! – Łapię brudasa za podarty kołnierz płaszcza.
– Zadzwoń – odzywa się. Twarz ma przeoraną zmarszczkami. To prawdziwy żul, nie żaden podstawiony aktor. Zatem może: podstawiony żul? Ktoś sobie robi ze mnie jaja? Najpierw lekarz, a teraz…
– Dlaczego nie wyjaśnisz, o co chodzi?! – wrzeszczę.
– Bo to twoje życie, palancie! – Wybucha, jakby jego fizjonomia i status społeczny nie świadczyły o tym, że o radzeniu sobie w życiu ma raczej marne pojęcie. – Więc, kurwa, dzwoń!
Przyciągam świrów czy jak? To jakaś nowa akcja miejska? Happening? Byli koledzy ze studiów robią sobie jaja?
Mnę kartkę i wyrzucam do kosza przy wiacie. Odprowadzam pijaka wzrokiem.
Kładzie głowę na torsie, łaskocze mnie włosami, co za cudowne włosy.
– Chyba jestem chora.
O Boże, czyli już wie. Znam to uczucie.
– Chora? – pytam. – Na co?
– To głupie… Po prostu dziwnie się czuje. Jakby… jakby nagle wszyscy byli obcy. Mam wrażenie, że naigrywają się ze mnie. Rozumiesz? Wszyscy są tacy nieszczerzy…
– Pewnie jesteś przemęczona – rzucam uniwersalne wytłumaczenie.
– Nie, mam wrażenie, że ludzie mnie lekceważą. Nawet podwładni, szeregowi pracownicy. Niby zachowują się jak zwykle, ale… Boże, no nie wiem. Nigdy czegoś podobnego nie czułam. – Pani wiceprezes banku śmieje się gorzko.
– To chyba z nimi coś nie tak, prawda? – Proszę, jak bardzo potrafię być racjonalny, gdy nie chodzi o mnie.
Marta milknie, zamyka oczy. Chyba zasypia.
– Czułeś się kiedyś samotny? – odzywa się nagle. – Tak bardzo samotny, że wiesz, że już nikt nigdy nie będzie ci bliski? Że nigdy się nie zakochasz, a nawet jeżeli, to i tak pozostaniesz sam? Że nawet wśród najbliższych będziesz czuł się obco?
– To wszystko przez Marka, na pewno – brzmię przekonująco. – Wiem, co czujesz, bo przecież straciłem Agę.
– Nie, Wrona. Rozstanie z Markiem to raczej skutek. Nie śmiej się, to irracjonalne, wiem. Żadnych poważnych objawów, ale czuję chorobę. Jak łamanie w kościach przed grypą, rozumiesz? To jest we mnie.
Marta ma ciepły oddech. Zmyła makijaż. Jest piękna.
Przyglądam się jej profilowi w półmroku, a w głowie obracam pewną myśl. Jestem chory, ponad wszelką wątpliwość. Niech mnie nie zwiodą głupie wyniki badań, odpowiednia temperatura, właściwy stolec, opinia lekarza.
Czy samotność zrodziła się we mnie, a teraz skacze po ludziach? Dotykam ciebie i jesteś chory? A może przez kontakt płciowy? To wyjaśniałoby zarażenie Marty. Kto wie, może wystarczy spojrzenie? Albo dłuższe obcowanie? Stoję w kolejce po fajki i już, kioskarka łapie wirusa? Otrę się o ciebie na ulicy i wystarczy? Berek, pójdź zarażać innych?
A może złapałem samotność od kogoś? Przez ostatnie kilka lat stykałem się z tyloma ludźmi, jadałem i budziłem się w tylu miejscach, spałem z tyloma kobietami…
– …coś dziwnego – głos Marty dochodzi jakby zza ściany.
– Co mówiłaś? – Wyrywam się z odrętwienia. Jest dobrze po północy.
– Że przydarzyło mi się dzisiaj coś dziwnego, teraz sobie przypomniałam. Wyszłam z banku na papierosa. Podszedł do mnie chłopiec w okularkach i kaszkiecie, i dał mi kartkę z numerem telefonu.
– Kto to był?
– Nie wiem, dziecko jakieś, chłopczyk. Wyglądał, jak jakiś Antek z przedwojnia. Powiedział tylko: „Przekaż to swojemu chłoptasiowi”. Dokładnie tak się wyraził.
– Masz tę kartkę?
– Nie żartuj. Po co, na pamiątkę?
Wstaję z łóżka i się ubieram.
– Będę leciał – mówię do Marty.
– Tak nagle?
– Tak nagle. Myślę, że niedługo i tak nie będziesz mnie potrzebować. Ani mnie, ani nikogo innego.
– Co to znaczy? – pyta podejrzliwie. – Czy ty… czy ty wiesz coś o tym, jak się czuję? Bo mam wrażenie, że ta choroba…
– Jaka choroba? – wciąż udaję zdziwionego. Nie mam ochoty na pytania, ani czasu na tłumaczenia.
– Nieważne – kończy i odwraca się plecami.
Świat śpi.
Biegnę, co sił w nogach, gnany ciekawością i strachem. Po dwustu metrach jestem zdyszany, ale nie przestaję biec. Naprawdę, nie mam zamiaru czekać na autobus.
Jest ciepło, ulice są puste. Posmak krwi w ustach, to wszystko co czuję. Krew smakuje jak najlepszy trunek – ta krew, która zwodniczo daje dobre wyniki badań.
Dobiegam do wiaty. Łapię oddechy.
Sięgam do kosza przy przystanku, na którym wysiadłem za żulem i wyławiam śmieci na chybił trafił. Puszki, paczki po fajkach, stare bilety, poranna gazeta, zużyte chusteczki, woreczki śniadaniowe… Jest i zmięty świstek z numerem telefonu.
Muszę sprawdzić, o co chodzi.
Zamiast standardowego dźwięku oczekiwania, słyszę zawodzenie smutnego Bobby’ego Vintona:
Lonely, I’m Mr. Lonely
I have nobody for my own
I am so lonely, I’m Mr. Lonely
Wish I had so…
Ktoś wreszcie odbiera.
– Halo? – mówię niepewnie.
– Spotkajmy się jutro w kawiarni Południe.
– Co? Kto mówi?
– Wiesz, gdzie to jest?
– Wiem, ale…
– Przyjdę, jak będziesz. – I rozłącza się.
Próbuję zadzwonić ponownie. Nie ma takiego numeru. A to dobre.
11
Kawiarnia Południe, na zegarze szesnasta, osiem po. Siedzę przy stoliku. Kupiłem gazetę, bo nie wiedziałem, jak długo będę czekał i czy w ogóle ktoś się zjawi. Kelnerka przynosi filiżankę czarnej.
Życie, które od pewnego czasu wiodę, już dawno przekroczyło granice normalności. Czuję się jak w filmie Lyncha, brakuje tylko, żeby gość, z którym się umówiłem, okazał się być mną samym, tak, tylko tego brakuje. I może jeszcze niech czas zacznie płynąć wstecz, to będzie radocha.
Drzwi się otwierają. Mężczyzna od razu mnie zauważa, siada naprzeciwko, gestem odsyła kelnerkę.
– Nie wiesz, co się dzieje, prawda? – odzywa się, ściągając kapelusz.
Gość jest łysy, nos ma orli, wzrok lisi, kark jak tur, a ryj usmolony czarnym zarostem. Głos posępny, niski – to z nim gadałem przez telefon, bezsprzecznie. Cały jest jakiś zwierzęcy, jak bóstwo ze starożytnego Egiptu.
– Nie wiem.
– Nie domyślasz się.
– Zdaje mi się, że jestem chory.
– Oczywiście. Bo jesteś chory.
Czuję dziwny rodzaj ulgi; co jest surrealne, bo jakże to, przed chwilą zadręczałem się chorobą, tym, że tętni w żyłach, wsącza się do mózgu i dalej, dalej hula po organizmie – a teraz? A teraz, Boże, dziękuję, że to choroba, bo to znaczy, że nie zwariowałem.
– Ta historia nie skończy się dobrze – odzywa się Łysy. Nie ma ani jednego włosa na głowie, jakby raptem przed chwilą ogolił łeb brzytwą. Stąd niech będzie „Łysy”, wszak nie raczył się nawet przedstawić.
– Nie? – pytam.
– Nie ma szans.
– Kim ty w ogóle jesteś?
– Twoim przyjacielem.
– Ja nie mam przyjaciół.
– Rzeczywiście. Zatem jestem kimś, kto nie jest przyjacielem, ale – zmiarkuj sobie – nie jest też nieprzyjacielem. W twojej sytuacji to nie byle co.
– Dobra gadka. Przejdziemy do konkretów?
– To znaczy?
– O co tu, chodzi?! – podnoszę głos. – Karteczki, telefoniki, granie na czekanie… Naprawdę myślisz, że coś mnie jeszcze zaskoczy?
– Słuszna uwaga. Cieszę się, że o tym wspominasz. Bo widzisz, ja cię tylko przygotowywałem.
– A, przygotowywałeś.
– Właśnie to powiedziałem.
– A do czego, jeżeli można wiedzieć?
– Do zadania.
– A, do zadania. – Dobra. Żarty się kończą. Zaraz wychodzę, jak Boga kocham!
– Owszem. Widzisz, do pewnych spraw trzeba człowieka przygotować. Wiem, co mówię, znam to z autopsji. Doskonale zdaję sobie sprawę, że teraz uwierzysz w każde moje słowo, przynajmniej z dwóch powodów. Po pierwsze: nic cię już nie zdziwi. Przyjąłbyś ze spokojem, gdyby ta lala zza lady wskoczyła na nasz stolik, zdjęła stringi i urżnęła kupę, o tu, na środeczku. Po drugie: będziesz mi wierzył, bo nie masz innego wyjścia.
Łysy przysłania usta dłonią, obrzydliwie kaszle, jakby miał wypluć płuca.
– Spójrz na to z tej strony: spotykamy się dwa miesiące temu i mówię: „Wiem, że jesteś chory na samotność. Pewnie łamiesz sobie głowę, jak to w ciebie wlazło, a może boisz się, że zaraziłeś tę swoją Agunie? Nic z tych rzeczy, mój naiwny przyjacielu. Bo prawda jest taka, że to ona zaraziła ciebie.” Wtedy dałbyś mi kopa i tyle byśmy pogadali, nieprawdaż?
– Co powiedziałeś?
– Ale kiedy?
– Przed chwilą, na miłość Boską!
– Nieprawdaż?
– Przecież wiesz, sukinsynu, że nie o to chodzi!
– Wiem. Tak, to Agnieszka cię zaraziła. Zresztą zupełnie umyślnie.
Łysy w jednym ma rację. Kiedyś na wejściu dostałby kopa.
– A mógłbyś rzeczowo, bez żadnych wygibasów, bez zgrywania się, wyjaśnić wszystko od początku?
– Prosto z mostu?
– No, wypadałoby…
– Twoja żona to demon. Żyje, bo ja wiem, od setek lat. Może od zawsze. Pozornie się rodzi i pozornie umiera. Trochę zmienia fizjonomię. Jesteś ofiarą, sympatyczny kolego.
– Bzdury – parskam, ale teatralnie, byle parsknąć i trzymać fason, bo przecież nie wiem: wierzę czy nie wierzę Łysemu. Chwilowo zawieszam sądy. – W ogóle kim ty jesteś, żeby gadać takie niemożliwe dyrdymały?
– Dyrdymały z zasady są niemożliwe. Ale to nie dyrdymały, tylko cholernie niewygodna i bolesna prawda.
Boże, nie wiem, co myśleć, co myśleć, co…?
– Wypij sobie kawkę – kontynuuje gość – bo zimna niedobra. Odetchnij spokojnie, spróbuj się rozluźnić. Prawda będzie docierać powoli, ale dotrze. Przypomnij sobie całe życie z Agnieszką. Począwszy od pierwszego spotkania, przez pierwsze kolacje, pierwsze dotyki i szepty, przez wspólne wakacje, plany, aż po ślub, po życie pod jednym dachem… Nigdy nic nie wydało ci się podejrzane? Przypomnij sobie sny, sny o rusałkach, jak tańczą pod pełnym słońcem, a ich nabrzmiałe piersi kolebią się w rytm bezdźwięcznej muzyki. Przypomnij to sobie. Zastanów się, dlaczego tak pociągały cię inne kobiety. Akurat ciebie. Przecież nie miałeś powodu zdradzać, przecież kochałeś żonę na zabój, tak, na zabój i jeszcze mocniej. A jednak – jednak uciekałeś od niej, byle do innych, byle do zdrowych ramion zwyczajnych kobiet. Nie oszukujmy się, żaden z ciebie amant. Pomyśl, Wrona, pomyśl, jak podupadałeś: moralnie, psychicznie, na zdrowiu. Każdy rok życia z Agnieszką jak piękny sen – każdy rok życia z Agnieszką jak koszmar, aż wreszcie, gdy wypiła z ciebie wszystko, co miałeś najcenniejsze: dobre serce, sprawny rozum, uczucia, chęci, siły – odchodzi, zostawia cię zranionego i chorego.
Nie patrzę na Łysego, ale na czarną kawę i wydaje mi się, że wpadam w nią, tonę w tej wydzielinie mątwy, wciągany przez wir, który pozostawiła łyżeczka; a jednocześnie zachłystuję się słowami, które od zawsze były blisko, krążyły gdzieś nieuchwytne, niesłyszalne, ale wyczuwalne.
– Skąd to wszystko wiesz? – odzywam się, gdy kawa znowu jest po prostu kawą.
– Cóż, sam przez to przeszedłem. Agnieszka – coś, co nazywasz Agnieszką – kiedyś była moją żoną.
Zgodziłem się iść z Łysym na spacer. Zresztą teraz już chyba nie ma odwrotu.
– Ściany mają uszy – stwierdza z powagą. – Widziałeś, kelnerka gapiła się na nas, jak na wariatów. Chodź, coś ci pokażę.
Idziemy, idziemy przez miasto. Wieczór jest parny. Milczę, próbując ułożyć sobie w głowie wszystko – albo chociaż cokolwiek.
– Więc… – przełykam ślinę. – Jestem chory na samotność?
– To coś więcej – mówi Łysy. – Wiesz, jak długo szukałem Agnieszki? Siedemdziesiąt pięć lat.
Nie wierzę mu. Wierzę mu. Zawieszam sądy.
– Siedemdziesiąt pięć lat i dwa miesiące – poprawia się. – Znaczy dla mnie to nie jest Agnieszka, tylko Leokadia. Wtedy, w międzywojniu, było inaczej. Wtedy nie było pantoflarzy. No, z drobnymi wyjątkami. Ale z zasady mężczyzna to był mężczyzna. Dziś kobieta bierze faceta pod but i nikt się temu nie dziwi. To raj dla Leokadii… Czy Agnieszki, jak wolisz.
Nie przerywam Łysemu, niech mówi.
– Był marzec, rok tysiąc dziewięćset trzydziesty siódmy. Zaczęły się straszne roztopy, Wisła wylała z brzegów, ludzie potracili domostwa. Akurat przebywałem w stolicy, z bliska śledząc otwarcie rozgłośni radiowej Warszawa II. Kilka dni później wróciłem do domu. I właśnie wtedy, na początku marca, rozsypało mi się życie. Tak, jak teraz tobie. Bez żadnego wyraźnego powodu, zmiarkuj sobie. Leokadia pod byle pretekstem odeszła i zostawiła mnie samego i upokorzonego. Zwróciła przeciw mnie rodzinę i przyjaciół. Byłem redaktorem w miejscowym kurierze, celowałem w stanowisko naczelnego. Ale coś pieprznęło… Zacząłem pisać beznadziejne artykuły, koledzy z redakcji przestali się odzywać. Wreszcie mnie zwolniono, wywalono. Byłem dobrym dziennikarzem, starałem się o posadę tu i tam. Bezskutecznie. Zdruzgotany, przeprowadziłem się na wieś, chciałem rozpocząć nowe życie, a przynajmniej uciec od dotychczasowego. Ale nic się nie układało. Nie miałem pracy, a czego się nie chwyciłem, wszystko partaczyłem. Ludzie we wsi traktowali mnie jak Endek Żyda, choć przecież nie mieli powodu. Ale to siedziało we mnie. Byłem pariasem. Przez rok mieszkałem, gdzie popadło, robiłem, co popadło, żarłem ze śmietników i kradłem. Zostałem grandziarzem, parałem się doliniarstwem. Bieda była sakramencka. Przyszedł tysiąc dziewięćset trzydziesty ósmy, ledwo przeżyłem zimę, i wtedy spotkałem Aleksandra.
Właśnie minęliśmy przystanek, na którym wysiadłem za pijakiem. Łysy mówi dalej.
– Myślałem, że to wariat. Ale miał pieniądze i nie brzydził się mną, jak inni. Przygarnął mnie, traktował jak syna, nic to, że wyglądał na mojego równolatka; tylko oczy miał stare i zmęczone. Aleksander opowiadał o dziwnych rzeczach. Twierdził, że urodził się w Petersburgu w roku wybuchu powstania dekabrystów – w tysiąc osiemset dwudziestym piątym, czyli że ma raptem sto trzynaście lat. Na tym nie koniec. Prawdziwy szok przeżyłem, gdy pewnego wieczora, uprzednio zrobiwszy ze mną litr czystej, wyznał bełkotliwie, że zna moją żonę i że zostawiła go w tysiąc osiemset pięćdziesiątym dziewiątym. Najciekawsze było to, jak wiele wiedział o Leokadii. Choć dla niego to była Emilia. Wówczas, w tysiąc dziewięćset trzydziestym ósmym, Aleksandrowi stuknął siedemdziesiąty dziewiąty rok poszukiwań, ale znalazł ją, tę swoją Emilię, tę moją Leokadię – tak jak ja znalazłem teraz twoją Agnieszkę.
Wszystko, o czym mówi Łysy, zaczyna się układać w całość. Puzzle pasują do siebie, ukazując bardzo niepokojący obraz. Boże, dokąd to zmierza? Nie wiem czy chcę słuchać dalej, ale przecież słucham.
– Zastanawiam się, jak długo to trwa. Setki lat czy dłużej? Mamy pecha, Wrona. Ty, ja i mężczyźni przed nami. Trafiliśmy na złą kobietę.
Nie wierzę Łysemu. Wierzę Łysemu.
– Więc – pytam – kim do cholery jest Agnieszka?
– Sukubem? Południcą? Zwał jak chciał. Nasza ukochana pędzi przez epoki, żywi się nami – i byle dalej, dalej, po wieczność. Teraz przyszła kolej na ciebie.
– Co mam zrobić? W kawiarni mówiłeś o zadaniu. Jak ci się udało uwolnić od samotności? Jak udało się Aleksandrowi i waszym… naszym poprzednikom?
– Dwie sprawy. Po pierwsze, mnie się jeszcze nie udało. Po drugie, to nie tylko samotność. Mówiłem ci, to coś więcej. Agnieszka wyżarła z ciebie wszystko, także rozum. Postradałeś zmysły.
– Co?
– Wiesz, co to jest? – Stajemy przed rozwalającym się budynkiem.
– Jakaś rudera. – Wzruszam ramionami.
– Aha. Byłeś tu kiedyś?
Coś mi świta. Niby wiem, gdzie jesteśmy. Obrzeża miasta, tak, bywałem tutaj. Ale ten budynek… ruina. To stary blok kilkurodzinny, okna powybijane, drzwi wyłamane, spękana elewacja przyozdobiona idiotycznym grafitti, ktoś tam chuje, ktoś tam pany, na podwórku prawdziwy śmietnik, brakuje tylko ćpunów rozłożonych na podwórku – dzieciom można by opowiadać, że w tym budynku straszy.
– Nie – odpowiadam. – Nie wiem.
– Tu jest mieszkanie Marty, czyż nie?
Nie wierzę Łysemu. Wierzę Łysemu. Ale dom Marty przecież… wygląda inaczej. Chociaż, rzeczywiście, powinien stać właśnie tutaj…
– Nie ma Marty. Spójrz tylko. Kiedy ostatnio ktoś tu mieszkał? Trzydzieści lat temu? Podglądałem cię. Leżałeś na kartonie, o tam, na pierwszym piętrze, gadałeś do siebie, szeptałeś, jak kochance do ucha, potrafiłeś tak całą noc, co kilka dni… Jesteś chory, Wrona. Zrozum, tak działa twoja żona.
– Ale ja… znam Martę. Zostawił ją mąż, bo ją zaraziłem.
– Nieprawda.
– A pieniądze? Przecież pożyczyła mi pieniądze!
– Mówisz o tych za sprzedany samochód?
Boże, chcę wrócić do piwnicy, chcę się położyć i przykryć kołdrą po brodę, chcę…
– A teraz – mówi Łysy – teraz zadanie.
12
Noc. Duchota nie przechodzi, wzmaga się nawet, czekam na burzę. Myślę o burzy, bo to lepsze, niż myślenie o problemach, o dzieciach, o Agnieszce i demonach.
Gdzie podział się Łysy? Nie ma Łysego. Nigdy nie było? Nie wiem. Macam się w okolicach pasa, przy kieszeni. Zimny kształt. To prezent, to część zadania. Czyli Łysy istnieje, istniał, nie śniło mi się.
Jakby się dobrze przyjrzeć, widać, co wiozę. A może i nie widać, ale mało to dociekliwych ludzi? Przewrażliwionych albo bystrych, spostrzegawczych? Zresztą Łysy przestrzegał: ściany mają uszy, to mogą mieć i oczy. Ale tu nie ma ścian. Co za brednie. Skup się, Wrona! Na wszelki wypadek siedzę bokiem do kierunku jazdy, odwrócony w stronę ciemności za oknem. Ale nikt mi się nie przygląda, nikt nie taksuje. Nocny autobus prawie pusty. Ktoś kima dwa siedzenia za mną, przede mną dresy słuchają rapu z głośniczka komórki. Kierowca ziewa, znużony życiem i ciągłą jazdą po tych samych arteriach. Nikt nie zaszczyca mnie spojrzeniem i bardzo dobrze.
Co mówił Łysy?
– Dasz sobie radę z wychowywaniem dzieciaków? Będziesz musiał wziąć się w garść. Weźmiesz, Wrona, powiedz, weźmiesz?
– Tak.
– Bo wiesz, jak to wyglądało w moim przypadku, w trzydziestym ósmym roku? Nawiedził mnie Aleksander, ten gość z Petersburga, poprzedni mąż naszej – tfu! – ukochanej. Powiedział, że mam do wykonania zadanie. Wcisnął mi nagana za pas i rzekł: idź, zrób, co masz zrobić. Zapytałem: po co, czy to mnie uwolni? Odpowiedział: nie, to uwolni mnie, a ty będziesz musiał przejść swoją gehennę – tak powiedział. Rozumiesz, Wrona?
– Tak.
– Nie łudź się, nie będzie łatwo. Zabijesz ją, swoją żonę, moją żonę, żonę Aleksandra, zabijesz tę swoją Agnieszkę, czy jak ją nazywasz, ale zabijesz pozornie. Ona odrodzi się gdzieś indziej, w innych czasach, stanie u boku kolejnego pechowca. Będziesz go szukał, bo to cykl, to się powtarza, jak pory roku, jak okresy siewów i zbiorów. Znajdziesz, dopniesz swego, gdy ów pechowiec stanie na granicy wytrzymałości psychicznych. Dasz mu zadanie, tak jak ja daję tobie. Wtedy będziesz wolny. Rozumiesz, Wrona, czy mam powtórzyć? Musisz być silny. Nie daj się zwieść. Dasz radę, powiedz, wytrzymasz?
– Tak.
Przemknęło mi przez myśl, że przecież mnie zamkną, dostanę dożywocie albo dwadzieścia pięć lat, bo w afekcie, bo niepoczytalny, ale dzieciaki zostaną same. Łysy chce uwolnić siebie, nie dba o Maćka i Tomka.
– Nie zadręczaj się zanadto – natychmiast mnie uspokaja, jakby czytał w myślach. – Dobrze?
– Tak.
– Pójdzie ci szybciej, bo takie są czasy. Internet, komórki, informacja obiega świat z prędkością światła. Nikt dziś nie jest anonimowy. Dlatego odnalezienie Agnieszki nie zajmie ci prawie osiemdziesięciu lat, jak Aleksandrowi, ani siedemdziesięciu pięciu, jak mnie. Dwadzieścia, maksymalnie trzydzieści. A może pech cię opuści i wystarczy dwadzieścia albo piętnaście? Jak sądzisz?
– Tak. – Już nie wiem, co mówię, ale zgadzam się ze wszystkim.
Duszno, bardzo duszno. Noc ciemna, księżyc i gwiazdy z nieba wytarło. Na parterze uchylone okno. Teść chrapie jak zawsze, słyszę to nawet tutaj, na zewnątrz, przy akompaniamencie grających świerszczy.
Stawiam nogę na parapecie sypialni teściów. Druga noga na poręczy schodów, taki rozkrok, byle utrzymać równowagę i palcami dosięgnąć balkonu. Podciągam się z trudnością, jest parno, a mnie bolą ręce, głowa mnie boli, serce mnie boli, nie mam siły, ale udaje mi się wdrapać; i to nawet cicho, bez jęków i sapania. Teść wciąż chrapie.
Balkon prowadzi do sypialni Agnieszki. Śpi sama, czy z kimś? Popycham lekko drzwi balkonowe, ustępują, bo są otwarte i tylko przymknięte, jakby Aga zapraszała.
I rzeczywiście: siedzi na łóżku, dostrzegam w mroku czarną plamę, niby cień w zagęszczeniu. Cień sięga ku lampce, zapala światło.
– Jesteś – mówi. – Przyszedłeś.
Widzę ją pierwszy raz od miesięcy; ją, moją żonę, Agnieszkę. Nie żadną Leokadię, nie Emilię.
– Spodziewałaś się, że przyjdę?
– Nie mogłam zasnąć.
Boże, jaka piękna. Jej włosy jak złote zboże…
– Tęskniłaś za mną? – pytam.
– Nie. Przepraszam, ale nie. Po co przyszedłeś?
Zza pasa wyciągam pistolet. Agnieszka nie krzyczy, nie jest przerażona ani nawet zaskoczona. Chyba powinna, tak myślę, gdyby była Agnieszką…
– Chodź, usiądź – mówi spokojnie, wskazując miejsce obok siebie.
– Dobrze – odpowiadam wbrew sobie. Łysy przestrzegał, żeby nie słuchać południcy. Ale to przecież Agnieszka… Tak?
– Ostatnie miesiące musiały być ciężkie, prawda? Nasze problemy, rozstanie, w końcu twój pobyt w zakładzie… Jak to zniosłeś, biedaku?
– W jakim zakładzie, Aguniu?
– Nie pamiętasz? Dwa miesiące w psychiatryku. Bredziłeś, chciałeś ze sobą skończyć. Powtarzałeś, że to piwnica, nie szpital. Odwiedzałam cię z Tomkiem i Maćkiem, pamiętasz?
– Nie… To nie było tak…
– A jak było, opowiedz mi.
– Nie wiem… Opuściłaś mnie, później ukryłem się przed światem, później zaraziłem Martę, chociaż okazało się, że Marty nie ma, a jeszcze później poznałem Łysego i Łysy dał mi spluwę… Tak było. I jeszcze ludzie patrzyli krzywo, mieli słodkie, fałszywe głosy i bałem się tych głosów, właśnie tak. A ty nie chciałaś ze mną rozmawiać i to bolało.
– To już zapomniałeś, co zrobiłeś? Jak to sobie wyobrażałeś? Że będę udawać, że nic się nie dzieje? Biłeś mnie…
– Nieprawdą, jak możesz?!
– Biłeś! Dzieci biłeś, rodziców biłeś, piłeś, zdradzałeś! To też wyparłeś?
– Nie, nieprawda!
– Ale pomogę ci, skarbie. Razem damy radę, tak?
– Ale… razem? Przecież nie tęskniłaś.
– Ani trochę. Ale pomogę, nie zostawię cię samego. Musisz się od tego uwolnić.
– Muszę…
– Naładowany? – wskazuje na pistolet moja południca, Aga, północnica, nie wiem, nie wiem.
– Tak mówił Łysy, że naładowany, że wchodzisz i strzelasz.
– No, to na co czekasz?
Mierzę, celuję, to pójdzie szybko, ręce wprawdzie bolą, ale nie drgają, doszedłem tak daleko, mam zadanie…
– Źle – mówi Lilith śpiewnie i zaczyna tańczyć, jej piersi falują… Jej bose stopy, jej wirujące ciało, z kłosów sypie się ziarno.
– Źle?
– Tak, w ten sposób, lufa w drugą stronę. I przyłóż porządnie do skroni, inaczej nie trafisz.
– A teraz?
– Teraz idealnie.
– Przepraszam – szepczę. I czuję zapach siana, czuję słońce na policzkach, czuję lekki wiatr, tak ciepły. Już nie jest duszno, teraz się uwolnię, uwolnię Łysego, zostanę z dziećmi, znajdę ramiona zdrowych kobiet, tak, tak będzie.
– Nic nie szkodzi – mówi.
Jest naga i tańczy, trawa ugina się pod jej delikatnymi krokami, świat się ugina. A w jej warkoczach drzemią ptaki, wrony drzemią, oblizuje wargi, pokazuje zęby, zaprasza ruchem ręki, zachęca, podejdź, zanurz się, zgiń, zapomnij. I idzie, a ja za nią, idzie dalej, gdzieś na chwilę przystaje, chłopskie tam umieranie, a ja w krok, jak na smyczy, wodzony za nos, ziemia pęka nadzieją…
Pociągam za spust.
W wizje senne Wrony wplotłem słowa utworu „W południe” Kazimierza Grześkowiaka.