I
Osuszałem kolejną szklankę ulubionej whisky, świętując w samotności ukazanie się ostatniego tomu stworzonej przeze mnie trylogii. A że cykl odniósł niewiarygodny sukces, było co opijać; zresztą nie będę was oszukiwał – piłbym tak czy inaczej.
Utwory zostały przetłumaczone na ponad sto języków – w tym na kaszubski oraz migowy. Dzięki nim, zarobiona i znudzona klasa średnia odkrywała na nowo radość życia, politycy ruszali prężnie do pracy dla dobra społeczeństwa, a dzieci chętnie wsuwały szpinak. Lekarze używali mych dzieł do leczenia nowotworów, depresji, a nawet trądziku.
Gdy wydałem pierwszą książkę, krytycy rozpłynęli się nad nią niczym kot wrzucony w kocimiętkę. Bez fałszywej skromności mogę rzec, iż jestem Autorem przez wielkie A. Wydawało się, że żadna książka…
Słyszałem dzwonek? Bardzo zaskakujące, dochodziła już północ, a nie spodziewałem się żadnych gości. Ruszyłem leniwym krokiem w stronę wyjścia.
I właśnie wtedy, kochani, gdy już wydawało się, że żadna książka nie osiągnie podobnego sukcesu, wydałem kolejną część.
To był istny obłęd. Osiemnaście państw zaproponowało, abym objął u nich prezydenturę, a kolejnych sześć obwołało mnie dyktatorem; otrzymałem wszystkie możliwe nagrody literackie, w tym – zupełnie nie wiem dlaczego – odznaczenie I Przodownika Gołębi Pocztowych Oddziału Podkarpackiego.
Jako że polityka nigdy mnie nie pociągała, grzecznie – acz stanowczo – odmówiłem proponowanych godności. Pozostałych nagród użyłem do wytapetowania mieszkania; znakomicie tłumią hałas, polecam!
Finis adest operi, wczoraj ukazała się ostatnia część trylogii.
– Kto tam? – spytałem, zatrzymując się przed drzwiami.
– Policja, proszę otworzyć.
Co, u licha? Nie przypominałem sobie, bym coś przeskrobał. Sączący się cichutko z głośników Doctor Robert z pewnością nie przeszkadzał sąsiadom, auto nie mogło zostać ukradzione – przezornie rozbiłem je w zeszłym tygodniu – a zatem co?
Odpowiedź mogła być tylko jedna – ktoś usiłował zrobić mi kawał. Może jacyś dziennikarze? Całkiem możliwe, w końcu w tym zawodzie rzadko spotyka się zrównoważonych ludzi. Żebyście wiedzieli, czego oni już nie próbowali, aby zdobyć wywiad ze mną! Służby specjalne mogłyby się od nich wiele nauczyć.
– Policja! Otwierać! – rozległo się ponownie.
– Nędzne pismaki, wyczułem wasze śmierdzące kłamstwo! – odkrzyknąłem hardo. – I proszę, idźcie już, bo czuć je na całym korytarzu! Fuj, co za smród!
– POLICJA! NATYCHMIAST OTWIERAĆ, MAMY NAKAZ!
Lekko zdezorientowany zerknąłem przez wizjer w drzwiach. Ha, ale heca – to rzeczywiście byli policjanci.
Policjanci!!!
Odskoczyłem od drzwi jak oparzony i niezgrabnie wycofałem się w głąb mieszkania, przewracając po drodze szafkę i wieszak.
Rany boskie częstochowskie, to koniec! Aresztują mnie i spędzę resztę życia w kryminale! A chciałem zwiedzić świat. Mieć chomika. Spróbować tych niesamowitych, śmiesznych żelków, które widziałem dziś w telewizji.
Rzuciłem się w stronę sypialni. Zerwałem pościel, zajrzałem pod łóżko i do szafy, ale na szczęście nikogo tam nie było. A już zwłaszcza nie było tam tej blondynki poznanej wczoraj w barze. Wprawdzie zarzekała się, że ma ukończone osiemnaście lat, ale przecież nie sprawdzałem jej dowodu – mam się za dżentelmena, a takie postępowanie byłoby poważnym nietaktem wobec damy.
– POLICJA, OTWIERAĆ! TO OSTATNIE OSTRZEŻENIE!
„Ostatnie”, więc zostało mi już tylko kilka minut.
Zacząłem przeszukiwać szuflady. Stanowczo powinienem częściej robić porządki. Gdzie podziałem te prochy?! Jasne, jestem Autorem przez wielkie A, ale jeśli mnie z nimi złapią, to koniec, więzienie na mur-beton.
Myślałem, że już znalazłem narkotyki, ale była to tylko mączka ziemniaczana, którą ukryłem na czarną godzinę. W tym momencie usłyszałem straszliwy trzask i grupa antyterrorystów wpadła do apartamentu.
No to kaplica, pomyślałem.
– Tam jest, aresztujcie go!
– Hę? – zdziwiłem się, rozsypując przez przypadek mączkę. – Chwila, chwila, przecież jeszcze nic nie znaleźliście, nie możecie…
Nie dokończyłem. Dwóch potężnych gości powaliło mnie na ziemię, próbując skuć kajdankami. Głowę miałem tak dociśniętą do podłogi, że spoglądałem prosto w okno, zza którego przypatrywał mi się z zaciekawieniem jakiś czarny ptak. Sekundę później byłem już prowadzony w stronę wyjścia. Czułem się okropnie, miałem zawroty głowy i mdłości – nie powinienem tyle pić.
Bezceremonialnie wrzucono mnie do radiowozu. Jeśli to miał być żart, to nieudany. Jednak – mimo nie najlepszego stanu zdrowia – uśmiechnąłem się lekko na myśl o wysokości odszkodowania.
Zerknąłem w stronę swojego apartamentu. Ujrzałem ciemny kształt podrywający się z parapetu i odlatujący w nieznanym kierunku. Kawka!, zakrzyknąłem w myślach, przypominając sobie ptaka siedzącego na parapecie podczas aresztowania. Trzasnęły drzwi od radiowozu. Chciałem powiedzieć, że to na pewno jakieś nieporozumienie, lecz nim otworzyłem usta, włączyła się syrena i auto ruszyło z piskiem opon.
II
Trwaj chwilo, jesteś piękna, szeptałem z uczuciem, łamiąc wieczne pióro, co w mym mniemaniu było niczym ciśnięcie korony o ziemię – oto zrzekałem się pisarstwa. Zamknąłem wszystkie wątki, mogłem odetchnąć z czystym sumieniem i przez resztę życia odcinać kupony, ciesząc się owocami własnej pracy. Przynajmniej tak wcześniej sądziłem.
– Imię i nazwisko?
Stworzenie trylogii zabrało mi ponad dekadę i przez te lata nie miałem niemal żadnego kontaktu ze światem – nie licząc sporadycznych spotkań z fanami czy z wydawcą. Po napisaniu ostatniego tomu zamierzałem nadrobić stracony czas, podróżować, poznawać ludzi.
– Imię i nazwisko?
Od mojego aresztowania minął tydzień i jak do tej pory poznałem tylko pana Józia z celi obok, a jedyną wycieczką, którą odbyłem, był przejazd na rozprawę.
– Wysoki Sąd raczy żartować – parsknąłem, nawet nie patrząc w jego kierunku. – Myślę, że wszyscy dobrze wiemy, jak się nazywam.
Coś stukało w okno. Zerknąłem w stronę źródła hałasu i ujrzałem kawkę, dziobem atakującą szybę. Widać kawki namnożyły się ostatnimi czasy. Spojrzałem za siebie – na sali nie widziałem ani jednego wolnego miejsca, ale przyznam, że spodziewałem się większych tłumów.
– To nie wystarczy, proszę podać swoje imię i nazwisko.
Ach, już rozumiem, fani zdawali sobie sprawę z mojej niewinności, dlatego w ramach protestu postanowili nie brać udziału w tej szopce.
Przyznam, że nieco się wzruszyłem. Miło, że zawsze stali po mej stronie – tak jak podczas tej hecy z żoną premiera. Swoją drogą, czy to była moja wina, że kobieta czuła się niespełniona przy facecie? Choć „niezaspokojona” jest może właściwszym określeniem.
– Po raz ostatni powtarzam. – Usłyszałem poirytowany głos. – Proszę się przedstawić, byśmy mogli przejść dalej.
– Autor. – Zadarłem dumnie głowę. – Przez wielkie A.
Przez salę przetoczył się cichy pomruk.
– To nie są pańskie prawdziwe dane. – Nie ustępował sędzia. – Proszę podać imię i nazwisko.
– Autor przez wielkie A.
Szmer na sali stał się głośniejszy.
– Nakładam na oskarżonego tysiąc złotych grzywny! – krzyknął sędzia. – Proszę nie przeciągać struny!
– Tysiąc? – prychnąłem. – Klatka mojego chomika kosztuje więcej.
Nie była to do końca prawda, bo nigdy nie miałem chomika, ale gdybym miał, to na pewno kupiłbym mu klatkę – a przecież nie wybrałbym pierwszej lepszej, tylko jakąś reprezentacyjną.
– Biorąc pod uwagę moją pozycję społeczną, dokonania i nienaganną dykcję, zasługuję na przynajmniej dziesięć – zawyrokowałem.
Właściwie to nie mam pojęcia, ile kosztują klatki dla chomików.
– Dziesięć tysięcy? – Sędzia podrapał się po głowie, nieco zakłopotany. – Nawet dwa to już bardzo wygórowana stawka za takie wykroczenie, nie przesadzajmy.
– Siedem! – sprzeciwiłem się. – Moje zachowanie było naganne. Żyjemy w państwie prawa i nie możemy przymykać oczu na takie postępki! Proszę nie okazywać żadnej litości!
– Dobrze, dobrze, cztery. – Machnął niecierpliwie ręką. – I już zapomnijmy o sprawie.
– Stanowczo za mało! Pięć! Pięć jest moim ostatnim słowem!
Sędzia rozejrzał się po sali, wyraźnie nie wiedząc, co począć, ale nikt nie przyszedł mu z pomocą. Wszyscy czekali w napięciu na jego odpowiedź.
– Pana ostatnim słowem? – zapytał w końcu. – A co, jeśli powiem „nie”?
– Wtedy – podjąłem wśród panującej ciszy – spotkamy się w sądzie.
– Ależ jesteśmy w sądzie, na Boga!
– W takim razie sądzę, iż możemy kontynuować.
– To nie należy do zadań oskarżonego! – oburzył się. – Koniec tej szopki, imię i nazwisko!?
– Autor przez wielkie A – burknąłem urażony.
Twarz sędziego przybrała fioletowy odcień.
– Wyprowadzić oskarżonego z sali! – wrzasnął.
Na sali wybuchła kakofonia rozemocjonowanych głosów, a dwóch krępych ochroniarzy chwyciło mnie pod ramiona i poprowadziło w stronę wyjścia.
– Jak śmiesz! – zawyłem na odchodne, przekrzykując harmider. – Mogłem być twoim prezydentem!
III
– Po sprawie ze Statuą Wolności sądziłem, że już niczym mnie nie zaskoczysz, ale chyba byłem zbyt wielkim optymistą – powiedział oschłym tonem.
Pokornie spuściłem głowę. Maks Rybel, mój prawnik, nigdy nie narzekał na brak pracy, dlatego cierpliwie znosiłem jego kazania, wiedząc, że nie ma łatwego życia. W ramach rekompensaty starałem się szczodrze wynagradzać trud biedaka, zwłaszcza że zawsze pomagał mi wykaraskać się nawet z najgorszych opałów.
Naprawdę nie mam pojęcia, jak to robił. Po obejrzeniu Adwokata diabła przez pewien czas poważnie się zastanawiałem, czy facet nie zawarł paktu z mocami piekielnymi, ale doszedłem do wniosku, że to niemożliwe.
Stary Lucek musiałby pewnie spieniężyć piekło, żeby wywiązać się z tej umowy.
– Dobra, ustalmy fakty – kontynuował Maks. – Zrobiłeś to? Nie żeby to miało znaczenie, ale…
– Kiedy stąd wyjdę? – przerwałem niecierpliwie. – Przecież to się nie godzi, żeby zamykać w celi szanowanego autora. Zwłaszcza takiego przez wielkie A.
– To nie takie proste.
Przeszedł kilka kroków po korytarzu, najwyraźniej zbierając myśli.
– Człowieku, wiesz, jaki bałagan się przez ciebie zrobił? – spytał. – Masowe protesty w Internecie, przywódcy religijni przepowiadają rychły koniec świata, na całym globie ogłoszono żałobę. Chaos! Nawet dzieci odmówiły leżakowania! Okaż więc trochę dobrej woli i odpowiedz mi, czy go zabiłeś, czy…
– Oj tam, zabiłem, nie zabiłem! – zirytowałem się. – Najpierw mnie wyciągnij z pierdla, a potem zajmiemy się takimi drobnostkami. Nawet nie wiesz, jakie podejrzane typki tu przychodzą. Jezusie, wokół element społeczny, normalnie jakbym w melinie siedział! W głowie się nie mieści, że nikt nie robi z tym porządku, przecież to miejsce powinno zostać dawno zamknięte!
– Bzdura – żachnął się – nawet nie wiesz, ilu ważnych ludzi można tu poznać, będziesz mi jeszcze dziękował, że nie wyciągnąłem cię tak od razu.
Byłem wstrząśnięty. Ja, wielki pisarz, miałem siedzieć w celi niczym zwykły zbir? Przecież posiadałem pokaźny majątek, byłem wpływowym człowiekiem, wszyscy mnie znali i uwielbiali, czy to już się dla nikogo nie liczyło? Czy w dzisiejszych czasach naprawdę można kogoś zamknąć tylko dlatego, że jest podejrzany o jakieś tam morderstwo? Świecie, dokąd zmierzasz!?
– Zresztą, rozejrzyj się – kontynuował Maks. – Jest niemal pusto, prócz ciebie siedzi tu tylko tamten nastolatek. – Wskazał palcem którąś z dalszych cel.
– No nie wiem – powiedziałem niepewnie. – A wiesz, za co go aresztowali?
– Tak, za gwałt.
– I ja mam być spokojny?!
– No zobacz, gdzie on jest, nawet gdyby chciał, to cię nie dosięgnie z tamtej celi. Poza tym – dodał cicho – to był samogwałt.
Poczułem się nieco zbity z tropu. Jak już wspominałem, podczas pracy nad trylogią byłem niemal całkowicie odcięty od świata, nie podejrzewałem jednak, że w tym czasie masturbacja stała się przestępstwem.
– Maks – zacząłem – jesteś pewien, że czegoś nie pokręciłeś?
– Nie, skąd – zdziwił się. – Dlaczego?
– Bo według mnie jest nieco zaskakujące… – Zamilkłem, nie wiedząc, jak w delikatny sposób wyrazić swoje wątpliwości. – Rzecz w tym, że to dość nietypowe przestępstwo, prawda?
Prawnik zmarszczył brwi i przez chwilę rozważał moje słowa.
– Fakt – przyznał. – Są pewne trudności natury prawnej, związane z tym, że podmiot uczestniczy w postępowaniu jednocześnie jako ofiara i oskarżony.
Przez chwilę przetrawiałem zasłyszaną informację; doprawdy, świat stał się pod moją nieobecność intrygującym miejscem.
Zauważywszy, że Maks nie zamierza kontynuować, spytałem:
– Ale jak wpadł? Ktoś na niego doniósł?
– Tak, rodzice ofiary złapali go na gorącym uczynku, ale niestety było już za późno, nie zdążyli nic zrobić. Biedacy, trudno sobie wyobrazić, jak musieli się czuć, gdy patrzyli, jak ich syn jest gwałcony. A teraz jeszcze został oskarżony o gwałt.
– I nie ma znaczenia, że zgwałcił się sam? Cholera, zresztą jakie przestępstwo, przecież on tylko sobie ulżył!
Mój znajomy syknął głośno, jakbym właśnie powiedział, że w wolnych chwilach zabieram dzieciom lizaki.
– Stary, jesteś oskarżony o morderstwo – powiedział zduszonym głosem. – Nie pogrążaj się mówieniem, że gwałty są OK, bo trzeba sobie ulżyć!
– Co?! – oburzyłem się. – Wcale nie mówię, że gwałty są OK, tylko…
Usłyszałem krzyk z głębi korytarza i obróciłem głowę. Młoda policjantka przypatrywała mi się wstrząśnięta.
– Nie, nie, nie, miałem na myśli samogwałt – tłumaczyłem speszony, ale kobieta bez słowa odwróciła się na pięcie i pospiesznie odeszła.
– Cholera jasna, to wszystko twoja wina! – krzyknąłem na adwokata.
– Moja? Człowieku, bronisz przestępcy!
– Żadnego przestępcy, trochę pofiglował, to od razu powinniśmy go zlinczować?
– Zlinczować ofiarę gwałtu?!
– Maks, nie przeciągaj struny – ostrzegłem. – Według ciebie on jest raz zbrodniarzem, a raz ofiarą, to jest, kurwa, fizycznie niemożliwe! Nie można zgwałcić siebie! Niby czemu to Miętus zgwałcił Syfona przez uszy? Bo gdyby chłopak zrobił to sobie sam, nie byłoby mowy o gwałcie i cały pomysł nie miałby żadnego sensu!
– Człowieku, co za różnica, kto kogo gwałci?! Zbrodnia to zbrodnia! To jest złe i tyle!
– Zwykła masturbacja, wielkie rzeczy! – Rozeźliłem się na poważnie. – Niby co w tym złego? Sam nieraz lubię… No co? – spytałem, widząc zaskoczoną minę Maksa.
– Jesteś odrażający – wymamrotał z obrzydzeniem.
Opadła mi szczęka.
Maks w swej karierze bez żadnych skrupułów bronił największych zbirów; wyznawał zasadę „wszystkie chwyty są dozwolone”. Pracował nawet dla słynnej na cały świat grupy przestępczej, zajmującej się zastraszaniem i wyłudzeniami. Swego czasu ci ludzie zostali oskarżeni o zaatakowanie platformy wiertniczej, sprawa wydawała się z góry przegrana. Lecz Maks przedstawił ich jako dzielnych aktywistów walczących ze zbrodniczymi koncernami i chroniących środowisko, co wywołało ogólnoświatową falę protestów – żądano uwolnienia bohaterskich bojowników. Ostatecznie oskarżeni nie tylko zostali uniewinnieni, ale również otrzymali horrendalne odszkodowania. Chyba nie muszę dodawać, że spora część tych pieniędzy trafiła do Maksa.
I ten facet mówił, że to ja jestem obrzydliwy.
Po tych słowach, podobnie jak wcześniej policjantka, skierował się w stronę wyjścia.
– I ty, Maksie?! Przecież jesteś moim adwokatem, prawda?! Nie żartuj, wracaj!
Po kilku minutach dałem sobie spokój z krzykami.
Poczułem tęsknotę za czasami, gdy siedziałem w swoim apartamencie i pisałem książki. Wprawdzie nie mogę rzec, że było mi wtedy łatwo, ale jednak życie toczyło się po mojej myśli – co miesiąc dostawałem od wydawców wpłaty na konto, miałem oddanych fanów, chwalono mnie w mediach. W którym momencie popełniłem błąd? Wszystko zaczęło się sypać od chwili wydania ostatniego tomu.
– Nie! – zaprzeczyłem stanowczo. – Przestań wariować, książka nie ma z tym nic wspólnego. Niedługo sprawa się wyjaśni i wyjedziesz na rajskie wyspy, oglądać tancerki hula.
IV
O, sancta simplicitas!
Nadszedł dzień kolejnej rozprawy, a ja nadal nie miałem żadnego planu czy choćby wiedzy, o co dokładnie jestem oskarżony. O prawniku nie wspomnę.
Dzwoniłem do wszystkich przyjaciół, licząc, że uzyskam jakąś pomoc, niestety, nie odbierali lub rozłączali się, gdy tylko usłyszeli mój głos. O co w tym wszystkim chodziło? Jeszcze przed tygodniem byłem zapraszany na kilka imprez dziennie, a obecnie najwyraźniej nikt nie chciał mnie znać.
Czułem się opuszczony i zrezygnowany; pogrążony w swego rodzaju katatonii, prawie wcale nie zapamiętałem pierwszej części rozprawy. Zadawano mi pytania, na które odpowiadałem automatycznie, nie przywiązując do nich większej wagi. Z otępienia wyrwało mnie dopiero znajome nazwisko:
– …Kazaca Karwana?
– Słucham? – spytałem, sądząc, że musiałem się przesłyszeć.
– Czy znał pan Kazaca Karwana?
Zawahałem się. O co tu chodziło?
– Zależy, kogo ma pan na myśli – rzekłem w końcu.
– Och, racja, w końcu to tak popularne nazwisko, proszę wybaczyć, że nie sprecyzowałem. Ale nie domyśla się pan, o kim mowa? – odparł zgryźliwie prokurator.
Mimo tych złośliwych uwag i groźnego wyrazu twarzy jego zaokrąglona sylwetka dodawała mi otuchy, ponieważ, jak to powiedział Orwell, Tam, gdzie są grubasy, nie ma miejsca na tragizm. Wyobrażacie sobie American Psycho z aktorem postury Jabby w roli głównej? Widzowie pokładaliby się ze śmiechu.
Jestem przekonany, że gdybym miał większy brzuch, w ogóle nie byłoby tej sprawy, nikt nie uwierzyłby w moją winę. Nawet jeśli istniałyby niezbite dowody, że jestem mordercą, ludzie wciąż mieliby to gdzieś, mówiąc coś w stylu: może i zabił, ale to taki słodki misio.
– Jedyny Kazac Karwan, o którym słyszałem, był głównym bohaterem moich książek – odpowiedziałem niepewnie, zastanawiając się jednocześnie, czy to nie jakiś podstęp.
– Ha, czyli przyznaje się pan! – krzyknął triumfalnie.
– Słucham? – spytałem ponownie.
– Czyżby pan niedosłyszał?
– Słyszę – zapewniłem – ale nie rozumiem. Jaki związek ze sprawą ma wymyślona przeze mnie postać?
Naraz zapadła głucha cisza i poczułem, że palnąłem jakąś głupotę. Ale niech mnie Hemingway strzeli, jeśli wiedziałem jaką.
– Proszę w końcu skończyć to niekończące się przedstawienie – rozkazał rozdrażniony prokurator. – Jaki związek ze sprawą ma bohater? Może taki, że został zamordowany?
Nie lubię się tak powtarzać, ale nie mogłem się powstrzymać:
– Słucham!? – zakrzyknąłem.
– W ostatnim tomie Karwan Kazac zostaje zamordowany, próbujemy właśnie ustalić, kto był sprawcą! No co pan, nie czyta pan własnych książek!?
– Czyli jestem oskarżony o zamordowanie swojego bohatera?
Prokurator i sędzia wymienili zdziwione spojrzenia.
– Tak.
– Przepraszam, widocznie nie wyraziłem się zbyt jasno: jestem oskarżony o zamordowanie fikcyjnej postaci? Fikcyjnej – powtórzyłem, kładąc nacisk na to słowo.
– Co pan rozumie przez „fikcyjną postać”?
– To, że ona nie istnieje.
– Ach, tak – prokurator wykrzywił usta w złośliwym uśmieszku. – To byłoby bardzo wygodne, prawda?
– Sądziłem, że sprawa jest oczywista – warknąłem. – Ale skoro nie wszyscy załapali, to wyjaśniam: moje książki przedstawiają fikcyjny świat, w którym fikcyjni bohaterowie przeżywają fikcyjne przygody. Jasne?
– Czy to się dzieje od dawna?
– Co się dzieje, do licha?
– Wyimaginowane światy, urojone postacie? Cóż, w zasadzie można było się spodziewać takiego manewru. Udawanie osoby niepoczytalnej to popularny sposób obrony, tamta bratobójczyni też tego próbowała. Ciągle krzyczała, że jest Matką Smoków i mamy ją uwolnić, zanim każe nas spalić, do tego wciąż się obnażała w trakcie procesu… – odchrząknął. – Ale jednak jestem nieco rozczarowany. Sądziłem, że pan, człowiek tytułujący się mianem Autora przez wielkie A, wymyśli coś oryginalniejszego. Jeśli stać pana tylko na tyle, będziemy mogli szybko zakończyć tę sprawę, ku satysfakcji całego społeczeństwa.
– Proszę posłuchać – podjął po chwili. – Nie wiem, czy to pana bawi, ale niech pan przyjmie do wiadomości, że jest pan głównym podejrzanym. Nie ma pan żadnego alibi, nasi śledczy stwierdzili, że przebywał pan z ofiarą w chwili jej śmierci. Następnie: powszechnie znany jest fakt, że utrzymywał pan dość zażyłe stosunki z denatem i mamy pewne poszlaki wskazujące na to, iż stosunki te były… Cóż, stosunkami – natury seksualnej. Dysponujemy wywiadem, w którym informuje pan, że Kazac Karwan to, cytuję, prawdziwy bi.
– Be-i – wycedziłem. – To skrót. Od „Bohater Idealny”.
– Czyli nie przyznaje się pan?
– Nie. Ani do winy, ani do stosunków.
Prokurator szeroko rozłożył ramiona i cofnął się parę kroków, jakby oddawał mi scenę.
– W takim razie proszę to udowodnić – powiedział.
– A co z domniemaniem niewinności?
– Och, błagam pana, proszę nie stosować takich tanich sztuczek! – żachnął się. – Wykorzystywanie niedoskonałości naszego prawa jest doprawdy godne potępienia! Gdybyśmy mieli stosować się do wszystkich przepisów, wpadlibyśmy w jakąś paranoję! Jak pan to sobie w ogóle wyobraża? Człowiek nie mógłby pracować w takich warunkach.
Przespacerował się wzdłuż stołu sędziowskiego, próbując się uspokoić.
– Nie ma pan – zwrócił się do mnie ponownie – wykształcenia prawniczego, dlatego nie rozumie pan pewnych niuansów. Ale proszę zrozumieć, że, jak rzekł Benjamin Franklin, Kodeks prawny to bardziej sugestie niż sztywne reguły.
– Sam jesteś sugestia! – Nie wytrzymałem. – Prawo to żeś chyba na lewo skończył, a te słowa wziąłeś od jakiegoś bohatera z filmu o piratach, dyletancie!
– Bezpodstawne oskarżenia w niczym panu nie pomogą. W każdym razie proszę więcej nie wykorzystywać podobnych kruczków prawnych.
Zachichotałem. Kruczków prawnych, rozumiecie? Tacy mali kruczy prawnicy, których miałem nie wykorzystywać.
Starałem się ze wszystkich sił, ale nie mogłem powstrzymać śmiechu i rechotałem coraz głośniej – chyba mój stan się pogarszał.
Jednak rozbawienie nie trwało długo.
Czarny rękaw prokuratora zafalował niczym zmącona tafla wody. W miejscu łokcia pojawił się dziób, a następnie – cała głowa znajomej kawki. Nie wiem skąd, ale wiedziałem, że to ta sama, którą widziałem wcześniej, podczas aresztowania i pierwszej rozprawy.
To ona, zrozumiałem nagle, prześladowała mnie od samego początku, to wszystko jej sprawka.
Nasze spojrzenia spotkały się, dojrzałem ognie piekielne w jej oczach – a może to tylko odbijały się świetlówki zawieszone pod sufitem?
Czym jej zawiniłem? Nigdy nie byłem zły dla ptaków. No, może czasem trąciłem gołębia butem podczas spacerów po parku, ale przecież to tałatajstwo samo właziło pod nogi. Poza tym, gdyby o to chodziło, powinna mnie prześladować jakaś synogarliczka, nie?
Ptaszysko w całej okazałości wyłoniło się z rękawa, przeleciało przez salę, po czym wylądowało przede mną, głośno kracząc, a może skrzecząc – nie wiem, co robią kawki. Może „kawczą”?
Porzućcie wszelką nadzieję, wy, którzy widzicie kawkę!, usłyszałem w głowie.
Z mojego gardła mimowolnie wydobył się cichy jęk.
A potem wziąłem i zemdlałem.
V
Nigdy nie wierzyłem w sprawiedliwość na świecie. Ale to już jest, motyla kurwa noga, przesada. Całą wieczność wypruwałem sobie żyły, ślęcząc nad podręcznikami, ucząc się ortografii, gramatyki i pochłaniając setki książek: od Asnyka, przez Schulza, aż po Żeromskiego. Ba! Nawet Nad Niemnem przeczytałem. Dwa razy.
Przez kolejną wieczność tworzyłem, a raczej uczyłem się tworzyć, czyli, zapożyczając od Leśmiana, spotworzyłem całe tony utworów. „Tony”, nie „setki”, gdyż na zużyty papier poszła pewnie połowa lasów równikowych.
Aż w końcu napisałem trylogię i odniosłem sukces.
Ale nie było mi dane cieszyć się jego owocami. Z niecierpliwością oczekiwałem pisarskiej emerytury, a wygląda na to, że spędzę ją za kratkami. I cóż teraz po tych milionach na koncie? Kobietach pchających się w me ramiona? Wszystko chuj, jak stwierdził Sienkiewicz – Jakub, nie tamten drugi. Co mi pozostało?
– Czyli jak? Naprawdę go pan uśmiercił?
No tak, wywiady. Dziennikarze walili do mnie drzwiami i oknami, błagając o chwilę rozmowy. Wprawdzie przepadałem za nimi jak za krewetkami, a na krewetki patrzeć nie mogłem, ale co innego miałem do roboty? Przynajmniej mogłem na chwilę wyjść z celi.
– Panie Marcinie – zwróciłem się do pismaka – wiem, że trudno pogodzić się z pewnymi faktami, ale jak sztuka sztuką, pisarz ma prawo decydować o losie swych bohaterów.
– Rozumiem. Czyli uważa pan, że zabijanie jest w porządku, tak? – odparł ironicznie.
Nie czekając na mą odpowiedź, kontynuował:
– Ależ proszę nie zaprzeczać, na pewno nie. Pan po prostu zamierzał zrobić trochę szumu wokół siebie, prawda? Ale nie udało się, zbrodnia nie była taka doskonała, jak się wydawało. Zdaje pan sobie sprawę, że pańskie książki są czytane przez dzieci? Jakie wartości próbuje pan przekazać młodemu pokoleniu, twierdząc, że można mordować, kogo się chce? Oczywiście o ile jest się pisarzem – dodał zgryźliwie.
– Proszę pana, ale ja nigdy nie kierowałem swoich utworów do maluchów – zdziwiłem się. – Może rodzice powinni bardziej zwracać uwagę na to, co czytają ich pociechy.
– No pewnie, najprościej zrzucić wychowywanie dzieci na rodziców – mruknął pod nosem. – Proszę po prostu powiedzieć: dlaczego? Myślę, że to najbardziej zainteresuje naszych czytelników.
– A dlaczego nie? – rzuciłem opryskliwie, mając już dosyć tej bezczelnej krewetki. – Gdyby fani mieli choćby iskierkę nadziei na to, że przeżył, nie daliby mi spokoju. Spotkałby mnie los sir Doyle’a, który w końcu się złamał i wskrzesił Sherlocka, dlatego ja nie pozostawiłem żadnych wątpliwości co do losu Kazaca. Teraz nie ma drogi odwrotu; nawet jeśli chciałbym wrócić do swego pierwotnego planu i napisać czwarty tom, jest to już niemożliwe.
Pismak, lekko rozchyliwszy usta, spojrzał na mnie dziwnym wzrokiem.
– Coś nie tak?
– Planował pan kolejną część? – wychrypiał.
– No – zacząłem niepewnie – miałem pewien pomysł, ale…
Nagle wpadł w furię. Rzucił się na mnie, taranując po drodze biurko i wrzeszcząc:
– JAK MOGŁEŚ!? – Zamachnął się długopisem niczym sztyletem. – TY CHORY SKURWIELU, JAK MOGŁEŚ!?
Gdy unikałem kolejnych dźgnięć, do pomieszczenia wpadło dwóch funkcjonariuszy.
– Co tu się dzieje?!
– No przecież, że się nie przytulamy! – krzyknąłem, zachowując, mimo całej grozy sytuacji, nieco humoru. A właściwie dlaczego nie? Do diabła, próbowano mnie zadźgać długopisem!
– ZABIJĘ CIĘ! PODZIURAWIĘ JAK SITO!
Zerknąłem na dzierżoną przez niego broń.
Poprawka – próbowano mnie zabić jakimś tanim badziewiem z marketu. Co za wstyd.
– Panie Kawczyński, proszę się uspokoić! – wydyszał funkcjonariusz, siłując się z napastnikiem.
Kawczyński? Jasne, znowu kawka.
W końcu policjanci wspólnymi siłami odciągnęli ode mnie dziennikarza.
Ale zdążył zadać niejeden cios. Zobaczyłem trzy plamy w miejscach, w których dosięgła mnie jego broń. Chciałem zawołać pomoc, ale wiedziałem, że jest już o wiele za późno. Musiałem pogodzić się z myślą, że nadszedł czas, by się rozstać.
Z ciężkim sercem zdjąłem poplamiony tuszem krawat i, uroniwszy kilka łez, złożyłem go w koszu.
Wiedziałem, że za wszystkim stała Czarna Kawka.
Zerwałem się nagle na nogi, targnięty skrajnymi emocjami.
Chrzanić fortunę! Chrzanić śliczne, mięciutkie kobiety pchające się do mojego łóżka! Marność, to wszystko marność! Ale nie pozwolę, by śmierć mojego krawata poszła na marne! Nie dam się pokonać żadnemu skarlałemu krukowi!
Przyrzekam, jakem Autor przez wielkie A!
VI
Zamknięcie było dobijające, brak książek, telewizji, muzyki… Cóż za męka dla mego wielkiego umysłu! Powinienem zacząć działać, znaleźć adwokata, ale ogarnęła mnie dziwna apatia i nie potrafiłem jej przełamać – widać siedzenie w szarej celi nie sprzyja kreatywności. Niewygodna prycza, brudne ściany, mała dziewczynka, smród, kraty… Co tam mamroczecie? Ach tak, dziewczynka, rzeczywiście jeszcze o niej nie wspomniałem.
Jak by to wam wyjaśnić?
Widzicie, zwariowałem.
Gdy przewieziono mnie do więzienia, odkryłem, że w mojej celi siedzi dziewczynka, tak na oko, dziesięcioletnia. Rzecz jasna, była tylko halucynacją – dla pewności przeprowadziłem testy na strażnikach więziennych i, zgodnie z przewidywaniami, nikt poza mną jej nie widział.
Zresztą, dajcie spokój, kto zostawiłby dziecko w celi?
W każdym razie, jako że zdawałem sobie sprawę ze swojego szaleństwa, postanowiłem całkowicie lekceważyć urojenie, widząc w tym jedyną szansę na zachowanie zdrowych zmysłów. Jeśli nie będę zwracał na nie uwagi, to da mi spokój, prawda? Wyniosłem ten sposób jeszcze ze szkoły, gdy nauczycielka mówiła, bym ignorował dokuczających mi kolegów. Wprawdzie wtedy niezbyt dobrze to zadziałało – skończyłem w szpitalu z poparzeniami trzeciego stopnia – ale głęboko wierzyłem, że tym razem się uda.
I dlatego nie byłem w stanie zająć się czymkolwiek, nawet nie wyobrażacie sobie, ile potrzeba energii, by kogoś skutecznie ignorować.
Po długiej walce, czyli jakichś trzech godzinach, uległem.
– Koniec, dosyć. Czego ode mnie chcesz, cholero?
Wydęła wargi i zlustrowała mnie od stóp po czubek głowy, jakby patrzyła na coś nad wyraz obrzydliwego.
– Dobrze, rozumiem – warknąłem. – W czym mogę ci pomóc, omamie?
Dziewczynka przechyliła głowę na bok i dalej przypatrywała mi się bez słowa.
– Błagam, tylko nie mów, że jesteś niemową! – krzyknąłem z rozpaczą.
– Nie pozwalaj sobie – odezwała się wreszcie.
Wydało mi się smutne, że nawet moje halucynacje za mną nie przepadają.
– Jestem twoją muzą, niewdzięczny pisarczyku.
– Nie bierz tego do siebie, ale na nią nie wyglądasz.
Wzruszyła lekceważąco ramionami.
– Taką mnie sobie wyobraziłeś.
– Nie jestem pedofilem! – wrzasnąłem, po raz kolejny strasząc przechodzącą obok celi policjantkę. – Moja muza byłaby jakimś seksownym rudzielcem! – dodałem, gdy funkcjonariuszka zniknęła już z pola widzenia. – Pełnoletnim!
Znów wzruszenie ramion.
– To co takiego nawywijałeś? – podjęła po chwili ciszy. – Miałam w końcu iść na urlop, aż tu nagle dostaję wiadomość, że cię aresztowali. Hm? Jakieś słowo wyjaśnienia, może małe „przepraszam”?
– Nie mam pojęcia, co się dzieje – burknąłem, niezbyt zadowolony z tego, że jestem przesłuchiwany przez jakąś smarkulę.
– Znaczy, że nie pamiętasz? No tak, wiedziałam! – Wycelowała we mnie palcem. – Znowu piłeś, pięknie!
– Jak to znowu? Zresztą ja wcale nie piję.
– Nie żartuj, dobrze wiem, że wyczuwasz kroplę whisky ze stu metrów. Jestem twoją muzą, jak mogłabym nie wiedzieć? Przy okazji: mógłbyś okazać nieco wdzięczności, nie miałam z tobą łatwo. Zawsze gdy próbowałeś zajmować się innymi pierdołami, stawałam na głowie, aby jakoś cię zagonić z powrotem do pisania. I nieskromnie przyznam, że poszło mi całkiem nieźle, cały mój wydział aż skręca się z zazdrości, gdy słyszy o twoich kolejnych sukcesach.
– Czyli to wszystko twoja sprawka? Wiesz, że przez to ciągłe pisanie wywalili mnie ze studiów? A potem z pracy? Do diaska, zostałem wyrzucony nawet z klubu szachowego! Przez cztery lata rodzina nie chciała ze mną rozmawiać, straciłem znajomych, miałem całą masę problemów! I to wszystko po to, żebyś została pracownikiem dziesięciolecia?
– Szczerze? Liczę na tytuł Muzy Stulecia. Ale nie zapeszajmy. – Uśmiechnęła się chytrze. – Poza tym teraz nie masz na co narzekać, prawda? Piszesz genialne utwory, jesteś bogaty, sławny, wręcz uwielbiany. Co innego, gdybyś skończył jak ten mój poprzedni…
– To znaczy skończył jak? – spytałem nadzwyczaj spokojnym tonem.
Muza machnęła lekceważąco ręką.
– Nie mamy czasu na głupoty. Musimy jakoś cię stąd wyciągnąć.
VII
Tym razem sala rozpraw była wypełniona po brzegi. Wśród zgromadzonych widziałem polityków, celebrytów, artystów, a nawet kilku Greków – krótko mówiąc, wszystkich tych, którzy nie mieli zwyczaju pracować w poniedziałkowe przedpołudnia.
Na pulpicie, obok sędziowskiego młotka, siedziała, żując gumę i rozglądając się wokół z umiarkowanym zainteresowaniem, Muza. Jej obecność podnosiła mnie na duchu, choć wciąż miałem pewne podejrzenia, iż dziewczynka może być tak naprawdę sprytnie zakamuflowanym omamem.
Mój niepokój budziła za to złowieszcza szubienica, ustawiona w rogu sali.
– Czy na to aby trochę nie za wcześnie!? – oburzyłem się.
Sędzia łypnął na mnie znad konsoli, na której – sądząc po odgłosach z niej dochodzących – grał w jakąś strzelankę.
– Ja tam już wszystko wiem.
– Przecież proces jeszcze się nie skończył!
– To pana problem – uciął.
Po tych słowach wygłosił tradycyjne bla, bla, bla rozpoczynające rozprawę, a następnie zaczęto powoływać różnych świadków, którzy zeznawali jakieś bzdury na mój temat.
– Czy oskarżony nadużywał alkoholu?
– Och tak, wysoki sądzie – mówiła niska brunetka, którą widziałem pierwszy raz na oczy. – Ciągle pił. Mówił, że bez tego nie może pracować.
– No błagam! – krzyknąłem rozeźlony. – Przecież ta kobieta nigdy nie przekroczyła progu mojego domu, skąd miałaby wiedzieć takie rzeczy!?
– Ty bydlaku, byłam twoją żoną!
– Może przez noc.
– Przez dwa lata, draniu!
– Zawsze byłaś taka małostkowa – parsknąłem.
Przed niechybną śmiercią uratowali mnie strażnicy, którzy wyprowadzili nieznajomą z sali, zanim zdążyła zrobić coś nieodpowiedniego. Aby ochłodzić nastroje po tym zajściu, sędzia zarządził krótką przerwę.
Ech, kobiety. Zawsze wykorzystywały me wrażliwe wnętrze, a potem wynikały z tego same kłopoty. Jakby te sikorki nie rozumiały, że artysta potrzebuje nowych inspiracji; nie jest stworzony do stabilnego związku i, choć oczywiście bardzo się stara, to się zwyczajnie nie uda.
Ale nie miałem czasu na użalanie się nad swym losem, została mi ostatnia szansa. Pewnie nie zauważyliście, ale na poprzednich rozprawach nie wypadłem za dobrze. Lecz nie rozpaczajcie – przez noc siedzieliśmy z Muzą, głowiąc się nad jakimś sposobem ratunku i wpadliśmy na pewien koncept. Dlatego przed rozprawą poprosiłem sędziego o możliwość przygotowania swej mowy końcowej – po krótkich negocjacjach zgodził się, po czym zaprowadzono mnie do małego gabinetu, gdzie czekał już uruchomiony komputer oraz drukarka. Dostałem zaledwie pięć minut, ale tyle wystarczyło do zrealizowania planu. Na szczęście nikt nie zauważył, że na wydrukowanej kartce wcale nie znajdowała się wspomniana mowa.
Lecz aby się udało, musiałem udowodnić, iż jestem godny miana Autora przez wielkie A. Nawet jeśli ostatecznie przegram, zrobię to w świetnym stylu.
Bzdura.
Oszukiwałem sam siebie – porażka zawsze pozostanie porażką. Żyjemy w dwudziestym pierwszym wieku, nie w średniowieczu, kiedy klęska mogła być chwalebna, a pokonany Roland odchodził w glorii i chwale. Nie istniały już takie luksusy, jeśli przegram, to następne ataki posypią się lawinowo – wielu pisarzy tylko czekało na taką okazję – aż stracę wszystko. Zatem nie było innej opcji, aut vincere, aut mori, albo wygram, albo czarna kawka strąci mnie na samo dno.
– Czy oskarżony chciałby coś dodać? – zapytał sędzia po wznowieniu rozprawy.
– Tak, wysoki sądzie, chciałbym przedstawić nowy dowód. – Pokazałem wydrukowany dokument. – W tym piśmie Kazac stwierdza, że cierpi na heroism lateralis amyotrophica, schorzenie, które, jak wiemy, jest nieuleczalne w przypadku bohaterów książkowych. W dalszej części pisze on, że zdaje sobie sprawę z zagrożenia, jakie niesie ze sobą wystąpienie w trzecim tomie trylogii, jednakże jako BI zamierza, z własnej i nieprzymuszonej woli, wypełnić powierzoną mu misję do końca. Nawet za cenę własnego fikcyjnego życia.
Podałem kartkę oniemiałemu prokuratorowi.
– Proszę zanieść to do ekspertyzy – rozkazał sędzia, odrywając się od gry na konsoli. – Czy ma pan coś jeszcze do dodania?
Wiedziałem, że muszę kuć żelazo, póki gorące. Dzięki przygotowanemu pismu przejąłem inicjatywę i, jeśli chciałem wygrać, nie mogłem jej teraz oddać aż do czasu, gdy potwierdzą autentyczność sfałszowanej notatki.
– Tak – powiedziałem zatem. – Chciałbym powiedzieć parę słów.
I tak, moi drodzy, zacząłem swoje bla, bla, bla – byłem całkiem niezły w te klocki. Po pierwsze, choć słowo mówione różni się od pisanego, w czasie gdy pobierałem nauki, poznałem również nieco retoryki. A po drugie, wśród znajomych miałem wielu polityków i nauczyłem się od nich sztuki opowiadania pustych frazesów, z których wprawdzie nic nie wynikało, ale ładnie brzmiały i można było je wykładać całymi godzinami.
Jak oczekiwałem, nikt nie ośmielił się przerwać wywodu ani zapytać o jego sens – choć przemyciłem w nim nawet, nieco zawoalowany, przepis na szarlotkę – bojąc się wyjść na tępego troglodytę.
Po kilkudziesięciu minutach dostrzegłem człowieka powracającego z moją notatką.
– …Wolność, równość, poezja! – zakrzyknąłem, kończąc pospiesznie mowę i oddając głos przybyłemu.
– Grafolodzy stwierdzili, że dokument jest autentyczny – mówił zasapany młody mężczyzna w posklejanych okularach. – Czcionka Bookman Old Style, pogrubiona, rozmiar dwanaście. Bez żadnych wątpliwości jest to charakter pisma Kazaca Karwana.
Na sali zapanowało poruszenie. Uśmiechnąłem się z satysfakcją do Muzy.
Twój ruch, kawko, pomyślałem.
– Ale dlaczego wcześniej pan tego nie pokazał? – dopytywał się podłamany prokurator, gdy czekaliśmy na ogłoszenie wyroku.
– Długo musiałbym wyjaśniać – odparłem wesoło. – Taka mała barakulta, ot i tyle!
Czymże jest barakulta?, pytacie. Ach, po prostu pomyślałem, że skoro Szekspir mógł wymyślić dziesiątki nowych słów, to ja też powinienem jakieś po sobie zostawić. Wprawdzie jeszcze nie wiedziałem, co będzie ono oznaczać, ale przecież prędzej zapanuje pokój na świecie, niż ludzie przyznają, że czegoś nie rozumieją.
– Barakulta, no racja – zaśmiał się prokurator, po czym podejrzanie szybko wrócił na swoje miejsce.
Wreszcie sędzia uderzył młotkiem w pulpit i wypowiedział najcudowniejsze słowo, jakie kiedykolwiek powstało:
– Niewinny!
Zerwałem się z miejsca, krzycząc z radości. Mego szczęścia nie zakłócił nawet czarny kształt, który poderwał się z szubienicy i, głośno przy tym przeklinając, wyleciał z sali.
Dzisiaj odniosłem triumf. Ale nie mogłem jeszcze odetchnąć z ulgą. Ostateczne starcie dopiero przede mną.
VIII
Kawki kawkami, ale chyba zasłużyłem na trochę spokoju? Mógłbym ściągnąć do siebie parę dziewczyn, żeby uczcić ten dzień. Jak mawiał Oscar Wilde – mając wolność, kobiety, alkohol i pizzę, któż nie byłby w pełni szczęśliwy? Sięgnąłem po telefon, wykręciłem znajomy numer.
– Halo? Dobry wieczór, chciałbym zamówić kilka koleżanek na dzisiejszą noc. Ile? Bo ja wiem, a ile ich ma… Ałć! – krzyknąłem, gdy poczułem silne kopnięcie w kolano.
– Ty dewiancie, nie pora na zabawy! – wrzasnęła Muza. – Myśl, jak pokonać kawkę!
– Przecież mam Hektora.
Po rozprawie od razu postanowiłem załatwić sobie obstawę. Zatrudniłem najlepszego z najlepszych – ochroniarz wyglądał jak Arnold Schwarzenegger, Bruce Willis i Jean-Claude Van Damme w jednej osobie. Miał co najmniej dwa i pół metra wzrostu (serio!), stalowe spojrzenie, którym mógłby wyginać podkowy, oraz nieskazitelnie białe zęby. Gdyby rozwiesić w mieście jego zdjęcia w mundurze, wyeliminowałoby się niemal całą przestępczość. Zostałyby tylko kobiety, które popełniałyby wykroczenia wyłącznie po to, aby je zaaresztował.
– On się nazywa Herman – poprawiła Muza. – Ale nie możesz się ciągle bronić. Wygrałeś sprawę, teraz idź za ciosem i zniszcz tego ptasiego upiora, atakuj! Atak!
– A tak wpada kawka do szuflady masowej zagłady – zanuciłem. – Odpręż się trochę, w moim apartamencie jesteśmy bezpieczni. Chodź, zagramy lepiej w scrabble, skoro już je wyjęłaś.
– Niczego nie wyjmowałam, o co ci chodzi?
– Przecież widzę, że rozsypałaś literki – mruknąłem, podchodząc do stołu. – Ożeż kawczę pieczone!
Matma nie była moją mocną stroną, ale dobrze wiedziałem, że jest bardzo mało prawdopodobne, by losowo rozrzucone płytki ułożyły napis:
ONE TWO JACKDAWS COMING FOR YOU
THREE FOUR BETTER LOCK YOUR DOOR
Co za paskudny rym, pomyślałem w pierwszej chwili. A w następnej…
– Ona tu jest! – wydarłem się. – Ochrona!
Nadszedł czas rozliczeń, jak mawiał mój księgowy. Musiałem zmobilizować wszystkie siły do walki. Od dawna uczyłem się medytacji i wchodzenia w trans. Niektórzy wspomagają się w tym celu różnymi podejrzanymi substancjami i przyznam, że nie byłem pod tym względem wyjątkiem. Na dodatek próbowałem już takich rzeczy, że niemal żaden narkotyk nie wywierał na mnie większego wpływu niż mała czarna. Kawka, cholera.
Poza jednym.
Wyciągnąłem z kieszeni nieco mączki ziemniaczanej i mocno się zaciągnąłem.
Zadziałało prawie natychmiast. Osiągnąłem wyższy poziom koncentracji. Czułem kolory, słyszałem zapachy, widziałem dźwięki. Stałem się jednością z Wszechświatem. Rozumiałem i odczuwałem, byłem niczym…
Byłem niczym?
Nikim? Nie nazywam się już artystą, porzuciłem to miano – jedyne, które tak naprawdę miałem, determinujące od lat moje życie. Kim jestem teraz? Wszyscy znali mnie jako twórcę. Skoro już nie mogłem zwać się pisarzem, czyżbym stał się dla świata naprawdę nikim?
Nie! To wszystko podszepty kawki! Byłem w stanie wstrząsnąć całych państw obszarem! Jak Cezar! Jak Bonaparte!
Jak Mickiewicz po opium.
– Ochrona! – zawyła Muza, najwyraźniej zapominając, że poza mną nikt jej nie słyszy. – Gdzie on się podziewa?
KABOOM!!!
Potężny wybuch targnął ścianami apartamentu. Muza schowała się pod stół, a ja złapałem encyklopedię PWN – wierzcie mi, sprawdza się doskonale jako broń, o ile ktoś umie się nią posługiwać.
Naraz doszły nas odgłosy walki.
Całym mieszkaniem wstrząsały dźwięki wystrzałów i krzyżowanego oręża, przebijające się z korytarza; jakichś bębnów, rogów, nawet klaksonów samochodowych, choć znajdowaliśmy się przecież na trzydziestym piętrze. Nie miałem odwagi opuścić salonu, ostatniego bezpiecznego bastionu, ale w holu musiały mieć miejsce zaiste dantejskie sceny. Słyszałem ryk dział, kopyta destrierów cwałujących po bukowym parkiecie, wycie upiorów. Ktoś krzyczał Kawki, kawki!, inni wołali Expelliarmus!, a wszystkiemu samotnie stawiał czoło mój dzielny Hektor.
W tle rozbrzmiewał Marsz imperialny.
Po kilku minutach wszystko ucichło. Zacisnąłem dłonie na encyklopedii. Wtem z korytarza wyłonił się ochroniarz.
Ledwie szedł. Był straszliwie pokiereszowany, na jego zakrwawionym ciele wisiały strzępki munduru. Wyraźnie dostrzegałem rany zadane małymi ostrymi szponami i ślady po morderczych dziobnięciach.
– Udało się? – zapytałem ochrypłym głosem.
– To prawdziwy Achilles wśród kawek – wykrztusił i osunął się na ziemię.
A do pokoju, z triumfalnym wrzaskiem, wleciała kawka.
Nie wierzyłem własnym oczom. Przegrał? On? Potomek greckich herosów, mistrz wschodnich i zachodnich sztuk walki? Posiadacz czarnego pasa feng-shui?
– Choćbym nawet szedł ciemną doliną, zła się nie ulęknę, bo Ty jesteś ze mną – wyszeptałem.
– A takiego wała! – krzyknęła Muza spod stołu. – Wcale z tobą nie jestem, łączą nas jedynie interesy!
Kawka przeleciała przez salon, robiąc coś w rodzaju rundy honorowej, po czym przysiadła na zmaltretowanym ciele ochroniarza.
Zaczynałem pojmować, że jest już po mnie. Na cholerę było to pisanie, sława, skoro nawet nie zdążę nacieszyć się owocami osiągniętego sukcesu?
Bestia, zeskoczywszy ze zwłok, niespiesznie ruszyła w naszą stronę. Jednym machnięciem skrzydła przecięła na pół przelatującą w pobliżu muchę i połknęła jej rozczłonkowane truchło, nim zdążyło spaść na ziemię. Spojrzała mi prosto w oczy, jakby chciała powiedzieć: Tak kończą kawczy wrogowie.
– Zeusie, czemuż nie zostałam muzą filmową jak mamusia!? – zawyła Muza, zalewając się łzami. – Apage! Apage monedula! A kysz, demonie, a kysz!
Demonie?
To jest to! Mój nafaszerowany mączką ziemniaczaną umysł nareszcie znalazł rozwiązanie.
– Imię! – wrzasnąłem rozemocjonowany do Muzy. – Demona można ujarzmić, wypowiadając jego prawdziwe imię!
– A niby skąd mamy je wziąć? Nie znam się na diabelskich ptakach.
– Nie znasz Komnaty Tajemnic?
– Nie – burknęła ponuro. – Rowling dostała muzę z działu młodzieżowego.
– Tom Marvolo Riddle był Lordem Voldemortem – wyjaśniłem. – Tutaj musi być tak samo!
Cisnąłem w zbliżające się ptaszydło encyklopedią, by zyskać na czasie, i skoczyłem w stronę rozsypanych płytek ze scrabbli. Pospiesznie ułożyłem napis CZARNAKAWKA.
– Kawcza kara? – zaproponowała Muza, wychylając się spod stołu. – Nie, brakuje jednego „n”. Może karawan czka?
Demon niespodziewanie wydał bojowy okrzyk, od którego pękły wszystkie kieliszki w mieszkaniu, i wystrzelił w moją stronę niczym Pierzasty Pocisk Nienawiści.
Ale ja domyśliłem się już odpowiedzi.
– KAZAC KARWAN! – wykrzyknąłem w ostatniej chwili.
Błysnęło ciemne światło – wiem, że to brzmi bez sensu, ale tak właśnie było. W miejscu, z którego przed chwilą przypuszczał atak ptasi demon, pojawił się wysoki, smukły mężczyzna z kawczoczarnymi włosami.
Nigdy wcześniej się nie spotkaliśmy, ale rozpoznałem go w ułamku sekundy – w końcu pisałem o nim przez tyle lat.
– Witaj, przyjacielu – powiedział głębokim basem BI. – Jak zdrowie?
– Kazac, to cały czas byłeś ty? – spytałem zszokowany. – Dlaczego?
Bohater, nie dając poznać, że w ogóle usłyszał pytanie, przeszedł kilka kroków, następnie rozsiadł się wygodnie w moim ulubionym fotelu i zapalił papierosa. Nienawidziłem, jak ktoś przy mnie palił, i on dobrze o tym wiedział. Wreszcie zaczął:
– I jak czułeś się na moim miejscu, przyjacielu? Gdy cały świat powstał przeciw tobie, kiedy wszystko zmierzało do tragicznego końca, choć ze wszystkich sił próbowałeś temu zapobiec?
– JA CIĘ STWORZYŁEM – wycedziłem. – Jak śmiałeś powstać przeciwko mnie? Jestem bogiem książkowego świata!
– Tyle lat… – Zamilkł na moment, ponownie zaciągnął się szlugiem. – Tyle lat wiernie odgrywałem swoją rolę. Pakowałem się w najgorsze kabały, choć zdawałem sobie sprawę, że nic dobrego z nich nie wyniknie, robiłem wszystko tak, jak pragnąłeś. A wiesz czemu? Bo wiedziałem, że zawsze mnie jakoś wyciągniesz, choćbym wpadł w najgorsze gówno. Ufałem ci. A co otrzymałem w zamian? Dźgnięcie przerdzewiałymi widłami. I dlaczego? Przestałem być ci potrzebny? Znudziłem się?
Przez chwilę mierzyliśmy się wzrokiem, ale nie mogłem znieść spojrzenia zimnych oczu Kazaca – które przecież sam wymyśliłem. W końcu spuściłem głowę, przełykając gorycz porażki.
– Dla ciebie to wszystko było tylko zabawą w stwórcę, prawda? – kontynuował. – Nie odpowiadaj, wiem dobrze, że świetnie się bawiłeś, igrając mym życiem. Zresztą nie tylko moim, wszak pod twym piórem upadały całe narody.
– Licentia poetica. – Próbowałem się bronić. – Zrozum, że…
– Ale co z fanami? Wiesz, jak oni się czują? – prychnął pogardliwie. – Nie. Po wydaniu książki miałeś już wszystko gdzieś, myślałeś tylko o przeprowadzce na Karaiby.
Zapadła grobowa cisza. Czułem się jak na ciężkim kacu. A nawet gorzej, bo do kaca zdążyłem się przyzwyczaić przez te wszystkie lata.
– I co teraz? – spytałem cicho, zupełnie jak nie ja. Autor przez wielkie A nigdy się tak nie odzywał. Ponownie nasunęło mi się pytanie: czy wciąż nim byłem?
– Przyjacielu, przyznam, że zamierzałem obdzierać cię ze skóry, słuchając, jak wyjesz z bólu. Jednakże jesteśmy dorosłymi ludźmi, nie przystoją nam takie dziecinady, czyż nie? – Uśmiechnął się ciepło. – Zatem zrób to, co należy – zrzeknij się praw do mojej postaci, przekaż je fanom. Pozwól wskrzesić Kazaca Karwana w nowych tekstach, niechaj miłośnicy dzieł Autora wciąż tworzą i radują się przygodami swego ukochanego bohatera. Seria zakończy się tak jak tego pragnąłeś, a fani będą cię uwielbiali, bo dasz im to, czego pragnęli. Zaś ja otrzymam nowe życie. Jednak nic z tego dopóki jesteśmy związani umową. Czy może wolisz wersję z obdzieraniem ze skóry?
Jak widzicie, kochani, BI otrzymał ode mnie również nadzwyczajny dar przekonywania.
IX
Pracowałem sześć dni i sześć nocy pod czujnym okiem Muzy i Kazaca, służących mi radą i wsparciem. Zaś dnia siódmego cała nasza Trójca spiła się jak nieboskie stworzenia.
Nazajutrz nadszedł czas rozstania.
– Teraz mogę odejść w pokoju – oznajmił Kazac. – Udowodniłeś, przyjacielu, że jesteś godzien miana Autora przez wielkie A. Wiem już, że pamięć o nas nie zaginie, trylogia będzie sławiona jeszcze przez wiele pokoleń.
– Nie osiągnąłbym tego bez ciebie – odrzekłem, przecierając spocone oczy. – To zaszczyt, że mogłem opisywać dzieje Kazaca Karwana, prawdziwego Bohatera przez wielkie B.
– Nie zapominajmy o udziale Muzy przez wielkie M – mruknęła zgryźliwie Muza, choć widziałem, że ukradkiem wycierała zwilgotniałe oczy.
– Żegnaj, Bohaterze.
– Hasta la vista.
Przez chwilę staliśmy w milczeniu, patrząc na kupkę czarnych piór, które zostały po Kazacu.
– I ja ruszam w drogę. – Muza pierwsza otrząsnęła się z zamyślenia. – Skoro kończysz karierę pisarską, to nie mam tu nic więcej do roboty. Zgarnę premię za ciebie i wezmę dłuższy urlop. Może też wyjadę na jakieś wyspy?
– A potem następny klient? – spytałem z uśmiechem.
– Wiesz, jak to jest z dzisiejszą sztuką, business is business. Oby mój kolejny podopieczny nie wylądował pod mostem jak tamci dwaj…
– Mówiłaś, że był tylko jeden!
Muza machnęła lekceważąco ręką, po czym rozpłynęła się w powietrzu.
Wreszcie mogę odpocząć, pomyślałem, emeryturę czas zacząć.
Z jakiegoś powodu ta myśl nie wzbudziła mojego entuzjazmu. Dziwne, czyż nie tego chciałem przez cały czas? Nie musieć już więcej pracować, pisać. To wszystko się skończyło, mogłem leniuchować do końca życia.
Podniosłem jedno z piór, które zostały po Kazacu, a następnie usiadłem w ulubionym fotelu. Nic nie musiałem.
Epilog
Muza, nim wybrała się na zasłużone wakacje, postanowiła jeszcze odwiedzić ostatnią konferencję organizowaną przez Autora.
Jako że jej umowa wygasła, mogła wreszcie zrezygnować z wyglądu rudej dziesięciolatki i wrócić do swej dorosłej formy, lecz odkryła, że po tylu latach przerwy, czuje się nieswojo w tej postaci. Do tego nie mogła znaleźć w szafie żadnych pasujących ubrań. Po krótkich, acz bolesnych, próbach wciśnięcia na stopy małych butków, skapitulowała i na powrót transformowała się w dziecko.
Wiedziała, że na konferencję przybędzie dużo ludzi, ale nie spodziewała się ujrzeć takiego tłumu. Organizatorzy musieli pospiesznie wyburzyć parę ścian w budynku, aby wszyscy mieli szansę się pomieścić. Tradycyjnie dostrzegła wśród przybyłych dziennikarzy, polityków i pisarzy – za to zupełnie zaskoczył ją widok grupy kajakarzy oraz Indian z plemienia Jiwaro.
– Co pan teraz zamierza? – Usłyszała pytanie jednego z dziennikarzy, gdy w końcu dopchała się pod pozłacany podest, na którym stał Autor.
„Wyjadę na Karaiby, gdzie będę spijał kolorowe drinki i obłapiał piękne kobiety, wygrzewając się w ciepłych promieniach słońca”.
Taką odpowiedź spodziewała się usłyszeć.
Ale Autor milczał.
Spuścił głowę i przyjrzał się trzymanemu w rękach przedmiotowi. Przez chwilę sądziła, że jest to jego stare pióro, którym podpisywał książki, ale przypomniała sobie, że złamał je po skończeniu trylogii.
Wytężyła wzrok. Z zaskoczeniem stwierdziła, że była to jakaś tandeta z marketu.
Autor omiótł zebranych spojrzeniem. W pewnym momencie zatrzymał wzrok na Muzie i uśmiechnął się chytrze.
Dopiero po paru sekundach dotarło do niej, że to niemożliwe. Nie mógł jej widzieć, umowa wygasła. Prawda?
– Teraz – podjął Autor, dalej wpatrując się w Muzę – zamierzam rozpocząć pracę nad moją nową powieścią.
I urlop szlag trafił, pomyślała, wyszczerzając zęby.