– Njogu! Nie śpij! – Pani Mathenge głośno klasnęła w dłonie tuż przed małym kenijskim nosem.
– Nie spałem, ja tylko… zapamiętywałem rymowankę! Head and shoulders… – Schwytany na gorącym uczynku śpioch, w próbie improwizacji złapał się za pokrytą wełnistymi włosami głowę.
– Przecież angielski już dawno się skończył – odparła z rozbawieniem nauczycielka. – Teraz uczymy się matematyki.
Z trzech tuzinów, obłych jak małe banany w czekoladzie, dziecięcych ust dobył się wtórujący pani Mathenge śmiech. Njogu poczuł, jak policzki robią mu się gorące.
– Skoro raczyłeś już się obudzić, to chodź do tablicy – zaproponowała wychowawczyni.
Onieśmielony chłopiec podniósł się bez zapału, wycierając łokciami nieheblowany blat. Siedział przy ścianie, więc musiał przecisnąć się pomiędzy trzema kolegami z ławki. Towarzysze chichotali, a na tablicy rzędy liczb ciągnęły się niczym jadowita mamba. Njogu poczuł, jak instynktownie kurczy się w swoim za dużym, bordowym swetrze-mundurku. Wytarł w niego spocone dłonie i w milczeniu wysłuchał wyroku.
– Pomożesz nam rozwiązać to zadanie? – spytała pani Mathenge.
Njogu niepewnie pokręcił głową. Usta wychowawczyni ułożyły się w bezkompromisowy uśmiech:
– W takim razie siadaj. Zostaniesz po lekcjach.
Nie żywił urazy do Pani Mathenge. Wstydził się przyznać do tego przed kolegami, ale lubił, gdy po ostatnim dzwonku siadała z nim w ławce i wszystko tłumaczyła. Cierpliwością przypominała mamę Njogu, a do tego była ładna i bardzo mądra. Nie raz już chciał jej zaimponować wiedzą, lecz niełatwo było przygotować się do lekcji, gdy kozy biegały pod nogami, a starsi bracia ćwiczyli grę na skórzanych bębnach. Poza tym był zmęczony długą drogą ze szkoły, skąd oprócz tornistra taszczył jeszcze kanister z wodą…
Kanister! Njogu zapomniał napełnić kanister. Szybko pobiegł z powrotem do miasteczka, żeby zaczerpnąć wody ze studni. Sapiąc przy ręcznej pompie, nie wierzył we własne roztargnienie.
Gdy wracał do domu, niebo nad sawanną rumieniło się już barwą lilii impala. Słońce leniwie osuwało się w Wielką Dolinę Ryftową. Ostatnimi pieszczotami palców lewej ręki gładziło wierzchołek góry Kenia, a prawą muskało skrzydła odrzutowców krążących pośród odległych obłoków jak czczone ibisy, ponad płytą portu lotniczego Jomo Kenyatty.
Mały Njogu zatrzymał się, nasłuchując. Afrykański instynkt na dobre zadomowił się w jego sercu. Nie na darmo każdego dnia przemierzał sawannę. Niejednokrotnie przyszło mu już uciekać przed słoniami i wypatrywać żmij, posykujących zdradliwe tam, gdzie dywan traw przykrywał krańce ścieżki. Tym razem chłopiec odetchnął z ulgą. Długouche stworzenie wpatrujące się w niego parą oczu brązowych jak dwa korale z dymnego kwarcu, nie było drapieżnikiem. Było zającem. Przez moment mierzyli się wzrokiem. Njogu zdziwił się, że zając pozwolił sobie przykicnąć ufnie, zupełnie nie okazując lęku. W powietrzu wciąż unosił się równikowy skwar. Pytanie przyszło bez namysłu.
– Może chce ci się pić, futrzaku?
Naturalnie, zając nie odpowiedział. Zamiast tego doskoczył jeszcze bliżej. Chłopiec zrzucił plecak. Położył kanister na przydrożnym głazie. Zachlupotało. Nalał wody w miejsce, gdzie bazalt formował naturalną misę. Zwierzak cały czas przyglądał się uważnie. Głaz sięgał chłopcu do pasa, ale bury zając w zestawieniu z kamienną bryłą sprawiał wrażenie filigranowego.
– Jeśli chce ci się pić, czemu nie podskoczysz? Jesteś skoczkiem, prawda? No to skacz. No dawaj!
Choć wiedział, że zwierzę go nie rozumie, Njogu poczuł zagadkowe emocje. Był najmłodszym dzieckiem w rodzinnym domu. Bracia i siostry nigdy nie traktowali go poważnie i kiedy tylko mogli, płatali prześmiewcze figle. Rodzice okazywali troskę, ale nie ufali jego zaradności, bo był najmniejszy. Jak się okazało, na sawannie byli mniejsi od niego.
– Odrobina wysiłku i zobaczysz rezultat – powiedział zadowolony z siebie Njogu, z pamięci naśladując panią Mathenge. Słodko było poczuć smak władzy. Choćby przez moment, choćby nad zającem.
W odpowiedzi otrzymał spojrzenie oczu z dymnego kwarcu, tak przenikliwe, że aż się wzdrygnął. Wtedy długouch błyskawicznie ruszył przed siebie i wybił się w powietrze. Pazurki zaskrobały o kamień. Udało się. Krótki, puszysty omyk lekko plusnął w wodę. Skoczek otrząsnął się i przywarł do niej językiem. Njogu obserwował szybko poruszający się pyszczek gaszącego pragnienie zająca.
– Dobry skok – pochwalił zwierzaka i nalał mu jeszcze nieco wody z kanistra. – Wiedziałem, że dasz radę.
Kiedy niespodziwany towarzysz przestał pić, chłopiec ściągnął go na ziemię. Potem chwycił swoje rzeczy i pobiegł prosto do domu, więcej nie zatrzymując się po drodze.
– Długo cię nie było, synku – oznajmiła mama Njogu, kręcąc głową z dezaprobatą.
– Przepraszam. – Kenijski smyk potrudził się nad swoim najbardziej niewinnym uśmiechem. – Musiałem… napoić zająca.
– Napoić zająca? – Niedowierzanie odmalowało się w tonie kobiety na tyle wyraźnie, że Njogu sam się zdziwił, że mógł coś takiego powiedzieć.
– No tak… na sawannie.
Mama westchnęła. Potem powiedziała:
– Nic złego w tym, że masz dobre serce, synku. Ale na drugi raz pozwól zającom troszczyć się o zające, a sam dbaj o własną rodzinę, dobrze? Zając nie upierze ci spodni, prawda? A ja potrzebuję do tego wody.
Njogu wiedział o tym. Pewnego dnia powziął postanowienie, że zostanie geologiem. Będzie jeździć po kraju, szukać wody w ziemi i wiercić głębokie studnie – tak żeby już żadnej mamie jej nie zabrakło. Potem, co prawda, zmienił zdanie i zechciał zostać piekarzem, bo słodkie placki były takie smaczne… No i lotnikiem. I prezydentem. Szybko zapomniał, co znaczy słowo “geolog”, bo Pani Mathenge mówiła o tym tylko jeden raz. Aż czoło zmarszczył, próbując sobie przypomnieć, ale mama zdecydowanym ruchem zaprowadziła go na kolację.
Gdy wszedł do chaty, usłyszał chichot rodzeństwa. Ze strony braci dobiegły drwiące pytania:
– Co tak późno? Polowałeś dziś na sawannie, braciszku? Gdzie zdobycz? Złapałeś guźca? Antylopę? A może chociaż zająca?
– To zając upolował Njogu! – zawołała któraś z podsłuchujących sióstr.
– Już starczy, dzieci! – uspokoiła ich matka, a ojciec kiwnięciem głowy dał znać, że najwyższa pora na rodzinną wieczerzę. Njogu nie odpowiedział na zaczepki rodzeństwa, bo myśli zaprzątnęło mu jedzenie. Wszędzie poznałby delikatną woń gotującej się mąki kukurydzianej, z której mama przyrządzała gęste ugali. Czuł, jak ślina pokrywa mu niecierpliwiący się język. Metalowe miski z brzękiem krążyły z rąk do rąk, napełniając się kawałkami plastycznej, białej masy i bukiecikami smażonego jarmużu. Pomodlili się krótko i radośnie zanurzyli czarne dłonie w kukurydzianej bieli, chwytając nią paski zieleni.
– Dobre jedzenie, prawda dzieci? Dziękujcie mamie. – Talerz taty zawsze opróżniał się najszybciej. Potomstwo, wciąż przeżuwając, kiwało głowami w stronę żywicielki. – Niech wam Bóg błogosławi, dzieci. Niech da wam siłę na kolejny dzień pracy – ciągnął ojciec.
Byli rolniczą rodziną, a w ostatnich latach coraz trudniej było uzyskać z suchej afrykańskiej ziemi dorodne plony.
– Nie zapominaj o naszym Njogu – powiedziała mama.
– Przecież Njogu w szkole też pracuje. Nad ocenami. Prawda, Njogu? Chodź, synku. – Ojciec zwrócił się wprost do beniaminka. – Weź moje ojcowskie błogosławieństwo. Żeby Bóg strzegł cię, gdy będziesz szedł do szkoły i kiedy będziesz wracał.
– I żebyś nie zbaczał z drogi – dodała uroczyście mama.
Nikt nie chichotał. Słowa rodziców miały potężną moc.
Słońce mogło sobie pozwolić na większa opieszałość niż rodzina Njogu. Pani Noc nie zdążyła jeszcze ogrzać czarnych stóp ognistą poświatą poranka, a oni już krzątali się jak pszczoły w ulu. Chłopiec przemył twarz lodowatą wodą. Szybko zjadł swoją porcję śniadania, czyli resztek z kolacji. Z dozą dumy przywdział bordowy mundur, ziewając, gdy go naciągał przez głowę. Tata był już w polu. Mama jeszcze dawała dzieciom uśmiech na drugie śniadanie.
Zawsze zaczynał wyprawę do szkoły od wspinaczki na wzgórze, z którego roztaczał się widok na połacie sawanny. Lampa porannego słońca płonęła już nad Kenią i wzniesienie stawało się cennym punktem obserwacyjnym. Stamtąd widział, czy na ścieżkę nie nadciągnęły słonie. Z jakiegoś powodu olbrzymy nie pałały miłością do mundurków i tornistrów. Bliskie spotkanie z szaroskórym olbrzymem mogło być fatalne w skutkach.
– Czysto. Ruszam – zaraportował i zakomenderował sam sobie.
Czasem maszerował szybko, ale zwykle zaczynał już biegnąc truchtem. Żeby zyskać na czasie i otrzeźwić niedobudzone ciało. Gimnastykował palce prawej ręki, próbując utrzymać jednocześnie kanister na wodę i ramiączko plecaka, tak by książki nie uderzały o siebie okładkami. Mijał znajome drogowskazy. Baobab ze złamaną gałęzią. Kamień w kształcie pyska hipopotama. Szkielet. Zawsze wydawało mu się, że należał do zebry. Dawno temu żarłoczne owady ogryzły go z ostatnich drobinek mięsa, pozostawiając tylko białe paski żeber.
Na wysokości misowatego głazu, jak dzień wcześniej, natknął się na swojego niedawnego znajomego.
– Zając! – krzyknął wesoło Njogu.
W odpowiedzi, skoczek zastrzygł uszami.
– Teraz nie mam wody. – Chłopiec pokazał zwierzakowi pusty kanister i wzruszył ramionami. – Ani czasu! Nie mogę się spóźnić do szkoły, bo Pani Mathenge jeszcze raz każe mi zostać po lekcjach i wszyscy znowu będą się śmiać.
Zając pokiwał głową ze zrozumieniem, poruszając przy tym energicznie wąsami. Znienacka wykonał jednak salto w tył. Njogu szeroko otworzył usta, pod wrażeniem wywartym przez akrobacje długoucha. Tymczasem zając odkicał w kierunku drzewa, po drodze łamiąc kilka praw fizyki i dwie suche gałązki. To wystarczyło, aby uczeń na moment zapomniał o szkole. Jego zdziwienie na widok niecodziennych popisów zwierzaka ustąpiło większemu zaskoczeniu:
– Skąd się tu wzięło drzewo?!
Nie pamiętał go. A przecież tak dorodnej, rozłożystej akacji nie widział jeszcze nigdy. Gęsta zasłona listków formowała się na kształt parasola ponad pazurami kolczastych gałęzi. Tu i ówdzie konary złociły się żywicznymi kroplami gumy arabskiej. Niżej gruby pień wił się na podobieństwo węża aż do korzeni, rozchodzących się promieniście po laterytowym podłożu. Drzewo rzucało przyjemny cień na czerwonawą ziemię, a w powietrzu czuć było zapach kory.
Zając powiódł chłopca wokół akacji, ukazując mu drzwi w korzeniach.
Oczywiście nie co dzień widuje się drzewo, które ma drzwi. Tym bardziej tak nietypowe. Ich płytę wykonano z jednego kawałka drewna. Materiał nie pochodził z żadnej znanej Njogu rośliny – był barwny, w bardzo jaskrawych odcieniach błękitu, seledynu, fioletu i pomarańczy. Zdobienia, w tradycyjnym afrykańskim stylu, koncentrowały się na reliefie przedstawiającym profile trzech skaczących zajęcy. Zwierzęta układały się w trójkąt, a ich imponujące uszy stykały się w środkowej części rzeźby. Snycerskie dzieło okalały wyobrażenia podwójnych siekaczy.
Dziecięca ciekawość nie dała się poskromić. Klamka w kształcie zajęczej łapy wyginała się zachęcająco. Drzwi (a dorośli z pewnością nazwaliby je drzwiczkami) sięgały chłopcu do szyi, więc Njogu aby wejść musiał się głęboko ukłonić. Tak też uczynił. Zawiasy były drewniane i przy otwieraniu zaskrzypiały łagodnie. W dół, pod akację, wiodły schody z żywych korzeni. Ze środka sączyło się niebieskawe światło, ukazujące kraniec owalnego pomieszczenia. Ledwie skończyły się schody, rozległ się głos.
– Witaj w moich skromnych progach, Njogu z plemienia Kikuyu. – Długouch przemówił z tembrem, przywodzącym na myśl starego dżezmena. Chłopiec obrócił się i ujrzał, że zając zrobił się większy i przybrał wyprostowaną, niby-ludzką postawę.
– Ty… mówisz?
– Czasem nawet śpiewam. – Głos gospodarza zabrzmiał poważnie, ale Njogu poczuł, że czai się w nim wybuch zwierzęcego śmiechu.
– A… jak to się stało, że już nie wyglądasz jak zając?
– Zapewniam cię, Njogu, że dalej wyglądam jak zając. Musiałem po prostu rozprostować kości. Gdybyś cały dzień ciężko kicał, zrozumiałbyś o czym mówię.
Chłopiec rozejrzał się. Ściany owalnego pomieszczenia były oplecione gęsto rosnącymi korzeniami, które przypominały wypukłą boazerię, a miejscami wyściełane trzciną. Sufit porastały bioluminescencyjne grzybki. W świetle ich kapelusików można było dostrzec otwory doprowadzające świeże powietrze, dzięki którym w pomieszczeniu nie panował zaduch. W głębi rozpoczynał się korytarz. Njogu pokiwał głową z uznaniem dla przemyślności kryjówki, a z braku lepszych wyrazów uznania zapytał tylko:
– To twoja nora?
– Nora? – Tym razem zając roześmiał się tubalnie. – Nie jestem królikiem, chłopcze. To nie nora, tylko zajęcze siedliszcze, siedziba rodu Gakere. Ja jestem pan Gakere, a ze mną żyje pani Gakere i gromadka długouchych kociąt. Z wielką chęcią opowiem ci o nich tę czy inną wesołą historię. Tymczasem… twe pytania, drogi Njogu są liczne jak cętki na szyi żyrafy. Zadzieram pyszczek w górę i końca nie widać… Ja oczywiście mam czas, całe mnóstwo i tyle, ile zapragnę. Jestem afrykańskim zającem, a nie jakimś znerwicowanym, białym królikiem. Odmierzam sobie czas zachodami słońca i pragnieniami serca… – Zrobił pauzę i dokończył głosem karykaturalnie przejętym: – Natomiast ty śpieszysz się przecież do szkoły, drogi chłopcze, czy nie tak?!
– O rety! – jęknął Njogu. – No w zasadzie, to tak. Dziękuję za pokazanie siedliszcza, panie Gakere, muszę biec!
Był już na schodach, gdy gospodarz zaproponował:
– Chyba, że zdecydujesz się na drogę na skróty.
– Na skróty?
– W dół tamtego korytarza. Gwarantuję ci, że możesz być w szkole szybciej, niż idąc codzienną trasą. Ostrzegam cię jednak, że z tej drogi odwrotu nie będzie!
Njogu skupił się i pomyślał. Rodzice nieraz mówili, żeby nie ufać nieznajomym ludziom i uważać na dzikie zwierzęta. Nigdy nie powiedzieli, żeby nie ufać dzikim zwierzętom…
Zając i chłopiec ruszyli korytarzem.
– Więc mieszka tu pańska rodzina? Nie wiedziałem, że zające żyją w stadach.
– Tak, tak, zaraz ich poznasz. Generalnie, Njogu, to zające są samotnikami. I ja też lubię mieć własną przestrzeń. Ale przecież nie zostawiłbym swoich dzieci na pastwę losu. Wydaje mi się to takie… niezajęcze. A ich matka to już na pewno by zajęczała za nimi. Przy okazji, nie chciałbyś sprzedać mi swojego kanistra? Przydałby mi się.
– Nie mogę. Potrzebuję go… To pana napoiłem wczoraj wodą, prawda?
– Nie. To był mój syn. Zając Arnebe.
Za zakrętem korytarza, w pomieszczeniu o kształcie kalebasy, przyozdobionym drewnianymi maskami zwierząt, harcował tuzin zajęcy i jeszcze pięć. Futrzaki boksowały się, stojąc na tylnych nogach, skakały po ścianach, a uszy latały im jak łopaty helikopterów.
– O, tam kica Arnebe – dodał pan Gakere, wskazując łapą na bezkształtne kłębowisko.
– Gdzieś ty był, bury zającu?! – zawołał kobiecy głos pełen emocji. Pani Gakere miała naszyjnik z muszelek i parę uroczych uszu przypudrowanych ochrą.
– Twoim pierwszym zadaniem będzie pomoc pani Gakere – oznajmił szybko gospodarz.
– Ale co ze szkołą?!
– Powodzenia, chłopcze!
Wiele można było zarzucić panu Gakere, ale powolnych nóg z pewnością nie.
– No to pięknie! – jęknęła zajęczyca. – Następny do menażerii.
– Słucham? – Chłopiec nie mógł ukryć zakłopotania.
– Jak się nazywasz, młody człowieku?
– Njogu.
– No to posłuchaj, Njogu. Mam na głowie stado wariujących zajęcy, a ich ojciec jak zwykle gdzieś kicnął. Połowa z nich ma iść za nim, bo obiecał zabrać je na wycieczkę. Druga połowa ma zostać ze mną i powybierać korzonki z korytarzy do naszej spiżarni. Nie, lepiej niech jedna trzecia z tej drugiej połowy posprząta ten kipisz. Wszystko jasne?
Młody Kenijczyk w rozpaczy złapał się za głowę. Nawet pani Mathenge nie wymyślała takich trudnych zadań z matmy. Siedemnaście na pół?! A potem jeszcze coś… Tymczasem zajączki zdążyły zmęczyć się gonitwą i jeden z nich podkicnął bliżej.
– Njogu?
– Arnebe? – zapytał nieśmiało chłopiec.
– To ja. Słuchaj, bracie, jeśli chcesz rozwiązać problem zajęcy, to musisz kombinować jak zając, ze sprytem.
Arnebe zdjął ze ściany maskę długoucha i podał ją chłopcu.
– Ale ja nie chcę się zmienić w zająca! – zaprotestował Njogu.
– Nie bój się. Maski zwierząt to zajęcza magia. Na ciebie i tak nie zadziała. Masz tylko użyć wyobraźni. Czasem największym czarem jest zmiana sposobu myślenia.
Njogu założył drewnianą maskę i odetchnął z ulgą, że nie wyrosło mu futro ani przedłużone siekacze.
– No to jeszcze raz – powiedział sam sobie. – Jest nas tu raz, dwa, trzy… Osiemnaście zajęcy. Osiemnaście na dwa, to dziewięć. A teraz dziewięć na trzy. Trzy. Pani Gakere! Już mam rozwiązanie!
Oczywiście Njogu nie był zachwycony, gdy okazało się, że ma być jednym z trzech sprzątających bałagan po wariujących zającach. Ściągnięcie maski nie pomogło, rachunek musiał się zgadzać. Arnebe okazał się jednak dobrym kolegą i zaoferował, że posprząta podwójnie, aby chłopiec mógł zdążyć na czas do szkoły. Pokazał mu też, jak iść dalej.
– Dlaczego wasz tata nie powiedział mi, że będę musiał wykonywać jakieś zadania? – chłopiec zapytał z wyrzutem.
– Przecież tata jest przecherą, lubi płatać figle! – Usłyszawszy te słowa, Njogu zmarszczył nos, bo nie lubił padać ofiarą cudzych żartów. – Ale lubi też sprawdzać ludzi i zwierzęta.
– Myślałem, że chce mi pomóc.
– A ty chciałeś mi pomóc, gdy dzieliłeś się wodą?
– No pewnie.
– To czemu kazałeś mi skakać?
Njogu nie wiedział, co odpowiedzieć.
– Na końcu tamtego korytarza mieszka nasz dozorca, pan Płaskoryjec. Daj mu garść robaków, to zaprowadzi cię do wyjścia – powiedział na koniec Arnebe, i pomachał uszami na pożegnanie.
Njogu przez kilka minut szedł korytarzem, który robił się węższy i węższy, tak że wkrótce przyszło mu iść krokiem bocznym dostawnym. Chłopiec wciągał brzuch, a i tak ocierał się o ściany. Na szczęście korzenie akacji ustąpiły miejsca kamieniom, bo inaczej szkolny mundurek upaprałby się do cna ziemistym brudem. W końcu zwężenie wypluło Njogu do szerokiej sali. Na przeciwległym końcu zamajaczyło coś białego. Zbliżył się i dostrzegł świniokształtny szkielet z charakterystycznymi kłami. Nerwowo przełknął ślinę, gdy pomyślał, że to właśnie mógł być pan Płaskoryjec, jak wskazywało imię – guziec, czyli taka świnia z Afryki. Od strony korytarza, z którego Njogu dopiero co wyszedł, zabrzmiał potężny głos:
– Nie przyglądaj się kościom, człowieczku. Tutaj już wszystko zjedzone!
W niebieskawym świetle, bliżej niż kiedykolwiek w życiu, Njogu zobaczył lwa. Masywnego, przerażającego… I ewidentnie łysawego. Choć nie było wątpliwości, że rozmawia z nim samiec, zamiast imponującej grzywy drapieżnik miał ledwie rozczochrane bokobrody.
– No co się gapisz?! – ryknął zwierz.
– Prze… przepraszam – wydukał Njogu.
– Nie widziałeś gdzieś zająca Gakere?
Chłopiec tylko pokiwał głową, bo lęk ścisnął mu gardło.
– Powiedział, że mi pomoże. Dopadłem go na powierzchni i już-już miałem go pożreć, kiedy ten chytry, długouchy futrzak powiedział, że zna sposób na poradzenie sobie z brakiem włosów na głowie. – Zastraszający ton wielkiego kota ustąpił miejsca zmartwionemu. – Zrozum, człowieczku, ja nie mogę być łysy! Słyszę ze plecami, jak złośliwe małpy się ze mnie śmieją, a słonie trąbią, kiedy przechodzę. Jestem pośmiewiskiem sawanny. Lwem bez grzywy! Mufasa tak nie wyglądał!
– Ale…
– Ale co?! – ryknął bezgrzywy.
– Nie jesteś przypadkiem lwem z Tsavo?
– Jestem, a czemu pytasz?
– Bo przecież lwy z Tsavo są najgroźniejszymi lwami na świecie. Wszyscy się was boją, a brak grzywy to wasz znak rozpoznawczy.
– Nikt mi tego nigdy nie mówił – oznajmił podejrzliwie drapieżnik.
– Bo nikt nie odważyłby się gawędzić z lwem z Tsavo!
– A co ze wszystkimi zwierzętami, które się ze mnie śmieją?!
– A skąd wiesz, że śmieją się właśnie z ciebie? Czy zaczynają się śmiać, jak cię widzą, albo milkną gwałtownie, kiedy się pojawiasz?
– Nie, mam wrażenie że śmieją się cały czas. Zwłaszcza małpy.
– No to nie śmieją się z ciebie. Zaufaj mi, wiem coś o tym.
– Skąd? Przecież nie jesteś łysy – Podejrzenie nie opuszczało lwa.
– Jestem najmłodszym dzieckiem w domu, a w szkole zasypiam na lekcjach. Śmieją się ze mnie i zaczepiają.
– Ale masz wszystkie włosy…
– Myślę, lwie, że twój problem polega na tym, że myślisz tylko o swojej głowie. Spróbuj dowiedzieć się z czego śmieje się sawanna, a założę się, że wcale nie z ciebie. Czasem największym czarem… jest zmiana sposobu myślenia.
– Jeżeli kłamiesz, to cię pożrę, człowieczku, przysięgam!
Rozmowa o wyśmiewaniu się natchnęła Njogu duchem dumy i sprzeciwu, i odparł dzielnie:
– Nie kłamię.
– Doskonale. A wiesz, jak stąd wyjść? Czuję, że zając Gakere się tu nie pojawi.
– Ten guziec miał znać drogę.
Lew beknął głośno i zażartował okrutnie:
– Chyba chciał coś powiedzieć, ale nie zrozumiałem.
Njogu pokręcił głową z zażenowaniem.
– Ja też muszę się stąd wydostać. Zaraz zacznie się pierwsza lekcja!
– W takim razie chodźmy tym korytarzem, bo tamten, którym się tu ześlizgnąłem jest zbyt stromy, żeby nim iść pod górę.
Nowe przejście było szerokie, ale nieoświetlone. Njogu trzymał się zimnej ściany, aby nie zabłądzić, ale w pewnym momencie stracił grunt pod nogami i zjechał po kamiennej pochylni. Za sobą słyszał jeszcze wołanie lwa, ale drapieżnik i tak nie zmieściłby się w dziurze, w którą on właśnie wpadł. W powietrzu jaskini uderzyła go fala chłodu i wilgoci. Zatrzymując się, Njogu uderzył o coś twardego.
W mroku rozległ się rozgniewany głos, powolnie wymawiający każde słowo:
– Co to ma znaczyć?
– Przepraszam. Ja tylko spadałem. Jestem Njogu, z wioski na górze, a ty?
– Jestem żółwiem, z rodziny żółwi lamparcich.
– Miło cię poznać, żółwiu. Co tutaj robisz?
– Kryję się przed światem – oznajmił niechętnie żółw. – Pomyślałem, że w tym paskudnym miejscu nikt mnie nie znajdzie.
– Dlaczego się kryjesz?
– Bo wstydzę się, że nie udało mi się uciec z domu.
– Ale przecież ty nosisz swój dom na plecach!?
– I właśnie dlatego trudno mi było z niego uciec – przyznał smutno żółw.
– A czemu w ogóle miałbyś uciekać?
– Trudno mi się pogodzić z tym, że jestem najbrzydszym i najgłupszym zwierzęciem, które w nim mieszka.
Njogu zamyślił się przez moment i odrzekł:
– Ale przecież ty jesteś najpiękniejszym i najmądrzejszym zwierzęciem w swoim domu!
Żółw myślał trochę wolniej, ale w końcu odparł z wyrazem ulgi w głosie:
– Chyba masz rację!
– W takim razie możesz przestać się ukrywać, a przy okazji pokazać mi, jak stąd wyjść? Bardzo się śpieszę do szkoły.
– Najszybciej byłoby podziemną rzeką, która przepływa przez tę jaskinię.
– Mogło by się udać. Może się położysz na plecach, to popłyniemy na twoim domku?
– To nie jest żaden domek, tylko karapaks.
– Przecież sam mówiłeś, że chciałeś uciec z domu…
– A zrozumiałbyś, gdybym powiedział, że chcę uciec z karapaksu? Nie? Tak myślałem. Skoro nawet nie wiesz, że żółwie lamparcie nie potrafią pływać… – Żółw znów się oburzył.
– No to co zrobimy?
– Weźmiesz mnie na plecy, jakoś ci pomogę wiosłując łapami…
– Lepiej weź moje podręczniki. Nie mogę ich zmoczyć.
Chłopiec wyszedł na powierzchnię z żółwiem na plecach, wdrapując się po drabince starej, zapomnianej studni. Otwór zarósł krzewami i trzeba było wyczołgiwać się na zewnątrz.
– Powodzenia w szkole, chłopcze! – zdążył krzyknąć żółw.
Njogu, cały mokry, ale pełen dumy, że udało mu się nie zmoczyć podręczników, wkroczył do klasy tuż przed pierwszym dzwonkiem. Klasa wybuchnęła chichotem. Chłopiec popatrzył na inne dzieci i sam ryknął śmiechem. Po wszystkim, co go spotkało, nie umiał już martwić się swoimi starymi problemami. Nie mógł przestać się śmiać i nie zauważył, że klasa już umilkła, a za plecami stanęła Pani Mathenge z dziennikiem.
– No, Njogu. Dziś chyba przeszedłeś samego siebie. Ale dobrze się składa. Przygotowałam dla ciebie interesujące zadanie z matematyki.
Gdy Njogu pokonał swym intelektem białego węża równań i pozostawił go martwego na czarnej płycie tablicy, pani Mathenge spytała:
– Powiesz nam, jak udało ci się tak szybko rozwiązać to zadanie?
– To proste. Pamiętałem o właściwej kolejności działań – roześmiał się Njogu.
Nauczycielka odprowadziła go do ławki i powiedziała ciszej, głosem pełnym życzliwej wesołości:
– Nie wiem, czemu jesteś cały mokry, ale jeśli będzie ci to pomagać w nauce, chyba nie mam nic przeciwko. Co ci się stało?
– Przeszedłem przez drzwi w korzeniach akacji i znalazłem drogę z powrotem.
Wychowawczyni pokręciła głową, śmiejąc się.
– Zwariowany dzieciak – szepnęła pod nosem, a Njogu uśmiechnął się tak szeroko, że mógłby połknąć banana w poprzek.
Na drugi dzień, po drzewie akacji nie było śladu. Przy głazie w kształcie misy bury zając porozumiewawczo mrugnął do czarnego ucznia w bordowym mundurku. Chłopiec puścił się biegiem prosto do szkoły i nie spoglądał wstecz.
Gdynia-Mińsk, kwiecień 2016