Mrugnięciem oka zamykam plik filmu. Choć pobrałem go z pamięci wewnętrznej, to i tak dopadły mnie lokalne reklamy audioodtwarzacza. Takie czasy.
– Czemu jesteś smutny Abdullahu?
– Ostatnio ożeniłem się po raz czwarty.
– To powód do radości, a nie smutku.
– Owszem, ale jedna ze starszych żon zrobiła się przez to nieposłuszna.
– Oddal więc ją.
– Szkoda by było, to całkiem dobra żona, urodziła mi już czterech synów.
– W takim razie użyj trwałego i skutecznego bata ze skóry hipopotama, limitowana seria z hebanową rękojeścią zdobioną złotym cytatem Koranu ”Kobieta musi być posłuszna mężczyźnie i może być zmuszona do tego biciem” jest dostępna w sklepie internetowym u Kamala.
– Przyjacielu dziękuje za radę.
– Jeśli złożysz zamówienie w przeciągu najbliższych pięciu minut gratis otrzymasz pokrowiec na bat.
Zawsze przed akcją oglądam stareńkiego „Łowcę androidów”. Mam taki prywatny przesąd. Tylko raz sobie odpuściłem i skończyłem ze spalonym implantem deku, przestrzelonymi płucami i urwanymi czterema palcami lewej ręki. Na szczęście łapiduchy je zrekonstruowały. Nauczyłem się wtedy, by nigdy niepotrzebnie nie kusić losu.
Książka będąca podstawą nakręcenia tego filmu powstała prawie sto lat temu. Kiedyś poruszała podobno ważne dylematy moralne, dziś bawi. W każdym razie w konfrontacji ze światem jaki mnie otacza. Miało być miasto, masa, maszyna, i jest, tylko trochę inaczej. W mieście powinien panować mrok, padać deszcz, a brud moralny mieszać się brudem ulicznym. Dziś nad al Molenbeek świeci słońce. Ulice błyszczą radosną pstrokacizną. Przewijają się po nich tabuny ludzi, handlujących, krzyczących, dążących do pracy, na zakupy, do kafejki, albo do domu. Prawowierne muzułmanki poruszają się po nich w zlecanych przez imamów cybernikabach. Wygląda to jak przerośnięte jajo pokryte odbijająca promienie słoneczne lustrzaną materią. W zależności od fantazji właścicielki mają one różne odcienie i co najmniej kilka systemów zabezpieczających przed elektronicznym skanowaniem osłony. Za nimi kroczą służące ubrane w staroświeckie luźne burki i zakrywające twarze hełmy, nieco podobne od tych, jakie nosili imperialni szturmowcy z filmów o gwiezdnych wojnach. Najpewniej nie są nawet muzułmankami ale dekret kalifa nakazuje wszystkim kobietom między Łabą a Pirenejami noszenie tego typy strojów. Zdaje się, że to ma ograniczać brud moralny, oczywiście na bisurmańską modłę.
Wystarczyło, że przez chwilę na nie popatrzyłem, a ogólny kanał zajarzył się reklamami. Siatkówkowy holohud opanował szczerbaty brodacz o wyglądzie naciągacza przy pracy, sprzedający „Skaner z łamaczem pola lustrzanego, pozwalający sprawdzić czy w cybernikabie jest twoja żona”. Nagle handlarz znika. Bezwzględny priorytet ma inna informacja. Muezin wzywa do rozpoczęcia modlitwy. Ułatwiająca znalezienie Mekki strzałka czerwienią wyświetla się na siatkówce oka. Przeklęty mod. Wszelki ruch pieszy i zmotoryzowany zamiera jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Podobnie jak inni rzucam płaszcz przed siebie. Udaję, iż się modlę. Nie jestem bowiem wyznawcą ichnego proroka. Kim jestem? Nazywam się Błażej Siennicki i służę w siódmej chorągwi Lisowczyków, pułku specjalnego Konfederacji Dwunastu Narodów. W praktyce oznacza to, iż przebywam w tym mieście nielegalnie, muszę się maskować, i jak znam naszego kapelana, nawet za to kiwanie podczas bisurmańskich modłów, dostanę w pokucie ze dwa tuziny elektrobiczy.
Maskowanie wymaga jeszcze jednego, brody. Wygląda ona jak u drwala, co rok żył w lesie i żyletki nie widział. Na szczęście nie musiałem tyle czekać. Wstrzyknięte nanoroboty wyhodowały ją w kilka godzin. Swędzi toto dziadostwo koszmarnie i grzeje jak piec, ale trudno, służba. Modły skończone można ruszać dalej. Holohud lekko śnieżył a na kanał ogólny wskoczyła kolejna reklama. Dwóch brodaczy prowadziło rozmowę.
– Lody w pięciu smakach sprzedaje.
– Czy są z koziego mleka?
– Dały je najpiękniejsze kozy Abdula.
– Te o sierści białej jak obłoki?
– Tak te o złoconych rogach.
Koniec myślenia o pierdołach zaczyna się akcja. W reklamie była zakodowana informacja, który ze scenariuszy realizujemy. Wchodzimy do pałacu najstarszego syna kalifa przez wejście dla dostawców. Każdy z naszej szóstki dźwiga walizki lub pudła z połyskującym logiem Nippon Holo Gardern. Androidy strażnicze oraz pałacowi janczarzy przepuszczają nas bez problemów. Nasz haker wprowadził do ich systemu zakupów, zlecenie na dostawę hologramów ogrodowych.
– Stać! – W naszą stronę kroczy śmieszny człowieczek w garniturze, dzierżący aktówkę.
– O co chodzi? – odpowiada nasz wachmistrz, udający majstra
– Kim jesteście! – znów krzyk.
– A kto pyta?
– Wysoki komisarz Unii do spraw środowiska i gospodarki wodnej. – Można odetchnąć gość jest praktycznie nikim, skoro nie ma nawet tytułu wezyra pomniejszego.
– Jesteśmy przedstawicielami Nippon Holo Gardern na al Molenbeek i prowincję stołeczną Kalifatu. Mamy dostarczyć i zainstalować w pałacowym ogrodzie holograficzne wyświetlacze rajskich motyli.
– Dlaczego nie mam was na liście? – Facecik ku mojemu kompletnemu zdumieniu wyciąga papierowy wydruk.
– Ja tam nie wiem, co to za świstki, jeśli za godzinę nasze hologramy nie będą zainstalowane w ogrodzie, Mehmed się wścieknie. Jak zapewne wiesz dobry człowieku, to najstarszy syn naszego umiłowanego kalifa. Jego gniew będzie wprost proporcjonalny do zajmowanej pozycji. Tak więc sprawdź swoje papierki, a my tymczasem zainstalujemy w ogrodzie holomotyle. – Wachmistrz daje znak ręka byśmy ruszali.
– Nigdzie nie pójdziecie, muszę to wyjaśnić.
– Wyjaśniaj sobie co chcesz i ile chcesz. My ruszamy.
– Straż brać ich!
Janczarzy przy wejściu już jakiś czas chichotali dyskretnie jak pensjonarki przysłuchując się rozmowie, teraz zaś po prostu pokładają się ze śmiechu. Ich dowódca rzuca od niechcenia.
– Idźcie zainstalować te wyświetlacze.
Ogród, zajmuje część parteru i pierwszego piętra pałacu, oszklonym jęzorem wychodzi na zewnątrz. Jest parny i przesiąknięty zapachami egzotycznych kwiatów. Na kanale ogólnym zaczynają królować reklamy sklepów z sadzonkami, nawozów, i narzędzi ogrodniczych. Panie na wysokościach, kiedyż wreszcie będzie można pozbyć się maskowania i włączyć filtry reklam. Na dodatek, ta przeklęta broda natychmiast staje się wilgotna i ciężka. Szybko rozstawiamy sprzęt i uruchamiamy skaner. Nasz cel jest jakieś pięćdziesiąt metrów dalej. Znów pojawia się wysoki komisarz Unii do spraw środowiska i gospodarki wodnej.
– Wasze przyrządy nie spełniają normy środowiskowej EN-12589/EN-685239-B.– To akurat oczywiste. Na terenie Konfederacji i w Imperium Wschodzącego Słońca, te normy nie obowiązują.
– Wyjaśnij panu wszystko. – Wachmistrz wskazuje mnie i uśmiecha się szeroko.
– Kalif, oby żył wiecznie, pozwolił na odstępstwa od tych norm, o ile spełnione są zapisy Koranu – recytuje zapamiętaną formułkę.
– W takim razie muszą mieć stosowne oznaczenia zgodnie z normą KR-EN-98561
– Może przejdziemy do emitera, żeby mógł pan sprawdzić oznaczenia. – Prowadzę komisarza w gęste krzaki poza zasięgiem wzroku eunuchów strzegących dostępu do części ogrodu zajętej przez harem.
– Nie widzę ani emitera, ani dokumentów potwierdzających spełnienie norm unijnych.
– Dogadajmy się jakoś. – Uśmiecham się nieszczerze, sięgając pod płaszcz.
– Mnie nie można przekupić. – Głos nie ma w sobie ani odrobiny determinacji.
– Nie śmiałbym proponować łapówki.
Błyska nóż, potężne pchnięcie, wzmocnione ukrytym po ubraniem zewnętrznym egzoszkieletem przecina szczękę, szatkuje mózg i niszczy dek. Gość jest uciszony, na amen. Wychodzę z zarośli
– I jak?
– Będzie użyźniał glebę.
– Włączaj maskowanie i ruszamy.
– Filtry łączności?
– Można odpalić
Co za ulga, chwilę po odpaleniu filtrów znikają reklamy. Ustawione w ogrodzie emitery hologramów i podczerwieni oszukają ewentualnych strażników. Zhakowane kamery będą odtwarzać obraz z pętli, więc i z tej strony na razie jesteśmy bezpieczni. My zaś dzięki ukrytym po ubraniami lekkim kombinezonom jednostek specjalnych będziemy niewidzialni dla podczerwieni. Powinno to nam dać kilka może nawet kilkanaście dodatkowych sekund. Ruszamy biegiem w stronę haremu, stojących na straży eunuchów, kosimy w biegu z beryli. Drzwi nie mają elektronicznego zamka, więc je wysadzamy. Wpadamy do środka, krótka wymiana ognia ze strażnikami haremu. Łatwizna, oni mają tylko zwykłe pistolety i paralizatory, nic co mogłoby przebić nasze pancerze. Jest i poszukiwany przez nas obiekt, Marysia, kształtna blondynka, córka podkasztelana berlińskiego na dzielnicę Szpandał.
– Dziewczyno, ubierz się. – Wachmistrz wyraźnie się spieszy.
– Chciałabym, ale tu nic innego nie mam. Jesteśmy w haremie, więc jak wszystkie niewolnice musiałam paradować w tych przezroczystych tiulach. Na dodatek boso, bo ten zbok – rzuca nienawistne spojrzenie w stronę syna kalifa – jest fetyszystą. Dobrze, że choć sprzed porwania zostały mi majtki i biustonosz. Inaczej bym świeciła gołym tyłkiem jak tamte. – Ruchem głowy wskazuje uciekające z pomieszczenia kobiety.
– Plecak! – Jędrzej się cośkolwiek zagapił na piękności z haremu. Dopiero teraz podaje kasztelance buty i kombinezon w odpowiednim rozmiarze.
– Niewierne psy, myślicie że uda się wam zabrać z tego pałacu, moją najnowszą zdobycz. – Syn kalifa wyraźnie w nas nie wierzy.
– Panie Bartłomieju, co z nim robimy? – wachmistrz spogląda na kwestarza.
– Zakłady obstawione. Za minutę sprawdzę czy są przelewy.
– Zakłady? – Marysia nie wie o co chodzi.
– Zakładamy się z pewnymi ludźmi, czy on przeżyje najbliższy kwadrans. Jeśli postawią pieniądze na „przeżyje”, strzelamy i pieniądze są nasze.
– A co jeśli obstawią „zginie” lub nic nie obstawią?
– Jak obstawią „zginie”, to zyskamy nie strzelając. Najgorzej, gdy nie ma chętnych na obstawienie, bo nic ponad żołd nie zarobimy.
– Obstawili „przeżyje” – Bartek uśmiecha się promiennie.
– Kasztelanko, z uwagi na swe krzywdy masz pierwszeństwo. – Podaje dziewczynie visa naładowanego pociskami rozpryskowymi.
– Co wy niewierne wieprze wyprawiacie? – Głos Mehmeda drży strachem.
– Mogę? – Oczy Marysi błyszczą podnieceniem.
– Oczywiście.
– Co wy sobie myślicie! Mój ojciec i bracia mnie pomszczą i rozwalą w drobny mak tę waszą Konfederację. – Pada strzał. Włosy jeżą mi się na karku. Chciałbym wierzyć, iż ona nie umie obchodzić się z bronią, i strzelała by posłać bisurmana do diabła, ale spudłowała. Niestety wszystko wskazuje, że świetnie sobie radzi z pistoletem. Potomek kalifa nieludzko wrzeszczy, po tym, jak pocisk go wykastrował. Szczęście, że wachmistrz dbając o nasz słuch szybko dobija go dwoma strzałami.
– Czterech miał braci i wszyscy postawili na „przeżyje”. Nawet kalif, na tę opcję dał sto pięćdziesiąt tysięcy srebrnych dinarów. – Wachmistrz nieco bez sensu przemawia do trupa.
– Panie szefie, z tymi mścicielami może być coś na rzeczy.
– Spam chędożony i tyle.
– W naszą stronę zbliżają się nie tylko pałacowi janczarzy, ale także okoliczne patrole Szariatpolize. Satelita wykrył startujące z koszar Akindżajów, na obrzeżach miasta, szybkie śmigłowce desantowe, oraz ruszające pojazdy Panzerspahisi.
– To nie mściciele. – Rzekł wachmistrz z przekonaniem.
– A niby kto? – Pyta dziewczyna.
– Kalif i synowie jego ślą tu tych bisurmanów, byśmy wiedzę o ich postępku zabrali do grobu. Spadamy, ale to już.
Siatkówkowy holohud migocze czerwonymi ostrzeżeniami. Biegiem pokonujemy kolejne korytarze i klatki schodowe. Jesteśmy na poziomie piwnic. Dzięki pożarowi, który wznieciliśmy, pałacowi strażnicy mają problemy z szybkim zorganizowaniem skutecznej obławy. Co nie znaczy, że ten i ów nie staje na naszej drodze. Strzelam w biegu. Janczar obrywa solidnie. Ranny osuwa się po ścianie, znacząc krwawe ślady, lecz zamiast ostatnimi słowami modlić się do swego proroka, woła „Komm zu mir kameraden”. Dobijam go bagnetem. Nasz cel jest tuż, tuż.
– Karaluchy w korytarze, tryb czaty! – Woła wachmistrz. Rzucamy granaty. Po upadku, wysuwa się z nich sześć metalicznych nóg, dzięki którym pójdą one we wskazane miejsca i zaczekają tam na wroga.
– Punkt, pierwsze drzwi na lewo. – Niepotrzebnie krzyczy Szczepan, przecież widać to na siatkówkowym holohudzie.
– Beryle na podstawy i w tryb auto. – Pada rozkaz wachmistrza.
– Zostawiacie broń? – Kasztelanka jest mocno zdziwiona.
– W tym trybie będą same ostrzeliwać wszystkie cele aż do końca amunicji. – Tłumaczę jej rzeczy oczywiste.
– Wpadamy do dużego pomieszczenia, które kiedyś było piwnicą na wino a teraz robi za skład rupieci ze szczególnym uwzględnieniem starych dywanów.
– Stąd nie ma wyjścia! – Ze strachem zauważa dziewczyna.
– Zaraz je zorganizujemy. – Gdy to mówię ładunek kierunkowy tworzy wyrwę w podłodze.
– Szczepan i Maciek przodem potem kasztelanka i ja, reszta za nami jak tylko skończycie zakładać ładunki, które wysadzą to pomieszczenie. – Wymienieni znikają w dziurze.
– Odbiło wam. – Dziewczyna nieufnie patrzy w głąb otworu.
– Dobrze jest, to świetna droga ewakuacyjna. – Staram się ją uspokoić.
– Nie dość, że Mehmed mnie zhańbił, to wy upokarzacie mnie dalej i każecie pływać w szambie. – Marysia ma łzy w oczach.
– Kasztelanko, technicznie rzecz biorąc, pod nami płynie rzeka, kiedyś zwana Zenne.
– Śmierdzi…
– Bo bisurmani wszystkie brudy z ulic spłukują do kanałów, które prowadzą do rzeki.
– I ja mam w tych śmieciach pływać. Przecież w tej zawiesinie jest wszystko, od ogryzków jabłek, po ciała bandytów zabitych w mafijnych porachunkach.
– Spokojnie, nasze kombinezony są nieprzemakalne. – Zza drzwi dobiega staccato strzałów.
– A dłonie i twarz! To już chyba wolę dać się zabić na korytarzu.
– Kasztelanko, jesteśmy z formacji słynącej z szaleńczej odwagi, a nie głupoty. Tam na dole czekają małże.
– Co?
– Miniaturowe jedno -, góra dwuosobowe pojazdy podwodne.
– Błażej, podyskutujesz z nią w na dole. Beryle za chwilę się wystrzelają. Wiejmy do stu tysięcy deków spalonych! – Wachmistrz krzykiem goni nas do dziury.
Ledwo, ledwo, aleśmy zdążyli. Teraz jeszcze tylko trzy godziny pod wodą, najpierw Zenną potem Skaldą i dotrzemy do morza. Tam czeka na nas okręt podwodny kasztelana szczecińskiego, prywatnie stryja Marysi. Wrócimy nim do domu. Na razie płyniemy w wodzie tak brudnej, że nic nie widać na choćby pół metra do przodu. Steruje więc automatyka. Można się nieco odprężyć i korzystając z ciasnoty poprzytulać się przez te parę godzin do dziewczyny. Koniec końców lisowczyk musi umieć wykorzystać każda okazję do zdobycia prywatnej premii.