Ciało ma zwiędłe, upokorzone odstręczającą nagością. Blade, zniszczone opakowanie na piękny umysł. Uparcie patrzę w jej twarz, zastygłą w wyrazie bolesnej ekscytacji. Ciemne oczy zdają się tunelami do innego świata: rozszerzone źrenice pochłaniają mnie, tak że prawie jestem już po drugiej stronie.
– Nieskalany duch mój – rzęzi powłoka mojej matki, śliniąc się i mlaszcząc, jak przed ucztą bezwstydnych bogów.
– Nieskalany duch mój – powtarzam szeptem, wyciągając drżące ręce ku jej wykrzywionym dłoniom; żółte szpony zaciska na tłustej, szyszynkowej gliście. Półrobot już otwiera zachłannie stalowe szczęki, wyrywa się do pożywienia – mojego mózgu.
– Opuszcza skalane ciało moje.
– Opuszcza skalane ciało moje. – Przejmuję pasożyta niby świętą relikwię. Z wrażenia nogi odmawiają mi posłuszeństwa i upadam na kolana. Robak wije się, wydając intensywny, mechaniczny terkot, zdradzający najwyższe podniecenie. Powłoka mojej siostry ściąga mi kaptur; poraża mnie intensywny dreszcz, spełzający wzdłuż kręgosłupa. Teraz muszę tylko skupić się na historii psychotronów, a potem przyłożyć glistę do karku.
Istoty te powstały na planecie RW931, po jej zderzeniu z kometą zwaną Metalurgiem. Zainicjowane wyładowania i ukształtowane środowisko spowodowały stworzenie skupisk ładunków, które z czasem weszły w skład organicznych robotów. Psychotrony dojrzewały i starzały się niezmiernie długo – nim wyszły ze stadium niemowlęctwa, planeta zdążyła już ustabilizować swoje środowisko i rozkwitnąć. Wszystkie zamieszkujące ją organizmy były biomechaniczne. Drapieżniki prowadziły obserwacje, wypuszczając z głów giętkie peryskopy; gady wysuwały z paszczy zimne, spiczaste języki-skanery. Roślinomechażercy potrafili wydłużać nogi, szyje bądź ogony wielokrotnie, by ochronić się przed atakiem i dosięgnąć pokarmu. Twarde, pokrywające się organiczną rdzą owoce rosły wysoko na rozłożystych drzewach, których gałęzie złożone były z pierścieni. Każdy konar żwawo poruszał swoimi pnączami, tak że nawet zrywanie jabłek stanowiło wyzwanie.
Dzieciństwo psychotronów trwało tysiące lat, w wielkiej szczęśliwości, harmonii i spokoju. Poświęcały czas na zabawę oraz ułatwianie życia mieszkańcom planety. Inne światy znajdowały się poza obszarem zainteresowania opiekunów RW931. Gdy owe istoty dojrzały, obojętność i wynikająca z niej spolegliwość wobec obcych zaczęła zmieniać się w agresję. Zaowocowało to uwikłaniem w międzygalaktyczne wojny. Podczas trzeciej wojny kosmicznej w planetę wycelowano działo neutronowe. Psychotrony uwolniły wyhodowane, szyszynkowe glisty, które połknęły ich mózgo-procesory i schowały się głęboko w ziemi. Pocisk neutronowy zmiótł RW931 z orbity i pchnął w objęcia czarnej dziury, za horyzont zdarzeń.
Planeta psychotronów trafiła w wymiar zamieszkały i penetrowany przez ludzi. Ekspedycja zwiadowcza zbadała nowe ciało w Drodze Mlecznej. Wygrzebała z podłoża robactwo, obżarte nośnikami umysłów dezerterów. Szyszynkowe glisty wczepiły w komputery i skontaktowały z naukowcami. Psychotrony opowiedziały ludziom swoją historię i zaproponowały układ. W zamian za eksploatację ciał gospodarzy, dzięki której uciekinierzy z RW931 zbiorą energię do kolejnego zmaterializowania się, przybysze oferowali przeniesienie świadomości człowieka w symulację, złożoną ze wspomnień dzieciństwa psychotronów. Istoty te szybko zorientowały się, że człowiek stanowi kreatywne, twórcze stworzenie. Zaproponowały tysiące lat w młodych, silnych ciałach, żyjących na urzekającej, jedynej w swoim rodzaju planecie. Z jednym warunkiem – by ludzie spróbowali pokierować tak losami mieszkańców RW931, żeby uniknąć neutronowej zagłady.
Złakniona długowieczności ludzkość przyjęła ofertę. Po osiągnięciu pełnoletności obywatele ziemscy, którzy pragnęli przenieść się w psychotronowe wizualizacje, pozwalali wgryźć się glistom w szyszynkę, przejąć ciało i „uwolnić” umysł.
Dziś są moje osiemnaste urodziny. Zgodziłem się na wymianę świadomość – ciało. Właściwie, błagałem o nią od piętnastego roku życia. Uczyłem się pilnie, bo prymusom czasem pozwalają „uwolnić się” szybciej. Niestety, ciągle byłem tuż przed akceptowalnym progiem. I oto wreszcie nadszedł upragniony dzień przejścia.
Należę do plemienia Sekularów, dostałem błękitkę, szyszynkową glistę z Północy. Otacza mnie krąg spokrewnionych ze mną powłok i najmłodszych członków mojej rodziny. Trzymają pochodnie, a srebrne, świąteczne neutrinki krążą wokół nich. Bliscy trwają bez ruchu i milczą, wpatrując się w szyszynkową przepustkę na RW931. Ze świątyni płynie łagodna, hipnotyczna muzyka, tworzona na wiatroorganach. Gdy przyspieszy, będę musiał skupić się na osobach, które mają przejąć mnie po drugiej stronie. Następnie podam gliście swój mózg na tacy. Jeśli zabłądzę, zmarnuję pierwszy dzień na dodatkowe szkolenie dla nierozgarniętych świeżaków.
Myślę intensywnie o matce, dziadku i siostrze. Dokładam do tego wyuczoną na kursach empatię dla psychotronów, współczucie wobec ich losu. Nic więcej nie zaprząta mojej uwagi: strach i tęsknota stają się nieme, nieistotne, jakbym zostawiał je na brzegu rozpadliny przed skokiem w przepaść. Dzięki temu czujniki przejścia nie powinny zarejestrować żadnych nieprawidłowych odczytów, a do tego, być może, przyznają mi zieloną kategorię.
Z trudem odrywam lewą rękę od ciepłej, wijącej się glisty, prawą dłoń zaciskając mocniej na twardym, rozdygotanym ciałku. Serce zaczyna walić mi w piersi, jakby stanowiło twór z mosiądzu, obijający się o żebra. Biorę ostatni świadomy wdech, a potem przykładam rozwartą pazernie paszczę tuż pod podstawę swojej czaszki.
Jak większość rytuałów inicjacyjnych, także ten okupiony jest przejmującym bólem. Czuję, jakby ktoś wdarł się w mój kark tępym wiertłem, próbując dostać się do samego środka mózgu. Rozrywające cierpienie odciąga mnie od myśli o rodzinie i losie psychotronów, próbując zniszczyć pragnienie wolności. To pierwszy test przejścia, więc usiłuję abstrahować od siebie ból. Mój słuch atakują upiorne odgłosy, a nozdrza wypełnia słodkawy, mdły smród towarzyszący uczcie błękitki. Mimo wszystko staram się identyfikować glistę z pięknym, długowiecznym psychotronem, który właśnie przenosi mnie w symulację ze swoich cudownych wspomnień dzieciństwa.
W końcu ból zaczyna znikać, pozostawiając mnie w niemej, nieprzeniknionej ciemności. Jestem zdjęty absolutnym przeświadczeniem, że znajduję się w mroku sam, skazany na kaprys swojego gospodarza. Psychotrony czasem odrzucają podróżnika, pozostawiając go w tym porażającym wyciszeniu. Odpycham od siebie panikę i wątpliwości, wizualizuję obrazy, zlepione z własnych marzeń i dostępnych projekcji planety RW931. Zielone, mieniące się metalicznie wzgórza, srebrzyste, gęste niebo, ruchome drzewa. Obdarzone naturalnym instynktem i sztuczną inteligencją mechazwierzęta, morza i jeziora przypominające falującą rtęć. Smukłe, wielopalczaste psychotrony, istoty humanoidalne o zmaterializowanym trzecim oku, lekko rdzawym kolorze skóry, opalanej przez dwa fioletowe słońca. Te istoty mają niemal całkowicie mechaniczną pompę sercową. Podobno bije w piersiach tak mocno, że widać każdy jej ruch.
Wizualizacje wreszcie zupełnie mnie uspokajają. Wydaje mi się, że już po wszystkim i zostałem zaakceptowany, bo zaczynam czuć swojego psychotrona. Mój kąt widzenia, nawet w wyobraźni, znacznie się poszerza, doznaję też mocniejszych skurczów serca oraz słonawego, metalicznego posmaku w ustach. Usilnie skupiam się na dacie i miejscu – trzy tysiące czterdziesty trzeci rok, Stacja Przylotów Ziemskich. Wiem, że dziadek, ojciec i siostra czekają na mnie radośni, w pełni sił, by wprowadzić mnie do zachwycającego królestwa psychotronów…
Czuję wstrząs w ciele lub samej świadomości, nie jestem pewien. Zaraz potem zostaję wyrzucony na RW931. Zamiast zbadać nowe, niezwykłe ciało, rozglądam się dookoła z niedowierzaniem. Przerażenie w końcu przejmuje nade mną kontrolę.
Miejsce, do którego trafiłem, jest kompletnie zrujnowane, jakby już dawno było po wojnie. Nie mogła mieć formy neutronowej – pociski zmiotłyby wszystko z powierzchni ziemi, a tutaj zalegają stosy zniszczonych budowli, powykręcanych ciał i drgających konwulsyjnie pni drzew. Pod ciemnoszarym niebem suną ukryte w półmroku, niewiadome kształty: jedne wielkie jak budynki, inne drobne niczym gryzonie. Z każdej strony dolatują huki i trzaski. Wzrok mam uszkodzony – zanieczyszczenie środowiska nie pozwala mi na poprawny odbiór obrazu najważniejszym, trzecim okiem. Moje myśli odkształcają się, mieszają ze sposobem rozumowania psychotrona. Własne doświadczenia są wypierane przez przechowywane w mózgo-procesorze dane. W mojej głowie narasta jazgot. Umysł kosmity ściera się z ludzkim, szarpie percepcję, nawyki, przyzwyczajenia. Czuję, że zbliżam się do jakiejś katastrofy: te dwie natury – ludzka i psychotronowa – nie mogą się złączyć. Nikt nie wspominał o takim scenariuszu. Zdaje mi się, że jestem widzem na trybunie i patrzę, jak dwie wielkie siły rozrywają moje jestestwo na strzępy.
Spokojnie, słyszę w swojej głowie. Wasza dusza jest cięższa od naszej sztucznej inteligencji. Zaraz opadnie na dno, rozbije się i będzie po wszystkim.
Chaos w głowie nagle się kończy. Wewnętrzny głos oraz świadomość obecności psychotrona znikają bez śladu. Ktoś ściska mnie mocno za ramię, jakby powstrzymywał przed utonięciem. Widzę świat dookoła wyraźnie, choć całe moje postrzeganie zdaje się identyczne, jak ziemskie. Dotykam trzeciego oka: powieka jest zamknięta, wręcz zlepiona z ciałem – nie mogę unieść jej mięśniami twarzy ani długimi palcami o odcieniu brudnej czerwieni.
– Mam kolejnego! – krzyczy ktoś po angielsku za moimi plecami. Zwracam ku niemu głowę i z moich nowych ust wydobywa się okrzyk grozy. Trzymający mnie psychotron jest ciemnoszary, zgniły jak przejrzały owoc. Nie ma nic wspólnego z istotami, które przedstawiano na symulacjach. Obrzydliwe stworzenie ściska mnie lewą ręką; z prawej pozostał jedynie poszarpany kikut, z którego wystają ni to kable, ni to żyły. Tubylec wygląda tak odpychająco, że zbiera mi się na wymioty. Tylko oczy ma przejrzyście błękitne i to one stanowią jedyne wytchnienie dla postrzegania. Wgapiam się w nie i głęboko wciągam powietrze. Spokojnie, mówię sobie. Po prostu zabłądziłem.
– Gdzie trafiłem? Jak daleko od Stacji Przylotów? – Słowa opornie wychodzą z mojego gardła, jakby nowemu ciału trudno było artykułować ziemskie dźwięki. Uczono mnie, że będę mówił językiem mieszkańców RW931, gdyż sam opanuje umysł po „uwolnieniu”. A jednak wciąż znam tylko dwa ziemskie języki: polski i angielski.
Odrażający psychotron puszcza mnie wreszcie i odsuwa się, mierząc wzrokiem swoją zdobycz.
– Północniak. Sekular. Dobrze, przydasz się. Chodź ze mną, wyjdziemy ze stacji. Tam, na wzgórze, do reszty oddziału. Wyjaśnimy ci sytuację. Idź tuż za mną i nie zaczepiaj nikogo z Wędrujących.
Zrywa się silny, duszny wiatr, który przesłania horyzont chmurami szarego pyłu. Na długich nogach czuję się niczym na szczudłach: robię szerokie, niezgrabne kroki, starając się nadążyć za przewodnikiem, który cuchnie jak przejrzałe glony. Znów nie jestem w stanie dostrzec zbyt wielu szczegółów otoczenia: piach wiruje, rozmazując krajobraz. Wszechobecny rumor drażni czuły słuch, potęguje niepewność i zachęca lęk do ataku. Z trudem powstrzymuję dreszcze. Gdzie mechaniczne łąki, metaliczne kwiaty, terkoczące owady? Gdzie moja rodzina?
To z pewnością test – mówię sobie – mający stłumić strach i poczucie zagubienia. Sprytny selektor, o którym mentorzy nie wspominają na szkoleniu. Sprawdzają moje nerwy, inteligencję, wytrzymałość, czy co tam uznają za kluczowe. Zniszczony psychotron prowadzi mnie pod stromą górę. W lewy bok raz po raz uderzają podmuchy zimnego wiatru. Moje ciało jest lekkie, ale silne, wpija się długimi palcami stóp w brudne, kamieniste podłoże. Z łatwością utrzymuję kurs, obrany przez przewodnika. Zadzieram głowę ku popielatemu niebu. Tak, to z pewnością symulacja. Już czekają na mnie fioletowe słońca, chmury z elektronów, mechaptactwo…
Gdy docieram na szczyt, wiatr ustaje, ale widok wokół wzgórza wciąż przesłania pył. Zdaje mi się, że jestem na wyspie w jałowej, martwej krainie. Podchodzę do grupki pięciu psychotronów, stojących pomiędzy dziesiątkami pootwieranych włazów do podziemi. Słyszę stłumione dudnienie, szczęk i głosy gdzieś pod stopami. Zwraca się ku mnie brązowy tubylec. Nie jest tak zniszczony, jak mój przewodnik. Jego ciemne, zgarbione ciało zdaje się zdrowe, choć już dojrzałe. Bystre, zielone oczy badają mnie uważnie. Żadna z obecnych na wzniesieniu istot nie ma otwartego trzeciego oka.
– Sekular, świetnie. Chodź ze mną, pył już opada.
Zostawiam błękitnookiego psychotrona z grupką pozostałych i zdezorientowany zmierzam z zielonookim stworzeniem na stromy skraj wzgórza. Rzeczywiście, przesłaniająca nieprzyjazny świat chmura opada, wciąż jednak skrywa tajemnicę symulacji, do której trafiłem.
– Ile masz lat? – pyta tubylec.
– Osiemnaście.
Psychotron kręci głową i zakłada długie, rdzawo-brązowe ręce za plecy. Ma na sobie coś pośredniego między kombinezonem a zbroją. Po chwili orientuję się, że to raczej mechaniczna narośl na torsie. Czy stanowi oznakę dojrzałości? Przecież na miejscu miałem zastać okres dzieciństwa tej rasy, trzecie tysiąclecie. Jeszcze siedem do dorosłości…
– Nie wiem, chłopcze, czy psychotrony chciały źle, czy dobrze – stwierdza mój towarzysz. – Ich początkowe pobudki nie mają znaczenia wobec tego, co stało się później.
Zielonooki stwór wskazuje przed siebie, na to, co powoli odsłania się wokół wzgórza. Z każdą chwilą dostrzegam coraz więcej nieprawdopodobnego krajobrazu. Tereny w zasięgu wzroku są niszczone przez wielkie machiny, przypominające olbrzymie buldogi. Maszyny ryją ziemię, żną w drzazgi i opiłki skrzypiące drzewa. Wokół nich mrowią się psychotrony w najróżniejszych zewnętrznych egzoszkieletach, kombinezonach i wozach. Niektóre chodzą z piłami mechanicznymi czy pneumatycznymi młotami. Wszystkie rujnują każdy element RW931, jaki napotkają. Sceny tortur i mordów na biomechanicznej faunie i florze rozciągają się aż po horyzont.
– Nazywam się Jaques Luis. Jestem głównym destruktorem siódmej formacji. Wyjaśnię ci pokrótce nasze położenie – oznajmił dorosły psychotron. – Okazało się, że natura kosmitów nie może przejąć ludzkiej. Trafiając tu, nie otrzymujemy rodzimej tej planecie osobowości. Nasi gospodarze wiedzieli to od chwili, gdy pierwszy człowiek wszedł w ich wspomnienia. I nic nam nie powiedzieli. Ich ciała z czasem reagowały na nas, coraz bardziej zmieniając się w twory biologiczne. Gnuśnieliśmy wśród biomechów, z którymi nie potrafiliśmy nawiązać kontaktu, aż zaczęliśmy kłócić się między sobą, dzielić i walczyć. Szybko doprowadziliśmy RW931 do ruiny. Wtedy nasi przywódcy znaleźli drogę, prowadzącą do porozumienia i kooperacji zwaśnionych stron. Postanowiliśmy, że przeniesiemy nasz gniew na gospodarzy i doszczętnie zniszczymy psychikę psychotronów. Oni mają jeden, wspólny umysł. Jesteśmy w nim uwięzieni, a kosmici czerpią z naszych ciał. To obłudne pasożyty, które nienawidzą wszystkiego, co odmienne od nich. Wykorzystały nas, nie przejmując się skazywaniem na męczarnię. Jednak my wciąż dostajemy świeżych rekrutów, bo psychotrony pragną więcej i więcej mocy. Natomiast ich psychika, choć nieustannie podłączona do potężnego magazynu sił witalnych – nas – jest pojedyncza i nie do zastąpienia. Dlatego jej zniszczenie wygląda na jedyne rozwiązanie.
Czuję kompletne wyciszenie. Otaczające mnie dźwięki katowania planety stają się dziwnie wytłumione. Na powierzchnię skostniałej świadomości wypływają wspomnienia doniesień medialnych z ostatnich lat. Nie było ich wiele – trudno wyrwać jakiekolwiek realne dane i statystyki psychotronom. Zresztą, kto miałby im cokolwiek wykraść, skoro dziewięćdziesiąt trzy procent dorosłych ludzi tkwi w tym koszmarze, na który patrzę?
A jednak co jakiś czas podnosiły się głosy i opinie co do podupadającej kondycji naszych gości. Najbardziej przemawia do mnie najsilniejsze wspomnienie – pojawiający się regularnie wyraz niezadowolenia na twarzach powłok, a nierzadko i bólu. Psychotrony stanowczo negowały twierdzenia, że źle się czują. Rozwiewały wątpliwości, zajmowały uwagę dzieci czym innym, brały leki lub szły się zabawić, zostawiając pociechy w żłobkach. Tak uparcie i zaciekle utrzymywały iluzję szczęśliwego dzieciństwa psychotronów, do którego wysłały rodziców, że nigdy, nawet w najdzikszych fantazjach nie wymyśliłbym tego, co działo się właśnie przed moimi oczami. I kiedy składam w głowie wszystkie elementy układanki w całość, czuję, że na mojej biomechanicznej twarzy pojawia się uśmiech.
– Jak się przed tym bronią? – pytam. Mój towarzysz też zaczyna się uśmiechać.
– Fauna i flora próbują nas pacyfikować. Co jakiś czas przylatują sojusznicy RW931, ale dogadujemy się z nimi. Psychotrony nigdy nie wzbudziły w nikim prawdziwej sympatii. Biedactwa, wkopały się przymusem odwzorowywania w symulacji rzeczywistych wspomnień, nie mogą manipulować sytuacją. Natomiast my możemy ją zmieniać, bo gospodarze nadali nam taki przywilej. Wiążąca umowa nie może zostać zmieniona. Obecna sytuacja łamie jej punkt o dziecięcej szczęśliwości, której nie uzyskaliśmy, ale nie mamy możliwości negocjacji: tkwimy wewnątrz hermetycznej symulacji. Sądzę, że pschotrony chciały jak najwięcej ugrać na tej sytuacji, a potem już nie umiały się wycofać. I uważam, że możemy z nimi wygrać. Zarówno ich, jak i nasza kondycja upada.
– Ale nas wciąż jest więcej, ciągle napływają młodzi – kwituję.
– Przy czym coraz szybciej się starzejecie. – Rozmówca mierzy mnie wzrokiem. – Zaczniesz dojrzewać za kilkadziesiąt lat. Dlatego polecam zabierać się do roboty. Jeśli będziesz wytrwale pracował i piął się w górę struktur, jako dorosły zajmiesz destrukcyjne stanowisko. U nas mówi się na produktywność – destrukcyjność. Najpierw jednak drobna inicjacja.
Jaques kiwa na jednego z towarzyszy, na co ten wskakuje do otwartego włazu, by po chwili wyłonić się z wielkim młotem. Narzędzie jest niemal tak długie, jak moje ciało, a ogromny łeb wygląda na kilkukrotnie większy od psychotronowej głowy. Jestem pewien, że jako człowiek nie podniósłbym tego niszczycielskiego potwora. Ale gdy biorę go w nowe ręce, zdaje się tak lekki, że mógłbym nim wywijać nad głową niczym lassem. Mam na to dziką ochotę; zaczynają zalewać mnie chaotyczne emocje – gniew, rozpacz zmieszana z rozbawieniem, poczucie bezsilności złączone z pragnieniem zemsty. Smakuję doznania, nie poruszam się, trzymam biernie narzędzie i drżę. Psychotronowe ciało wzbrania się przed tym, co za chwilę uczynię, ale nie może wyzwolić się spod mojej woli. Zielonooki przełożony uśmiecha się, widząc to opanowanie.
– Sekularowie są bardzo zdyscyplinowani – kiwa głową z uznaniem. – Ale możesz już porzucić hamulce. Niszcz wszystko, co zechcesz. Bez przerwy, póki nie padniesz z wyczerpania. To ostatecznie spacyfikuje opory twojego ciała.
Zaciskam mocno długie palce na grubym trzonie młota. Przez chwilę spoglądam na rzeź RW931 i ostatni raz staram się przeanalizować sytuację. Szukam rozsądnych argumentów przeciwko bestialstwu, do jakiego namawia mnie Jaques. Może to test na skłonność do zła, badanie poziomu empatii? Nie, mówi jakiś stanowczy głos w mojej głowie. To prawdziwy świat psychotronów. Błękitka zniszczyła już moją duszę, przemieliła ją na energię dla psychotrona, pozostawiając umysł w pułapce zrujnowanych wspomnień.
Tam, gdzie o klatkę żeber tłucze mocarne serce, narasta napięcie i ścisk. Biorę coraz głębsze wdechy, z gardła wydobywa się pomruk, przypominający ostrzeżenie drapieżnika. Unoszę młot, przygotowuję się do szaleńczego biegu po stromym stoku. Znów przenika mnie potężny dreszcz – ostatnia, bolesna oznaka oporu.
Biorę zamach i uderzam Jaquesa prosto w szarą skroń. Psychotron pada na ziemię, ale nie traci przytomności; opiera się ciężko na jednej ręce i potrząsa głową. MUSIAŁEM sprawdzić. Czyn podyktowała nadzieja na ziszczenie wieloletnich pragnień. Niech to będzie test, proszę gorączkowo w myślach. Niechże wreszcie się zacznie. Psychotrony podpuściły mnie na start, jak egzaminator przy zdawaniu prawa jazdy. Chcę wreszcie poczuć promienie fioletowych słońc na skórze. Zobaczyć prawdziwego ojca, a nie jego powłokę. Zapolować na jabłko…
– Oto możesz się przekonać, jak trudno skrzywdzić RW931 – mówi Jaques, bez trudu wstając z powrotem na nogi. – Znam ludzką naturę i przyzwyczaiłem się do takich reakcji, więc cię nie ukarzę. Poza tym, przecież walnąłeś element planety! – Roześmiał się, ukazując błękitne zęby. – Jednak nie bij innych Wędrowców, bo cię spacyfikują. Jazda!
Jaques uderza mnie w pierś tak mocno, że tracę równowagę i zaczynam koziołkować w dół wzgórza. Szary świat zlewa się w jeden wir. Wciąż mam nadzieję, że na końcu ujawnią się przede mną niesamowite krajobrazy z niegdyś codziennie oglądanych symulacji. Toczę się bezwolnie jak głaz, czując rozpacz, która dawno powinna wycisnąć łzy z oczu. Ale młode psychotrony nie potrafią płakać.
Zatrzymuję się u stóp wzniesienia. Nie czuję żadnych stłuczeń. Krajobraz zniszczenia nie zmienił się – przybyło huku, mdłego oparu w powietrzu, odgłosów uciechy i agonii. Obok mnie ląduje młot.
Wstaję niezgrabnie i pospiesznie sięgam po przydzielone narzędzie. Nic innego nie posiadam. Nie zdążyłem zapytać, jak mogę odnaleźć bliskich. Nikogo nie interesowało moje imię. Wreszcie pozwalam własnej świadomości w pełni zrozumieć swoje położenie. Jestem tanią siłą roboczą. Liczy się tylko rozpirzenie tego świata. Dłonie mi drżą, ciało broni się przed zwróceniem przeciwko własnej planecie.
Rozglądam się po brudnej, nierównej ziemi, nie chcąc patrzeć na poczynania innych – pragnę sam odnaleźć się w tej sytuacji. Nie zostanę bezmyślnym naśladowcą. Dostrzegam błyszczący metalicznie pęd, wijący się pod kupką potrzaskanych, czarnych głazów. Unoszę młot, przekierowuję całą złość i strach w potrzebę niszczenia. Wyłączam wszelką refleksję, muszę dać upust palącym emocjom. Uderzam celnie – łeb narzędzia miażdży młody pęd, który przestaje wysuwać się z ziemi, konwulsyjnie drgając między głazami. Walę w niego młotem raz po raz, czując niewysłowioną ulgę. Kilka kroków dalej dostrzegam gromadkę trzeszczących gryzoni, poruszających się na dnie nierównego rowu niczym wagony po szynach. Nieco dalej szaleje osmolony psychotron, witający miotaczem ognia sunące jak po sznurku mechamyszy.
Wskakuję do rowu i zaczynam wyrzucać gryzonie w górę, jakbym grał w golfa. Towarzyszące temu uczucie jest rozkoszne: łagodzi chaos w psychice, wycisza gonitwę myśli, tłumi wszystkie pozostałe emocje. Tonę w nim na długo, pokonując dziesiątki metrów w płytkim rowie i rozrzucając wokół siebie małe, organiczne maszyny. Przystaję na chwilę dopiero, gdy nadwyrężam bark. Emocje uszły, ciało przestało drżeć, umysł stał się jasny. Oddycham głęboko, zbieram myśli i wtedy to do mnie dociera.
Ludzka natura jest destrukcyjna. Rozkoszuje się zsyłaniem hekatomb na inne istnienia. Człowiek to największy ze znanych niszczycieli. Mord i agresja są dla niego jak lek. Cała ewolucja, rozwój cywilizacyjny, kodeksy moralne, wszystko na nic. Człowiek – prawdziwa bestia wśród zwierząt – ma przynieść kres kolejnej nacji, tym razem kosmicznej, przypadkowo rzuconej mieszkańcom Ziemi na żer.
To nie psychotrony są tu pasożytami, tylko my – myślę, z odrazą rozglądając się wokół. Jesteśmy zawsze chętni do niszczenia w imię nadrzędności własnych interesów. Wszystko potrafimy zrujnować, nawet cudze wspomnienia. Nie próbujemy się dogadać, gdy ktoś myśli odmiennymi kategoriami. Od razu przechodzimy do ataku. Psychotrony dbają o Ziemię i jej mieszkańców, nauczyły się naszych języków, dostosowały swoje zwyczaje, uzupełniły luki w nauce. Może nas nie szanują i z pewnością powinny zakończyć lub przekształcić projekt, skoro się nie udał, ale nas nie niszczą. A co my wyczyniamy z ich umysłem? Czy nie jest przypadkiem tak, że nasza samolubna natura nie potrafi przyjąć jakiejkolwiek innej, zwłaszcza tak związanej z własną planetą, jak psychotronowa? Czy nie jest tak, że mieszkańcy RW931 nie przewidzieli naszej ułomności, zachwyceni zdolnościami kreacji? Okazaliśmy się bezproduktywną plagą, więc zdecydowali, że wyzysk to najlepsza droga. Nigdy nie dostrzegłem bestialstwa w czynach powłok, za to zostałem nim przytłoczony w momencie przybycia do eksploatowanej przez ludzi symulacji.
Sklepienie rozdziera fioletowy grzmot, rozchodząc się zygzakami po ciemnoszarym niebie. Chwilę później spada ciężki deszcz; gęste krople mają odcień brudnego różu. Cuchną jak rozkładające się rośliny i silne chemikalia. Opieram się ciężko na młocie i zwieszam głowę.
Chciałbym porozmawiać, mówię w myślach, wyobrażając sobie, że mój psychotron to słyszy. Pragnę przekroczyć własną naturę. Ty też spróbuj. Dostrzeż inne istnienie, niż własne. Ja cię widzę. I choć wszystko we mnie rwie się, by cię zniszczyć, JA tego nie chcę. Błagam…
Robi mi się ciemno przed oczami. Przestaję czuć ciało. Znów wypełnia mnie dezorientacja, ale nie przyprawia o lęk. Nie chcę stawiać oporu, rezygnuję. Może jestem młody, przepełniony niedorzecznymi ideami, ale za nic nie pozwolę zrobić z siebie maszyny do niszczenia. Niech starsi zabiją mnie, jeśli chcą. Więcej nie podniosę młota na nikogo.
Przede mną, a może we mnie pojawia się biały, jaskrawy napis.
CHALLENGE COMPLETED. NEW AREA LOADING.