eM Gie, 52 Hz
Sen o powierzchni powtarza się. Czerwona, falująca tafla triumfalnie pochłania bezlitosne słońce. Widzę nad nią dziesiątki, setki fontann i rozbryzgów wody. Ocean drży od potężnych głosów podwodnego chóru. Mój ton jest taki sam, jak innych, wdzięcznie zlewa się w melodię, w której tańczy opowieść o naszym świecie. Rekiny odbijają się od niej, jakby stanowiła ochronną bańkę. Młode lawirują beztrosko pomiędzy dźwiękami, ucząc się i naśladując. Słuchają opowieści o tym, jak stworzenia lądu odeszły, rozsypały się w proch na wypalonych pustyniach kontynentów i pozostał już tylko ocean. Niegdyś ziemiochody i lądowietrzni nas nie interesowali, lecz gdy wiatr przyniósł ich duchy, usłyszeliśmy miliardy historii. Choć poznanie wielu z nich przynosiło radość, wszystkie sprowadzały się do końca w morderczych promieniach słońca. Obce wspomnienia wnikały w nas, pozostawiając w trzewiach smak piasku i pragnienia, którego nigdy dotąd nie zaznaliśmy i który palił nas jak lawa wulkanów. Przestaliśmy więc rozdzielać się i nieustannie śpiewaliśmy, chcąc zagłuszyć echa wymarłego życia.
W tym śnie zachłanna gwiazda nie pożera oceanu, a chłodna bryza pieści skórę. Zupełnie inaczej niż na jawie, gdzie każdy haust powietrza za dnia jest torturą, a nocą wciąż pozostaje przesiąknięty nieznośnym ciepłem. Za każdym razem muszę odrobinę krócej płynąć ku powierzchni, a jaskrawe światło dociera dalej w mrok głębin, wykradając sekrety i zapędzając mieszkańców coraz niżej. Czy to możliwe, by ślepe, nienazwane stworzenia wiecznego mroku miały poznać żar słońca?
W prześladującej mnie uporczywie wizji tłum braci i sióstr złączony jest jedną melodią, która przenika nas i zabiera ze sobą ku bezpiecznej, chłodnej jedności. Na jawie jestem sam od tak dawna, że zapominam, iż istnieją podobne do mnie stworzenia. Samotność ma taki sam smak, jak wspomnienia ziemiochodów. Walczę z nim w podobny sposób, co we śnie – śpiewam, by zagłuszyć cierpienie. Widzę pląsy moich dźwięków i wody, łączących się w wir pełen opowiadanych tęsknot i ukrytych znaczeń. Pokonuję wciąż od nowa tę samą drogę, od Szczeliny Wielkiego Mroku ku Złotym Rafom. Boję się odejść – tutaj woda, mój głos i ja to jedno. Choć nikt nie rozumie piosenki, mieszkańcy oceanu czują, że tu jestem. Nie zbliżają się zanadto, widzę wokół siebie jedynie zarysy i odległe kształty, słyszę ostrzegawcze nawoływania i skargi drapieżników. Nikt nic do mnie nie mówi, nie odpowiada, nie podejmuje melodii. Jawa na tle powtarzającego się snu przyprawia o szaleństwo.
Pokonuję odmęty, pożeram miliony maleńkich żyjątek i myślę sobie, że jestem wielki jak osobny świat. Śpiewam o tworzeniu kształtów z wody, dźwięku i łagodnego światła, zupełnie innego niż białe promienie, które palą mnie z każdym wdechem. Czaruję samicę, której pragnę każdą cząstką. Zdaje mi się, że dostrzegam ją w ciemnych masach i krajobrazach jałowiejącego życia oceanu, nim przychodzi gorzkie rozczarowanie. Gdyby nie wspomnienie matki, która szeptała, że mój głos jest piękny, mimo że go nie słyszy, dawno uznałbym siebie za chorego i odstręczającego, którego szpetne zawodzenia odstraszają braci. Pamięć blednie, ale wciąż jeszcze zdaję sobie sprawę, że choć tak olbrzymi, z jakiegoś powodu jestem niewidzialny. Nocą wynurzam się z wody i staram się dojrzeć gwiazdy. Dzięki echom ziemiochodów wiem, że są tak samotne jak ja. Światło stanowi ich język. Co mówi nasza czerwona, rozgniewana gwiazda? Za co nas nienawidzi?
Wiem też, że ziemiochody potrafiły być równie opuszczone w tłumie podobnych sobie istot, co ja w odmętach oceanu. Czyżby każdy z nich miał odmienny głos, którego nie rozumieli pozostali?
Wstydzę się tego, ale istnieje we mnie nadzieja, że wyżerające wodę słońce pchnie ku mnie inne olbrzymy. Wierzę w ziszczenie się snu o pokonanej, czerwonej gwieździe i kimś, kto mnie dostrzeże. Każdego dnia jestem gotowy, by wyłowić z rozedrganej wody: słyszę cię. Świat się kończy, ale cóż z tego, gdy ja wciąż jestem własnym uniwersum, potrafiącym sprawić, by dźwięk i woda tańczyły. Zdolnym powołać do życia nowy głos, nim wszystko zamilknie. Spragnionym dotyku i rozmowy, tego, co w snach kusi mnie co noc. Co ziemiochody trwoniły, nie dostrzegając magii obecności drugiego. Wszczynały kłótnie, nie słuchały się wzajemnie, zwracały do wewnątrz siebie i trzymały na dystans. Jeśli nie zdołam znaleźć towarzyszy, nim zgasnę, chciałbym zostać echem niczym z mojego snu i móc opowiedzieć komukolwiek, jak mocno próbowałem się porozumieć.
Usłysz mnie, usłysz, śpiewam w głębinach
zanurzone w wodzie słowa są kojąco chłodne
opowiadam o córkach, o nieistniejących synach
obdarz mnie nimi, serce nakarm głodne
jestem tu, niech mój głos ci wskaże drogę
czekam już na ciebie całą słoną wieczność
tańcem w najczulszych objęciach obdarzyć cię mogę
spraw, by samotność to już była przeszłość
usłysz mnie, usłysz, śpiewam w głębinach…
Nagle czuję uścisk na ciele: nie zwykły dotyk, jak muśnięcia rafy albo bolesne rozdarcie brzucha o wrak statku. Zdaje mi się, jakby ktoś olbrzymi owinął wokół mnie silną płetwę i zaczął ciągnąć ku powierzchni. Próby oswobodzenia spełzają na niczym, jestem coraz bliżej rozgrzanej tafli oceanu. Przygotowuję się na spotkanie z żarem, lecz na zewnątrz wita mnie bryza niczym ze snu. Gdy wynurzam się z wody, wokół powstaje ochronny, wirujący kokon wody, pieszczący skórę chłodnym powiewem. Unoszę się wysoko ponad toń. Widzę gigantyczny, gładki błękit, a ponad nim biel i czerwone oko słońca. Ten, kto mnie ściska, zaczyna pchać mnie na zachód; chwyt jest mocny i pewny, lecz nie bezlitosny – odnajduję w nim smak obietnicy. Czuję czyjąś wolę, przejętą moją niedolą, obecność przesiąkniętą słabością do zimnych głębin oceanu i mojego głosu. Jak to możliwe? Kto mnie usłyszał?
Wiem, że choć nie widzę swojego towarzysza, on istnieje. Przecież sam przez większość życia byłem niewidzialny. Teraz, gdy zostałem odnaleziony i lecę przez przestworza niczym lądowietrzni, dostrzegam swoje odbicie w tafli wody. Zdaję się maleńki wobec ogromu oceanu i bezkresu nieba. Pragnę wydać z siebie głos, sprawdzić, jak tańczy z powietrzem, lecz zamiast dźwięków z mojej paszczy wydobywają się tysiące drobnych, skrzydlatych istot. Wiem, czym są, znam je ze wspomnień ziemiochodów. To motyle. Wypełniają cały ochronny kokon. Mają jaskrawe barwy, a trzepot ich skrzydeł sprawia, że lecę jeszcze szybciej i jest mi jeszcze chłodniej. Nie wiem, czy choruję, umieram, śnię, czy też dzieje się to naprawdę. Wiem tylko, że jestem szczęśliwy.
Opiekun niesie mnie wytrwale przez cały dzień, jakby próbował ścigać się z wędrującą po niebie gwiazdą. W końcu świat przybiera karmazynowy odcień i nawet ja zdaję się mieć kolor krwi, gdy patrzę na swoje coraz mniej wyraźne odbicie w ciemnoczerwonym zwierciadle. Wzrok mam słaby, lecz słyszę ląd przed sobą – odgłosy fal uderzających o skały, rozbryzgującej się wody, zawodzenia wiatru w szczelinach. Niewidoczny towarzysz opuszcza mnie gwałtownie nad ocean, tak, że jestem w połowie zanurzony. Otaczająca mnie bańka eksploduje, rój motyli rozpierzcha się dookoła. Zanurzam głowę pod powierzchnię i czuję, jakby moje wnętrze również rozerwał wybuch.
Słyszę je. Ich głosy są tak podobne do szeptów matki. Wpływam wąskim przesmykiem do rozległej zatoki, otoczonej ze wszystkich stron wysokimi skałami. Muszą zapewniać mnóstwo zbawiennego cienia, skrywać mieszkańców przed czerwonym okiem. Orientuję się, że pruję przed siebie sam, uścisk zniknął, otaczają mnie za to setki głosów. Oniemiały i zdezorientowany, złakniony ujrzenia braci uderzam z impetem w jednego z olbrzymów. Dostrzegam go coraz wyraźniej, otaczając powitalnymi dźwiękami: to młoda samica, nieco mniejsza ode mnie i zwinniejsza. Mówię do niej, snując bezładną opowieść, zalewając przestrzeń wokół obrazami samotności, lotu przez przestworza, motyli. Okrążają nas w ciszy inne olbrzymy, uważnie nasłuchując mojego głosu. Po dłuższej chwili zamieram, zdjęty porażającym rozczarowaniem.
Nie słyszą mnie. Próbują, lecz to na nic.
– Spokojnie, Słowiku – odzywa się samica. Jej głos pieści zmysły, słowa przeznaczone tylko dla mnie wprawiają w ruch ciemną wodę, malując na niej tęsknotę i troskę. Nie mogę w to uwierzyć; powolna kontemplacja, do jakiej przywykłem, nie nadąża z interpretacją tego nowego, niesamowitego snu. – Znamy sposób, żeby cię usłyszeć. Płyń z nami.
Wraz ze stadem zanurzam się w nieznaną toń. Mijamy gromady delfinów, orek, narwali, płaszczek, ośmiornic, nawet rekinów, dziwnie spokojnych i uczestniczących w masowym okazywaniu mi sympatii. Zgromadziły się tu setki gatunków podwodnych stworzeń i wszystkie zdają się mnie znać. Płyniemy z olbrzymami coraz głębiej, tłumy zwierząt rzedną, woda pieści chłodem i głosami braci. Zdziwiony dostrzegam łagodne światło, wydobywające się z dna zatoki. Czy mieszkańcy oceanu ukryli tutaj małe słońce?
Widzę, że bracia nagle rozstępują się, ale nim orientuję się w sytuacji, uderzam brzuchem o niewidzialną barierę. Przechodzą przez nią głębokie drgania, lecz pozostaje nienaruszona. Odwracam się na bok i uważnie oglądam to, co rozpoznałem jako suchy ląd, a towarzysze tłumaczą mi świat pod nami.
Ochronna bańka kryje kolonię tysięcy ziemiochodów. Z podłoża pod ich stopami wydobywa się żółte, odżywcze światło, które ludzie “wyśnili”, podobnie jak całą enklawę. Ich tłum patrzy tylko na mnie. Podobno ziemiochody czekały na nasze spotkanie bardzo długo. Kilku z nich stoi na podwyższeniu tuż pod barierą, przy jakichś maleńkich jak muszelki wypustkach na powłoce. Moi bracia podpowiadają, że dzięki tym muszlom możliwa jest komunikacja między olbrzymem a człowiekiem. Nie wierzę, ale głos, który dociera do mnie po chwili, nie pozostawia złudzeń. Słyszałem go we śnie: był przewodnikiem w melodii, której doświadczałem co noc.
– Słowiku, bardzo cię przepraszamy, że tak długo musiałeś czekać. – Stara kobieta mówi z wyraźnym wzruszeniem, od którego kręci mi się w głowie. Jest tak, jakbym zaglądał w jakiś inny wymiar i znów słyszał matkę. – Musieliśmy zgromadzić odpowiednią ilość śniących, by cię sprowadzić. Masz potężne gabaryty i znajdowałeś się bardzo daleko, ale nasze hydrofony wyłapały twój śpiew już dawno. Wierz mi, słuchaliśmy cię codziennie. Sprawiliśmy też, że mogli cię słyszeć wszyscy mieszkańcy zatoki.
Zataczam koło nad bańką, muskając ją ciałem, wywijam piruety pomiędzy dźwiękami i olbrzymami. Wykonuję taniec zwycięstwa, radując się każdą chwilą i zapamiętując szczegóły. Rośnie we mnie obawa, że rozkoszny sen lada chwila zniknie.
– Wszystko wyjaśnią ci pozostali śpiewacy, Słowiku. Chcieliśmy cię serdecznie powitać i przekazać ci wyrazy miłości. Twoja pieśń stała się hymnem naszego świata. Możemy dać ci syntezator, dzięki któremu wszyscy cię usłyszą. Czy jest coś, co chciałbyś natychmiast nam przekazać? Skonwertujemy twój głos i każdy w Zatoce Cienia zrozumie twój przekaz.
Zatrzymuję się gwałtownie i wpatruję w drobną sylwetkę siwowłosej ziemiochodki, która obdarza mnie uśmiechem. Słowa wydobywają się ze mnie same, omijając wszelki namysł, co jest do mnie zupełnie niepodobne.
– Nie chcę się obudzić. Pragnę umrzeć. Tutaj, teraz. Przy was.
– Słowiku, ty nie śpisz! To my śnimy! Bardzo przepraszamy, że nasz gatunek wciągnął całą planetę w nienawistny koszmar, przynosząc Ziemi zagładę. Powoli odżywamy, przejmujemy sen, projektujemy go na nowo. Jest nas jeszcze zbyt mało, by ugasić nienawiść, ale rozmnażamy się i rośniemy w siłę. Mogliśmy dać ci sny, Słowiku. Przynieść cię tutaj. Pokazać ci, że pięknie śpiewasz. Twoje melodie są dla nas jak motyle!
Moi bracia i siostry chóralnie potwierdzają. Kiełkuje we mnie nadzieja, że to jednak jawa albo chociaż pośmiertny wymiar, o którym marzyły i opowiadały w swych wspomnieniach ziemiochody.
– Musimy trzymać się razem, Słowiku. Słuchać nawzajem. Porozumiemy się ze wszystkimi ocalałymi stworzeniami i ukształtujemy nowy świat. Jesteś dla nas bardzo cenny. Codziennie opowiadałeś o rzeczywistości, której dotąd nie znaliśmy, a my odwdzięczaliśmy ci się w snach. Zostaniesz z nami, Słowiku? Pomożesz nam wygasić nienawiść?
Pliszka – młoda samica, która mnie powitała – krąży wokół, nieustannie ocierając się o mój grzbiet i szepcząc kojące słowa. Olbrzymy o ptasich imionach tłoczą się przy bańce, pragnąc doświadczać obecności Słowika. Jestem powodem do święta, upragnionym przez wszystkich głosem. W odpowiedzi na zadane przez ziemiochodkę pytanie zaczynam śpiewać, nie nasycając już melodii tęsknotą i głodem, a spełnieniem. Mimo że mówię do wszystkich, patrzę tylko na zwinną, czarującą Pliszkę.
Wiem, że mnie słyszysz, gdy śpiewam w głębinach
dla ciebie warto snuć tę opowieść
światło nadziei w cieniu skał się skrywa
i siła z twoich serdecznych objęć
razem możemy wprost z naszych głębin
czerwonej gwieździe do snu nucić pieśni
w zamian za wyśniony, wieczny ocean
motyle melodii poślemy ku powierzchni
Gdy kończę, siwowłosa kobieta kręci przez chwilę muszlami, po czym jeszcze raz rozlega się mój głos – obniżony, głębszy i potężniejszy – wypełniając całą zatokę. Odbija się od skał i stworzeń, grzmiąc niby działo, które raz po raz wypluwa wielkie, niosące chłodną bryzę pociski prosto w rozpalone złością słońce. Pieśń porozumienia zdaje się być wchłaniana nawet przez wodę.
Słyszy mnie cały ocean. I odpowiada. Jeśli to śmiertelna mara – koniec jest łaskawy i litościwszy od życia. Jeżeli życie w nowym, lepszym ludzkim śnie – to człowiek równie spektakularnie tworzy wtedy, kiedy zaczyna słuchać, co niszczy, gdy staje się głuchy. Ziemiochody śnią, gdy nasłuchują świata. Ocean szepcze, bym opowiadał o swoich cierpliwych, wytrwałych podróżach w poszukiwaniu miłości, a ludzie sprawią, że świat znów rozkwitnie.
Wiem, że mnie słyszysz, gdy śpiewam w głębinach.