NIHIL TAM INOPINATUM NEC TAM INSPERATUM ACCIDERE POTUIT
Liber III, 26
Po pierwszej nocy spędzonej w Verigi Ignazio Scentelli był przekonany, że ktoś zabawia się jego kosztem. Choć zasypiał w pokoju z oknem wychodzącym na zachód, obudziły go poranne promienie słońca. Ale dlaczego gospodarze mieliby zadawać sobie trud, by przygotować ten tyleż niewinny, co karkołomny dowcip? Ignazio zatrzymał się w pałacu Lunardich, u daleko spowinowaconej rodziny, z którą dosyć sztucznie odnowił kontakty, kiedy zdecydował się pojechać do Verigi. Tym bardziej cała sytuacja zdawała się nie na miejscu.
Ignazio nie wstał z łóżka od razu. Musiał odespać trudy podróży, nie było zresztą wykluczone, że w zmęczeniu pomylił poprzedniego dnia kierunki świata. Obrócił się jedynie tyłem do okna i na powrót zasnął.
Ledwie godzinę później obudziły go dzwony katedralne nawołujące na mszę. Ich łomot wykluczał sen, ale oznaczał również coś innego. Ignazio zerwał się na równe nogi i rozdzierając koszulę nocną o oparcie krzesła, podbiegł do okna.
Nie mógł się mylić. Tak głośno słychać jedynie dzwony bijące tuż obok – i w istocie dzwonnica wyrastała ponad czerwone dachy domów, ponad kopułę katedry, po drugiej stronie placu, na który wychodziły okna Ignazia. W zupełnie innej części miasta niż ta, w której kładł się spać.
Jego konsternacja, powątpiewanie, oburzenie – wszystkie trzy zmieszane w alchemicką miksturę emocji, której nigdy dotąd nie zdarzyło mu się wypić – spotkały się jedynie z pobłażliwymi uśmiechami gospodarzy. I choć kuzyn Bernardo (przy akompaniamencie tłumionego chichotu swej córki) z uprzejmym spokojem tłumaczył, że w Verigi zdarzenia zeszłej nocy są najzupełniej naturalne, Ignazio nie uwierzył, dopóki nie zobaczył – trzykrotnie.
Powinien był się na to przygotować. Gianluca w swoich listach rozwodził się nad magią miasta, w którym nigdy nie wchodzi się dwa razy w tę samą uliczkę. Pisał, że tutaj człowiek każdego dnia poznaje nowych sąsiadów i nową okolicę, bo i każdego dnia miasto zmienia swoje oblicze. Ulice i całe dzielnice wędrują wokół siebie, jakby nie mogły pogodzić się z monotonnym losem budynków na całym bożym świecie.
Ignazio tłumaczył sobie takie słowa faktem, że Gianluca był malarzem. Z pewnością dla oka artysty nawet chmura zasnuwająca słońce potrafi przeobrazić miasto w coś zupełnie nowego i nieznanego. A jednak listy należało odczytywać w pełni dosłownie. Czy w takim razie Ignazio powinien zacząć poważnie niepokoić się o przyjaciela? Przed pół rokiem wiadomości, które otrzymywał od Gianluki, zmieniły charakter. Spomiędzy wierszy przezierał niepokój, którego Ignazio nie był w stanie wytłumaczyć treścią listów.
Od kiedy Gianluca po raz pierwszy napisał z Verigi, zachęcał Ignazia do odwiedzenia miasta – jednak ostatnie zaproszenie oblekł w kasandryczne słowa: Przyjedź, mój przyjacielu, do Verigi, jak od tak dawna cię namawiam. Wierzę, że urzeknie cię ono nie mniej niż mnie. To miasto prawdziwych cudów – i nie zmieni tego cień grożącego mi tutaj losu. A potem zamilkł.
I choć z początku Ignazio nie wyobrażał sobie, jak mógłby zostawić we Florencji narzeczoną, to wyprawił się w podróż do Verigi, gdy tylko było to możliwe.
Lunardi już listownie zapewniali go, że nie wiedzą nic o tym, aby w ostatnim czasie słynny malarz Gianluca Forse przebywał w mieście. Ponoć zjawił się tam przelotnie kilka lat wcześniej i – wedle wiedzy Lunardich – od tego czasu nie wracał.
Wbrew najlepszym intencjom Ignazia, by nie osądzać gospodarzy i rodziny zbyt pochopnie, przez jego głowę zaczęły przebiegać podejrzenia, że Lunardi coś przed nim ukrywają. Jednak nie tylko oni, a wszyscy zapytywani mieszkańcy Verigi mówili to samo. Co jeszcze dziwniejsze, nikt nie słyszał o Palazzo nel Cuore, w którym miał mieszkać Gianluca i do którego Ignazio adresował swe listy, docierające przecież do odbiorcy bez problemu.
Lunardi uprzejmie wykorzystywali wszelkie kontakty, aby zdobyć jakiekolwiek informacje o artyście. Bernardo jednak nie ukrywał swojego zdania: z jakiegoś powodu Gianluca chciał, aby wierzono, że znajduje się w Verigi, lecz tak naprawdę mieszkał zupełnie gdzie indziej, być może nawet we Florencji, gdzie przy odrobinie starań – i z pewnością nie bez łapówek – mógłby natychmiast przechwytywać wysyłane do niego listy.
Ignazio nie chciał dopuszczać do siebie takiej myśli, więc dopóki sam nie mógł czegoś zdziałać, skupiał się na drugiej sprawie, która zaprzątała jego umysł – na zmiennym mieście. Choć rozum buntował się przeciwko takiej idei, dalece bardziej nie do pomyślenia byłoby zaprzeczać faktom, przed którymi został postawiony. Jako matematyk, Ignazio mógł zrobić tylko jedno: zrozumieć.
Nie na wiele zdało się wypytywanie mieszkańców. Verigi od zawsze żyło własnym życiem i nikt nie wiedział, jak to się dzieje; nikt nie znał sposobu, aby określić, gdzie następnego dnia powinien szukać kościoła, przyjaciela czy krawca. Zupełnie jakby co noc Bóg rzucał na stół kości z elementami miasta, które układały się zawsze w innej kombinacji.
Ludzie się dostosowali. Każdego ranka wystarczyło wyjść na ulicę, aby usłyszeć mieszkańców wołających do siebie „Którędy dziś na targ?” i odkrzykujących choćby „Na północ aż do ratusza, a przy świętej Helenie na wschód”. „Tak przynajmniej słyszałem” – dodawali niektórzy. Codziennie w głowach verigian powstawała nowa mapa, jeszcze przed skompletowaniem skazana na przedawnienie.
Nocami Ignazio siadał przy oknie, opierał głowę na dłoniach i wyczekiwał momentu, w którym miasto zacznie się zmieniać. Verigi jednak zdawało się zawsze wiedzieć, że jest obserwowane, i przeobrażało się bądź to kiedy Ignazio na chwilę przysnął, bądź kiedy akurat odwrócił wzrok. Gdy zaś pewnego razu przez całą noc nie zmrużył oka, wpatrując się bez przerwy w ulicę za oknem, nad ranem odkrył, że akurat ta ulica pozostała na miejscu, podczas gdy całe miasto przetasowało się wokół niej.
Każdego dnia Ignazio błądził po mieście dopóty, dopóki nie znalazł czterech miejsc: katedry, placu Góry Oliwnej, posągu Eneasza oraz bazyliki świętego Antoniego (czyż patron rzeczy i ludzi zaginionych nie był najlepszym, do kogo można się było zwrócić po pomoc?). Dokładnie notował ich położenia, a po powrocie do pałacu Lunardich usiłował odszukać jakąś regułę rządzącą wędrówkami każdego z punktów. Co wieczór próbował przewidzieć, gdzie znajdą się następnego ranka, lecz gdy tylko zaczynał wierzyć, że dostrzega jakąś regułę, katedra wyrastała w zupełnie przypadkowym miejscu albo posąg nie dawał się nawet odszukać.
Gdziekolwiek nie znajdował się teraz Gianluca, co do jednego miał słuszność: Ignazio wielce żałowałby, gdyby nigdy nie poznał Verigi.
Na przestrzeni dni kolejne mechanizmy wprawione w ruch przez Lunardich przynosiły wciąż tę samą odpowiedź: nikt nie widział Gianluki Forsego, nikt nie słyszał, żeby artysta pojawił się w mieście. Nikt nie wiedział o żadnym Palazzo nel Cuore.
Coraz częściej spod maski nieskazitelnej uprzejmości Bernarda dawało się dostrzec zniecierpliwienie. Ignazio miał świadomość, że w końcu będzie musiał pogodzić się z porażką – w poszukiwaniu zarówno Gianluki, jak i sensu w wędrówkach miasta – i zaplanować powrót do Florencji. Póki jednak mógł, odkładał tę decyzję na później.
Jedna z samotnych wędrówek po Verigi zaprowadziła go w miejsce, którego jeszcze nie znał. Na środku ciasnego placu wznosiła się najpotężniejsza bodaj fontanna, jaką dane było Ignaziowi zobaczyć.
Natychmiast przypomniał mu się opis w jednym z listów Gianluki. Właśnie na takie wypadki nosił je ze sobą; wyjął kartkę i zaczął czytać: Na szczycie potężny Herkules rozbija skałę, kierując bieg wody, bieg rzeki, ku Augiaszowym rumakom. Pięć ich szamocze się w bezruchu poniżej, bezlitośnie chłostanych kaskadami wody. Nigdy nie widziałem fontanny, która tak obficie by ją wypluwała.
Opis ciągnął się jeszcze długo, a Ignazio podszedł bliżej, aby przypatrywać się dokładnie temu, o czym czytał. Każdy z koni stał w oddzielnym basenie, tak że można było wejść pomiędzy nie, pod piętro Herkulesa. Ignazio, otoczony ze wszystkich stron wodospadami, podziwiał kunszt rzeźbiarza. Nie było wątpliwości, że znajdował się dokładnie w miejscu, w którym niegdyś stał jego przyjaciel.
Po dłuższej chwili Ignazio otrząsnął się z czaru fontanny; tego dnia spędził już w mieście wiele godzin, a wciąż nie odnalazł obecnego umiejscowienia placu Góry Oliwnej. Lecz gdziekolwiek nie szukał, nie widział żadnej uliczki, żadnego muru, żadnego placu, który wydawałby się znajomy. Ani po godzinie błądzenia, ani po trzech.
Wcale.
QUID EST ALIUD QUAM EXSILIUM INTRA EADEM MOENIA, QUAM RELEGATIONEM
PATI?
Liber IV, 4
Mury opustoszałych budynków pożarły czerwone słońce i zatopiły uliczki w długich cieniach, a Ignazio wciąż nie odnalazł drogi – ani do placu Góry Oliwnej, ani do pałacu Lunardich. Ruszał spod fontanny Herkulesa w każdym możliwym kierunku, po czym znów do niej wracał, gdy spostrzegał, że okolice stają się tylko bardziej obce. Nie chciał zgubić jedynego punktu orientacyjnego, jaki mu pozostał.
Choć poruszał się po mieście z najwyższą ostrożnością, Ignazio byłby w stanie zaakceptować, że zwyczajnie się zgubił. Byłby, gdyby nie fakt, że w nieustannie tętniącym życiem Verigi tym razem nie napotkał ani żywej duszy. Chodził od domu do domu i pukał do wszelkich drzwi. Odpowiadała mu jedynie cisza i odgłos jego własnego zniecierpliwionego postukiwania obcasem.
Gdy zmierzch ustępował już zmrokowi, a kołatanie do drzwi wciąż niosło za sobą jedynie milczenie, Ignazio, zrezygnowany i zawstydzony, sam spróbował wejść do jednej z rezydencji. Ku jego zdziwieniu, ciężkie drzwi stanęły przed nim otworem bez najmniejszego oporu, bez choćby cichego skrzypienia zawiasów.
– Przepraszam?
Ignazio nie spodziewał się odpowiedzi i przynajmniej w tym jego przewidywania pokryły się z rzeczywistością.
Dom wyglądał, jakby ktoś kazał doprowadzić go do stanu najpełniejszego porządku, po czym wraz ze wszystkimi domownikami i całą służbą opuścił go, porzucając dobytek. I musiałoby się to stać nie dalej niż dzień, może dwa dni wcześniej, sądząc po tym, że po zapaleniu świecy Ignazio nie dostrzegł nawet śladu pyłu, nieśmiertelnego prześladowcy wszelkich toskańskich domostw.
Wchodząc po schodach, przyjrzał się wiszącym na ścianach obrazom, licząc, że pozna choćby twarze gospodarzy. Płótna jednak przedstawiały jedynie sceny z mitologii, te dobrze Ignaziowi znane, a także takie, których nie był w stanie jednoznacznie rozszyfrować.
Po dokładnym przeszukaniu rezydencji wciąż nie znalazł w niej ani żywej duszy. Znalazł natomiast sypialnię, która miękkością łoża, ba, nawet otwartą szafą pełną koszul nocnych wprost śpiewała jego znużonemu ciału jak syrena.
Ignazio nie był w stanie jej odmówić.
Nazajutrz obudził się w tym samym pokoju i – jak niebawem miało się okazać – w zupełnie innej części miasta. Odkrył, że spiżarnia domu, w którym przenocował, była pełna, i po chwili wahania uznał, że przygotowanie sobie śniadania nie będzie większym nietaktem niż pożyczenie od gospodarzy nocnej garderoby.
Wyszedłszy na poszukiwanie drogi powrotnej do pałacu Lunardich, ponownie znalazł się na opustoszałych kamiennych uliczkach Verigi. Nawet nie spodziewał się, że odszuka jedyny punkt odniesienia w tej części miasta – fontannę Herkulesa – postanowił więc traktować swoją sytuację jak pierwsze, świeże podejście do problemu labiryntowego miasta.
W teorii istniało trywialne rozwiązanie. Idąc wystarczająco długo w jednym kierunku, musiał w końcu wydostać się poza miasto. Gdy jednak próbował wcielić ten plan w życie, zaraz napotykał ślepe zaułki i mury zagradzające drogę. Z godziny na godzinę miotał się po mieście coraz bardziej gorączkowo, uliczki zlewały mu się jedna z drugą i nie był już w stanie ich rozróżnić.
Starał się utrzymywać azymut, patrząc na pozycję słońca, ale gdy tylko tracił je z oczu w wąskiej uliczce czy też pod dachem, ono zdawało się powracać w najmniej oczekiwanym miejscu, rujnując wszelkie wysiłki.
Czyżby tracił zmysły, skoro nie zdołał wydostać się z miasta, nim zastał go kolejny zmierzch?
W jednym z mijanych domów znalazł sypialnię i osunął się na łóżko. Natychmiast zmorzył go sen.
Po przebudzeniu Ignazio znalazł w goszczącym go domu igłę, jedwabny szal i kawałek korka, z którego ostrożnie wyrzeźbił maleńką łódeczkę. Zabrał z gabinetu niewielką, zdobioną tacę na listy, nalał do niej wody i umieścił na tafli łódeczkę z namagnesowaną jedwabiem igłą. Z tak spreparowanym kompasem – po trosze dla pomocy w nawigacji, a po trosze, by udowodnić sobie sprawność własnego umysłu – był gotów na kolejny dzień poszukiwań.
Lecz zapał Ignazia i jego wiara w powodzenie zostały z sykiem ostudzone, gdy okazało się, że w Verigi kompas na nic się nie zdaje. Bo choć za każdym razem igła zgrabnie ustawiała się w określonym kierunku, to po przejściu kilkudziesięciu nawet kroków w kolejnym pomiarze oś obracała się to o dwadzieścia stopni, to o pięćdziesiąt, to o całe dziewięćdziesiąt.
Nie pomogło cierpliwe pocieranie igły jedwabiem, nie pomogło zastąpienie korka leciuchną łuską kory napotkanego cyprysa.
Gdy dzień chylił się ku zachodowi, Ignazio usiadł i ukrył twarz w dłoniach, powstrzymując łzy. Przypomniał sobie słowa Gianluki o grożącym w Verigi losie i zrozumiał, że jego przyjaciel musiał wpaść w tę samą pułapkę i zginąć w pajęczynie miasta. Tak jak i on niebawem tu zginie.
Ignaziowi stanęło przed oczami oblicze Marii Margherity. Ileżby oddał, byle tylko wrócić do ukochanej, byle ożenić się z nią i już nigdy nie odstępować jej na krok. Miał tu sczeznąć, przepaść bez wieści?
ATQUE ITA SE EX CONLOQUIO PRORIPUIT
Liber XXXII, 10
Nazajutrz Ignazio nawet nie opuścił domu, w którym znalazł schronienie. Całymi godzinami leżał bez ruchu, rozmyślając o Marii Marghericie, o Gianluce i o swoim losie. A także – chwilami – o tym, jak niesamowite były więżące go przemiany Verigi.
Kolejnego ranka tuż za oknem wyrosła smukła dzwonnica. Przez dłuższy czas Ignazio patrzył nieufnie, jak nad nim góruje, jak ostentacyjnie manifestuje swoje nagłe pojawienie się w okolicy, ale w końcu dał się skusić. Postanowił wspiąć się na jej szczyt i stamtąd raz jeszcze przyjrzeć się labiryntowi.
Bazylika, do której przynależała dzwonnica, okazała się budowlą przysadzistą, o ścianach z szarego kamienia sprawiających, że konstrukcja przypominała ciężką, burzową chmurę – cała, z wyjątkiem płonącej tysiącem kolorów rozety w bocznej nawie.
Ignazio popchnął drzwi. Owionął go przyjemny chłód przestronnej, kamiennej konstrukcji.
W kościele panował półmrok. Jaśniej było jedynie na przecięciu ramion krzyża, na planie którego powstała budowla – promienie wpadające przez rozetę kładły się na posadzce rozświetloną, eliptyczną mozaiką.
A nieco dalej, pod ołtarzem świętego Łukasza Ewangelisty, stał on. Pochylony nad sztalugą, z pędzlem w dłoni przyglądał się płótnu. Posąg świętego zdawał się patrzeć mu przez ramię i błogosławić pracę. Ignazio przetarł oczy w niedowierzaniu, po czym zawołał:
– Przyjacielu! Myślałem, że nie żyjesz, że jestem w tym mieście sam!
Ignazio wziąłby Gianlucę Forsego w ramiona, gdyby nie został powstrzymany gestem. Malarz ukłonił się lekko.
– Nareszcie się zjawiłeś – rzekł z zadowoleniem, po czym odwrócił się do obrazu, na którym z największą pieczołowitością odmalowywał wielobarwną rozetę.
Nie miał wiele do powiedzenia, gdy Ignazio zapytał go, jak znalazł się w Verigi. Został zaproszony do miasta, po kilku dniach natknął się na fontannę Herkulesa – i przepadł. Nie wykazywał chęci, by dłużej się nad tym rozwodzić.
– Wiesz, jak stąd wyjść? – dopytywał się Ignazio. Gianluca potrząsnął głową. – A więc jak pisałeś do mnie listy?
– Wysyłałem je stąd. Zostawiałem je wieczorem, a następnego ranka już ich nie było. Verigi zabierało je do ciebie.
– Zostawiałeś… – powtórzył Ignazio. – W Palazzo nel Cuore? Gdzie to jest?
Tym razem malarz oderwał się od pracy.
– Cała ta część miasta to Palazzo nel Cuore. Serce Verigi, najwspanialszy ze wszystkich pałaców. Nie podróżowałeś w życiu tyle co ja, musisz mi więc uwierzyć na słowo. Nie ma miasta cudowniejszego niż Verigi.
Ignaziowi odjęło mowę. Zmarszczył brwi, czym najwyraźniej uraził malarza, bo ten odwrócił się w stronę rozety i powiedział:
– A teraz wybacz, ale muszę dokończyć obraz, póki słońce znajduje się w odpowiednim miejscu.
CUM EX INSPERATO IAM OBSTINATIS MORI SPES ADFULSIT
Liber XLII, 65
Choć spotkanie z Gianlucą nie zwróciło Ignaziowi przyjaciela, zwróciło mu coś innego – nadzieję. Malarz mógł nic sobie nie robić ze swej niewoli, lecz Ignazio nie godził się na taki los.
Rozumiał już, że proste pomysły donikąd go nie zaprowadzą. Problem wymagał, by zająć się nim od podstaw; matematyk musiał choć trochę poznać miasto, w którym się znalazł, dopiero później mógł liczyć, że uda mu się je opuścić i wrócić do Marii Margherity.
Resztę dnia poświęcił na wędrówki po mieście. Starał się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Kościół świętego Floriana, a także świętej Łucji i świętego Marka – ten ostatni wraz z przylegającym niewielkim ogrodem – dom przy via Quattro Spade, gdzie Ignazio spędził ostatnią noc, kilka charakterystycznych placów i wielki amfiteatr…
Jednak zanim jeszcze nastał wieczór, Ignazio skupił się na czymś innym. Natknął się bowiem na ogromny, wielopiętrowy budynek z białego kamienia, którego hebanowe, przez kontrast niemal czarne drzwi kryły się za ośmioma kolumnami. Na błyszczącym w słońcu tympanonie widniał napis, o dziwo nie w alfabecie łacińskim, a greckim: ΒΙΒΛΙΟΘΗΚΗ.
Ignazio nigdy nie widział większego księgozbioru. Nie był nawet przekonany, czy o takim słyszał. Bez końca błądził po salach wypełnionych tysiącami woluminów poświęconych teologii i filozofii naturalnej, poezji, astronomii i historii. W końcu zaś odkrył dział matematyki.
Na regałach był w stanie znaleźć każde dzieło, jakie kiedykolwiek czytał lub też miał nadzieję przeczytać. Kepler, Fibonacci, Huygens, Cardano, a także nowsze prace Isaaca Newtona czy braci Bernoulli. Widział również niezliczone nazwiska rodem z całego świata, które nic mu jeszcze nie mówiły. Większość traktatów pojawiała się zarówno w oryginale, jak i we włoskim przekładzie, którego istnienia często nawet nie podejrzewał.
Następną noc Ignazio spędził pośród ksiąg, tak jak i kolejny dzień. Zapałał do tego miejsca natychmiastową miłością, a gdy w gmachu odkrył kilka pomieszczeń przeznaczonych najwyraźniej na kwatery bibliotekarza – z sypialnią, kuchnią i niewielką spiżarnią, wypełnioną po brzegi zupełnie jak w rezydencjach, w których spędził poprzednie noce – postanowił obrać je sobie za tymczasowy dom. W ten sposób nie musiał się obawiać, że gdy jednego wieczora położy się spać, więcej już nie odnajdzie biblioteki.
Jeszcze pierwszego dnia, szukając półek z dziełami Leibniza, natknął się – z niezrozumiałych względów wciąż w dziale matematyki – na Ab Urbe condita Tytusa Liwiusza, kompletne sto czterdzieści dwa woluminy historii Rzymu, włącznie z tymi, które we wszelkich znanych Ignaziowi kręgach uważało się za zaginione. Wtedy też, zgodnie z językową sugestią zawartą na frontonie, nazwał bibliotekę na swój użytek Biblioteką Aleksandryjską.
Czuł, że zanurzając się w dziełach najświatlejszych umysłów matematycznych, poznaje prawdy, które pomogą mu zrozumieć mechanizmy przemian miasta, nauczyć się je tłumaczyć i przewidywać.
Z każdą kartą Philosophiæ naturalis principia mathematica zbliżał się o krok do wyjścia.
EXPROMERENT QUID SENTIRENT
Liber XXIX, 1
Jeszcze tego samego dnia, którego odnalazł Bibliotekę Aleksandryjską, Ignazio napisał pierwszy list do Marii Margherity. Pisał o swym losie, pisał o przemianach miasta i o odnalezieniu Gianluki, lecz przede wszystkim pisał o swej tęsknocie. Wreszcie zalakował kopertę i przed snem położył ją, z braku odpowiedniejszego pomysłu, na stoliku przy wejściu do biblioteki.
Następnego ranka listu już nie znalazł. Na stoliku leżała jedynie czternasta część kroniki Tytusa Liwiusza.
Po kilku dniach Ignazio wypracował stabilny rytm dobowy. Za dnia wędrował po mieście z papierem, piórem i inkaustem, zapisując pozycje każdego charakterystycznego miejsca mogącego służyć za punkt odniesienia, kreśląc poglądowe mapy Verigi. W piwnicach biblioteki znalazł teodolit i teraz rozstawiał go na szczytach kościelnych dzwonnic, by geometrycznie wyznaczać położenie widocznych punktów orientacyjnych względem wieży, a docelowo – względem Biblioteki Aleksandryjskiej.
Wieczorami zaś rozpisywał wszystkie zgromadzone dane we współrzędnych kartezjańskich, biegunowych czy nawet – w momentach frustracji, a może przebłyskach geniuszu – parabolicznych.
W nadchodzących dniach jeszcze kilkukrotnie natykał się na Gianlucę. Nie była to już jednak ta sama osoba, z którą spędził tak wiele wieczorów na dyskusjach o sztuce i świecie w czasie, gdy malarz pozostawał pod protekcją rodziny Scentellich. Towarzystwo najwyraźniej irytowało Gianlucę, w najlepszym zaś razie pozostawał na nie obojętny.
Ignazio nie zamierzał się narzucać. I tak jedyną prawdziwą pomocą, jaką mógł przynieść malarzowi, było znalezienie wyjścia z Verigi. Nie mógł sobie teraz pozwolić na rozproszenie.
Czasem przed zmierzchem malował na ulicach kolejne liczby w odstępie kilku kroków, by następnego ranka sprawdzić ich wzajemne położenie. W zgromadzonych danych szukał sekwencji zgodnych z jakimkolwiek kluczem. Wypatrywał kwadratów czy sześcianów, liczb pierwszych, ciągu Fibonacciego albo i złożeń wszystkich tych elementów.
Gdy po miesiącu nie pojawiła się odpowiedź od Marii Margherity, napisał kolejny list. Także i ten w nocy zniknął, pozostawiając po sobie jedynie Liwiusza.
MAGNO NATU QUIDAM CUM OMNIUM MALORUM SUORUM INSIGNIBUS SE IN FORUM
PROIECIT
Liber II, 23
Po trzech miesiącach spędzonych w Verigi Ignaziowi wciąż nie udało się rozpisać przemian miasta, lecz mimo to nie sądził, że w codziennych wędrówkach coś może go jeszcze zaskoczyć. Tym większe było jego zdziwienie, gdy przechadzając się po gmachu opery, usłyszał muzykę.
Odkąd przepadł dla świata w ruchomym mieście, jedynymi dźwiękami, jakie na co dzień towarzyszyły Ignaziowi, były szelest kartek, stukot obcasów i klekot przyrządów mierniczych. Jedynie w parku Francesco Tillò (kimże mógł być ten Tillò, którego pomnik zajmował centralny placyk?) spotykał czasem śpiewające ptaki.
Ignazio wbiegł po marmurowych schodach, wiedziony muzyką. Odsunął ciężką, zieloną zasłonę i znalazł się w jednej z lóż.
Na scenie siedział starszy mężczyzna z wiolonczelą. Grał kilka–kilkanaście taktów, po czym przerywał, by zanotować coś na pulpicie klawesynu stojącego obok. Następnie powtarzał melodię na klawesynie i wracał do wiolonczeli.
Ignazio przez chwilę przypatrywał się muzykowi z zapartym tchem, zanim wykrzyknął, wymachując rękami:
– Dio santissimo! Halo, tutaj!
Kompozytor podniósł wzrok znad partytury i odszukał źródło głosu, lecz tylko pokręcił głową i wrócił do instrumentów.
Ignazio wyskoczył z loży i zbiegł na parter, modląc się, aby kompozytor nie zniknął w międzyczasie ze sceny. Czy mógłby? Na pewno nie wraz z instrumentami, nie z klawesynem…
Powróciwszy na widownię, odetchnął z ulgą. Dopiero teraz, przechodząc korytarzem między fotelami, dokładniej przyjrzał się muzykowi.
Mężczyzna miał na sobie rozpięty czerwony szustokor, nieco zbyt obficie zdobiony jak na dictum obecnie panującej mody. Siwe włosy, znacznie już przerzedzone na czubku głowy, opadały mu na ramiona. Z orlego nosa co i rusz zsuwały się okulary nienaturalnie powiększające głęboko osadzone oczy.
– Myślałem, że ten etap mam już dawno za sobą – mruknął, nie przerywając pracy.
Matematyk puścił uwagę mimo uszu i wdrapał się na scenę.
– Nazywam się Ignazio Scentelli – powiedział, prostując się i poprawiając ubranie. – Niech pan wybaczy żywiołową reakcję tam w loży, ale nie mogłem uwierzyć, że w mieście znajduje się ktoś poza mną i Gianlucą. – Kompozytor nie zaszczycił go ani odpowiedzią, ani spojrzeniem. – Przepraszam?
Wciąż żadnej reakcji, tylko powtarzająca się z ledwie zauważalnymi zmianami melodia. Za którymś razem, gdy muzyk sięgał do klawesynu, Ignazio ze złością zatrzasnął pokrywę klawiatury, niemal przygniatając mu palce.
Kompozytor popatrzył na niego szeroko otwartymi oczyma, a Ignazio natychmiast zawstydził się swojej gwałtowności.
– Santo cielo – wykrztusił starzec, poprawiając okulary. – A więc ty istniejesz.
Ignazia zamurowało, muzyk zaś gestem dał znać, że nie oczekuje odpowiedzi.
– Nie, to wbrew pozorom nie jest oczywiste. Już tyle czasu jestem tu sam… Widziałem setki ludzi, którzy istnieli jedynie w mojej głowie. Nazywam się Cesare Tramontino, do usług.
Z pewną dozą niepewności Ignazio zapytał, jak długi czas miał muzyk na myśli. Pobladł, usłyszawszy odpowiedź.
– Trzydzieści jeden lat mijało, gdy w Verigi zjawił się Gianluca. Teraz upłynęło kolejne… – Cesare zawahał się. – Który mamy rok, tysiąc siedemset dwudziesty siódmy?
– Dwudziesty ósmy – wyszeptał Ignazio.
Muzyk pokiwał głową.
– A więc trzydzieści sześć lat. Trzydzieści sześć lat temu trafiłem do Verigi, zupełnym przypadkiem, w drodze do Sieny. Zaproszono mnie do pałacu Lunardich, gdzie zagrałem kilka ze swoich kompozycji. Myślę, że wtedy właśnie miasto mnie usłyszało i zapragnęło wykorzystać mój talent.
Cesare zawiesił głos, jakby zastanawiał się, czy rzeczywiście tak było. W końcu podjął:
– Pewnego dnia zabłądziłem w mieście i znalazłem się tutaj. Całkiem sam. Nie zdziwię cię chyba, mówiąc, że panikowałem, że próbowałem znaleźć wyjście. Ale przy tym słyszałem w Verigi tyle dźwięków, tyle melodii… Nigdy wcześniej nie spotkałem miasta tak pełnego muzyki. Zacząłem ją więc spisywać. Miasto zdawało się pomagać mi w pracy, podsuwać nuty wielkich mistrzów, instrumenty… W końcu zrozumiałem, że Verigi pragnie, abym skomponował jego partyturę. Przeniósł na papier całą muzykę, która tkwi w każdym jego zakątku. Że pragnie zgromadzić te nuty tylko dla siebie, jest zazdrosne i próżne, ale nie bez powodu. Miasto takie jak to ma do tego prawo.
To, że Cesare traktował Verigi jak żywą osobę, napełniało Ignazia niepokojem. Czy mogło w tym tkwić ziarno prawdy? Rozsądek podpowiadał, że to jedynie majaki starego szaleńca od przeszło trzydziestu lat siedzącego w samotności i komponującego utwory, których nikt nigdy nie wysłucha.
Zrewanżował się muzykowi opowieścią o tym, jak sam trafił do miasta i na czym trawi w nim całe dnie.
– Tobie się zdaje, że w czasie pobytu u Lunardich to ty przyglądałeś się Verigi – ocenił Cesare. – Ale prawda jest taka, że to Verigi poznawało ciebie, miarkowało, czy nadasz się do jego celów. Ja staram się uchwycić muzykę miasta, Gianluca jego piękno. Wygląda na to, że tobie przypadły w udziale jego przemiany. Brawo, okazałeś się godzien.
INTERDUM IN PRAESENS TEMPUS PLUS PROFICI DOLO QUAM UIRTUTE
Liber XLII, 47
Świadomość, że nie jest w mieście sam – nie liczył Gianluki, który przez swą obojętność kwalifikował się niemal na równi z posągami na placu Studni – pozwoliła Ignaziowi odzyskać utracony spokój ducha.
Nie sądził, że będzie w stanie pracować ze świdrującą umysł świadomością, że miasto zrobiło sobie z niego niewolnika. W rzeczywistości jednak urok Verigi oraz pochłaniającej go zagadki pozwalał zapomnieć o słowach Cesarego. A tam, gdzie i to nie wystarczyło, ukojenie przynosiła lektura otaczających go nieprzeliczonych dzieł najwybitniejszych umysłów w dziejach.
Ignazio spędzał dnie na ulicach Verigi, dokonując coraz bardziej wymyślnych pomiarów, albo w Bibliotece, gdzie starał się opisać je najdoskonalszym z języków. Gdy zaś musiał odetchnąć od czytania, nauki, szkicowania, analizowania, liczenia i modelowania, siadał z Cesarem w operze i pomagał mu w pracy nad partyturą miasta.
Jako wielka miłośniczka muzyki, matka zadbała o to, by mały Ignazio pobierał lekcje gry na klawesynie. A mimo że nigdy nie stał się wirtuozem – prawdę rzekłszy, ostatni raz siedział przy klawiaturze może rok, a może dwa lata wcześniej – to kompozytor i tak cieszył się, mogąc usłyszeć współbrzmienie dwóch instrumentów w praktyce, a nie jedynie w swej głowie.
Choć Cesarego nie można było nazwać osobą z gruntu nierozmowną, lata spędzone w samotności nauczyły go pracy sam na sam z dźwiękami w głowie i instrumentami. Ignaziowi niełatwo było wtedy oderwać go od muzyki i nawiązać towarzyską konwersację.
Metodą prób i błędów, niekiedy kończących się krzykiem i wściekłością ze strony kompozytora, udało mu się jednak wypracować pewną strategię. Wystarczyło zacząć zwięzłym pytaniem czy stwierdzeniem, zaintrygować Cesarego, zanim ten zdążył się spostrzec i poprosić o ciszę, a po chwili rozmowa płynęła już sama z siebie.
Tego popołudnia praca nie szła muzykowi najsprawniej. Ignazia aż palce bolały od powtarzania przez większą część dnia wciąż tych samych parunastu taktów i zaczynał żałować, że nie pozostał w Bibliotece Aleksandryjskiej. Niemal namacalnie czuł, jak ciągnie go tam magnetyzm tekstów zamorskiego geniusza Takakazu, które ostatnio przypadkiem wpadły mu w ręce.
– A co potem? – odezwał się Ignazio, świadomie pozbawiając pytanie kontekstu.
– Potem?
– Kiedy skończysz pracę. Nie dziś, nie nad tym utworem, a na amen. Kiedy w Verigi nie pozostanie już więcej muzyki do spisania.
Cesare odłożył smyczek kontrabasu na rozstawiony obok pulpit. To był obiecujący znak. W ten sposób zgadzał się na sugestię, by odżałować tę chwilę, którą mógłby przecież poświęcić kompozycji. Zresztą Ignazio sądził, że przy dzisiejszym tempie pracy mogło mu to wyjść jedynie na dobre.
– Wtedy wyjdę z Verigi – odparł Cesare i gestem zamknął usta pełnemu wątpliwości Ignaziowi. – Moją rolą w Verigi jest spisanie muzyki, która się w nim kryje. Kiedy to dobiegnie końca, nie pozostanie już nic, co mógłbym dla niego zrobić. Żadnego powodu, dla którego Verigi by mnie tutaj trzymało. Możesz o tym myśleć jako o zwróceniu wolności. Możesz o tym myśleć jako o pozbyciu się bezużytecznego śmiecia. To twój wybór.
– Skąd wiesz? Skąd wiesz, że Verigi nie zażąda wtedy od ciebie czegoś innego? Albo że zwyczajnie nie zostawi cię tutaj jak w klatce, bez wyjścia i bez zadania?
Na pociągłej twarzy Cesarego odmalował się uśmiech, w którym Ignazio dostrzegł cień pobłażania. A może tylko mu się wydawało?
– Matematyk uznałby, że nie wiem. Ale ja bym się z nim nie zgodził. Powiedzmy, że wysłyszałem to w muzyce Verigi. – Kompozytor wstał i lawirując między altówkami, klarnetami i waltorniami, podszedł do okna pracowni. Wychylił się i wziął głęboki oddech. – Wykonać swoją pracę. Zapewnić miastu następcę. Wierzę, że tylko tyle i aż tyle oczekuje od nas Verigi.
– Następcę? Chcesz powiedzieć, że ściągnąłeś tu kolejnego muzyka?
Twarz Cesarego zmieniła się. Popatrzył na matematyka badawczo.
– Nie muzyka. Malarza.
Ignazia zamurowało.
– To ty sprowadziłeś do Verigi Gianlucę?
– Tak jak Gianluca sprowadził ciebie.
– Mnie? Nie, ja jedynie przyjechałem go szukać, kiedy urwał się kontakt. Z własnej woli.
Cesare przysiadł na parapecie i głośno westchnął.
– Byłem przekonany, że wiesz. – Zrobił długą pauzę i przejechał dłonią po czole. – Był taki czas, kiedy tak jak ty zastanawiałem się, co się ze mną stanie po ukończeniu partytury. To było jak ziarno, które utkwiło w mojej głowie, po czym zaczęło rosnąć, coraz bardziej zaprzątając moje myśli, coraz dotkliwiej mnie dręcząc. Prosiłem Verigi o odpowiedź, ale ono milczało. W końcu nie byłem w stanie skupić się na niczym innym. Przestałem komponować, przekopywałem tylko bibliotekę w poszukiwaniu jakiejkolwiek wskazówki.
Widząc szeroko otwarte oczy Ignazia, Cesare pokręcił głową.
– Niczego nie znalazłem. Ale Verigi wreszcie zareagowało. Pewnej nocy na ścianie jednej z moich pracowni pojawił się obraz, którego nigdy wcześniej nie widziałem. Autorem był niejaki Gianluca Forse. Nie od razu i nie bez podjęcia fałszywych tropów, ale zrozumiałem, że Verigi życzy sobie, żebym sprowadził go tutaj. – Cesare zaśmiał się kwaśno pod nosem. – Nie byłem zbyt subtelny. Z pomocą miasta wysłałem Gianluce zaproszenie do Verigi, oferując mu astronomiczną kwotę za wykonanie jakiegoś portreciku. Oczywiście się zgodził. Resztę już chyba wiesz.
Ignazio przez dłuższą chwilę milczał.
– A co to ma wspólnego ze mną?
– Wszystko. Verigi zapragnęło kogoś, kto rozpisze jego przemiany, i dało to do zrozumienia Gianluce. A on posłuchał.
– Mylisz się – stwierdził Ignazio. – Tak jak powiedziałem, przyjechałem do Verigi z własnej woli, martwiąc się o bezpieczeństwo przyjaciela. W każdym razie wtedy jeszcze Gianluca chciał być moim przyjacielem.
– A czy wcześniej nie naciskał, żebyś go tu odwiedził?
Cesare nie doczekał się odpowiedzi. Odwrócił się twarzą do okna i wystukał palcami o parapet kilka taktów utworu, nad którym pracował.
– Jesteś dobrym człowiekiem, Ignazio. Wzbudzenie w tobie troski to doprawdy znakomity sposób, aby coś na tobie wymóc.
‘ILLE EST UIR’ INQUIT, ‘QUI NOS EXTORRES EXPULIT PATRIA’
Liber II, 6
Zanim odnalazł Gianlucę w ogrodzie jednego z verigiańskich pałacyków, złość zaczęła już w nim przygasać. Jednak widok beztroski, z jaką malarz wygrzewa się w słońcu, rozłożony na zdobionej ławeczce przy na w pół ukończonym obrazie, z trikornem zsuniętym na oczy, zadziałał jak miech, rozniecając płomień wściekłości, aż wszystko wokół nabrało odcieni czerwieni.
– To ty! – zawołał Ignazio od bramy. Gianluca podskoczył zdezorientowany. Trikorn wylądował na ziemi. – Ty mnie tu ściągnąłeś. Z rozmysłem! Wiedziałeś, że przyjadę, kiedy… Jak mogłeś? Kim ty jesteś, żeby kraść człowiekowi życie?
Gianluca głośno wypuścił powietrze. Nawet nie wstał.
– To było kilka miesięcy temu.
– Dziś dowiedziałem się, że to ty. Nie miałem pojęcia… Do licha, uważałem cię za przyjaciela! Kto robi coś takiego przyjacielowi?
– Przyjaźniliśmy się dziesięć lat temu. Potem wyjechałem z Florencji i jakoś nie pamiętam, żeby ród Scentellich interesował się moim losem.
– Posłużyłeś się mną! Postanowiłeś zamknąć mnie w więzieniu tylko po to, żeby samemu stąd wyjść! Wykonać pracę i zapewnić miastu następcę, a moje życie niech diabli wezmą.
– Żeby stąd wyjść? – żachnął się Gianluca. – Dlaczego miałbym chcieć stąd wyjść? Z takiego miejsca? Verigi chciało, żebym cię tutaj sprowadził. Nie mnie to kwestionować i nie tobie. O czym my w ogóle mówimy? Gdyby nie ja, nigdy nie zobaczyłbyś Verigi, nigdy nie doświadczyłbyś niczego, co tu znalazłeś.
Ignazio aż oniemiał – tym bardziej, że malarz zdawał się naprawdę wierzyć w to, co mówił. Stał chwilę w osłupieniu. W końcu odwrócił się na pięcie i odszedł.
Nigdy więcej nie spotkał Gianluki.
NON TIBI, QUAMUIS INFESTO ANIMO ET MINACI PERUENERAS, INGREDIENTI FINES
IRA CECIDIT?
Liber II, 40
Pierwszy przełom przyszedł niespodziewanie, podczas pracy z Cesarem. Kompozytor spędził całe przedpołudnie, nanosząc ostatnie poprawki na nuty passacaglii w a-moll, którą zatytułował Le chiese e le cattedrali. Ignazio znał ten utwór dosyć dobrze, pamiętał, jak dwa miesiące wcześniej Cesare rozpoczął nad nim pracę.
Tego dnia jednak nie mógł się oprzeć wrażeniu, że dostrzega w nim coś więcej, wychwytuje coś znajomego – ale znajomego na zupełnie innej płaszczyźnie niż sam utwór. Gdzieś tuż za zasłoną świadomości kryły się te same interwały i pauzy, harmonie i dysonanse.
Ostinato zapętlało się bez końca, płynęło jak nawleczone na muzyczną analemmę, a z każdym powtórzeniem Ignaziowi zdawało się, że to już, że tym razem pojmie wreszcie coś, co dotąd mu umykało.
Aż przyszło olśnienie. Ignazio przedarł się przez zasłonę i w całej swej oczywistości ukazały mu się powiązania między partyturą a koordynatami świątyń, nad którymi głowił się przez ostatnie tygodnie. Przesunięcia dźwięków były zarazem przesunięciami ścian budynków, ich rozstawienie w akordach – wzajemnym położeniem fundamentów…
Ignazio zerwał się z miejsca, porwał nuty zdezorientowanego Cesarego i przewracając po drodze jak domino całą rodzinę smyczków, pognał w stronę Biblioteki Aleksandryjskiej.
Jeszcze przed świtem zrozumiał wędrówki kościołów świętego Łukasza, świętej Łucji oraz świętych Piotra i Pawła.
Odkrycie to nie zaowocowało lawiną kolejnych, ale na początek w zupełności Ignaziowi wystarczało. Cóż z tego, że poznał jedynie trasy trzech budynków w całym mieście, skoro nareszcie miał niezbity dowód, że przemiany Verigi nie są przypadkowe?
Odtąd pracował ze zwielokrotnionym zapałem. Przekopywał się przez wszystkie nuty Cesarego (a z początku nie mógł uwierzyć, że jeden człowiek jest w stanie aż tyle skomponować), zaprojektował nowe doświadczenia terenowe, testował kolejne hipotezy… Choć wymierne sukcesy pojawiały się rzadko i nie były zbyt spektakularne, Ignazio nie posiadał się z radości, wiedząc, że nareszcie kroczy przez tajemnice Verigi właściwymi ścieżkami.
Trzeba bowiem wiedzieć, że z biegiem czasu – choć trudno orzec, kiedy dokładnie – pragmatyczne zainteresowanie Ignazia przemianami Verigi, rozniecane przede wszystkim pragnieniem ucieczki, przerodziło się w prawdziwą fascynację.
Co kilka tygodni wysyłał listy do Marii Margherity, choć nigdy nie dostawał odpowiedzi. Pisał o Cesarem, o Verigi. O tym, co mu leżało na sercu, i o tym, co leżało na biurku w jego pracowni. Z czasem coraz więcej o tym ostatnim. Pewnego razu spostrzegł, że cały list, nad którym spędził większość popołudnia, poświęcił opisaniu postępów w pracy, nie szczędząc kilkuwierszowych równań i kolumn danych. Maria Margherita nie miała nawet szans, by go zrozumieć. Podarł wtedy kartkę, ale nie wyciągnął już nowej. Poddał się i na dobre zrezygnował z korespondencji.
Tłumaczył sobie wtedy, że i tak musi przestać wysyłać listy, zanim miastu zabraknie tomów Ab Urbe condita, które konsekwentnie pozostawiało w miejscu kopert.
Minęły kolejne miesiące, zanim sprawa o sobie przypomniała.
Wspiąwszy się na drabinę w poszukiwaniu księgi, która pomogłaby mu potwierdzić pewien lemat konieczny do dalszej pracy, dostrzegł na szczycie regału prostą, drewnianą skrzyneczkę wciśniętą w najciemniejszy róg pomieszczenia. Wiedziony ciekawością, podsunął drabinę bliżej i zdmuchnąwszy z wierzchu kurz (nagle zdał sobie sprawę, że dotąd wszystko w Verigi było nieskazitelnie czyste), uniósł wieko.
W kilku stosikach, jeden na drugim, leżały listy do Marii Margherity. W kopertach, nieotwarte, nienaruszone. Niewysłane. Dla pewności złamał pieczęć na pierwszym z brzegu i wyjął kartę. Krótką, nawet nie stronicową wiadomość bez wątpienia skreśliła jego własna ręka.
Schodząc z drabiny, znalazł wreszcie księgę, w której kiedyś mignął mu poszukiwany dowód. Przekartkował ją – i rzeczywiście, choć nie wdawał się zrazu w szczegóły, widział, że autor wyprowadził dokładnie tę zależność, na której Ignaziowi zależało. To zaś oznaczało, że i hipoteza Ignazia była słuszna. A w takim razie…
Wydobył z kieszeni kamizelki grafitowy ołówek i zaczął rachować, zapisując obliczenia na odwrocie listu. Po chwili wydał z siebie zduszony okrzyk i natychmiast pobiegł do pracowni.
Kiedy jakiś czas później wrócił po skrzynkę z pozostałymi listami do narzeczonej, niczego nie znalazł w miejscu, gdzie ją pozostawił.
Wzruszył ramionami. Co innego zaprzątało teraz jego umysł.
SALUTATIS DIMISSISQUE IIS EADEM QUA UENERAT UIA ELATIAM REDIIT
Liber XXXIV, 50
W Verigi łatwo było zgubić rachubę czasu, lecz Ignazio – zarówno przez naturę swego charakteru, jak i prowadzonych badań – przykładał wielką wagę do kalendarza. Wiedział więc, że był dziesiąty lipca tysiąc siedemset trzydziestego piątego roku, kiedy po raz pierwszy i jedyny usłyszał kroki Cesarego w głównym holu Biblioteki Aleksandryjskiej.
Natychmiast wyszedł mu na powitanie. Starzec siedzący na stopniu marmurowych schodów podniósł się na jego widok i skłonił głowę. Zanim Ignazio zdążył zapytać, czemu zawdzięcza tę niecodzienną wizytę, otrzymał odpowiedź.
– Skończyłem – rzekł krótko Cesare.
– Całość? – upewnił się Ignazio, nie dowierzając.
Kompozytor skinął głową.
– Jutrzejszego ranka odchodzę.
Zapadła cisza. Młodszy z mężczyzn nie wiedział, co powiedzieć; starszy wiedział, że nic mówić nie musi.
– Pójdę razem z tobą – odezwał się w końcu Ignazio.
– Myślisz, że miasto ci na to pozwoli? – Dopiero teraz na ustach Cesarego pojawił się uśmiech.
– Wiem już swoje o przemianach Verigi. Nie zdoła mnie powstrzymać.
Starzec uniósł brwi, a jego uśmiech stał się jeszcze szerszy.
– Tak uważasz? Potrafisz przewidywać codzienne roszady wielu miejsc, to prawda. Ale powiedz, proszę, czy masz pojęcie, co musiało się zmienić choćby po to, by listy Gianluki dotarły do ciebie we Florencji?
Ignazio zacisnął usta.
– Chcę spróbować.
– Zapraszam więc. Będę nocował w pałacu Tillò. Jest dziś ledwie przecznicę stąd, na północ.
– A jutro będzie na zachodnich rubieżach, nieopodal amfiteatru – dodał Ignazio. – Ale możesz przenocować w Bibliotece, zapraszam.
– Nie… Chcę pobyć sam na sam z Verigi. Ostatni raz.
– Twoja wola. – Ignazio wzruszył ramionami. – Spakuję się i dołączę do ciebie o świcie.
– Żegnaj – powiedział Cesare, podając matematykowi dłoń. – Cieszę się, że nasze losy się tutaj skrzyżowały.
– Do zobaczenia.
Po chwili ciężkie wrota zatrzasnęły się za starcem, a Ignazio wrócił do pracowni. Miał nadzieję rozwiązać choć jeden z problemów, nad którymi obecnie pracował, zanim na zawsze pożegna się z Biblioteką.
Gdy zaczął się pakować, niebo za oknem już szarzało. Ignazio nie miał wiele dobytku, miał za to pewność, że Lunardi zatroszczą się o niego, kiedy zjawi się na ich progu. Wrzucił do torby jedynie kilka najniezbędniejszych przedmiotów, upewniając się, że zostawia wystarczająco dużo miejsca – po chwili bowiem zaczął w niej układać kluczowe rachunki i książki, których nie spodziewał się znaleźć w żadnej innej bibliotece w całej Italii.
A gdy wreszcie udało mu się je jakoś upchnąć, westchnął i zaczął wszystkie wyjmować. Bo jeśli Verigi miało mu uniemożliwić wyjście z miasta, to z pewnością po to, by nie zabrał z niego pilnie strzeżonych tajemnic. W końcu odrzucił całą torbę w kąt. Zdał sobie sprawę, że poza notatkami i księgami niczego tak naprawdę nie potrzebował.
Opadł na krzesło i wędrował wzrokiem od verigiańskich równań do chmur na coraz intensywniej błękitnym niebie. Tam i z powrotem, aż w końcu ukrył twarz w załamanych dłoniach.
Przecież nie mógł tego wszystkiego zostawić.
Usnął przy biurku, z głową opartą o Newtona. Gdy się obudził, otaczały go ułożone w siedmiu kolumnach sto czterdzieści dwa woluminy historii Rzymu pióra Tytusa Liwiusza.
Dawno już minęło południe.
HAEC DE PRUSIA NOSTRI SCRIPTORES
Liber XLV, 44
Ignazio nigdy nie wybaczył Gianluce podstępu, jakim malarz ściągnął go do miasta. To jednak nie powstrzymało go przed uczynieniem dokładnie tego samego w stosunku do mnie, swego kuzyna.
Nie miał wrażliwości artysty jak Cesare Tramontino czy Gianluca Forse. Nie wystarczyła subtelna, zawoalowana sugestia, by dotarło do niego to, co pragnęło przekazać Verigi. Wreszcie jednak pojął znaczenie Ab Urbe condita: Sprowadź mi tu kronikarza.
I sprowadził, a gdy zakończył swą pracę – po prostu wyszedł. Ja zaś zostałem. Tak jak Cesare na każdym kroku słyszał rozbrzmiewające w Verigi melodie, tak ja widzę historie skrywane przez puste sale, schody i zaułki. Widzę ludzi, którzy tu żyli – którzy musieli tu żyć, bo inaczej nie czułbym całym ciałem wszystkich ich namiętności, zdrad i wielkich planów. Wiedziony wskazówkami Verigi, skrzętnie spisuję jego kronikę.
Nie wiem, czy jestem tutaj ostatni. Miasto ma już muzykę, sztukę i opis ruchu. Tworzy się jego kronika. Jeśli zażyczy sobie czegoś więcej, wiem, że sprowadzę tu kogoś, kto to zapewni.
Kiedy zaś skończę, będę mógł wyjść. Ale tyle jest jeszcze do napisania…
spisał Pietro Lunardi
1769 r.
TRANSLATIONES CITATIONUM
1. Nihil tam inopinatum nec tam insperatum accidere potuit. – Nie sposób wyobrazić sobie wydarzenie równie niespodziane, równie nieoczekiwane (tłum. autor).
2. Quid est aliud quam exsilium intra eadem moenia, quam relegationem pati? – Czyż to nie jest to samo, co żyć w jednym mieście, a zarazem być wygnanym i pozbawionym praw?
3. Atque ita se ex conloquio proripuit. – I z tymi słowami porzucił to spotkanie.
4. Cum ex insperato iam obstinatis mori spes adfulsit. – I oto zdecydowanym już zginąć niespodziewanie rozbłysła nadzieja ratunku.
5. Expromerent quid sentirent. – Niech wyjawią, co czują.
6. Magno natu quidam cum omnium malorum suorum insignibus se in forum proiecit. – Pewien człowiek, podeszły już wiekiem, wpadł na Forum z wszelkimi oznakami swej niedoli.
7. Interdum in praesens tempus plus profici dolo quam uirtute. – Niekiedy więcej doraźnych korzyści przynosi podstęp niż męstwo (tłum. autor).
8. ‘Ille est uir’ inquit, ‘qui nos extorres expulit patria.’ – Zawołał: „To jest ten człowiek, co nas wygnał z ojczyzny!”
9. Non tibi, quamuis infesto animo et minaci perueneras, ingredienti fines ira cecidit? – Nie opuścił cię gniew, gdyś wszedł w granice tej ziemi, choćbyś nie wiem jak był zagniewany i zemsty chciwy?
10. Salutatis dimissisque iis eadem qua uenerat uia Elatiam rediit. – Po czym pożegnawszy ich wrócił do Elatei tą samą drogą, którą przyszedł.
11. Haec de Prusia nostri scriptores. – Tyle o Prusjaszu nasi pisarze.
Gdzie nie zaznaczono inaczej, tłumaczenia fragmentów „Dziejów Rzymu od założenia miasta” Tytusa Liwiusza pochodzą z przekładu Andrzeja Kościółka i Mieczysława Brożka, Ossolineum 1968-1982.