1.Sprzedam wannę z mało używaną ektoplazmą
Raz ksiądz ze szkoły spotkał się z moimi rodzicami i powiedział, że według niego jestem zły na Jezusa. To bzdura. Jak ktokolwiek mógłby być zły na dobrego faceta, beznadziejnego idealistę, nieuleczalnego marzyciela, którego jedyną przewiną była naiwność wystarczająca, by sądzić, że zdoła nas uratować – i że zasługujemy na ratunek? Nie. Jeśli na kogoś jestem zły, to na ludzi właśnie. Na nich jestem wręcz wkurwiony.
Powiedziałem to księdzu, próbował protestować, mówił, że to źle, że powinienem bliźnich kochać, ale ja odparłem, że nie dam rady, bo ich szczerze nienawidzę.
– Nienawidzę tego, że myślą cały czas o sobie, wszystko urządzają tak, by im było wygodnie, gapią się na ukrzyżowanego Jezusa i powtarzają, że to w porządku, że nic nie szkodzi, przecież sam tego chciał, przecież nas kochał, a skoro nas kochał i sam tego chciał, to wszystko w porządku, prawda? A ja mówię: nie, to nie w porządku, on bardzo tego żałuje, rozczarował się, wisi na krzyżu, wznosi oczy do nieba, patrzy z wyrzutem na swojego ojca i pyta: „Et tu, Brute…?”. Rozczarował się, był głupi, skoro miał nadzieję, że coś zmieni. Skoro nawet on się rozczarował, to jakie szanse na zachowanie złudzeń mamy my?
Rzucałem w księdza pytaniami, na które nie dałem czasu odpowiedzieć, byłem zajadły i zły. Facet w czerni, z grdyką poruszają się nerwowo nad koloratką, był w stanie wydukać tylko:
– Bluźnisz, synu. Zgubiłeś Boga.
Pobiegł na skargę do rodziców i miałem kłopoty.
– Myślisz za dużo – zbeształa mnie Mama. – W twoim wieku nie wolno tak dużo myśleć.
Tata, na poparcie jej słów, otworzył kolejną puszkę z piwem; układał z nich koło fotela mały zamek. Twierdza miała już solidne mury i cztery wieże, po jednej na każdym rogu.
– Właściwie – wtrącił – w żadnym wieku myślenie nie jest wskazane. Spójrz na nas. Sądzisz, że przeżyliśmy tyle lat na tym świecie dzięki myśleniu? Nie, mój drogi. Masz, chlapnij sobie!
Wyciągnął w moją stronę puszkę z piwem, ale nie chciałem. Mama też nie chciała, żebym pił i zrobiła Tacie awanturę. Zamknąłem się w łazience i słuchałem, jak jej wrzaski przewiercają się przez ścianę. Chciałem umrzeć. Co za wstyd. Co za rozczarowanie. Biedni Rodzice! Wyobrażałem sobie, co sąsiedzi powiedzą. Taka porządna rodzina. Taki szok. Taka strata.
Leżałem wyciągnięty w wannie i myślałem o śmierci jako rozpuszczeniu. Pozwoliłbym duszy wylecieć z ciała, które pozbawione totalitarnych rządów woli rozpuściłoby się jak lody pozostawione na słońcu. Zostałaby po mnie tylko wanna pełna ektoplazmy. Mama pewnie chciałaby ją przelać do jakiejś fikuśnej butelki i trzymać na kredensie, ale Tata by się nie zgodził.
– Potrzebujemy pieniędzy. Jutro wywieszę ogłoszenie. Taką mało używaną ektoplazmę pewnie jakiś zjeb by kupił.
Leżałem tak i dumałem, a duch uparcie trzymał się ciała.
2.Ostatni tydzień z życia nogi od stołu
Zabrali mnie do psychiatry, który miał przepisać leki, żebym mniej myślał. Porozmawialiśmy chwilę o bzdurach, ale rozmowa się nie kleiła. Nie mogliśmy nawiązać dialogu. Ale chyba zrobiłem na nim wrażenie, bo po spotkaniu psychiatra powiedział do Mamy:
– To fascynująca osobowość. Ma bardzo interesujące problemy życiowe.
Ucieszyłem się, że chociaż on mnie docenił. Dlatego postanowiłem przynajmniej dla niego się starać i na następne spotkanie lepiej się przygotowałem. Poczytałem parę książek i przyszedłem gotów zaprezentować pełne spektrum moich zaburzeń. Prawdę mówiąc, czułem się jednak, jakbym opisywał stan umysłu pogrążonej w depresji nogi od stołu, planującej samobójstwo.
I być może wówczas po raz pierwszy spojrzałem na życie z dystansu, który jest tak potrzebny, by naprawdę docenić beznadzieję.
3. Z paluszka będzie czy z żyłki?
Ominęły mnie te wszystkie rzeczy, które robi się mając naście lat, a potem, w życiu dorosłym, wsadza do szuflady podpisanej „Szczeniackie wygłupy” i wspomina na spotkaniach klasowych z okazji trzydziesto-, czterdziesto-, pięćdziesięciolecia matury. Lata nastoletnie rozmywają mi się dziwnie w pamięci: żadnych przyjaciół. Żadnych imprez. Żadnych dziewczyn. Żadnych koncertów. Żadnego picia. Żadnego jarania.
Tylko smutne paczki paluszków, pochłaniane namiętnie przez moją Mamę w czasie cotygodniowych seansów kinowych. I czasami wypady na ryby z ojcem.
Zastanawiałem się, czy śmierć spowodowana zanudzeniem przychodzi w paluszkach czy w szpulkach żyłki.
4. Szczur na patyku, serce w papierku
Postanowiłem owinąć serce papierkiem, folią aluminiową, żeby się nie zepsuło, nieużywane. Zdecydowałem, że musi poczekać na zakochanie. Tak długo, jak długo będzie trzeba. Zdecydowałem, że nie chcę się zakochać w żadnym człowieku, którego znam.
Podjąłem tę wcale niełatwą decyzję po tym, jak zobaczyłem kolegów i koleżanki z klasy katujących szczura na szkolnym podwórku.
Był wietrzny dzień, jesienny, wyszliśmy wszyscy do domu, piątek, koniec lekcji, prawie święto, bachanalia, a co to za igrzyska bez krwi i dzikich zwierząt. Dzikim zwierzęciem, małą hekatombą, okazał się pechowy szczur, który wychylił różowy nosek z kryjówki za śmietnikiem. Skusiła go paczka chipsów, rzucona niedbałą dziecięcą ręką.
– Szczur!
Cherchez la femme. Pierwszy znak wojny zawsze dają kobiety. Helenka Trojan krzyknęła jako pierwsza, chłopcy podchwycili:
– Szczur! Szczur! Szczur!
Nie zdążyłem, a może nie potrafiłem odwrócić wzroku. Nadziali szczura na patyka i ponieśli na czele pochodu tak, jak Amerykanie mogliby nieść głowę królowej angielskiej: z mieszaniną radości i wstydu, i upajającej dumy.
Jeśli o mnie chodzi, wypisuję się z rasy ludzkiej.
5. Krótka, smutna, lecz zarazem pouczająca historia mężczyzny, który wszędzie widział kobietę w czerwonej sukience
Moi rodzice lubili się chwalić okolicznościami, w których spotkali się po raz pierwszy, ponieważ była to rzekomo bardzo romantyczna historia, ale dla mnie zawsze stanowiła coś w stylu opowieści ku przestrodze.
Romantyczność tej historii weźmy w cudzysłów. To nie jest romantyczność ciężkiego kalibru – raczej niepotrzebny wątek romansowy z podrzędnego serialu kryminalnego niż „Romeo i Julia”.
Otóż kiedy moi rodzice byli młodzi, Tata posiadł umiejętność prowadzenia samochodu i wykorzystywał ją przy każdej nadarzającej się okazji, mianowicie jeżdżąc nocą po mieście bez celu i planu, dla samego rozkoszowania się jazdą. W czasie przejażdżek nieustannie spotykał przechadzającą się ulicami piękną kobietę w czerwonej sukni. Wreszcie zdecydował się zagadać. Zrobił to w stylu, którego mógłby pozazdrościć sam Casanova:
– Hej! – krzyknął, opuszczając szybę fiacika. – Może panią gdzie podwieźć?
W tym momencie w opowieść Taty powinna wtrącić się Mama. Mieli dokładnie opracowany sposób opowiadania tej historii.
– To ja byłam kobietą w czerwonej sukni. – To kwestia Mamy. – A chodziłam nocami po mieście, ponieważ lunatykowałam.
– Okrutnie się przeraziłem – dodawał Tata. – Mama miała zamknięte oczy i wyglądała jak zombie. Ale wciąż pięknie – rehabilitował się szybko, widząc mordercze spojrzenie swej drugiej połówki. – Gdybym był nekrofilem…
– Nie przy dziecku! – syczała Mama i przechodzili do opowiadania historii bez uwag niestosownych.
Tata się przeraził i w pierwszej chwili chciał ruszyć z piskiem opon, zostawiając piękną lunatyczkę na pastwę losu i niepraworządnych nocnych przechodniów, ale szybko przyszło mu do głowy, że to nie może skończyć się dobrze. Z braku lepszych pomysłów, zawiózł Mamę na pogotowie.
Wszystko skończyło się dobrze – chciałbym powiedzieć, że Dama w Opałach i jej dzielny Rycerz w Białym Fiaciku żyli dalej długo i szczęśliwie. Niestety, ta historia ma jednak dość smutne zakończenie.
Mnie.
A jaki płynie z niej morał?
Cóż… Też ja.
6. Nie zapomnij kupić soli, Ziemianinie
Zamiast ludzi widzę papierowe sylwetki.
Tak jest łatwiej. Tak jest łatwiej niż myśleć o kosmosach w ich głowach. O niezliczonych myślach, emocjach, problemach, opiniach, wspomnieniach. Myślenie o ludziach jako ludziach jest przytłaczające. Wolę patrzeć na tłum papierowych sylwetek niż tłum ciał kryjących w sobie kosmosy.
Wszyscy jesteśmy w gruncie rzeczy kosmitami.
Niektórzy są po prostu nieco bardziej obcy niż inni.
Refleksje te naszły mnie, gdy stałem w kolejce do kasy. Pani przede mną była gruba, spocona i przeciwna życiu. Podejrzewałem, że choć w teorii należeliśmy do tego samego gatunku, łączyła nas tylko niechęć do sytuacji, w której oboje się znaleźliśmy: staliśmy w kolejce w maleńkim warzywniaku na osiedlu, pocąc się w gęstym jak śmietana, wypełnionym zapachem przypalonych hot-dogów powietrzu, ocierając się o inne spocone ciała, wymieniając z tymi ciałami płyny, produkowane w wyrazie protestu przeciw ukropowi.
Przygnębiło mnie to.
Wróciłem do domu i podzieliłem się spostrzeżeniami z Mamą. Nakrzyczała na mnie, bo zapomniałem kupić soli.
– Ciągle myślisz o bzdurach, jakichś kosmosach i kosmitach – poskarżyła się. – Zakonotuj sobie wreszcie, że mieszkasz tutaj, na Ziemi, w trzypokojowym mieszkaniu w bloku, a nie gdzieś w sąsiednim wszechświecie, gdzie nie obowiązują ludzkie zasady. Tutaj się nie liczy myślenie, na miłość Boską. Idź do sklepu. I nie zapomnij kupić soli.
Poszedłem, sprowadzony do roli nędznego Ziemianina.
7. Śmierć wyprzedana, ale mamy jeszcze kraba
Jakiś czas później próbowałem się zabić, ale nie przez sól, na szczęście. Mimo wszystko, tego bym rodzicom nie zrobił.
Leżałem w szpitalnym łóżku, patrzyłem w sufit, po którym wolno pełzło słońce, bardzo chciałem już iść spać, ale Mama pokładała się u mojego boku, zgniatała mi prawe ramię i szlochała.
– Jak mogłeś, jak mogłeś, jaki wstyd, och, Boże, nie wytrzymam.
Była bardzo gadatliwa jak na kobietę praktycznie dławiącą się łzami. Tata za to nie mówił nic, w geście męskiej solidarności gapił się wraz ze mną w sufit i śledził słońce.
A później, gdy już wypuścili mnie ze szpitala i wymogli obietnicę, że nie spróbuję się powiesić na pierwszym napotkanym drzewie, zabrał mnie nad morze, na ryby.
Śmierci nie udało mi się osiągnąć, ale złowiliśmy ładnego kraba. Tata się cieszył, bo nie wiedział, że w Bałtyku są kraby, ale ja byłem martwy. Jak się szybko przekonaliśmy, krab zresztą też. To zasmuciło Tatę.
– Nic nie może być po prostu… w porządku – wybuchnął. – Wszystko musi mieć jakiś defekt.
8. W pokoju na lewo są schody do nieba
Może prawdziwa samotność to pisanie wspomnień dla czytelników, którzy nigdy się nie zjawią.
Przestałem chodzić do psychiatry i nie miałem z kim porozmawiać, a to prowadzi tylko do jednego: do pisania. Po próbie samobójczej już się nie żyje. Nawet jeśli odratowali twoje ciało, jakaś część ciebie umarła, bo podniosłeś rękę na osobę, którą powinieneś kochać najbardziej na świecie. A nieżywi nie mają wiele zajęć – oprócz myślenia.
Miałem dziesięć lat, gdy zacząłem wątpić w świat – nuciłem na melodię znanej piosenki, siedząc przed komputerem, wklepując doń zawartość głowy i udając, że nie słyszę, jak zabawa w sąsiednim pokoju trwa w najlepsze. Dźwięczała muzyka, rozbrzmiewał tubalny śmiech ojca, wino się lało, czułem zapach trawki i kobiecych perfum. Gdy jesteśmy przygnębieni, nic tak nie pogarsza nam nastroju jak cudze szczęście.
Rodzice zaprosili przyjaciół – nielicznych, po tylu latach rozstania są nieuniknione – i świętowali urodziny Mamy. Byli szczęśliwi. Albo przynajmniej takie sprawiali wrażenie i wierzyli, że tego jednego wieczoru wszystko jest w porządku. A to w gruncie rzeczy to samo.
Złożyłem Mamie życzenia, pośmiałem się uprzejmie z żartów Wujka, zwinąłem kawałek ciasta i uciekłem do pokoju. Uciekłem, by zazdrościć.
9. Kot
Na szczycie wzgórza, na które lubiłem się wspinać w ramach zdrowotnego spaceru poza zasięg smogu, zaradni, lubiący ogniska autochtoni ustawili w koło kilka starych sof, foteli i wersalek. Polsko-wiejska wersja Stonehenge. Dokoła zburzone ruiny fortów z puszek po piwach. Pośrodku kręgu czarny ślad po ognisku.
Na największej wersalce, niczym król na tronie, siedział wielki bury kot i łypał na mnie złym, zielonym okiem. Miał zeza rozbieżnego i drugie oko patrzyło gdzieś w bok. Koty mają tę dziwną zdolność przekuwania wad w zalety – nie budził we mnie wesołości ten jego zez. Raczej przygnębienie, jakbym nie zasługiwał na spojrzenie dwojga oczu.
– I co się gapisz? – zbeształem kota. – Tobie łatwo jest tak siedzieć i osądzać ludzi, co? Masz dziewięć żyć, cwaniaku. Jak spieprzysz sobie jedno, nie szkodzi, w porządku, zawsze możesz zacząć od początku. A co my mamy zrobić? Zanim nauczysz się żyć, wszystko skończone, trzeba się pakować i do domu.
Usiadłem na wersalce i rozpłakałem się. Kot odsunął się ze wstrętem.
10. Mleko
Rano usłyszałem huk, dochodzący z kuchni. Gdy poszedłem sprawdzić, co się stało, zastałem Mamę, stojącą z tępym wyrazem twarzy nad białą mozaiką, na którą składało się rozlane mleko i odłamki szkła, które niegdyś tworzyło szklankę.
– Mleko się rozlało – oznajmiła Mama głosem, w którym usłyszałem porażającą dawkę bezradności.
Czasami drobne, codzienne niepowodzenia osłabiają naszą wiarę w sens wszystkiego. Nie wiem czemu. Mama nie mogła się pozbierać po rozbiciu szklanki, jakby rozbiła się wraz z nią. Mnie rozbił w drobny mak wyraz jej twarzy: malowało się na niej absolutne przekonanie, że nic już nigdy nie będzie dobrze.
Syn próbował mi się zabić, mówiło to spojrzenie. Mąż pije. Znowu wracają myśli. Gdzieś wkradł się błąd.
Gdzieś wkradł się błąd. Gdzieś wkradł się błąd. Gdzieś wkradł się błąd.
To zdanie prześladowało mnie przez resztę dnia. Wieczorem naszła mnie chęć, by wyczyścić dysk. Skasować wszystko. Napisać wesoły wiersz. Zakochać się. Wyciągnąć ojca na ryby.
Zobaczmy, co złowię tym razem.