I. Onychofagi
Jaki jest szczyt ironii?, Pan Krawacik zwrócił się do wszystkich domowników siedzących dokoła wózka inwalidzkiego. Odpowiedziały mu pytające spojrzenia. Wyobraźcie sobie taką scenę: pewne małżeństwo mieszka z małym synkiem w domu przy ruchliwej drodze. Szosą dzień i noc mkną z hukiem ogromne ciężarówki. Posiadłość rodziny nie jest w żaden sposób odgrodzona od drogi.
– Dlaczego? – wtrącił natychmiast najbardziej dociekliwy spośród słuchaczy pana Krawacika, jego jedyny wnuk, Michał.
Cicho! Powiedzmy, że to nowy dom i jeszcze nie zdążyli posadzić żywopłotu. Przy drodze rośnie tylko ogromny krzak głogu. Wracając do opowieści: dom, mały synek i ciężarówki huczące na drodze. A teraz wyobraźcie sobie, że nadchodzi wiosna. Trawa na podwórku się zieleni, odzyskuje świeżość i blask. Na jabłoniach przysiadają rozśpiewane ptaki. Pojawiają się pierwsze motyle. Ojciec siada często na werandzie i czyta książkę, podczas gdy chłopiec bawi się w ogrodzie. Pewnego dnia uwagę malca przykuwa piękny motyl. Kolorowy, ogromny, aż chciałoby się go złapać. Dziecko ze śmiechem zrywa się na nogi i biegnie za motylkiem. A motylek, co za nieszczęście, leci w kierunku szosy. Nadążacie?
Domownicy zgodnie pokiwali głowami.
Dobrze. Ojciec podnosi głowę znad książki zbyt późno. Synek jest już bardzo blisko szosy, którą zbliża się potężna ciężarówka, prawdziwy mechaniczny potwór. Kierowca nie widzi biegnącego dziecka, bowiem zasłania je rozrośnięty głóg. Ojciec oczywiście zrywa się na nogi i pędzi w stronę syna. Dopada do chłopca, gdy ten jest ledwie parę kroków od drogi. I w tym momencie ojciec się potyka.
Pan Krawacik pozwolił, by przez chwilę suspens narastał. Z zadowoleniem skonstatował, że na twarzach słuchaczy maluje się podniecenie i niecierpliwość.
Tak, podjął ponownie. Ojciec się potyka. Wyciągnięta dłoń uderza w plecy dziecka i wpycha je prosto pod koła rozpędzonej ciężarówki.
Surowym wzrokiem ocenił, czy opowieść wywarła spodziewany efekt. Michał z komiczną, dziecięcą powagą kiwał do siebie głową, jakby zakończenie nie było dla niego niczym niespodziewanym. Austriacki majordomus, Carl, którego długie nogi były zaplecione w przedziwną wariację na temat siadu tureckiego, odsłonił zęby w niepokojącym uśmiechu. Awszalom Szyrwint, niezaproszony przez nikogo, ale zawsze z doskonałym wyczuciem czasu, wstał z wytartego dywanu, otrzepał spodnie i oznajmił:
– Bardzo ta historia ciekawa. Ale jaki jest jej morał?
– Książki szkodzą – odparł Michał – a każdy dom powinien mieć żywopłot. Czy tak, dziadku?
Pan Krawacik, gdyby mógł ruszać czymkolwiek poza gałkami ocznymi, w tym momencie pogłaskałby wnuka po głowie. Niestety, był całkowicie sparaliżowany od szyi w dół, a i mięśnie jego twarzy nie należały do szczególnie mobilnych. Za młodu pracował w fabryce zapałek i nabawił się martwicy fosforowej, która spowodowała całkowite obumarcie dolnej szczęki. Pewnego dnia szczęka odpadła, zostawiając pana Krawacika z językiem zwisającym na pierś niczym kuriozalny krawat. Stąd wzięło się jego przezwisko.
Szczęśliwie się złożyło, że w szpitalu, w którym umierał, przebywał na stażu młody lekarz, Awszalom Szyrwint. Praktykował niepopularną wśród krakowskiej socjety lekarskiej naukę, którą na własny użytek ochrzcił czaromancją, aby brzmiała poważniej niż czarownictwo. Zdołał za pomocą tytanowych śrub przykręcić panu Krawacikowi język do podniebienia, utrzymać pacjenta przy życiu i z pomocą skomplikowanej psychonautyki uruchomić jego zdolności telepatyczne, jednak w wyniku splotu nieszczęśliwych okoliczności, na resztę życia posłał go na wózek inwalidzki, całkowicie sparaliżowanego. Później, skruszony, zaproponował mu niewielki pokój na poddaszu swej kamienicy, a na tę propozycję bezdomny, okaleczony pan Krawacik po prostu nie mógł nie przystać.
Nie spuszczając teraz wzroku z Szyrwinta, powiedział:
Dokładnie tak, Michałku. Będziesz grzecznym dzieckiem i przyniesiesz nam po filiżance herbaty?
Chłopiec pobiegł do kuchni, a każde uderzenie bosych stóp o dywan wywoływało małe huragany kurzu.
Zasłony w oknach były zaciągnięte, więc pokój pogrążał się w półmroku. Pan Krawacik, jako osoba żyjąca już praktycznie jedynie we wnętrzu własnej głowy, stał się niezwykle wrażliwy na bodźce ze świata zewnętrznego i źle znosił światło dzienne, hałas ulicy, a tym bardziej głośne wycie odkurzacza. Nie pozwalał sprzątaczce choćby wchodzić do pokoju i wytrwale nabawiał się alergii.
Posłał impuls myślowy w stronę pustego niczym niezapisana karta umysłu majordomusa Carla. Służący rozplątał skrzyżowane nogi i popchnął wózek w stronę stołu. Dwornym gestem zaprosił Szyrwinta, by usiadł naprzeciwko pana Krawacika. Następnie oddalił się w najbliższy kąt pokoju i wsiąknął w cienie.
Lekarz i jego pacjent siedzieli naprzeciwko siebie w skrępowanym milczeniu. W ciągu najbliższej godziny nie zdarzy się pomiędzy nimi nic wartego odnotowania – będą jedynie rozmawiać o bzdurach – zostawmy ich zatem własnemu, nudnemu losowi.
Tymczasem Michał siedział na kuchennym stole i czekał, aż woda w czajniku zacznie wrzeć. Obgryzał przy tym paznokcie, jak zawsze, gdy się zamyślił, nic więc dziwnego, że z dziury w ścianie, znajdującej się za szafką, wkrótce wyszły onychofagi.
Przypominały nagie koty o wyłupiastych, perłowobiałych oczach pozbawionych źrenic i skórze na grzbiecie pokrytej keratynową płytką. Przecisnęły się przez szczelinę – mieszkały wewnątrz ścian i wychodziły nocami, aby zbierać obcięte paznokcie – i zeskoczyły na lodówkę. Tam zjeżyły kolczaste grzbiety i zawarczały groźnie.
– Idźcie sobie – powiedział szybko Michał, wycierając ośliniony palec o koszulkę. – Albo zawołam Strycharza i już on się wami zajmie.
Z dumą zauważył, że głos prawie mu nie drży. Strycharz tłumaczył, że onychofagów nie należy się lękać, nie mogą bowiem nikogo skrzywdzić. To tylko padlinożercy, śmieciarze żerujący na ludzkich odpadkach. Tak naprawdę stanowczy ton głosu mógł je łatwo spłoszyć.
Ale Michał nie potrafił być równie stanowczy jak Strycharz. Dlatego gdy onychofagi zeskoczyły na stół i nadal warcząc, usiłowały obwąchać jego dłoń, chłopiec rzucił się w kierunku sznurka, zwieszającego się z sufitu. Szarpnął mocno i gdzieś w głębi kamienicy rozległ się dźwięk dzwonu. Onychofagi zastrzygły wielkimi jak u fenków uszami.
– Wiecie co to znaczy, ścierwojady – powiedział Michał z zadowoleniem. – Strycharz zaraz tu będzie.
Ze skrzypnięciem otworzyła się klapa w suficie. Zjechała w dół sznurowana drabinka, a po niej, z trudem, jękiem i mozołem, zsunął się Strycharz. Przed Michałem i nieco zaniepokojonymi onychofagami stanął kulawy, zarośnięty karzeł w szerokoskrzydłym kapeluszu.
– Znowu te zawszone skurwykoty? – zwrócił się do Michała, rzucając zjeżonym onychofagom przelotne i pozbawione zainteresowania spojrzenie. – Mówiłem ci już parokrotnie, chłopcze, że wystarczy na nie porządnie huknąć. O, tak!
Nabrał gwałtownie powietrza i ryknął:
– WYPIERDALAĆ!
Michał, mimo iż wiedział, co ich czeka, i tak się wzdrygnął. Jak na kogoś tak małego, karzeł dysponował potężnym głosem. Onychofagi zawarczały – brzmiało to jakby ktoś przeciągnął paznokciami po tablicy – i uciekły, machając ogonami, niczym zirytowane koty.
– Widzisz? – Karzeł poklepał Michała po plecach. – To całkiem proste, kiedy opanujesz już ogłuszające ryczenie.
– Dziękuję, Strycharzu.
– Nie ma za co. To moja praca.
Rzeczywiście, Awszalom Szyrwint opłacał karła jako swego rodzaju ochronę dla kamienicy. Strycharz przeganiał onychofagi, karmił upiora w piwnicy, asystował w seansach psychonautycznych oraz, okazjonalnie, zajmował się obsługą klientów przychodzących do Szyrwinta po specyfiki, które sprzedawał w sklepie-zielarni, mieszczącym się na pierwszym piętrze kamienicy.
– Może chcesz mi pomóc? – zaproponował Strycharz, gdy Michał zalał wrzątkiem torebki jaśminowej herbaty i zaniósłszy je Szyrwintowi i Krawacikowi, usiadł, smętny, przy kuchennym stole. – Nie przejmuj się tak tymi szkodnikami. Kiedy dorośniesz, sam się przekonasz, że nie było się czego bać.
II. Skrzywdzę cię
Z biegiem lat pan Krawacik cichł. Coraz więcej czytał – albo raczej słuchał, jak Carl czyta bezbarwnym, mechanicznym głosem – głównie pozycje dotyczące psychonautyki i chętniej niż dawniej zapraszał Awszaloma Szyrwinta na seanse psychonautyczne. W czasie tych spotkań panowie zanurzali się we własne podświadomości, odkrywając nowe, cudowne światy we wnętrzach swych głów.
– Onanizm ku czci Freuda – skwitował to kiedyś Strycharz, a Michał przytaknął.
Nie znał żadnego Freuda i nie miał pojęcia, czym jest onanizm, ale pogarda zawarta w tych słowach pozwoliła zasłonić się przed smutkiem, który sam odczuwał. Tęsknił za cotygodniowymi opowieściami dziadka, ale miał już jedenaście lat i rozumiał, że pewne rzeczy znikają z życia i trzeba pozwolić im odejść.
Poza tym niedawno odkrył imponujący księgozbiór, który jeden z lokatorów kamienicy ukrył wiele lat temu w piwnicy. Pomieszczenia piwniczne były dosyć wysokie, aby pomieścić prawie dwumetrowe regały z książkami, a sufit podtrzymywały poprzeczne, zmurszałe belki, po których raz na jakiś czas przebiegał szczur czy inny gryzoń. Szkodniki Michałowi nie przeszkadzały, ale inny lokator lochów pod kamienicą – owszem.
Huśtawka – tak go nazywano – nie żył od blisko czterech dekad. Powiesili go w piwnicy za czasów głębokiej komuny, w ramach sąsiedzkiego samosądu. Nie była to kara niezawiniona, bowiem Huśtawka przez całe dorosłe życie zdradzał ciągoty pedofilskie. Skłonności po raz pierwszy przekuł w czyny w trzydziestym ósmym roku życia, zapraszając „na lody” jedenastoletnią córkę sąsiada. Później, po dwudniowych torturach, które zafundowali oburzeni ojcowie mieszkających w okolicy dzieci, przyznał, że oczywiście chodziło mu o inne lody niż naiwnej dziewczynce, która zgodziła się z nim pójść.
Zawisł na urwanym kablu od odkurzacza.
Obecnie huśtał się na nim czasami, rzucając pod adresem Michała wymyślne wyzwiska i nieprzyzwoite uwagi. Odmawiał też opuszczenia kamienicy i nie dawał się Szyrwintowi wyegzorcyzmować.
– Jestem i zawsze byłem katolikiem – powiedział właścicielowi kamienicy. – I żydowskie egzorcyzmy na mnie nie podziałają.
Awszalom Szyrwint machnął na to ostatecznie ręką, gdyż ignorowanie upiora okazało się prostsze niż skłonienie go do odejścia. Przynajmniej według Szyrwinta, ponieważ to nie on musiał zmorę karmić.
Czasami Michał grał ze Strycharzem w karty o to, kto tego dnia nakarmi upiora – Huśtawka żywił się kurczęcą krwią i zsiadłym mlekiem – lecz prawie zawsze przegrywał. Strycharz rżnął w pokera jak zawodowy szuler.
Tego dnia Michał znowu przegrał i zszedł do piwnicy, rozważając zasadność podejmowania wyzwania za każdym razem, gdy Strycharz z szelmowskim uśmiechem zacierał ręce i pytał: „To co, partyjka?”.
– Mógłbyś chociaż raz dać mi wygrać – powiedział rano Michał, gdy Strycharz po raz tysięczny wydał triumfalny okrzyk.
– I dać ci tym samym nadzieję, że świat bywa sprawiedliwy? Po moim trupie.
– Ale ja mam tylko jedenaście lat!
– Gra nie ma sensu, jeśli jedna ze stron dostanie fory – odparł Strycharz.
– Ty dostajesz za każdym razem – zauważył Michał. – Choćby dlatego, że jesteś o jakieś dziewięćdziesiąt lat starszy.
– Jak na nieprzeciętnie inteligentnego jedenastolatka, gadasz straszne głupoty. A teraz rusz się już do tej piwnicy, bo Huśtawka pewnie głodny.
Michał wziął zatem dwie metalowe miski, wielkością i kształtem podobne do hełmów Wikingów, i napełnił je kolejno krwią i mlekiem. Ostrożnie, by nie wylać nic na już i tak poplamiony dywan, zszedł trzy piętra niżej. Przed schodami do piwnicy, znajdującymi się na prawo od drzwi wejściowych, zatrzymał się. Schody były strome i trzeszczały pod stopami, jakby planowały spektakularne załamanie się pod najlżejszym nawet stąpnięciem. Ciemność w dole dodatkowo sprawiała, że Michałowi serce podchodziło do gardła. Ponadto z pralni dochodził wściekły warkot starej pralki, który brzmiał jak gniewne pomruki jakiegoś przedwiecznego stwora.
Nie bądź beksa, upomniał się surowo w myślach, robiłeś to tysiąc razy. Wchodzisz, zostawiasz miski na progu i wychodzisz.
Zastał Huśtawkę zwisającego z leniwą miną ze sznura przywiązanego do belki. Upiór miał ręce założone za plecy i gdyby nie nienaturalnie wykręcona szyja, wyglądałby na zrelaksowanego… o ile oczywiście częściowo rozłożony trup może się zrelaksować. Brakowało tylko, by z zamyśleniem wpatrywał się w sufit i pogwizdywał niewinnie.
– Michał, grzeczny chłopcze – odezwał się, gdy Michał postawił miski na ziemi przy drzwiach – bądź tak dobry i wyświadcz mi przysługę.
Chłopiec zatrzymał się i zabębnił palcami o framugę.
– Tak? – zapytał niepewnie. Strycharz ostrzegał, by nie ufać upiorom, ale z drugiej strony mówił także, że Huśtawka jest nieszkodliwy. „To praktycznie ta sama zasada, co z onychofagami”, powiedział karzeł. „Wystarczy głośno wrzeszczeć”.
– Zanieś mnie do drugiego pokoju – odparł Huśtawka. – Tego z pralką. No, nie daj się prosić. Nudzi mi się, kiedy tu tak zwisam sam całymi dniami. A na tych kulasach już się prawie nie da chodzić.
Wskazał ze smutkiem na żałosne odnóża, kiwające się kilkanaście centymetrów nad podłogą. Bardziej niż nogi przypominały kości, dla zachowania pozorów obleczone w brązową, suchą skórę i ukryte w nogawkach szerokich dżinsów.
Michał powoli zbliżył się do Huśtawki. Trup już prawie nie śmierdział, ale z bliska wyglądał jeszcze gorzej. Chłopiec domyślał się, że jeśli nie spełni jego prośby, Huśtawka będzie go męczył i nudził przez kilka następnych tygodni. Już chyba lepiej zanieść go do pralni i mieć to z głowy.
Odwrócił się plecami i pozwolił, by trup wdrapał się na niego i wyplątał z prowizorycznego stryczka. Huśtawka otoczył Michała długimi, chudymi ramionami i przycisnął do pleców chłopca zaskakująco twarde ciało.
– Zanieś mnie – zaskrzeczał mu do ucha.
Przeszli przez ciemny, wąski korytarz i znaleźli się w pralni. Pomieszczenie było niewielkie, o pustych, bielonych ścianach. Znajdowało się pół metra niżej od reszty piwnicy i schodziło się do niego po dwóch krzywych stopniach, a temperatura w środku zdawała się być nieco niższa niż w pozostałej części piwnicy. W jednym kącie ustawiono pralkę, nadal warczącą jak podziemny lew. Poza tym pomieszczenie było puste i nieciekawe.
– Czemu chciałeś tu przyjść? – zapytał Michał, rozglądając się po pralni w poszukiwaniu jakiegokolwiek obiektu, który mógłby zostać uznany przez czterdziestoletnie ożywione zwłoki za w jakiś sposób atrakcyjny. – Co będziesz robić?
Huśtawka zbliżył zgniłe wargi do ucha Michała i odpowiedział:
– Skrzywdzę cię.
III. Mizerykordiał
W co drugi piątek, od dziesięciu lat, wczesnym rankiem wpadała do sklepu Awszaloma Szyrwinta pewna piękna kobieta. Przedstawiała się jako Malina Malinowska i była prostytutką. Kupowała lek sprzedawany w małych, czerwonych buteleczkach.
– Co to takiego? – zapytał Michał, gdy po raz pierwszy pomagał Strycharzowi w sklepie.
– To? Mizerykordiał.
– Co to jest mizerykordiał?
– Taki napój, który czyni nieszczęśliwym.
– Po co pani Malinowska go zażywa? – zdumiał się Michał.
– Nie wiem. – Strycharz wzruszył ramionami, bo niewiele go obchodziły prywatne sprawy jakiejś tam smutnej kurwy. – Niektórzy ludzie tak mają, że lubią czuć się nieszczęśliwi.
Ta odpowiedź nie satysfakcjonowała Michała, który w trakcie następnej wizyty pani Malinowskiej podbiegł do niej, pociągnął za spódnicę i z powagą zapytał:
– Czemu lubi pani być nieszczęśliwa? Przecież jest pani taka ładna.
Pani Malinowska spojrzała ze zdumieniem na dzieciaka i nieco zmieszana odparła:
– To nie tak… Wcale nie lubię być nieszczęśliwa.
– To po co pani to lekarstwo?
Kobieta spojrzała w dal, ponad głowami Michała i Strycharza – co nie było trudne, zważywszy, że obydwu przewyższała wzrostem – westchnęła i odpowiedziała:
– Nie lubię czuć się nieszczęśliwa, ale właśnie tak się czuję cały czas. Dlatego wolę być smutna przez to – uniosła małą, czerwoną buteleczkę – niż przez wszystko pozostałe. Rozumiesz?
Michał skinął głową.
Od tej rozmowy minęło kilka lat i Michał całkiem zapomniał, że kiedykolwiek pytał panią Malinowską o mizerykordiał. Miał piętnaście lat, coraz częściej zastępował za sklepową ladą Strycharza, zastępującego z kolei Awszaloma Szyrwinta, i kojarzył Malinowską jako „tę klientkę, która zawsze przychodzi za wcześnie i trzeba dla niej otwierać sklep”. Ponadto prostytutka w niczym nie przypominała tamtej kobiety, którą ośmioletni Michał uznał za piękność. Wystarczyło parę lat i wiele czerwonych buteleczek, by zmieniła się w odrażający strzęp człowieka, co oczywiście przekładało się na poziom jej życia. Już nie zarabiała tak dobrze, jak niegdyś.
Był zimny, styczniowy poranek, niebo nad Krakowem miało barwę atramentu, a pani Malinowska czekała przed drzwiami kamienicy na otwarcie sklepu Szyrwinta, dla rozgrzania przestępując z nogi na nogę i od czasu do czasu otrzepując z miękkich śniegowych płatków kusą malinową kurteczkę. Kurtka była zapinana na trzy guziki – każdy inny, żaden nie pasował.
Dźwięk dzwonka wyrwał Michała ze snu ledwie pięć minut wcześniej, zszedł więc na dół zaspany i z bosymi stopami, przecierając oczy i zasłaniając dłonią rozdziawione w ziewnięciu usta.
Marquezowska dziwka, którą zastał na progu, tego dnia bardziej niż smutna, wydawała się zafrasowana.
– Dzień dobry – powiedziała, pakując się do środka ledwie Michał otworzył drzwi. – Na zewnątrz mróz – dodała tonem usprawiedliwienia.
– Jest styczeń – burknął Michał. – Czego się pani spodziewała?
– Nie wiem – odparła pani Malinowska z nieszczęśliwą miną.
Michał obszedł ladę i wyciągnął z szuflady kartonowe pudełko po butach, podpisane czarnym markerem: „Pani Malinowska”.
– To co zwykle? – zapytał, choć wcale nie musiał.
– Daj mi trzy butelki, kochanie – poprosiła pani Malinowska, sięgając za dekolt i wyciągając kilka wymiętych banknotów. Michała już to nie dziwiło, a nawet, pod wieloma względami, wydawało się, że stanik jest odpowiednim dla dziwki substytutem portfela.
Przyjął pieniądze i przeliczył je szybko.
– Trochę pani brakuje – powiedział.
Pani Malinowska zafrasowała się jeszcze bardziej. Spuściła wzrok i jakby dopiero teraz dostrzegła niepasujące guziki przy kurtce. Z niejakim zdumieniem przeciągnęła palcem kolejno po każdym z nich.
– Kiedy byłam małą dziewczynką – powiedziała – chodziłam z mamą po placach targowych i zbierałam wszystkie dziwne guziki. A potem zmuszałam mamę, żeby naszywała je na każde spodnie, spódniczki czy koszulki. Babcia uważała, że guziki na ubraniach są jak oczy dobrego strażnika, czuwającego, by nic nam się nie stało.
– Przykro mi. – Michał z trudem stłumił ziewnięcie. – Nadal brakuje pani pieniędzy na zakup trzech butelek.
Po twarzy pani Malinowskiej przesunął się cień – umazał jej policzki popiołem, zmęczył oczy, aż musiała je zmrużyć, poczęstował kobietę cierpką cytryną, by ściągnęła wargi w niezadowolonym grymasie. Ale opanowała się szybko i zdołała nawet zmusić usta do uśmiechu.
– To może chciałbyś, żebym zapłaciła ci w inny sposób? – Zaczęła znów majstrować przy dekolcie i Michałowi przez chwilę wydawało się, że zaraz wyciągnie stamtąd kolejne banknoty; albo może tym razem brzęczącą miedziakami malinową portmonetkę. Szybko jednak okazało się, że pani Malinowska zawzięcie walczyła z górnymi guzikami białej koszuli, co nie było proste, gdyż palce zgrabiały jej na mrozie i dopiero teraz odzyskiwała w nich czucie. – Może byś mi pomógł, co? – fuknęła na skołowanego Michała.
Chłopiec wybąkał jakieś przeprosiny i drżącymi dłońmi sięgnął ku guzikom koszuli.
– Zaraz mi najlepszą bluzkę podrzesz – ostrzegła pani Malinowska.
Michał przełknął ślinę i skupił całą uwagę na drobnych guziczkach. Udało mu się do tego stopnia wyłączyć myślenie, że nie zauważył, gdy dotarł do ostatniego. Wówczas poły koszuli rozchyliły się i Michał stanął twarzą w twarz z…
Sapnął zaskoczony i – po prawdzie – nieco rozczarowany. Stanik pani Malinowskiej, choć gdy skryty pod koszulą wydawał się potężny, okazał się być w całości wypchany watą kremowego koloru.
– Jest tylko jedna skuteczna metoda zbadania abominacji – powiedziała pani Malinowska.
– Jaka?
Dziwka chwyciła dłonie chłopca i umieściła na swoich nieistniejących piersiach.
– Empiryczna. Poznać. Zrozumieć. Przestać się bać.
Michał uwolnił nadgarstki i pokręcił głową. Wyszedł zza lady, ujął panią Malinowską za łokieć i delikatnie, ale stanowczo poprowadził w stronę drzwi.
– Proszę sobie już iść.
Kobieta popatrzyła na niego z mieszaniną zdumienia i bólu w oczach, jakby ją rozczarował, albo sprawił dużą przykrość. Tuż przed drzwiami zatrzymała się i mimo wysiłków Michał nie zdołał ruszyć jej z miejsca.
– Co z moim kordiałem? – zapytała pani Malinowska.
Michał zaklął w myślach i wcisnął jej w rękę trzy buteleczki.
– Proszę wziąć i już sobie iść.
– Biedny chłopiec – powiedziała ze współczuciem pani Malinowska. – Jak ty sobie poradzisz w prawdziwym świecie?
– Nigdy go nie poznam. – Michał, wbrew sobie, odpowiedział szczerze. – Całe życie spędzę w kamienicy, opiekując się dziadkiem.
– Twój dziadek w końcu umrze.
– Nie, nie on.
– Każdy w końcu umiera, kochanie – odparła łagodnie pani Malinowska.
– Mój dziadek będzie żył wiecznie.
Pani Malinowska zrobiła zakłopotaną minę. Pozapinała guziki białej koszuli, schowała dwie buteleczki do torebki, a trzecią, która już się tam nie zmieściła, wcisnęła do stanika. Rzuciła jeszcze jedno smutne spojrzenie Michałowi, pogłaskała go po policzku i bez słowa wyszła ze sklepu. Chłopak stał chwilę w drzwiach, patrząc jak dziwka z trudem brnie przez świeży śnieg i znika wreszcie za zakrętem ulicy. Było tak cicho, że przez chwilę Michałowi zdawało się, że odchodząc zabrała ze sobą wszystkie dźwięki.
IV. Fizyka spekulatywna
Awszalom Szyrwint i pan Krawacik siedzieli przy małym stoliku do kawy i, trzymając się za ręce, patrzyli sobie w oczy. Gdyby nie kuriozalny wygląd dziadka i inne okoliczności spotkania, Michał łatwo mógłby ich uznać za kochanków, którzy wyszli na kawę. W rzeczywistości kontakt fizyczny uczestników seansu był zalecany – ułatwiał odnalezienie wędrującego ciała astralnego partnera.
– Może chciałbyś spróbować? – zapytał Szyrwint, gdy Michał postawił na stoliku tackę z kubkami. Pokój wypełnił się zapachem jaśminu. – Jesteś dość duży… Psychonautyka to fascynująca nauka.
– Nie, dziękuję – odparł uprzejmie Michał. – To jakoś nie w moim stylu.
Można się wiele o sobie dowiedzieć w czasie takiej wyprawy do wnętrza własnego umysłu, odezwał się pan Krawacik, kierując swoje słowa bezpośrednio do głowy Michała.
– Nie mam ochoty niczego się dowiadywać, dziadku.
Ja to na przykład lubię wrócić do wspomnień, dodał niezrażony pan Krawacik. Do młodości, kiedy jeszcze miałem sprawne nogi i usta, którymi całowałem piękne dziewczyny…
Spojrzenie dziadka, zwykle skupione i surowe, jakby tą surowością i uwagą usiłował nadrobić brak mimiki, teraz dziwnie złagodniało. Jego twarz, choć groteskowo okaleczona i nieruchoma jak maska, przybrała wyraz uduchowienia i zamyślenia tak głębokiego, że graniczyło niemalże z częściową utratą świadomości tego, co się wokół działo.
Awszalom Szyrwint na ten widok uśmiechnął się dobrodusznie i powiedział:
– Myślę, Michale, że dziadek wolałby dzisiaj pogrążyć się we wspomnieniach samotnie. Zechciałbyś odprowadzić mnie do moich apartamentów?
Właściciel kamienicy zawsze w ten sposób wyrażał się o mieszkaniu, które zajmował piętro niżej, choć niczym nie różniło się od pozostałych. Sufit był wysoki, ale mimo sporych okien, w pokojach było ciemno i nieprzyjemnie. Gdyby nie gruby dywan, tłumiący odgłosy kroków, w przedpokoju niechybnie tańcowałoby echo. Zamiast tego za mieszkańcami snuły się jedynie cienie.
Szyrwint i Michał zostawili dziadka tego drugiego zamyślonego, pływającego myślami po odległych oceanach własnej jaźni, a sami udali się do apartamentów właściciela kamienicy. Michał był tam kilkakrotnie, z reguły w charakterze posłańca, przekazującego wieści od pana Krawacika, ale nigdy nie zabawił długo. Rozglądał się teraz po pomieszczeniach z pewnym rozczarowaniem, jakby oczekiwał cudów i dziwów, a zamiast nich otrzymał wydeptany dywan i odrapaną tapetę, nieróżniące się znacznie od tego, co oglądał na co dzień we własnym mieszkaniu.
Wzięli kubki z herbatą, Szyrwint zaprosił gościa do salonu. Przechodząc przez przedpokój minęli niedbale pomalowane na czarno, zabite gwoźdźmi drzwi. Wyglądały, jakby krył się za nimi jakiś sekret. Michał zerknął pytająco na gospodarza. Zatrzymali się.
– Jestem twórcą fizyki spekulatywnej – rzekł Szyrwint. – Cóż to za dziwactwo, zapytasz? Otóż fizyka spekulatywna, to odpowiedź na pytanie: co by było, gdyby fizyka nie istniała?
– To niemożliwe – zaprotestował Michał.
Szyrwint zastukał lekko w drzwi.
– Za tymi drzwiami – powiedział z ledwo skrywaną dumą – fizyka nie istnieje.
– Można tam wejść?
Właściciel kamienicy roześmiał się, ubawiony.
– Uwierz mi, nie chcesz tam wchodzić.
V. Coś innego, gdzie indziej
Michał miał siedemnaście lat i czuł, że powinien być gdzieś indziej i robić coś innego, niż stanie obok katafalku i trzymanie oburącz ogromnej tacy z napojami. Było to w obecnej chwili zajęcie niezwykle pożyteczne, bowiem co i rusz któryś z żałobników podchodził po drinka, ale Michał miał wrażenie, że śmierć pana Krawacika zmieniła go w element umeblowania. Tak w każdym razie zachowywali się wobec niego goście, zaproszeni by pożegnać słynnego Człowieka Bez Szczęki, efekt medycznych eksperymentów równie słynnego Awszaloma Szyrwinta. Michał był dla nich niewidzialny – kompletnie zwyczajny chłopiec pośród morza wariatów.
Starał się nie patrzeć na zwłoki dziadka, skupić na czymś neutralnym, jak podawanie napojów gościom. Szło mu nieźle, aż do chwili, gdy ktoś położył mu rękę na ramieniu, a wokoło zapachniało malinami.
– Bardzo mi przykro z powodu twojego dziadka, skarbie – wyszeptała pani Malinowska prosto do ucha Michała.
– Miała pani rację.
– Często miewam rację. Zwłaszcza w sprawach oczywistych.
– Co pani tutaj robi? – Michał odwrócił się i ze zdumieniem odkrył, że pani Malinowska jest dużo niższa, niż zapamiętał. Dwa lata temu, podczas ich ostatniego spotkania w sklepie Awszaloma Szyrwinta, dziwka wciąż górowała wzrostem nad chłopcem; teraz zaś on był wyższy o pół głowy i zastanawiał się, czy urósł tak bardzo, czy to raczej ona się skurczyła i pomarszczyła. Wyglądała na chorą. I bardzo smutną.
– Przyszłam pożegnać twojego dziadka.
– Znała go pani?
– Proszę, mów mi Malina. – Uśmiechnęła się, chociaż Michałowi zdawało się, że raczej wykrzywiła usta i przywołała na twarz więcej zmarszczek. Jej policzki wyglądały jak niewyprasowana różowawa koszulka. – Nie znałam go osobiście, ale dużo o nim słyszałam.
– Jak wszyscy tutaj – odparł Michał. – Kiedy dziadek żył, nikt go nie odwiedzał. Ani razu. Byliśmy tylko we trzech: ja, Strycharz i pan Szyrwint. A teraz nagle wszyscy się zbiegli, żeby popatrzeć na jedną ze słynnych abominacji doktora. Ty też. Chcesz sobie tylko obejrzeć cudaka.
Malina Malinowska patrzyła w oczy Michała nieco zakłopotanym, ale wciąż wyzywającym wzrokiem.
– Przyszłam tu w interesach – odparła sucho. – Chociaż nie chciałam wyskakiwać z tym tak od razu.
– Mów czego chcesz.
– Chciałam wynająć pokój.
I tak Malina Malinowska, smutna dziwka, dołączyła do mieszkańców kamienicy. Awszalom Szyrwint nie miał nic przeciwko, pod warunkiem, że nie zacznie sprowadzać klientów do mieszkania. Obiecała, że pracę zostawi za drzwiami.
Pracowała zresztą coraz mniej, mówiąc, że nadszedł czas zasłużonej emerytury.
– Dość się w życiu namachałam nogami – powiedziała raz Michałowi, gdy siedzieli rano w kuchni przy kawie, wyglądając na mokrą od deszczu ulicę. – Chciałabym teraz zająć się czymś, co nie będzie wymagało ściągania ubrania.
Wkrótce zresztą przestała się puszczać za pieniądze.
– Teraz będę robić to już tylko rekreacyjnie – powiedziała z uśmiechem, przynosząc Michałowi szczęśliwą wiadomość: znalazła pracę w małym sklepiku z używaną odzieżą.
A jednak jakaś potrzeba rozbierania się pozostała w niej jeszcze długi czas – może w ten sposób Malina odreagowywała całe dnie ubierania sztywnych i nieporęcznych manekinów. W każdym razie, była dziwka znalazła sobie nowe hobby, a mianowicie: obnażanie się w gabinetach lekarskich. Uznawała to za przedni dowcip. Opowiadała o swoich ekshibicjonistycznych przygodach Michałowi z entuzjazmem dziecka, które dzieli się z rodzicem opowieścią o nowej zabawie wymyślonej w przedszkolu.
– Wchodzę do gabinetu – mówiła z przejęciem – a lekarz prosi, bym usiadła. A ja na to zaczynam ściągać bluzkę. On się pyta: „Co pani robi?!”, a ja już pozbywam się stanika. Zwykle są zbyt zszokowani, żeby naprawdę protestować. Niektórym się to chyba nawet podoba.
– Nie boisz się, że któryś może to odczytać jako… zaproszenie? – zapytał z wahaniem Michał, gdy po raz pierwszy zwierzyła mu się ze swoich niecnych postępków w gabinecie okulisty.
– Niechby tylko któryś spróbował. Zresztą, ewentualny entuzjazm zawsze gasi widok blizn. Pewnego dnia ci je pokażę.
– Nie musisz – bąknął Michał, niepewny, czy jego ciekawość sięga dość daleko, by chciał się przekonać, co pozostało po piersiach Maliny.
– Hej, nie przejmuj się. Nie zrobię tego na chama, jak doktorkom. Po prostu uznałam, że między przyjaciółmi najbardziej liczy się szczerość.
To założenie na dłuższy czas wytrąciło Michała z równowagi. Do tej pory nie zastanawiał się, czy Malina jest jego przyjaciółką, lecz teraz musiał przyznać, że chyba owszem. Spędzali ze sobą sporo czasu i chłopak tęsknił, kiedy nie rozmawiali przez kilka dni, ale uznał, że to także poniekąd wina samotności. Parę razy próbował się masturbować, myśląc o Malinie, ale ochota przechodziła, gdy wyobrażał sobie blizny na piersiach kobiety. Nie wiedział, co ją spotkało, ale z pewnością musiało pozostawić paskudną pamiątkę.
Niepokoiło go też, czy Malina będzie oczekiwała szczerości od niego. Chyba nie potrafiłby przyznać się do pewnych rzeczy.
Na przykład do tego, że od bardzo dawna nie schodził do piwnicy, nawet po to, by szybko, ukradkiem pochwycić którąś z książek i prędko uciec na górę, zanim Huśtawka wyczuje jego obecność.
VI. Pierwszy krok
– Przejdźmy się na spacer – zaproponowała Malina.
Michałowi wystarczył jeden rzut okiem za okno, by kategorycznie odmówić. Nie znosił wiosny, gdyż wiosną świat stawał się niebezpieczny. Zimą śnieg tłumił dźwięki, otulał miasto niczym kołdra, dawał usprawiedliwienie, gdy chciało się odciąć od wszystkiego.
– Wszyscy smutni ludzie lubią jesień i zimę – zauważył parę lat temu Strycharz – gdyż to jedyny okres, gdy niebo dopasowuje się kolorem do ich samopoczucia. Świat smuci się razem z nimi.
Teraz, wyglądając na zewnątrz i widząc nad dachami kamienic błękitne niebo bez śladu chmurki oraz ptaki dokazujące wśród rozłożystych krzewów bzu w ogrodzie na tyłach kamienicy, Michał powtórzył słowa Strycharza.
– Zamierzasz kiedyś stąd wyjść? – zapytała Malina. – Nie możesz spędzić całego życia zamknięty w czterech ścianach. Nawet Strycharz stąd wychodzi.
Michał zdumiał się nieco; nigdy dotąd nie widział, by karzeł opuszczał kamienicę. Malina przewróciła oczami.
– Bez przerwy się szwenda po mieście. Jest stałym bywalcem wszystkich barów dla gejów.
– Strycharz jest gejem?
– Nie. Ale tylko tam nie patrzą na niego dziwnie. Sam wiesz, jak wygląda w tym kapeluszu i z brodą, jak zminiaturyzowany Rasputin na Dzikim Zachodzie. A geje mają wyższy poziom tolerancji na dziwactwa. W każdym razie – dodała była prostytutka – może spróbuj wyjść na zewnątrz? Wyprowadź onychofaga na spacer, czy coś…
Dwa dni później Malina kupiła kocie szelki i resztę popołudnia ona, Michał oraz Strycharz spędzili ganiając po kamienicy za onychofagami. Wikińskie wrzaski karła nie pomagały.
– Przepraszam – powiedział zawstydzony, gdy onychofagi po raz kolejny zniknęły w jednej z dziur, których pełno było w ścianach kamienicy. – Lata przyzwyczajeń…
Wreszcie emerytowana dziwka poświęciła długie, malinowe tipsy, zostawiając je na spodeczku jako przynętę. Onychofagi skusiły się na smakowity kąsek i wówczas jednego dopadli. Stwór szarpał się i syczał, stroszył kolczasty grzbiet, ale we trójkę siłą wtłoczyli go w szelki i mocno zapięli. Wkrótce zmęczył się walką, oklapły mu uszy i tylko łypał nadal ponurym, białawym okiem na oprawców, którzy podrapani i pogryzieni, lecz bardzo dumni, raczyli się w kuchni herbatą jaśminową. Michałowi jej zapach przypominał o dziadku, ale to wspomnienie nie napawało go smutkiem. Właściwie czuł się całkiem szczęśliwy.
Po wypiciu herbaty stanęli wszyscy przed drzwiami wychodzącymi na podwórze. Za kamienicą znajdował się niewielki ogród otoczony wysokim murem, który sprawiał wrażenie, jakby stało się we wnętrzu studni. Pośrodku podwórka umiejscowiona była nieduża fontanna ozdobiona figurynką, która w teorii miała być zapewne cherubinkiem, ale w praktyce bardziej przypominała rubensowską modelkę po przejściach. Na głowie posążka przysiadł szpak o zwieszonej smętnie główce.
Szum deszczu nakładał się na szum w głowie Michała. Chłopak nie pamiętał, kiedy ostatni raz opuszczał kamienicę.
– Spokojnie. – Poczuł na ramieniu dłoń Maliny. – Wystarczy, że przejdziesz się dokoła fontanny.
– My tu na ciebie poczekamy, młody – dodał Strycharz, pocieszająco klepiąc Michała w pośladek, gdyż wyżej nie sięgał. – Nic się nie bój.
I tak Michał wziął głęboki wdech i wykonał pierwszy krok za próg.
VII. Lepsza przyszłość
Awszalom Szyrwint zniknął w pewien ciemny grudniowy wieczór, tuż przed świętami. Z tego, co Michał wywnioskował po przeczytaniu listu, który zostawił Szyrwint, wynikało, że naukowiec postanowił zmierzyć się z największym wyzwaniem, jakie kiedykolwiek mu rzucono: otworzył drzwi Pokoju, W Którym Fizyka Nie Istnieje.
Michał nigdy nie dowiedział się, co czekało na Szyrwinta po drugiej stronie drzwi alternatywnej percepcji. Może nieskończoność, która wchłonęła naukowca, nie pozostawiając po nim nawet śladu, a może coś innego, znacznie gorszego. Liczyło się to, że pewnego dnia zniknął, zapisując Michałowi cały majątek, w tym kamienicę.
– Jesteś teraz panem na włościach! – powiedziała Malina, gdy pokazał jej list. – Nie cieszysz się?
– Nie mogę się cieszyć. Przecież pan Szyrwint zniknął… To nie jest powód do radości.
– Był stary i schorowany. Możliwe, że oszczędził sobie długiej i powolnej śmierci.
– Albo wpakował się w coś paskudnego – odparł Michał. – Cholera wie, co kryje się za tymi drzwiami.
– Tylko niech ci przypadkiem nie strzeli do głowy, żeby tam włazić – ostrzegł Strycharz, wchodząc do kuchni, w której siedzieli, zastanawiając się, co począć dalej, teraz, skoro zostali w kamienicy tylko we trójkę. Michał nie liczył Carla, austriackiego kamerdynera, ponieważ ten po śmierci pana Krawacika całkiem zmizerniał i spędzał większość czasu uśpiony wśród cieni.
– Spokojnie, nie zamierzam.
Życie Michała nie zmieniło się zbytnio po odejściu Szyrwinta. Wciąż spędzał dni sam. Czasami pomagał Strycharzowi w obowiązkach domowych, choć obydwaj nie przykładali się za bardzo do pracy. Karzeł wydawał się roztargniony – często teraz opuszczał kamienicę, wracał późno w nocy i przestał zwierzać się Michałowi.
Malina zaś sporo pracowała.
– Oszczędzam na lepszą przyszłość – mawiała. Powtarzała to tak często, że Michał przyzwyczaił się do myśli, że lepsza przyszłość jest tym, na co się czeka w nieskończoność, nie czymś, co w końcu się zjawia.
Ale gdy pewnego dnia Malina Malinowska stanęła przed Michałem rozpromieniona i prawie piękna, chłopak zrozumiał, że jej lepsza przyszłość właśnie się zjawiła. To był jeden z tych niebezpiecznych wiosennych dni, gdy niebo jest czyste i nieskończone, a świat zagraża człowiekowi nowymi perspektywami.
– Mam doskonałe wieści – powiedziała Malina, chwytając Michała za ręce. W tym momencie nie było śladu po smutnej dziwce, która kilka lat temu chciała oddać się chłopcu za trzy butelki mizerykordiału. Malina Malinowska promieniała. – Ja i Strycharz się pobieramy!
Patrzyła z podnieceniem na Michała, szczęśliwa i roześmiana, oczekując, że cały świat będzie cieszył się razem z nią. Chłopak jednak nie odpowiadał, a im bardziej przedłużało się milczenie, tym bardziej bladł uśmiech Maliny. W jej oczach pojawił się żal, a po tym wybuchu radości był to widok tak przejmujący, że Michał całą siłę woli włożył w zmuszenie się do uśmiechu.
– To wspaniała nowina – wydukał. – Znakomicie. Gratulacje.
– Jestem taka szczęśliwa. – Malina przytuliła go mocno, aż poczuł jak ugina się wata wypełniająca jej stanik. – Nie łączy nas namiętność jak z „Romea i Julii”, ale Strycharz to dobry człowiek. A na świecie jest tylu złych ludzi, że kiedy już znajdzie się kogoś porządnego, i ten ktoś cię pokocha, nie można pozwolić mu odejść. Będziemy szczęśliwi. Wyjedziemy stąd i…
– Jak to wyjedziecie?
– Strycharz ci nie mówił? Znalazł cudowny dom na Mazurach. Niedrogi, bo zaniedbany, ale odnowimy go i będzie idealny. Przyjedziesz na wakacje?
– Bez wątpienia – bąknął Michał.
W głębi duszy był jednak przekonany, że kiedy Malina Malinowska opuści kamienicę, by wyruszyć w świat, już nigdy więcej jej nie spotka.
VIII. Wyjście
Zarzucił ciężki plecak na ramię, ściskając szelki tak mocno, że stracił czucie w palcach. W głowie szumiała mu krew, adrenalina, podniecenie – a może tylko strach. Z każdym kolejnym stopniem przybliżającym go do wyjścia z kamienicy, nabierał jednak pewności, że niecierpliwość bierze górę nad lękiem.
Był wolny. Malina i Strycharz opuścili kamienicę parę tygodni temu, wyruszyli do nowego domu na Mazury i według wszelkiego prawdopodobieństwa przeżywali właśnie najszczęśliwsze chwile życia. Carl wsiąknął w cienie i nie zjawił się, kiedy Michał usiłował go przywołać. Onychofagi zamilkły w ścianach i nie wyszły nawet wtedy, gdy chłopak zostawił im spodeczek pełen obciętych paznokci, zbieranych skrupulatnie na takie właśnie okazje.
Kamienica zrobiła się dziwnie pusta i cicha, a Michał odkrywał, że tęskni za odgłosami życia – śmiechem Maliny, pokrzykiwaniami Strycharza i odpowiadającymi na nie warknięciami onychofagów.
Wytrzymał niespełna miesiąc samotności, nim zdecydował, że chce znów usłyszeć ludzkie głosy, nawet jeśli miałoby się to wiązać z opuszczeniem budynku, w którym spędził całe życie. Zrobiłeś pierwszy krok, pocieszał się w duchu, kolejne mogą być już tylko łatwiejsze.
Kamienica była cicha i nikt nie wyszedł, aby go pożegnać. A w każdym razie tak mu się zdawało.
Gdy postawił stopę na przedostatnim stopniu, coś leżącego u szczytu piwnicznych schodów przykuło jego wzrok. Przez chwilę sądził, że to stos starych szmat rzuconych na posadzkę, ale wówczas kłębowisko poruszyło się gwałtownie. Michał rozpoznał chude ramiona pokryte obłażącą jak stara tapeta skórą i szyderczo roześmianą gębę, choć nie widział ich od przeszło dziesięciu lat.
– Michałek – powiedział wesoło Huśtawka. – Kopę lat. Podejdź, niech no ci się przyjrzę.
Michał zamarł, wstrzymał nawet oddech, poruszała się tylko jego pięść, bezwiednie zaciskająca się coraz mocniej na pasku plecaka. W świetle dnia, skurczony na podłodze, Huśtawka wyglądał żałośnie, ale cichy głos w głowie Michała podpowiadał, by nie lekceważyć trupa. Jesteś sam, szeptał głos, nikt ci nie pomoże.
Wtedy w kamienicy było pełno ludzi, odpowiedział Michał, a i tak nikt mi nie pomógł.
– Co ty tu robisz? – zapytał zachrypniętym głosem.
– Jak to co? Idę z tobą, oczywiście. Chyba nie sądziłeś, że tak łatwo się mnie pozbędziesz?
– Jaja sobie robisz? Nie zabiorę cię.
– W takim razie popełznę za tobą. Jestem cholernie upartym sukinsynem, możesz mi wierzyć.
– Nie. – Michał zrzucił plecak z ramion i wyprostował się. Był wysokim mężczyzną, ale przy Huśtawce nadal czuł się… mały. Czy wręcz skurczony. – Wrócisz do piwnicy, albo…
– Albo co? Zabijesz mnie? I tak wrócę. Zawsze będę wracał. Do końca twojego życia będę upiorem, którego nie zdołałeś pokonać. A teraz otwórz plecak. Wygląda na to, że będzie mi w nim wygodnie.