– Nie wolno tam chodzić, bo po drugiej stronie płotu mieszkają potwory. Okropne… – Sue oblizała łyżeczkę. – Moglibyśmy się zarazić. Ja nie chcę.
Odwróciła się plecami od zapory z rur i drutu kolczastego. I od szczupłej postaci, stojącej za ogrodzeniem – wychudzonego chłopczyka, trzymającego palec w ustach. Wpatrywał się w Sue, jej siostrę Harriet i starszego braciszka, Dicka.
Dziecko trzymało w dłoni przedmiot wykonany z grubej tkaniny. Sue pierwsza powiedziała, że to chyba zabawka, jednak nikt z rodzeństwa nie potrafił powiedzieć, czym ona jest. Na pewno miała cztery nogi.
Już nie rozmawiali, co ta dziwna rzecz może przedstawiać. Z rozkoszą pałaszowali podwieczorek. Jak zwykle, napracowali się. I, tak jak zwykle, sami zebrali owoce na popołudniowy posiłek.
– Zaraz zarazić. – Harriet dosypała resztkę cukru do miseczki z borówkami i poziomkami. Porcja była naprawdę kopiata. – Pewnie, że jest potworem. Tacy tam się gnieżdżą.
Chrząknęła z niesmakiem. Rozgniatała teraz owoce, żeby uzyskać soczystą maź.
– Jednak ten – kontynuowała z wyraźnym namysłem, poważnym tonem – nie jest wcale taki straszny. Właściwie wygląda prawie normalnie.
Harriet zawsze miała swoje zdanie i nie bała się go wyrażać.
– Różni się od nas, ale już się do tego przyzwyczaiłam – podkreśliła. – Ja bym się z nim pobawiła. Tym czymś, co teraz przyciska do piersi. Może zna jakieś fajne zabawy?
Niespodziewanie westchnęła.
– Ciągle gramy w klasy i chowanego – kontynuowała. – I od rana do wieczora pracujemy. To nudne. Jakbyśmy znali nowe zabawy, byłoby ciekawiej. No bo jesteśmy przecież dziećmi.
Uśmiechnęła się radośnie, jakby obwieściła rzecz bardzo ważną.
Dick mruknął coś niewyraźnie. Też zajmował się wyskrobywaniem resztek cukru ze swojego pojemnika. Susan, matka rodzeństwa, wydzielała każdemu ściśle odmierzone, skąpe porcje. Wszyscy w wiosce tak postępowali. Dzieciaki nie protestowały – każdy wiedział, że zapas słodkich kryształków w podziemnym magazynie dramatycznie się kurczył. Cukier przeznaczano już tylko dla maluchów.
Dick kiedyś podsłuchał rozmowę ojca, Elmera, z sąsiadami. Mężczyźni zastanawiali się nad pozyskiwaniem miodu od leśnych pszczół. Dookoła wioski rozciągała się wielka knieja i nikt nie wiedział, czy gdzieś się kończy. Elmer twierdził, że bzyczące owady wytwarzają gęsty i słodki płyn w miejscach, nazywanych barciami. Przytaczał opowieść, zasłyszaną od swojego dziadka, a ten z kolei dowiedział się o miodzie od kogoś dawno już zmarłego. Wyprawa nie byłaby łatwa – groziła dotkliwym poranieniem żądłami, a nikt nie potrafił przewidzieć, jaki byłby skutek licznych ran.
Rodzeństwo długo dyskutowało o wieściach, przyniesionych przez Dicka. Tak jak dorośli, nie mieli pojęcia, jak smakuje miód. Sue przypuszczała, że pewnie będzie sytny niczym brukiew, którą dzieciaki napychały sobie brzuchy. Dick dowodził, że, jeżeli jest lepki i słodki, przypomina w smaku ulęgałki. Wszyscy tęsknili za słodkościami, a soczyste gruszki świetnie też zaspokajały głód. Żywności już nie brakowało, jednak w pamięci mieszkańców ciągle tkwiło wspomnienie ponurych dni rozpaczliwego braku jedzenia, więc wykorzystywano każdy wydarty naturze kawalątek pożywienia.
Dzieciakom pozostawało już tylko zebranie trawy dla królików i ich nakarmienie. Susan i inne kobiety błogosławiły zwierzęta z długimi uszami. Wspaniale się rozmnażały i dawały smaczne mięso. Coraz rzadziej polowano na szczury.
Teraz w końcu odpoczywali. I przyglądali się chłopczykowi po drugiej stronie. Pojawiał się od kilku dni.
– Ja bym mu nawet w nagrodę za dobrą zabawę dała cukierka… – podjęła Harriet. Mówiła tak, jakby obwieszczała rzecz bardzo ważną. – Oni pewnie nie mają słodyczy. W sumie te potworzyska są bardzo biedne.
– Tata mówi, że coraz szybciej wymierają. – Chłopak wzruszył ramionami. – Mają mało jadła, bo zajęliśmy im dużo pól. Gdy sczezną – dodał po chwili zastanowienia, z zadowoleniem używając zasłyszanego gdzieś trudnego słowa – nie trzeba będzie bać się zakażenia.
Jego twarz wyrażała jednak inne uczucia – zaskoczenia i niepewności. Wypowiedź siostrzyczki brzmiała dziwnie. Patrzył na nią uważnie, jakby zbierał myśli.
Sue prychnęła pogardliwie.
Oboje przyglądali się Harriet i w ich wzroku kryło się teraz inne, nieme pytanie – skąd wzięła kawałek słodkiej masy, owiniętej w papierek? Cukierki stanowiły rzadkość. Wyjmowano je z podziemnego składu. Rozdawano wcale nie tak często, jako nagrody za dobre sprawowanie, wytężoną robotę i posłuszeństwo rodzicom. Dick nawet już nie pamiętał, kiedy ostatnio otrzymał taki dar. Elmer wspominał ze smutkiem, że cukierki się kończą.
– Bo ja sobie zachowałam na później i nie zjadłam – wyjaśniła Harriet. – Chciałam zebrać dwa, żeby mieć więcej i się pochwalić.
Z kieszeni spódnicy wyjęła zawiniątko, zrobione z chusteczki. Przełknęła ślinę, a potem błogo się uśmiechnęła.
– W płocie jest mała dziura tuż nad ziemią – dodała konspiracyjnym szeptem. – Nie widać jej, bo tata rzadko tam kosi zielsko. Pewnie nie chce się zranić zadziorami na drucie.
Chwilę się wahała, jednak w końcu dodała zdecydowanie:
– Ja sobie z nim tylko pogadam, bo on wcale nie jest taki potworzasty. No i jest taki smutny.
Wstała i obciągnęła ubranie, szykując się do zrobienia pierwszego kroku.
Harriet często miała swoje zdanie, a jeszcze częściej upierała się przy nim. Susan to martwiło, bo córka, nie wiadomo, dlaczego, niejednokrotnie kwestionowała oczywiste prawdy. Niby w żartach, jednak w tym rozbawionym głosiku Harriet brzmiał wyjątkowy upór.
Elmer wtedy lekceważąco machał ręką.
– Niedługo wszystko pojmie – powiadał. – Dzieci to dzieci… Trzeba tylko pilnować, żeby nie zaraziła się chorobą przeklętych mutantów. Oni i tak ledwo dychają i wkrótce to plugastwo wymrze.
Zanim Harriet zdążyła się ruszyć, siostrzyczka zerwała się na równe nogi. Narośle na jej twarzyczce nabrzmiały, może od nagłego przypływu emocji. Wyglądały teraz jak krwawe pręgi, znamiona wściekłości. Dziewczynka kiedyś, dawno temu, też próbowała pogadać z dzieciakiem potworów. Dostała od Elmera straszliwe lanie. Z furią siekł ją grubą rózgą, krzycząc:
– Nie chcę cię stracić! Zainfekujesz się, rozumiesz to, głupia?! Coś ci zaraz wyrośnie i zostaniesz wygnana!
Kolejne razy spadły na ciało dziecka.
– Zdechniesz z głodu – wrzeszczał ojciec – bo oni i tak ciebie nie przyjmą! Zapamiętaj to sobie!
Od tej pory Sue nie cierpiała potworów. Nienawidziła ich. Obwiniała mieszkańców drugiej części wioski za zeszpecenie twarzy. Ciągle powtarzała, że najlepiej byłoby ich wybić. Czasami rzucała kamieniami w dzieciaki odmieńców, jeżeli zbliżyły się do zapory.
– Przestaniesz być człowiekiem! – wrzasnął Dick, chyba czując, że Harriet mówi poważnie. – Będziesz miała szczęście, jeżeli potem cię nie utłuką i tylko wygnają na śmierć głodową! Daj sobie spokój!
Niespodziewane i nagłe ciosy grubego pasa powaliły na ziemię dziewczynkę z cukierkiem w dłoni.
Kawałek dalej, tam, gdzie zaczynały się pola, Elmer i jego parobek, Danny naprawiali druciany płot. Przedzielał wieś i polanę na dwie części, dwa światy, i biegł od jednego skraju gęstej puszczy do drugiego. Rodzic pewnie wszystkiego się domyślił, obserwując zachowanie dzieciaków. A może też po prostu je usłyszał.
Elmer dysponował doskonałym słuchem, tak jak kilku innych mieszkańców. Czasami śmiał się, twierdząc, że bez trudności łowi odgłos myszki, grzebiącej łapką w jakiejś dziurze. Przesadzał, choć niewiele. Kilku sąsiadów z kolei doskonale widziało i wypatrzenie gdzieś w oddali drobnego szczegółu nie sprawiało im trudności. Tych mieszkańców wioski, tak jak Elmera, przepełniała duma, i takich jak oni było coraz więcej. Czuli zadowolenie, że ludzie nadal tak dobrze się rozwijają.
Teraz jednak rosły mężczyzna walił bez opamiętania, aż w końcu Danny go odciągnął.
– Nie chcemy stracić człowieczeństwa! Nie chcemy stać się zmutowanymi wyskrobkami! – Jedyna ręka Elmera wskazała przestrzeń za zwojami drutów kolczastych. – Harriet, pamiętaj o tym, bo inaczej cię wyrzucę!
Już się uspokoił. Sprawnie wkładał pas w szlufki samodziałowych spodni. Pomagała mu Susan. Przybiegła, pewnie zaniepokojona hałasem i spazmatycznym płaczem najmłodszej córki. Gdy skończyła, z rozmachem cisnęła kamieniem w stronę dzieciaka, nadal trzymającego palec w buzi. Uciekł, oglądając się za siebie. Szmaciana zabawka wypadła mu z piąstki, jednak wrócił po nią. Przytulił do piersi i pędem puścił się ku nieodległemu domostwu.
Trzasnęły drzwi. Kobieta w dziurawej sukience wciągnęła malca do środka , a potem pogroziła pięścią.
Susan pogardliwie splunęła. Starannie wytarła pot z czoła męża.
Wielu zazdrościło Elmerowi żony. Była naprawdę rosła i bardzo silna. I, jak niekiedy z zazdrosnym uśmieszkiem podkreślał Danny, bardzo piersiasta. Takie kobiety cieszyły się szacunkiem, bo nie miały problemów z wykarmieniem dzieci. Tak sądzili wszyscy. Młody parobek o tym wiedział. Rozglądał się za przyszłą żoną, podobną do swojej gospodyni. Ponadto Elmer i Susan świetnie się uzupełniali. Bez słowa wiedzieli, jak trzeba się ustawić, żeby wykonać pracę, kto prowadzi robotę, a kto pomaga. Bez słowa, z uśmiechem radości, że wszystko świetnie idzie. Danny marzył, żeby znaleźć wybrankę podobną do gospodyni. Żeby miała, tak jak żona Elmera, lewą rękę, bo przecież on posiadał prawą. I żeby natura podobnie usytuowała oko.
Susan dyszała ciężko. Poprawiła chustę na głowie.
– Najlepiej byłoby ich jednak wybić – zauważyła wściekłym tonem. – Nikt by się już nie zaraził od tych wywłok. Tyle pracy mamy – kontynuowała gniewnie – że nie zawsze można ustrzec dzieci przed chorobą potworów. No i zyskalibyśmy tyle nowej przestrzeni!
Niespodziewanie uśmiechnęła się, jakby wyjawiła hołubione w myślach marzenie.
Sue podniosła z ziemi cukierek. Obejrzała go dokładnie, po czym schowała do kieszonki bluzki. Może doszła do wniosku, że należy jej się nagroda.
– Pewnie, że tak – zauważyła rzeczowo. – No i mielibyśmy nowy plac zabaw.
Nikt nie zwracał uwagi na łkająca z bólu Harriet. Wszyscy wiedzieli, że Elmer wymierzył słuszną karę.
Danny bardzo lubił dzieci. Pogłaskał ją po głowie.
– Niepotrzebnie się nad nimi litujesz – zauważył flegmatycznie. – Oni nie są ludźmi. Te wywłoki zdegenerowały się dawno temu… Nadal przenoszą zarazki swojej choroby.
Dziewczynka, nadal chlipiąc, kiwnęła głową.
Elmer zarzucił sobie na bark nowy zwój drutu.
– Ci nieszczęśnicy pochodzą z tego samego pnia, co my, ludzie – mruknął z niesmakiem. Rozejrzał się uważnie, oceniając, co jeszcze przydałoby się poprawić w konstrukcji ogrodzenia. – Danny dobrze mówi – kontynuował gawędziarskim tonem – niebawem sami wymrą. Potem trzeba będzie spalić zwłoki, żebyśmy na zawsze pozostali czyści.
Dick uśmiechnął się radośnie. Zżerała go ciekawość, czym był przedmiot, trzymany przez dzieciaka odmieńców. A teraz już wiedział, że wkrótce przekona się, czy rzeczywiście nadaje się do zabawy.
***
Elmer i Danny kończyli pracę przy naprawianiu zapory. Poszła sprawnie. Trawsko też zostało wykoszone, a zasieki wzbogacane o nowe kłęby drutu kolczastego, przyniesione z magazynu. Parobek do transportu wykorzystał dwukołowy wózek i sprawił się naprawdę gracko.
Wykonywali ostatnią robotę – łączenie nowych elementów zasieków w zwartą całość. Elmer swoją jedyną ręką zaginał końcówki drutów rozciągniętego zwoju, a Danny łączył je ze słupami. Świetnie im szło, bo Danny dysponował pewną przewagą – z jego lewego barku wyrastał spory kikut, pozbawiony łokcia. Sprytnie go wykorzystywał do unieruchamiania spajanych części.
Niekiedy uśmiechali się do siebie, zadowoleni, że praca, jak to mówili, pali się im w dłoniach.
Danny bardzo cenił i szanował gospodarza. Elmer władał kilkoma włokami dobrej ziemi, jednak wcale się nie wywyższał. Parobek miał zawsze miejsce przy stole, dobry kąt do spania i jadał to, co Susan przygotowała dla wszystkich. Kilku innych fornali też chwaliło swego chlebodawcę. Nadto Elmer chętnie opowiadał o tym, co wydarzyło się bardzo dawno, tak dawno, że prawie wszystko zaginęło już w mrokach niepamięci. Mówił, jak przetrwali oni, ludzie, i jak zrodzili się zdegenerowani mutanci. Wspominał długi okres zażartych walk, z których przodkowie Elmera, Danny’ego i pozostałych mieszkańców tej części wioski wyszli zwycięsko.
Parędziesiąt kroków dalej chłopczyk znowu obserwował wysiłki obu jednorękich, tym razem z bezpiecznej odległości. Palec, tak jak poprzednio, trzymał w buzi, a drugą dłonią grzebał w uchu.
Danny soczyście splunął.
Może widok chłopczyka mającego dwoje rąk i dwoje oczu, spowodował, że Elmer nawiązał do narodzenia się zwyrodnialców, wciąż wegetujących po drugiej stronie kolczastej przegrody.
– Pamiętamy, że wydarzyło się coś, co nazywano Świetlistą Pożogą albo Ognistą Zawieruchą. – Wspominając przeszłość, włodarz sporej połaci ziemi zawsze z powagą kiwał głową. Teraz zrobił tak samo. – Resztki nas przeżyły pod ziemią, tam, gdzie urządzono składy. Gdy w końcu wyszliśmy ze schronów, pojawili się oni. – Ruchem brody wskazał na nieodległą, drobną postać. – Dobrze, że szybko zajęliśmy polany w leśnej głuszy i wzięliśmy się za uprawę. No i odgrodziliśmy się od tych zwyrodnialców.
Uśmiechnął się szeroko.
Praca zbliżała się ku końcowi. Sprawdzali teraz spoistość połączeń. Nigdzie nie było już dziur, luk, tylko jedna, długa ściana stalowych zwojów, gęsto najeżonych ostrymi zadziorami, przegradzająca wielką polanę w kniei.
– Moglibyśmy ich wykończyć, jednak trzeba być ludzkim – stwierdził nagle Elmer, jakby odpowiadał Danny’emu na niezadane pytanie. – Niebawem i tak zdechną. Mają dwoje rąk, dwoje oczu, uszy, a i tak nic im nie wychodzi. Degeneraci, ale niech sobie jeszcze pożyją…
Danny i za to lubił Elmera – za dobre serce. Gospodarz hamował zapędy wielu sąsiadów, łakomie spozierających na sadyby i pola po drugiej stronie ogrodzenia.
– Nie ma potrzeby ryzykować ludzkiego życia, skoro i tak wkrótce czeka ich kres – powtarzał. – Moglibyśmy się zarazić. I tak zdechną…
Obaj otarli pot z czół. W końcu zakończyli żmudne zajęcie.
– Prawdziwym ludziom zawsze wszystko idzie dobrze – stwierdził Danny, wkładając cęgi do skrzynki z narzędziami. W jednym nie zgadzał się z Elmerem i pragnął to zaakcentować. – Wiesz, tych parszywców powinniśmy wytłuc. Tyle miejsca, tyle chat!
Danny, myślący o ożenku, gorąco pragnął osiąść na chociażby paru morgach gruntu. Często tęsknym wzrokiem wodził po zachwaszczonych polach potworów.
Jego pryncypał wzruszył potężnymi ramionami.
– Niedługo skonają z głodu – stwierdził obojętnie. – To bydło już obumiera. Najważniejsze, żebyśmy ustrzegli się ich choroby i nie dali się zmutować. Chłopcze, niebawem doczekasz swego…
Kordialnie poklepał parobka po ramieniu, po czym filuternie mrugnął swoim jedynym okiem. Drugie porastała gruba fałda skóry.
Danny odwzajemnił uśmiech. Ten czas się zbliżał. Nadchodziło spełnienie jego marzeń.
Dick, zbierający trawę, nie za bardzo słuchał rozmowy. Wypełnił już pokosem trzy kosze, a praca jednorącz, samemu, wcale nie należała do łatwych. Pokarm dla królików był cenny i Susan na pewno pogłaszcze go po włosach, gdy przeniesie wielkie kobiałki do domu. Zarobi na sowity kawał mięsa na niedzielny obiad, a pewnie też na cukierka.
Wieczorem czekało go jeszcze ważne zajęcie – nauka zarzynania królików. Do tego trzeba było trzech osób i trzech rąk. Jedna dłoń przyduszała zwierzątko do stołu, druga, ciągnąc za uszy, zadzierała łebek, trzecia podcinała nożem tchawicę. Dzisiaj, po raz pierwszy, miał zostać najważniejszą osobą, tą zadającą śmierć. Rozpierała go duma.
Dick jednak nie myślał teraz o wieczornych zajęciach. Przyglądał się chłopaczkowi po drugiej stronie, istocie, mającej dwie ręce i duże oczy po obu stronach kształtnego noska. Wyglądała okropnie..
Dicka nadal bardzo interesowała szmaciana zabawka, leżąca na ziemi przed chłopczykiem. Zastanawiał się, czy wtedy, gdy Elmer, Danny i wszyscy sąsiedzi zaczną wreszcie rozbierać płot i gdy ją już zabierze, pobawi się nią z Sue i Harriet. Może znajdzie więcej nieznanych zabawek.
Po namyśle zdecydował, że tak. Nie było to łatwe, bo chciał mieć ten dziwny przedmiot tylko dla siebie. Jednoręki chłopiec dobrze jednak pamiętał słowa ojca, że należy być ludzkim. Postępować tak, jak postępują ludzie. I pewnie wtedy, gdy wspólnie z siostrami obejrzy nowe zabawki i się nimi podzieli, otrzyma w nagrodę upragnionego cukierka albo nawet kubek smakowitego miodu.
12 lutego 2016 r. Roger Redeye
Jako ilustrację wykorzystałem zdjęcie, przedstawiające rosyjskie zasieki pod Łodzią z okresu I Wojny światowej.
Źródło ilustracji – http://www.aguria.aaf.pl/zapory-inzynieryjne-vt330.htm