Błogi sen przerwała eksplozja. Zdawała się wypełniać mnie porażającym dudnieniem. Identyczny koszmar, jaki miałem w osiemdziesiątym szóstym. Wyskoczyłem z łóżka, dopadłem okna i spojrzałem w kierunku oddalonej o pięćdziesiąt kilometrów elektrowni. Nie dostrzegłem słupa ognia ani dymu, zresztą, zupełnie jak w dniu awarii. Ale już wiedziałem. Złapałem za telefon i wybrałem numer kierownika porannej zmiany przy budowie arki.
Brak sygnału.
Zarząd, stacja, Jurij pilnujący odczytów, stołówka – brak sygnału. Siergiej przy szlabanie do Prypeci – nic. Jego przełożony mieszkający w Czarnobylu – to samo. Cisza w słuchawce zdawała się wrzeszczeć mi do ucha. Wciągnąłem na siebie ubranie z zeszłego dnia i wybiegłem z domu, choć lekarz zabronił mi takiego wysiłku. Dotarłem do placu pod urzędem Sławutycza i odruchowo spojrzałem na posąg Anioła Nadziei. Kiedy byłem mały i coś przeskrobałem, babuszka wlokła mnie pod pomnik i nakazywała klęczeć przed patronem, wyobrażając sobie, że “jego oczy jak sople lodu wydłubują ze mnie czarcie ciągoty”. Zatrzymałem się na wprost posągu, czując ten urojony, przeszywający wzrok.
Od awarii dręczyło mnie doznanie zbrukania, ilekroć wizerunek anioła choćby mignął między budynkami. Wspomnienia rozrywały skorupę opanowania. Stopiony dach, szare od trującego pyłu kombinezony, nieznośny upał bijący z ziemi, jakby rozwarły się piekielne czeluści. Przerażający alarm, który po minucie pracy nad płonącym reaktorem nakazywał uciekać z paszczy śmierci…
Zdjęcie I. Kostina ze smugami, związanymi z odbiciem wysokiego promieniowania. “Kiedy pierwszy raz wyszedłem na ten dach, to mnie uderzyła taka jego mistyka. Jakbym był na innej planecie.”
Drgnąłem, gdy usłyszałem odległy dźwięk syreny i gwałtowne hamowanie pociągu pracowniczego. Z kieszeni spodni wyciągnąłem wysłużony dozymetr. Na wyświetlaczu widniało: 0,2 μSv. Niewiele. Znów rzuciłem się do ociężałego biegu, złakniony informacji. Gdy dopadłem do mieszkania Johna Capricia z Funduszu na Rzecz Likwidacji Skutków Awarii, ten właśnie wyszedł na próg w pogniecionym garniturze i miną zwiastującą nieszczęście. W ręku ściskał gazetę.
– Nikołaj! Chodź ze mną.
– Czy to reaktor? – wykrztusiłem, drepcząc za szybko maszerującym, śniadym mężczyzną. Kierował się ku placykowi przed restauracją Stary Tallin. Słyszałem narastający odgłos pracującego śmigła.
– Nie zanotowaliśmy wzrostu promieniowania. Co do Zony…
– Milczy!
– Wygląda na to, że wszyscy gdzieś przepadli. Z helikopterów nie widać żadnego ruchu, wszędzie leżą porzucone kaski. Istnieją obawy, że to zamach Ruskich.
Na drewnianych schodach Starego Tallina stały szczupłe kelnerki w regionalnych, czerwonych spódnicach i białych bluzkach. Były zbyt młode, by pamiętać awarię, spoglądały więc na helikopter z beztroską ciekawością, której gorąco im zazdrościłem. Kiedy znalazłem się w ciemnym, cuchnącym ropą śmigłowcu, John obdarzył mnie wzrokiem, który dobrze znałem. Tak przełożeni patrzą na człowieka, gdy zamierzają wysłać go na śmierć.
– Pomagałeś wtedy! – zawołał, przekrzykując łopot śmigieł. – W osiemdziesiątym szóstym!
Splunąłem na podłogę maszyny.
– Chcecie mnie wysłać do Strefy, to jasne! Nie zdrowych żołnierzy ani robotników Novarki, tylko biorobota.
Capricio ściągnął brwi, urażony porównaniem do Sowietów.
– Nie jesteśmy Ruskimi. Nie zmusimy cię!
– Poszedłem wtedy, pójdę i teraz – stwierdziłem oschle. – Niedawno byłem na rehabilitacji, jestem w formie.
Moje "jestem w formie” stanowiło zwrot grzecznościowy, coś, co mówi się zamiast “jestem zdychającym śmieciem, nie przejmuj się”. Amerykanin nie mógł rozumieć, jakie uczucia żywiłem do ojczyzny. Co to za ulga dla biorobota – likwidatora awarii z osiemdziesiątego szóstego – że wciąż zipie i można go kolejny raz poświęcić, zamiast wysyłać zdrowych Ukraińców. I jaką słodyczą jest iść tam ze świadomością, co mnie czeka. Spotkać niewidzialnego wroga, znając skutki jego mocy. Byłem przekonany, że sprawcą nieszczęścia kolejny raz jest reaktor numer cztery. Czekałem, aż go ujrzę, czując lęk, złość… i tęsknotę.
Sięgnąłem po gazetę. Nagłówek na pierwszej stronie głosił: Prezydent Rosji i elity rosyjskie w szpitalu z objawami choroby popromiennej. Rosja oskarża Ukrainę o zamach! Przeczytałem go kilka razy, zanim przeleciałem wzrokiem artykuł. Podniosłem oczy na Amerykanina.
– To żart?!
– Nie wiem.
– A kto wie?
– Może Reynolds. – Miał na myśli dyrektora zarządu Funduszu. – Tyle, że trafił do Kijowa. Choroba popromienna.
Uszczypnąłem się, żeby zyskać pewność, że nie śpię. Popatrzyłem za szybę, na dziki świat skąpany w promieniach późnowiosennego słońca. Nad brzegami rozlewisk brodziły czaple, na soczyście zielonych polach pasły się stada koni i bydła. Przelecieliśmy nad starym mostem kolejowym i migotliwą, rozległą rzeką Prypeć. Najpierw ujrzałem masywną, nieukończoną chłodnię kominową – betonowy cylinder, wynurzający się z ciemnozielonej gęstwiny.
Zdjęcie zrobione przez szybę pociągu pracowniczego.
Po chwili zorientowałem się, że z elektrownią coś jest nie tak, jakby w dobrze znany obraz ktoś wrysował bohomaz.
– Sarkofag! – wrzasnąłem, nie wierząc własnym oczom. – Ruscy nasunęli go w jedną noc?!
– Tak to wygląda. W dodatku jest… ukończony.
– Co?! Przedwczoraj przy nim byłem! Jeszcze pół roku… Jak…
– Szczelnie zamknięty zakrywa przed nami reaktor.
Poczułem drapanie w gardle, jakby strach nabrał kształtów i próbował wydostać się z mojego wnętrza. Arka zdolna ukryć Statuę Wolności i Koloseum, olbrzym, którego za kilka miesięcy mieliśmy przez wiele dni nasuwać na czwórkę, tkwił już nad reaktorem, choć dwie doby temu ani szyny, ani konstrukcja nie były jeszcze gotowe. Sarkofag lśnił w słońcu, ukazując swój niewiarygodny majestat. Wznieśliśmy się zaskakująco wysoko, a dozymetry milczały, więc spytałem:
– Czego się boicie?!
Caprico nie zareagował. Wierciłem się na twardym siedzisku, wyglądając przez okno, lecz nie zdołałem dojrzeć żadnego ruchu. Wlepiłem spojrzenie w ciężarówkę Novarki. Przy szeroko rozwartych drzwiach tkwiły dwa białe punkty – kaski. Czy pracownicy nagle zostali porwani?
– Wylądujemy przy posterunku Sahovica. Wyjaśni ci sytuację. I proszę, Nikołaj, nie myśl o nas tak, jak o Sowietach.
Zacisnąłem usta. Ruski czy Amerykanin, co za różnica? I tak zawsze chcieli narzucić “poprawny” tok myślenia.
Drzewa kipiały zielenią, jedynie resztki rudego lasu uparcie nosiły czerwono-brązowe, pomięte szaty. Podarunek od radioaktywnego całunu, który otulił niegdyś okolicę. Przemknęliśmy nad pomnikiem honorującym założenie Prypeci, przed awarią nazywaną idealnym miejscem do życia.
Poczułem skurcz w żołądku, jak zawsze, gdy wkraczałem do miasta-widma. Wyobraziłem sobie żołnierzy w maskach przeciwgazowych, mierzących promieniowanie na ulicach i zaintrygowane kobiety, przechadzające się z dziecięcymi wózkami. Ja wraz z siedemset trzydziestym pierwszym batalionem obrony specjalnej próbowałem wykonywać chaotyczne rozkazy, tańcząc ze śmiercią przy topiącym się reaktorze. Ewakuację miejscowych zarządzono dopiero dwa dni po katastrofie. Miałem ciarki, gdy o tym myślałem. Mój brat, pilot-weteran po nalotach w Afganistanie, jako jeden z pierwszych został wezwany do samobójczej misji wygaszania reaktora. Przez wiele godzin, smażąc się w promieniowaniu, zrzucał do czwórki worki z piaskiem. Zdążono dowieźć go potem do szpitala w Moskwie, ale zmarł w męczarniach, podobnie jak inni awiatorzy i strażacy.
V. Repik, reaktor dwa dni po katastrofie. Początkowo nikt nie znał skali awarii – wybuch nie wydostał się na zewnątrz. Dopiero pożar spalił dach. Badacze twierdzą, że nikt o zdrowych zmysłach nie położyłby tak lichego dachu na reaktor atomowy. Uważa się, że Rosja próbowała wykorzystać elektrownię do celów militarnych, czego skutkiem była awaria, a fatalny dach dopełnił tragedii. Wypuścił w niebo potwora, którego obecność zarejestrowała Szwecja. Szwedzi zaczęli dzwonić do Polski, Francji i dalej, poszukując winnych. Rosja zachęcała w tym czasie do uczestniczenia w obchodach pierwszomajowych.
Cmentarzysko po Prypeci wyglądało jak zawsze, choć nigdzie nie kręcili się stalkerzy, turyści ani wojskowi. Lecieliśmy północnym skrajem miasta, blisko zalewu Janowskiego. Bloki szczerzyły w niebo ciemne szczerby okien, z wyraźnie odznaczającą się Fyjiyamą i Fujiyamą Bis, niby dwa kły w szczęce mutanta. Przejechałem wzrokiem po dachu szpitala, Cafe Pripyat i barkach na rzece, ale spojrzenie wciąż przyciągał sarkofag.
Cafe Pripyat
Zdjęcie z Fujiyamy
Przez chwilę gapiałem się na oddalone o kilka kilometrów Oko Moskwy. Złomiarze, nie wiedzieć czemu, wciąż go nie rozebrali, a łazili tam właściwie tylko eksploratorzy, pchający się na najwyższe piętro zardzewiałej anteny.
Zobaczyłem błysk tuż przy szczycie wyższej konstrukcji, jakby słońce odbiło się od sprzączki. Już miałem zamiar zwrócić uwagę Capricia, ale zacisnąłem usta. Chrzanić Amerykanów.
Wylądowaliśmy w lesie przy posterunku Sahovica. Wokół obdrapanego budynku roiło się od wojskowych oraz pracowników Novarki. Zanurzenie w tłum rozhisteryzowanych ludzi pogłębiło uczucie nierealności. Capricio nakazał mi iść z sobą, co uczyniłem, reagując tylko skinieniami głowy na pełne napięcia pozdrowienia, napastliwe pytania i krzyki. W wejściu na posterunek odruchowo przeszedłem przez bramkę dozymetryczną, choć nikt nie przejmował się procedurami. W obskurnym biurze znajdowały się już inne bioroboty z mojego batalionu – dziobaty Sasza, wysoka Kławdija, tłusty Zacharij, kuternoga Niewij i blada Roza. Na ich widok poczułem się nieco lepiej. Przynajmniej oni wiedzieli, co przeżywałem. Śmierć, która niegdyś nami wzgardziła, owionąwszy tylko swoim tchnieniem, zdawała się stać w progu, gotowa przyjąć wreszcie nadgryzione dusze.
– Tylko tylu? Trudno.
Sahovic, wyprostowany i spalony słońcem porucznik, zdawał się czuć obecność kostuchy. Z pewnością chciał iść z nami, zakończyć to wiecznie ukryte w cieniu czwórki życie, spotkać starego druha. Ja też myślałem czasem w ten sposób o promieniowaniu. Psychiatra twierdził, że to idealizacja kata. Przytakiwałem mu wiele tygodni, byleby dał mi spokój, a nagle okazało się, że rzuca robotę i zamierza pracować przy reaktorze. Najwyraźniej zaraził się od nas czarnobylskim świrem.
– Towarzysze. Mateczka Ukraina was potrzebuje – zaczął porucznik. – Niewiele wiemy ponad to, że każda nienapromieniowana w osiemdziesiątym szóstym istota znika, gdy wejdzie do Strefy.
Spojrzeliśmy po sobie. Mutacja promieniowania? Sztuczka ruskich? Katastrofa naturalna? Plan Amerykanów? Bujda? Co, do cholery?
– Odkryliśmy to, gdy jedyną osobą, z którą nawiązaliśmy kontakt, okazał się sierżant Chwedczuk z czarnobylskiej poczty. Nie pracował w chwili, gdy wszyscy wyparowali, ale przybył na miejsce niedługo po zdarzeniu. Doszliśmy do wniosku, że w Strefie musieli zostać choć popromienni. Chwedczuk spotkał pięć osób, wszystkie spośród czterdziestu sześciu obywateli przeżartych niegdyś promieniowaniem, którzy znajdowali się w Strefie podczas zniknięcia.
To naciągane, pomyślałem. Sahovic coś ukrywa.
– Unieszkodliwił je, bo usiłowały go zabić i bełkotały bez sensu. On sam wciąż pozostawał w pełni rozumu, czego nie można powiedzieć o żołnierzach, których zdążyliśmy wysłać do Strefy. Po przekroczeniu granicy pędzili przed siebie i znikali. Drony zepsute, czołgi rozkraczone, helikoptery i samochody szlag trafił. Chwedczuk przestał się meldować. To absurdalne, ale wydaje się, że tylko wy możecie wejść do Strefy.
– Sprawdzałem już – potwierdził Niewij. – Wszedłem na pięćdziesiąt metrów i nic.
– Możemy uzbroić was jedynie w broń białą. Wszystko się zacina, ledwie trafi do Strefy.
– Cel misji? – spytałem.
– Znaleźć przyczynę nowej awarii. Meldujcie się na granicy co półtorej godziny. Helikoptery będą krążyć nad wami, ale na tyle wysoko, że nie liczyłbym na wsparcie z powietrza.
– Jeżeli zgadzacie się na wejście do Zony, potrzebny będzie podpis na oświadczeniu – powiedział Capricio. – Stany Zjednoczone zapewnią wam zadośćuczynienie w wypadku…
Porucznik walnął pięścią w stół.
– Jeżeli jesteście oddani ojczyźnie, natychmiast macie odmaszerować do magazynu, wybrać broń i stawić się przy granicy!
– Tak jest! – zagrzmieliśmy i stłoczyliśmy się w wyjściu. Przechodząc obok zasępionego Amerykanina, wyjąłem mu z rąk formularze i postawiłem ptaszki w miejscach przeznaczonych na podpisy.
– To i tak na nic, John. Daj spokój.
Kilka lat temu głodowaliśmy pod spływającą złotem siedzibą prezydenta, domagając się obiecanych fantów. Z niemal ośmiuset członków batalionu pozostało ledwie stu. Wszyscy splugawieni promieniowaniem, udręczeni chorobą. Trzymałem w ręku transparent: “Gasiliśmy reaktor, ratując Ukrainę. Zarobiliśmy na krzyż i trumnę”. Myślałem o bracie. Nic nie wskóraliśmy. Stwierdzono, że nasz batalion nawet nie istniał.
Bez przekonania uzbroiłem się w dwie maczety i kilka kotajli Mołotowa. Z niedowierzaniem wyszarpałem ze stosu broni długi, toporny łuk i kołczan. Ostatni raz strzelałem z takiego na początku lat osiemdziesiątych, pod czujnym i surowym okiem dziadka. Myśl o celowaniu z łuku do ludzi wstrząsnęła mną, ale przewiesiłem drewniany oręż przez ramię.
Zmierzając ku miejscu zbiórki, zaczepił mnie Sasza. Wgapiał się w więdnące wdzięki Kławdiji i bębnił palcami po udzie.
– Nadal z niej laska, co? Przywiozła ją córka, o ja cię nie mogę! Wszedłbym w obie! Gdyby pozwoliliby nam na ostatnie życzenie, takie byłoby moje.
– Masz tak szpetną duszę, jak gębę – mruknąłem. Dobrze znałem żonę biorobota, kobietę do serca przyłóż i całkiem urodziwą. – Pomyśl o swojej córce.
Mężczyzna spoważniał i zacisnął rękę na trzonku tasaka, przytwierdzonego do pasa.
– Wolę nie. – Przez chwilę milczał, ale zwolnił kroku, zasępiony. – Szukałeś syna?
Westchnąłem ciężko.
– Gdy wyszedł ze szpitala w osiemdziesiątym szóstym, przestał być moim synem. Stał się wolny.
Umierałem wtedy na oddziale szpitala w Kijowie, zamknięty w kokonie ze starej folii. Siostra mojej żony przyjechała z dwuletnim Igorem, powiedzieć mi, że znalazła Annę zwisającą z żyrandola w naszym salonie. Dała mi zwitek papieru, na którym moja najdroższa napisała, że nie może patrzeć na wszechobecną mękę. Była pielęgniarką w Prypeci, dyżurowała dzień i noc przy strażakach, którzy wymiotowali wnętrznościami i mamrotali do niej: zabij mnie, mamo. “A teraz jeszcze ty. To za dużo. Przepraszam” – napisała na końcu. Bianka zabrała Igora i zostawiła mnie w gorączce u końca mego świata.
Drugiego dnia jakimś cudem mi się polepszyło i lekarze stwierdzili, że może jednak przeżyję. Bianka wywiozła Igora do Polski i słuch o nich zaginął. Być może nie wiedzieli, że przeżyłem. Nigdy ich nie szukałem, bo zamiast pożytku został ze mnie tylko ciężar.
Zdawało mi się, że widzę pogodną śmierć, stojącą za ramieniem Sahovica. Jakbym znów miał popromienne omamy. Sasza przestał wgapiać się w Kławdiję i wlepił wzrok w to samo miejsce.
– Z drugiej strony Prypeci wchodzi oddział strażaków. Górników wysłaliśmy do wnętrza elektrowni. Kierujcie się do centrum. Przepatrujcie budynki. Szukajcie żywych. Za półtorej godziny złóżcie mi meldunek. Ku chwale ojczyzny!
– Tylko bez zgrywania bohaterów – mruknął Capricio. – Wolę, żebyście…
– Batalion! – wrzasnął porucznik. – Rozpocząć akcję!
Zagłębiliśmy się w las. Śmierć odczekała chwilę, jak myśliwy, który pozwala zwierzynie odbiec na pewien dystans. Wchodziliśmy do Prypeci od strony stadionu, który po krótkich oględzinach okazał się pusty. Wyszliśmy na ulicę Gidroproektovskaya, przypominającą ścieżkę przez wysokie trawy i pochylone nisko, rozczochrane drzewa.
– Przejdźmy na Łazariewa i chodźmy w stronę Energetyka – zaproponowała Roza. – Trzymajmy się miejsc, gdzie będziemy widzieć coś dookoła, a nas łatwo zobaczą z powietrza.
Wszyscy prócz Zacharija przytaknęli ochoczo, jakbyśmy byli na spacerze. Pusta, cicha Zona nie wzbudzała w nas lęku. Utożsamialiśmy się z nią, naznaczoną radioaktywnym piętnem i porzuconą. Wyszliśmy na ulicę Łazariewa, jako jedną z nielicznych nie otoczoną zwartym murem drzew, dzięki czemu z łatwością mogliśmy zaglądać w pustostany.
Zacharij pluł na popękany asfalt i klął pod nosem.
– Robią z nas idiotów! Tylko bioroboty nie wariują, tylko bioroboty nie znikają, ta! Widział ktoś, żeby posłali Amerykanina?
– Ja – odparł Newij. – Najpierw przywieźli mnie za Jupitera. Żołnierzyk stał tuż przy granicy i nagle… jakby coś go za nią wciągnęło. Zaczął krzyczeć: Ziemia niczyja! Ziemia stracona! Dwóch kompanów rzuciło się go ratować i nagle zamarli, ledwo wszyscy trzej znaleźli się w Strefie. Jakby usłyszeli wołanie. I pognali przed siebie, a za pierwszym budynkiem zniknęli.
– Pieprzenie! – Zacharij pryskał śliną i trzymał się za serce. – Chcą nas zlikwidować, mówię wam! Zapędzili bioroboty do Zony i zaraz ktoś nas powystrzela. Żebyśmy już nie wszczynali strajków i nie opowiadali zagranicznym dziennikarzom, jak nas tu wszyscy zrobili w chuja za uratowanie Europie dupy. Tylko po to, żeby ją Araby i Amerykańce jebali!
– Dobrze by było, jakby ktoś strącił z barków twój pusty łeb! – Kławdija patrzyła na grubasa tak, jakby sama chciała tego dokonać. – Zobacz, dozymetry szlag trafił! I naprawdę nie poczułeś tego? Że reaktor nie śpi?
Zacharij zawahał się, po czym otworzył usta i już miał dalej wrzeszczeć, ale złapałem go za ramię.
– Poczta. Ktoś tam jest.
W szerokiej witrynie stała obszarpana kobieta. Wpatrywała się w nas tak zachłannie, że mimo przewagi i uzbrojenia zamarliśmy. Czułem, jak mój oddech przyspiesza, tężeją mięśnie. Ciało nie współgrało z umysłem – miałem wrażenie, że odkąd znalazłem się w Strefie, trafiłem do bezpiecznego domu, który czekał na mnie cierpliwie przez lata samotnej udręki. To kobieta w oknie poczty była czymś obcym, odrzuconym, a przez to rozczarowanym i wściekłym. Nagle obróciła się i zniknęła wewnątrz budynku, jakby nad głodem zwyciężyła pogarda.
– Pewnie jest ich więcej – odezwał się Sasza. – Srał pies ten nędzny żywot, chodźmy do środka. Albo nam cokolwiek wyjaśnią, albo nas zaatakują. Wywleczemy ich do Sahovica. Chwedczuk dał radę zabić pięciu, to i my sobie poradzimy. Znów dadzą nam dyplomy z tektury i odeślą do domu.
Z poczty dobiegł wysoki krzyk, przywodzący na myśl śmiertelnie przerażone zwierzę. Ruszyliśmy w stronę zarośniętego wejścia. Ściskając w ręku maczetę, skierowałem się od razu na lewo, do pomieszczenia, w którym zobaczyliśmy nieznajomą. Ponad trzydzieści lat temu nadawałem tu listy do prześlicznej, piegowatej blondynki, która później, na swoją zgubę, została moją żoną. Poczułem się nagle zupełnie obnażony, jakby wszystkie grzechy wypełzły na wierzch skóry, a ich swąd przeniknął przez zapach wczorajszego potu. Nie byłem w stanie myśleć o niebezpieczeństwie, patrzyłem przez dziurę w czasie na samego siebie, drżącą ręką podającego urzędniczce swój pierwszy list miłosny…
Kławdija stała przy filarze, najwyraźniej jak ja zatopiona we wspomnieniach, gdy ktoś poderżnął jej gardło. Zdążyła się ku mnie odwrócić, bryzgając krwią i błądząc dygoczącymi dłońmi po szyi, nim runęła na ziemię. Zza kolumny wypadła poszukiwana przez nas kobieta, w poranionych dłoniach dzierżąc wielki kawał szkła. Zszokowany wycelowałem w nią ostrze. Na jej twarzy widniała odraza i… zazdrość.
– Nie widzicie. Nie jesteście. Skażeni nie przechodzą – wymamrotała.
Odrzuciła szkło, opadła na zwłoki i zaczęła pić krew. Po chwili złapała głowę Kławdiji i próbowała wgryźć się w pooraną zmarszczkami twarz. Sasza ruszył w jej stronę, ale wariatka błyskawicznie zwróciła się ku niemu i zaczęła machać rękami jak kot, który w szale próbuje drapać.
– Daj mi to! – wrzasnęła. – Jadłam je, wygrzebałam w szpitalu. Ubrania strażaków. To na nic, na nic!
Znów zanurzyła usta w krwi. Zacharij parsknął śmiechem, jakby udzielił mu się obłęd kobiety. Sasza wziął zamach i wbił ostrze tasaka w plecy wariatki. Znieruchomiała z wykrzywioną pragnieniem twarzą w bordowej kałuży.
– Trzeba ją było… Idiota… Skąd teraz… Co tu się, kurwa… – wyjąkał Newij, a zaraz po tym od strony, z której przybyliśmy, dotarły kolejne krzyki.
– Na plac pod Energetykiem! – zarządziłem. – Wyciągnijmy ich na otwartą przestrzeń!
Jako podstarzały, inwalidzki “oddział specjalny” poruszaliśmy się jak ślimaki. Wysłanie nas do Strefy wyglądało teraz na szaleństwo. Moje serce waliło jak wojenny werbel, w głowie wirowało od emocji i wysiłku. Słyszałem helikopter, ale go nie widziałem, a dźwięk zdawał się wytłumiony, jakbyśmy tkwili pod szklanym kloszem. Chmury skłębiły się miejscami i nabrały granatowych odcieni. Biegliśmy przez gęste zarośla i potrzaskane korzeniami chodniki na tyle, na ile pozwalały płuca Rozy, tusza Zacharija, noga Newija i moja pikawa. Mijając park rozrywki, zerknąłem na młyńskie koło i z wrażenia omal nie wyrżnąłem o porzucony przez złomiarzy zwój drutu. Zatrzymałem się jak kretyn i wskazałem najniższe gondole.
Dwóch uwalanych w krwi i pyle mężczyzn stało pod przerdzewiałą konstrukcją i lizało jej elementy z zapamiętaniem godnym pożeraczy lodów w upalny dzień. Sasza wymamrotał:
– Trzeba było wysłać tu psychiatrów…
Krzyki za plecami przypomniały nam o niebezpieczeństwie, zwłaszcza że oderwały szaleńców od “posiłku”. Wróg zdawał się ślamazarniejszy od nas – mężczyźni ruszyli za nami powłóczystym, pokracznym krokiem. Wyglądało na to, że urządziliśmy maraton kalek. Miałem ochotę się roześmiać, Zacharij chichotał. Byliśmy jak urżnięci, do tego próbowała opanować nas podobna pijaństwu beztroska. Śmierć tańczyła gdzieś nieopodal w podobnym nastroju. Koniec Kławdiji i obłęd jej morderczyni jawiły się odległym snem.
Dobrnęliśmy wreszcie na plac pod Domem Kultury i hotelem Polesie. Drzewa zachłannie przejmowały teren, ale pozostało tu sporo otwartej przestrzeni.
Widok na plac z hotelu.
Widok na hotel spod Energetyka.
Energetyk
Utworzyliśmy okrąg plecami do siebie, łowiąc narastające krzyki, szelest i bełkot tropiących nas popaprańców. Wetknąłem za pas maczetę i trzęsącymi się z wysiłku rękami sięgnąłem po łuk i strzałę.
– Gdzie ten zasrany helikopter?! – Newij siedział na ziemi, podobnie jak Roza i Zacharij wyczerpawszy wszelkie siły. Sasza prychnął.
Zza pustostanów zaczęły wyłaniać się znękane postacie, wyciągające ku nam ręce jak żebracy. Naliczyłem dwadzieścia osób, a wszystkie zdawały się czyrakami na bajecznym ciele Prypeci, które natychmiast należałoby wyciąć, wycisnąć, wypalić, byleby przestały szpecić krajobraz. Dziobaty biorobot wyszedł im naprzeciw.
– Stać, zarazo! Czego chcecie?
– Skażeni nie przechodzą! – zagrzmieli zgodnym chórem napastnicy, jakby gdzieś wśród nich krył się dyrygent. Wszyscy zdawali się opętani nieznośnym pragnieniem, które mieli zamiar ugasić na nas. I nagle do mnie dotarło.
– Chcą się napromieniować… – Uniosłem łuk i wycelowałem grot w mężczyznę człapiącego w jednym bucie. – Gdzie przeszedłeś? Co widzisz?
– Pusta ziemia – wymamrotał, wychylając się ku mnie, jakbym był oazą na pustyni. – Kradnie nas. One nas zjedzą!
– Przeciągnij nas! – krzyknęła kobieta z poszarpanym policzkiem. – Przeciągnij z powrotem!
– Czarnobyl cię kocha, biorobocie – oznajmił zakrwawiony starzec. – Pokochaj nas.
– To nie promieniowanie – wychrypiała Roza – tylko zbiorowy obłęd!
– Skażeni nie przechodzą! – ryknęli znów szaleńcy i z wrażenia wypuściłem strzałę, która ślepym trafem utkwiła w oku mężczyzny bez buta. Zwalił się na schody, na co inni zawyli i ruszyli ku mnie z jeszcze większą pasją. Było za późno na niezgrywanie bohatera.
– Zabarykadujcie się w hotelu! Odciągnę ich!
– Idę z tobą! – stwierdził Sasza, a ja po chwili wahania kiwnąłem głową. Szpetny biorobot był najsprawniejszy z nas wszystkich.
Poruszaliśmy się przez jakiś czas tyłem, sprawdzając, czy napastnicy ruszą za nami. Roza i Newij nie zdołali podnieść Zacharija, który rozsiadł się wygodnie, rozwarł ręce, jakby oczekiwał nadbiegających wnuczków i salwy śmiechu urozmaicał okrzykami:
– Bierzcie mnie! Kocham was! Starczy dla wszystkich!
Prześladowcy podzielili się na dwie grupy – większa obrała nas za cel, mniejsza rzuciła się na tłuste cielsko Zacharija. Wciąż rechotał, gdy rozrywały go zęby mutantów. Odwróciliśmy się przodem do kierunku ucieczki i stanęliśmy przed dwoma zaczajonymi na nas mężczyznami. Trzymali w rękach spore kamienie – raczej nie mieli zamiaru prosić o odrobinę miłości. Wyrwałem zza pasa maczetę, zadrasnąwszy się przy tym w nogę. Moja krew na stali całkowicie rozproszyła przeciwników. Ten bliżej mnie, o długich, poplątanych włosach wypuścił oręż i rzucił się ku posoce. Nadziałem go na broń. Maczeta była tak ostra, że gdybym się niefortunnie przewrócił, mógłbym wypruć sobie bebechy albo urżnąć kawał nogi. Drugi z mężczyzn, z wyblakłymi tatuażami na łysej głowie jakby ocknął się, nasłuchiwał chwilę, po czym ruszył ku wciąż rozbawionemu Zacharijowi. Sasza ciął mężczyznę po łydkach, odciągnął mnie i rzucił w pełzające ciało mołotowem. Ogień buchnął prosto w nadciągający orszak naszych prześladowców.
– Kiedy się stąd wydostanę, ten ruski lizodup dostanie soczysty wpierdol – mruknął Sasza, gdy znów zaczęliśmy uciekać. – Przyciągnijmy pod posterunek kanibali, zanim zarazimy się obłędem. Nie chcę skończyć jak Zacharij. Potem wrócimy po Rozę i Newija. W kombinezonach, w maskach, jak za starych, chujowych czasów. To dobry plan.
– Tak, to dobry plan – mruknąłem. Czułem dziwny opór przed wyjściem spod klosza. Gdy dotarliśmy pod posterunek, charczałem jak astmatyk. Na miejscu nie zastaliśmy żywego ducha. Samochody, drony i czołg to wszystko, co pozostało po tłumie ludzi, którzy niedawno kłębili się tutaj jak spanikowane mrówki w rozgrzebanym mrowisku. Zajrzałem do budynku, a Sasza szybko przepatrzył wnętrza pojazdów. Jedynymi żywymi w okolicy zdawali się ścigający nas ludzie, wytrwale brnący przez las. Ledwie udźwignąłem karabin maszynowy, ale wyszedłem na ulicę i spróbowałem wystrzelić serię. Nic z tego. Sasza klął przy samochodach, których nie dało się odpalić. Wycofaliśmy się do lasu po drugiej stronie drogi.
– Co, jeśli strefa paranoi się rozszerza? – spytał biorobot. – I wchłonęła Sahovica z Amerykańcem?
Pokiwałem głową. Ledwie łapałem oddech. Potępieńcy krzykliwie dali znać o swojej obecności. Spojrzałem na nich; przez te kilkanaście minut stali się jeszcze pokraczniejsi, schorowani, do tego przerażeni oglądali się za siebie, jakby i oni byli ścigani. Idąc na oślep, natrafiłem stopą w pustkę. Zdołałem złapać się gałęzi i przytuliłem do pnia drzewa. Sasza spadł do głębokiego dołu. Rozejrzałem się i dostrzegłem, że cała ta część lasu została starannie poorana, pewnie by zatrzymać tych, którzy próbowaliby uciec ze strefy rażenia.
– Sasza! – zawołałem półgłosem, ledwo dostrzegając go w mroku wykopaliska. Wielbiciele biorobotów nie weszli w las; miotali się na jego skraju, wydając z siebie jękliwe odgłosy zawodu i panicznego strachu.
– Żyję, kurwa, ale rozwaliłem nogę. – Gdzieś obok niego rozbrzmiały stęknięcia. – Psiakrew, ktoś tu jest!
– Wołosik, pilot Antonycza – usłyszałem znękany głos. – To wy, bioroboty?
– Biodziady byłoby bliższe prawdy. Co się stało?
– To gówno się powiększa! Przyleciałem po Sahovica, wylądowałem na polanie, bo było straszne zamieszanie przy posterunku. Zestresowany zapomniałem o tych jebanych dziurach. Chyba strzaskałem miednicę. Jeden z Novarki próbował mi pomóc, ale nie dałem rady stąd wyleźć. Powiedział, że strefa się rozszerza, przeprosił i uciekł.
– Helikopter jest wciąż poza obszarem rażenia! – zawołałem, dostrzegając zarys błyszczącej maszyny w prześwicie między drzewami. – Sasza, wyciągamy go! Polecimy!
– Ja pierdolę – skwitował biorobot, ale widziałem, że podniósł się na zdrową nogę, złapał za coś na ścianie dołu i wyciągnął rękę do leżącego Wołosika. – Wstawaj, towarzyszu!
Pilot rozpłakał się z bólu, ale z pomocą Saszy osiągnął pion. Dysząc ciężko mój kompan podniósł go, na co Wołosik wrzasnął i omal nie zemdlał. Wywlokłem awiatora z pułapki, po czym położyłem się i chwyciłem za ramię Saszę. Cudem zapanowałem nad zwieraczami, gdy monstrualnym wysiłkiem wciągnąłem biorobota na poszycie lasu. Ogłuszony przez łomotanie serca patrzyłem przez chwilę, jak obłąkani ludzie, kolejny raz skrzywdzeni przez reaktor, wytrwale zbliżają się do nas wraz z sunącą coraz dalej strefą rażenia. Nagle dwoje z nich uniosło się w górę, wrzeszcząc wniebogłosy, i zniknęło. Oniemiałem. Sasza dźgnął mnie w bark.
– Nie czas teraz na zawał, Nikołaj!
Wywlókł spod swetra piersiówkę i wcisnął pilotowi w rękę.
– Znieczulaj się! Nie możesz zemdleć podczas lotu.
Awiator posłusznie wlał sobie bimber do gardła. Wstałem, ignorując plamy czerni przed oczami i dotkliwą duszność. Podtrzymując pilota, dowlekliśmy się do helikoptera, przy którym zwymiotowałem, czując silne kłucie w klatce. Sasza pomógł Wołosikowi siąść za sterem i dał mu w twarz, bo ten zrobił się wiotki i wypadłby z kabiny. Wpełzłem na tył i łapczywie opróżniłem butelkę wody, podczas gdy rozległ się ryk silnika i łopotanie śmigieł. Sasza darł się na awiatora i pomagał mu, aż maszyna podniosła się z przeklętej ziemi.
– Musisz nauczyć mnie latać! Znajdziemy kogoś, kto zawiezie cię do Kijowa, a my uzupełnimy paliwo i wrócimy po swoich.
Zona zdawała się wołać do mnie, zdeterminowana, żeby wreszcie podzielić się tajemnicą skrytą pod sarkofagiem. Nagły impuls nie kierował mnie jednak ku elektrowni.
– Chcę wysiąść pod Dugą!
– Pojebało cię, Nikołaj?
– Ktoś siedzi na antenie. Może nie oszalał. Nie da się walczyć z czymś, czego się nie rozumie!
– Nie chcę walczyć, tylko ratować Newija i Rozę, a potem stąd spierdalać!
– A jeśli to nie przestanie rosnąć?! Przysięgaliśmy ratować kraj. Kto, jak nie my?
– A srał cię pies! Sowieci przeprali ci łeb!
Maszyną rzucało, Wołosik walczył z nią i swoim ciałem, wspierany przez wściekłego biorobota. Wykończony i nękany hipnotycznym pragnieniem pogrążyłem się w majakach, w których migały twarze Anny i Igora, zawalony radioaktywnym gruzem dach oraz przerdzewiałe Oko Moskwy. Wiedziałem, że choć Sasza nie słucha podszeptów Strefy, zawiezie mnie pod ruską antenę. Miałem rację; gdy nagle zaczęliśmy się zniżać, zobaczyłem za szybą znajome rusztowanie. Na jednej z najwyższych platform tkwiła postać, którą wraz z Saszą rozpoznaliśmy bez trudu. Pewnie dlatego ręka ześlizgnęła mu się z drążka i Wołosik gwałtownie osadził nas na piasku pod kilometrową konstrukcją, która miała niegdyś za zadanie szpiegować Amerykę.
– Powodzenia! – warknął Sasza. Odwrócił się ku mnie i spojrzał w oczy. – Wrócę po ciebie.
– Po co? – prychnąłem. Czułem się lekki na duchu, jakbym po długim biegu przekraczał metę. – Ci nieszczęśnicy z Prypeci umierają. Nam też zostało niewiele życia. A Zona nas nie krzywdzi.
– Mami nas, ty porąbańcu! Jest jak baba, która się wdzięczy.
– Wysiadam, Sasza! Rób co chcesz.
– A żebyś wiedział!
Wygramoliłem się z maszyny i podszedłem pod Dugę, podczas gdy Wołosik z biorobotem odlecieli. Wypatrzyłem schodzącego ze szczytu mężczyznę. Antena stanowiła doskonały punkt obserwacyjny, więc postanowiłem wyjść naprzeciw staremu znajomemu. Wybrałem drabinę i wspiąłem się na drugie piętro. Czwarte, szóste, konstrukcja trzeszczała, wszechobecna rdza, dziury w platformach i oddalająca się ziemia przyprawiały o zawrót głowy. Cały oblałem się potem, wróciły mroczki, ale uparłem się wejść wyżej. Przy siódmym piętrze dudnienie w uszach zagłuszyło wszystko i serce odmówiło dalszej wędrówki. Byłem skonany, ale zadowolony – znajdowałem się ponad linią drzew, miałem dobry widok na okolicę. Pomyślałem, że tutaj mógłbym umrzeć. Mocno wiało, ale podmuchy owijały ciepłem, zwiastowały lato. Elektrownia przyciągała wzrok.
Generał Oleg Kowalczuk, ciężko dysząc, łupnął buciorami o platformę. Oparł się obok mnie o barierkę i spojrzał prosto na sarkofag. Spod koszuli wysunęły mu się nieśmiertelniki.
– Z góry jest lepszy widok. Tylko cholernie buja.
– Generale, na wszystkich świętych! Co tu robisz?!
– Unikam przejścia. Ta ruska kupa złomu jest obojętna na nałożenie, więc siedzę tu jak kwoka na żerdzi i czekam na bioroboty.
– O czym ty mówisz? Przecież strefa rażenia jeszcze tu nie dotarła.
– Dotarła. W stronę Czarnobyla rozpełzła się znacznie szybciej.
– Ale… Wołosik przecież nie…
– Chyba patrzyłeś tylko w jedną stronę, towarzyszu.
Szarpnął głową, wskazując za siebie. Spojrzałem w kierunku północy i poczułem nagły ucisk w gardle. Gdzieś blisko rzeki w niebo biło kilkanaście smug dymu. Jedna znajdowała się bliżej.
– Rozbili się – upewnił mnie Kowalczuk. – Widziałem. Antena chwilę znieczulała Wołosika, a potem i tak mu odbiło. Zapomnij, nikt nie da rady tu dotrzeć. Ten rak rozplenia się po ziemi i wspina na niebo. Musisz mnie napromieniować.
Rozważałem, czy powinienem potraktować go maczetą. Uśmiechnął się.
– Spokojnie. Musisz tylko przynieść mi ze sterowni kawałek reaktora. Nie zdążyłem wydostać go z kryjówki…
– Kawałek, kurwa, czego?
Generał podniósł ręce w geście poddania.
– Dobra! Najpierw ci wyjaśnię. Czas nam się kurczy, ale…
Przeszliśmy w głąb konstrukcji, na szerszą platformę i usiedliśmy na przerdzewiałych rurach.
– Kiedy reaktor wybuchł – podjął Kowalczuk – udało nam się powstrzymać pożar. Albo wygasł samoistnie. W każdym razie nie dostał się na tyle głęboko, by spowodować drugą eksplozję, która wyludniłaby Europę. Co tam mała czwórka! Gdyby jebnął sąsiedni…
– Wiem, generale.
– Ale nie wiesz, że pożar jednak coś przeżarł. Zrobił wyrwę w naszym wymiarze.
Kolejny czubek, pomyślałem. I utkwiłem z nim na siódmym piętrze Dugi.
– Po wygaszeniu reaktora odkryliśmy dziurę. Obserwowaliśmy przez nią drugą stronę. Alternatywny wymiar. Długie lata nie mogliśmy do niego wejść, bo tam drugi wybuch nastąpił. Życie na Starym Lądzie wymarło, ale nie do końca. Zmieniło się. Gdy wreszcie wysłaliśmy ekspedycję, znalazła skupiska schorowanych żywych i zmutowane okazy… czegoś. Wielkich bestii, jakby na Ziemię wróciły dinozaury. Podejrzewaliśmy, że wybuch w tamtym wymiarze przebił się do kolejnych. Zrozumieliśmy, że czwórka to równie urzekające, co niebezpieczne wrota do innych światów. Dlatego zaczęliśmy budowę arki. Nie chcieliśmy, żeby z reaktora wylazł radioaktywny tyranozaur, ani żeby o wrotach dowiedział się Zachód.
– Nie myślałem, że masz poczucie humoru. Czadowa historia.
– Nie myśl, tylko spójrz na tych idiotów, towarzyszu. To na pewno Amerykanie. Ubrali samolot w kombinezon.
Rzeczywiście, od strony Kijowa leciało ku nam coś, co wyglądało jak maszyna zawinięta w folię spożywczą.
– To przecież na nic – zaśmiał się Kowalczuk. Chwilę później samolot zaczął wykonywać gwałtowne wiraże, aż spadł w las.
– Do rzeczy – mruknąłem.
– Chcieliśmy zbadać chorych ludzi i zmutowane bestie. W dwutysięcznym roku wywlekliśmy przez dziurę zwłoki jednych i drugich. Badaliśmy je kilka lat. Co jakiś czas do skażonej Europy przylatywali amerykańscy naukowcy. Zawsze się przed nimi chowaliśmy, ale w dwa tysiące jedenastym nasz drogi "car” zmienił zdanie. Nawiązaliśmy kontakt. Wpuściliśmy tamtych do naszego wymiaru, oni zabrali nas do swojej wersji Nowego Lądu. Nieprawdopodobne miejsce. Nie ufaliśmy sobie, ale tamci zdawali się inni niż nasi Amerykanie. Pokorni i uczynni. W końcu okazało się, że olbrzymia strefa w ich świecie poszerza się i chcieliby przejść do nas, razem ze swoją technologią. Powiedzieli, że zrobią z Ukrainy drugą, lepszą Amerykę. Przygotowywaliśmy się do ich przyjęcia. Sarkofag rósł, miał kamuflować fuzję.
– Po co poszedłeś do wojska, skoro byłbyś świetnym bajarzem? Zbiłbyś fortunę na Amerykanach. Zrobiliby tu hollywoodzkie kino!
– Masz. – Wcisnął mi w rękę okulary przeciwsłoneczne. – To alternatywnych. Zobaczysz wylewający się wymiar.
Czując się jak kretyn założyłem podarunek. Drgnąłem gwałtownie i omal nie zleciałem z platformy.
– Ten skurwiel Reynolds odkrył w końcu wrota i nadział się na Amerykanów. Na samego siebie! – kontynuował Kowalczuk, podczas gdy ja patrzyłem na jałowy, brunatny świat i trzy olbrzymie kształty, jakby humanoidalne gady pokryte skorupami bąbli, wyrastające ponad horyzont. – Wizje fantastów sprawdziły się, psiamać: dwie wersje tego samego nie mogą się spotkać. Nie mieliśmy pojęcia, że do tego doszło. A tu wrota nagle wariują. Przez kilka dni obserwowaliśmy anomalie. Dopiero wczoraj Reynolds przyznał, że natknął się na samego siebie, obaj dostali szału i nasz zabił tamtego. Dzięki technologii alternatywnych zrobiliśmy napęd szynowy i sarkofag w godzinę spoczął nad czwórką. Ale to nic nie dało, Nikołaj. Wymiar rozlał się i wciągnął wszystkich.
Zdejmowałem i wkładałem okulary, to oglądając je z niedowierzaniem, to gapiąc się na potwory górujące nad okolicą. Przeszukiwały Prypeć. Jeden z nich podniósł coś i wsadził sobie do pyska. Zrozumiałem, gdzie zniknęła dwójka szaleńców z lasu.
– Załóżmy, że jestem skłonny w to uwierzyć. Skąd się tu wziąłeś?
– Nadzorowałem badanie Oka, bo nagle zaczęło promieniować. Jakby się broniło. Byłem na dole, nie spostrzegłem, że wymiar tak szybko cieknie. Zobaczyłem go, jak wylazł z lasu. Zdążyłem dobiec do drabiny. Duga się uodporniła, ale nie przekazuje promieniowania. Wiedziałem, że rozeźlony Sahovic, mający tylko szczątkowe informacje o wrotach, wysyła do Strefy bioroboty. Czekałem na ciebie. Musisz mi przynieść kawałek reaktora. Skażeni nie przechodzą.
– Więc z całego świata przetrwają tylko bioroboty?
– Tylko napromieniowani przez czwórkę. Możemy wyjść stąd północną granicą, tam gdzie wymiar wylewa się wolniej. Polecieć po swoich, Nikołaj. Po rodzinę. Napromieniować. Teraz są lepsze środki na chorobę popromienną. I żyć! Na doskonale pustej planecie, gotowej na nowy etap!
Spojrzałem na niego ze współczuciem i odrazą.
– I nie mieliście pojęcia, że tak się stanie, co? “Car” bez powodu zapadł na chorobę popromienną?
– Były tylko plotki. Jak w osiemdziesiątym szóstym.
– Wiesz, co było w osiemdziesiątym szóstym? Ty wysyłałeś nas na dach.
Generał zmarszczył brwi.
– To Rosjanie kazali wam wchodzić na dach. Kopać pod rdzeniem. Wrzucać worki z piaskiem, wlatując w słup prażącego promieniowania. Nie ja.
– Rozumiem.
Wstałem i podszedłem do drabiny. Duga straciła dla mnie cały urok.
– Przynieś mi kawałek reaktora.
– Jasne.
– Nikołaj! Zastrzelę cię!
– Ależ proszę! Od dawna jestem martwy.
Schodziłem z uśmiechem błądzącym na ustach.
– Potrzebujesz mnie! – wydzierał się generał. – Strefa wciągnie cię w pętlę! Będziesz tego żałował!
– Nic już nie mam! Czym tu się przejmować?
– Masz jeszcze duszę, pieprzony biorobocie! Będę czekał! Następnym razem zmienisz zdanie!
Złaziłem po dwa stopnie, byleby już być na ziemi. Zeskoczyłem na piach i ruszyłem prosto w stronę elektrowni. Drogę zagrodziła mi śmierć, przyobleczona w powłokę Anny. Ukochana twarz znalazła się kilka centymetrów od mojej. Pogładziłem ją po policzku, po czym zbliżyłem usta do jej ucha i wyszeptałem:
– Ale ja cię nie kocham, ty ruska kurwo. – Miałem na myśli wszystkie krzywdy, doznane od Rosji, zwieńczone spapraną elektrownią atomową. – I co mi zrobisz?
Odsunąłem się. Patrzyła na mnie oczami bez wyrazu. Ominąłem ją i ruszyłem w drogę, ale ziemia pode mną nagle jakby zamieniła się w szklane sklepienie, pod którym wirowały rozmazane kształty.
– Nikołaj – zagadnęła łagodnie śmierć. Odwróciłem się. Postać żony zdzieliła mnie w splot słoneczny, a ja spadłem w wir barw.
Sen przerwała eksplozja. Ocknąłem się, porażony dudnieniem w głowie. Łóżko było rozkosznie ciepłe. Przez chwilę patrzyłem w sufit, zdezorientowany. W końcu zerwałem się do pozycji siedzącej. Obudzona, naga Anna spojrzała na mnie z wyrzutem.
– Co ty wyprawiasz? – jęknęła.
Chłonąłem jej obraz, oniemiały. Tyle lat nie widziałem kobiecych piersi, że natychmiast mi się dźwignął. Z niedowierzaniem powiodłem wzrokiem po naszej starej sypialni. W kącie stało łóżeczko ze śpiącym Igorem.
– Jaką mamy datę?
– Dwudziesty szósty, szajbusie.
– Kwietnia osiemdziesiątego szóstego? – domyśliłem się.
– Tak.
Opadłem na poduszkę. Najpierw chciałem zapytać: Gdzie masz sznur? Potem: Mamy numer do prezydenta? Przemknęło mi też przez myśl: Nie idę dziś na odprawę. Jak przyjdą powiedz, że umarłem. Ale z moich ust wbrew woli padły słowa, które doskonale pamiętałem.
– Piękny dzień, by zrobić coś dobrego dla ojczyzny.