- Opowiadanie: MrBrightside - Wszyscy pragną rządzić światem

Wszyscy pragną rządzić światem

Miało być na konkurs “Alternatywy”, ale uznałem, że trochę za mało tu alternatyw, by stawać w szranki z innymi. Poza tym nie zmieściłem się w limicie znaków, a po zastanowieniu stwierdziłem, że wcale nie chcę się w nim mieścić.

Tak więc wrzucam tę kobyłę tutaj, może ktoś się skusi i podzieli wrażeniami. ;)

Dyżurni:

ocha, domek, syf.

Oceny

Wszyscy pragną rządzić światem

W ziemię miękką i piaszczystą łopata wchodziła bez większych problemów, ku rozpaczy kopiącego. Marcin stał w głębokim na ponad pół metra dole, dziele swoich rąk. Wąskim, lecz długim, ukrytym pośród sosen. Mężczyzna otarł łzę, która nachalnie próbowała wyrwać się z oka i spłynąć po policzku, a także dramatycznie zasiorbał nosem. Następnie z wielką żałością nastąpił na sztychówkę i wywalił obok siebie kolejną porcję piachu.

Nieopodal stał zaparkowany czarny golf trójka, ze spoilerem i zielonymi felgami, który zalewał biednego Marcina światłem reflektorów. Łysy i barczysty właściciel pojazdu, znany miejscowym pod mało adekwatną ksywą „Wąski”, opierał się udami o karoserię obok maski samochodu i obracał w palcach dwunastościenną kostkę. Oglądał ją z przejęciem i aż mimowolnie rozwarł usta. Zabawka była jednolicie czarna, lecz na środku każdej ze ścianek umieszczono połyskujący fioletem krysztalik. Aktywując swój dociekliwy zmysł konstruktora, Wąski oglądał kostkę z każdej strony, szukając włącznika lub łączenia zdradzającego jak dostać się do środka i obejrzeć świecący mechanizm. Z tego względu dopiero po chwili zauważył, że Marcin przestał kopać.

– Na co, kurwa, liczysz? – spytał Wąski, zaciskając pięść na kostce. Lepiej zmiażdżyć błyskotkę, niż rąbnąć w golfa, prawda? Wąski nie wybaczyłby sobie, gdyby coś stało się jego autku. Kostka była dobrym kozłem ofiarnym. Na tyle twardym, że wychodziła z prób, jakim poddawał ją Wąski, bez najmniejszego szwanku.

Marcin żałośnie stał do kolan w ziemi tak, jak go zgarnięto, czyli w białej koszuli, którą zwykł zakładać do pracy – obecnie usmarowanej brudem i powyciąganej, ze smugą zaschniętej krwi na piersiach. Niewiele lepiej prezentowały się jego dżinsy i buty. W rażącym świetle reflektorów biedak wyglądał na jeszcze bardziej wątłego, niż był w rzeczywistości.

– Wszystko ci wytłumaczę, od początku do końca, tylko daj mi szansę! To okrutne nieporozumienie! – Marcin starał się zabrzmieć najbardziej przekonująco i wiarygodnie, jak tylko mógł. Cóż. Wypadł jak skończony desperat.

– Zapierdalaj tą łopatą, dobrze ci radzę.

Marcin nie widział twarzy rozmówcy, lecz z łatwością wychwycił jego rozjuszony ton. Wąski nie żartował.

– Interpretujesz nazbyt pochopnie… – Kopacz ciągle szukał swojej szansy. – A mi już wyszły nawet odciski na odciskach…

– Kurwa, pojebie mnie zaraz! – ryknął Wąski i dało się słyszeć huk gniecionej blachy. Marcin przez to wzdrygnął się aż dwukrotnie. Potem z kolei zamarł, gdyż osiłek wtargnął w strumień światła, groźnie wymachując pistoletem.  – Kop ten pierdolony dół i zamknij mordę, rozumiesz? Bo jak nie, to sprzedam ci kulkę tak jak stoisz, a potem odjadę w pizdu. I w dupie będę mieć, czy jakieś Szariki cię nie wpierdolą jeszcze tej nocy! Rozumiesz? Rozumiesz, kurwa?

Marcin wysłuchał tyrady z zaciśniętymi powiekami, kuląc głowę do ramion. Tak się składało, że, kurwa, rozumiał, jak głęboko w tyłku się znalazł. Wciąż pociągając nosem i powstrzymując łzy, cherlawy chudzielec posłusznie acz niechętnie nabrał kolejną łopatę piachu.

Tymczasem rozjuszony furiat ochłonął nieco, przemaszerował kilka razy tam i z powrotem i dopiero wtedy to zauważył. Wgniecenie na jego pięknym czarnym golfie trójce. Wąski wyciągał rękę, by najdelikatniej jak potrafił musnąć rany na swoim wozie, lecz w ostatniej chwili ją cofał, jakby obawiając się, że dotyk jeszcze pogorszy stan golfa. W swojej bezradności zdołał jedynie poruszająco zakrzyknąć:

– Kurwa maaać!

Po czym cisnął czarną kostkę byle dalej.

.

 

Dwa dni wcześniej.

 

„Tajemnicze zaginięcie licealistki” głosił nagłówek na jednej ze stron najnowszego numeru Kroniki Bocheńskiej. Marcin od niechcenia przeczytał parę zdań na ten temat, pragnąc zająć się czymś podczas dopijania kawy.

 

Joanna Zgierska to siedemnastoletnia licealistka z Bochni ucząca się w klasie matematyczno-fizycznej. Dwudziestego siódmego września widziano ją po raz ostatni w okolicach I Liceum Ogólnokształcącego. Rodzice Joasi, a także koleżanka, z którą dziewczyna wyszła ze szkoły, złożyli już zeznania policji. Podejrzewa się, że zaginięcie może mieć charakter uprowadzenia i być związane z siatką dilerów narkotykowych, na których trop wpadli miejscowi śledczy jeszcze w maju. Rodzina nie przyjmuje do wiadomości tych przypuszczeń, twierdząc, że Joanna zawsze była wzorową uczennicą i wspaniałą córką. W dniu zaginięcia dziewczyna była ubrana w…

 

Marcin odłożył gazetę, gdyż nie zamierzał marnować przerwy, którą sobie z trudem wykroił, na ckliwe lokalne historie. Trzeba było nie ulegać urokowi kolegów z budowlanki, pomyślał. Albo kolegów tych kolegów…  Mężczyzna stracił jednak zainteresowanie artykułem nie tylko dlatego, że niezbyt obchodził go los chutliwych nastolatek. Oto do biblioteki, w której pracował, weszła niepewnie czytelniczka, burząc niezdrową, bo zbyt długo panującą ciszę. Wewnętrzne wredne bibliotekarskie babsko Marcina kazało mu utyskiwać na kiepski poziom czytelnictwa w miasteczku. Choć sobota przed południem to dość sprzyjająca pora, by wypożyczać książki, ruch był równie olbrzymi, co w dniu wyboru kolejnego papieża. Albo pogrzebu poprzedniego.

Dziewczę, które zawitało do biblioteki, wyglądało na skonsternowane.

– Mogę jakoś pomóc? – Marcin zdobył się na najsympatyczniejszy ton na jaki tylko zdołał i nawet wstał z fotela.

Dziewczyna rozejrzała się pomiędzy regałami, niby czegoś szukając i dopiero odpowiedziała:

– Nie ma dzisiaj pani Rymarz?

– Nie ma…

– A jutro będzie?

Ta dziewczyna zdecydowanie nie zaglądała zbyt często do biblioteki. W każdym razie z pewnością nie do tej, pomyślał Marcin.

– Ani jutro, ani w ogóle nieprędko się pojawi. A już na pewno nie w dotychczasowym charakterze…

Dziewczyna wyglądała, jakby nie zrozumiała. Marcina zaczęła irytować ta rozmowa na odległość – on stał przy biurku, a ona przy drzwiach.

– Pani Rymarz przeszła na emeryturę, zastępuję ją od miesiąca. Czego potrzebujesz? Obiecuję, że jestem kompetentnym pracownikiem!

Czytelniczka zdecydowała się podejść. Miała czarne włosy ostro ścięte nad ramionami z różowymi pasemkami na kosmykach przy samej twarzy. Do tego rzucały się w oczy jej wielkie okulary z oprawkami w panterkę i niewielki kolczyk na lewym płatku nosa. Wyglądała na pełnoletnią lub taką, która lada chwila nią zostanie. Gdy dziewczyna stanęła przed biurkiem, na moment znieruchomiała, wbijając wzrok w artykuł, który przed chwilą Marcin od niechcenia porzucił. Nie umknęło to uwadze bibliotekarza, więc zapytał:

– Znałyście się?

Te słowa szybko ją otrzeźwiły. Sięgnęła do torby i zaczęła w niej grzebać.

– Nie sądziłam, że Rymarzowa kiedykolwiek przejdzie na emeryturę – rzekło dziewczę.

– Cóż. Czas nikogo nie oszczędza. Z tego co wiem, to dokuczała jej astma, a praca w kurzu nie pomagała, dlatego wyjechała do córki nad morze. Wdychać jod.

– Astma, jasne. Jakoś tyle lat nie przeszkadzała tej starej torbie w siedzeniu na tym wypierdzianym fotelu i ględzeniu na każdego, kto wejdzie.

Marcin spojrzał na rozmówczynię, wciąż grzebiącą w swoich rzeczach, a potem na fotel, z którego dopiero co się podniósł.

– Stara… torba?… – powtórzył mechanicznie. – Myślałem, że mieszkańcy lubili panią Rymarzową!

– O, tak. Lubiłam ją jak cholera.

Dziewczyna wreszcie znalazła to, czego szukała – świstek papieru skryty w jednym z zeszytów. Nim go jednak tryumfalnie wyciągnęła, czarna dwunastościenna kostka mieniąca się fioletem wypadła na podłogę i przetoczyła pod biurko.

– Ładne – skomentował Marcin, schylając się, by podnieść rzecz. – To jakiś amulet?

– Zostaw! Nie dotykaj tego!

Brunetka z różowymi pasemkami przy twarzy zareagowała bardziej nerwowo, niż zdawać by się mogło, wymagałaby tego sytuacja. Usłużny bibliotekarz został pokarany krzykiem za próbę bycia uprzejmym. Wzdrygnął się i wyprostował, pozwalając swojemu gościowi odszukać, co jego i schować z powrotem do torby. Marcin dopiero wtedy zauważył, że chociaż dziewczyna weszła do budynku już jakiś czas temu, miała ciągle na rękach rękawiczki.

Tymczasem brunetka wróciła do swoich notatek i zaczęła wymieniać:

– Potrzebuję książek o teorii wszechświata według Gödla, o zapatrywaniach ogólnej teorii względności na czasoprzestrzeń, o paradoksie bliźniąt, o mostach Einsteina-Rosena, a także o antymaterii i o czarnej materii.

Kończąc wyrzucać z siebie potok kombinacji trudnych słów, dziewczyna wyczekująco spojrzała na gospodarza biblioteki. Teraz to Marcin był trochę skonsternowany. Z tego wszystkiego aż prychnął.

– Imponująca lista. Chociaż zabrakło mi fizyki jądrowej i podróży w czasie. – Dziewczyna drgnęła zdezorientowana, słysząc drwinę, lecz Marcin tego nie zauważył. Niechętnie wyszedł zza biurka. – Czego oni was uczą w tej szkole? A nie wolałabyś do tego jakiejś beletrystyki? Sapkowski, Tolkien, może King? No, wiesz, żeby poszerzać horyzonty…

– Właśnie – przypomniała sobie brunetka. – Jeszcze coś o czarnych dziurach i horyzoncie zdarzeń.

Nastąpiła krótka pauza, a potem bibliotekarz zorientował się, że i tak nic nie wskóra, więc skierował się ku regałom w kącie sali.

– Z tego, co wiem, mamy trochę różnych podręczników. Z liceum, technikum… Gimnazjalne, myślę, że nie będą cię interesować. Ale może nawet jakiś skrypt akademicki by się znalazł.

Dziewczyna zdecydowanie pokręciła głową i złapała Marcina za rękaw, nim ten zdołał dosięgnąć jakiejkolwiek książki.

– Nie, nie potrzeba mi tych pierdół. W szkolnej bibliotece dość mi ich nawciskali. Muszę dostać jakąś fachową literaturę, możliwie jak najbardziej aktualną.

Marcin miał wielką ochotę odpowiedzieć coś niedorzecznego, lecz gdy tylko spojrzał na swą rozmówczynię, ujrzał olbrzymią determinację na jej twarzy.

– D-dobrze… – wydukał. – Właściwie to…

Bibliotekarz wrócił w okolice biurka, gdzie znajdowała się kupka niedawno zwróconych książek. Wyciągnął z niej opasłe tomisko zatytułowane „Zarys mechaniki kwantowej”. Dziewczyna wzięła je do rąk, taksując wzrokiem.

– Napawaj się wiedzą, ktoś to wczoraj oddał. Jeśli w naszych zbiorach jest coś więcej o tym… wszystkim, co cię interesuje…

– Wynotowałam to. Zostawię to panu, dobrze?

Brunetka położyła wcześniej wygrzebany z torby świstek na biurku. Marcin kontynuował:

– Jeśli w ogóle znajdę coś na ten temat, to książki i tak będą do odebrania najwcześniej pojutrze. Literatura naukowa nie jest zbyt popularna, więc trzymamy ją w magazynie…

– Dopiero pojutrze?! A nie mogłabym odebrać ich jutro?

– Jutro jest nieczynne, bo jest niedziela. Poza tym biblioteka organizuje wernisaż i mam przy tym trochę roboty. Zapraszam w poniedziałek.

– A po wernisażu? Mogłabym przyjść, proszę tylko powiedzieć kiedy!

– Po wernisażu to ja idę do domu i nie zamierzam patrzeć na bibliotekę ani chwili więcej, niż to będzie konieczne.

– Więc spotkajmy się poza biblioteką. W kafeterii przy Plantach? To niedaleko. O której kończy się wernisaż?

Marcin miał nieodparte wrażenie, że ta rozmowa toczyła się zbyt szybko i nie do końca nad nią panował. Pomimo to odpowiedział:

– O szóstej…

– To osiemnasta trzydzieści w kafeterii? Błagam, to dla mnie bardzo ważne!

Należało ją zbyć machnięciem ręki. Należało ją wykpić. Ale z jakiegoś powodu Marcina zaintrygowała determinacja jego nowej znajomej. Wiedziony zdrożną ciekawością, wbrew logice, zgodził się.

– Super! – ucieszyła się autentycznie. – Jesteś wielki! Jakoś się odwdzięczę!

Dziewczyna wzięła księgę o mechanice kwantowej pod pachę, gdyż nie mieściła jej się w torbie i ruszyła do wyjścia.

– Poczekaj. Jeszcze jedna sprawa – zawołał za nią Marcin.

– Tak?

– Jak się nazywasz?

Oblicze brunetki przybrało napięty wyraz, a spod niepozornych okularów z oprawkami w panterkę zionęła podejrzliwość. Marcin szybko wyjaśnił:

– Muszę wpisać do twojej karty, jaką książkę wypożyczasz.

Naraz całe kotłujące się pod maską spokoju podejrzliwość i gotowość do ucieczki ulotniły się.

– Jula… Julia Szymańska.

 

.

 

Marcin wychował się w Bochni. Mieszkał wraz z rodzicami i starszą siostrą, Palomą, w trzypokojowym mieszkaniu na Osiedlu Trzydziestolecia, przemianowanym po zmianie ustroju na Osiedle Niepodległości. Paloma zawsze była zaradną dziewczyną i szybko ułożyła sobie życie jako fotografka-artystka w Krakowie. Marcin z kolei po maturze wyjechał na studia do Lublina i rzadko zaglądał do rodzinnego miasta. Przestał prawie w ogóle, gdy ojciec i matka zginęli w wypadku samochodowym, niedługo po tym, jak przyszły bibliotekarz rozpoczął swój drugi rok na uczelni.

Rodzice Marcina nie byli majętni – utrzymywali siebie i dzieci z dwóch nauczycielskich pensji. Z testamentu wynikało, że Palomie przypadła w udziale atrakcyjna działka budowlana pod Wieliczką, którą spieniężyła niedługo po jej otrzymaniu, potwierdzając tym samym, że owa łąka była faktycznie przecudnej urody. Marcin natomiast otrzymał w spadku mieszkanie na Niepodległości. Po skończeniu studiów wrócił na stare śmieci i nawet zdołał się zaczepić w miejskiej bibliotece. Mieszkanie było dla niego samego za duże, traktował je jako opcję „na teraz”. Poza tym Paloma nie pozwalała, aby pokoje stały puste i jedynie pachniały…

– Choćbyś była w drodze do Mozambiku, nic mnie to nie obchodzi. – Marcin trzymał telefon przy uchu, a wolną ręką manewrował myszką po pulpicie laptopa.

– Powinieneś czasem wyciągnąć kij z tyłka – oznajmiła Paloma. Charakterystycznym dla siebie, lekko zblazowanym tonem, przeciągając bardziej niż to było konieczne końcówki wybranych słów. – Taka okazja zdarza się tylko raz. W tej branży korzystasz albo nie istniejesz.

– Korzystaj, z łaski swojej, gdzieś bliżej domu. – Myszka kliknęła, a następnie Marcin wpakował landrynkę z miseczki na stole do ust. – Musisz zabrać stąd Alana do siebie.

– Powinieneś wyluzować, Marcin. To tylko Wrocław.

– A wcześniej był tylko Wiedeń, tylko Rzeszów, tylko Lwów, tylko Praga…

– Sesja zdjęciowa ze zło-tym me-da-li-stą igrzysk – niemalże wyskandowała Paloma. – Na wyłączność. Jak często miałeś okazję robić taki projekt?

Zapadła chwila milczenia przerywana klikaniem myszki i obijaniem się cukierka o zęby.

– Naprawdę czekasz, aż ci odpowiem?

– Czte-ry la-ta. Tyle musiałabym czekać na kolejną taką okazję. A i tak nie wiadomo, czy medal zdobyłby Polak.

Marcin sięgnął po swojego Kindle’a i podłączył go kablem do portu USB laptopa.

– A wiesz kto ma sześć lat i powoli zaczyna zapominać jak wyglądasz? Jego imię zaczyna się na A…

– I znowu wychodzi z ciebie królowa dramatyzowania.

– Kończy się wrzesień, Paloma. Nie powinnaś go posyłać do jakiejś szkoły? To chyba nawet nielegalne izolować dziecko od edukacji.

– Zgrywasz takiego ważniaka, a nie wiesz, że to nie sześcio-, a siedmiolatki muszą chodzić do szkoły.

– Nic mnie to nie obchodzi! – Marcin ściszył głos do szeptu, na wypadek, gdyby Alan przysłuchiwał się tej rozmowie. – A wiesz dlaczego? Bo nie mam dzieci!

– Wujku Marcinie…

Bibliotekarz poczuł dotyk na plecach i aż podskoczył, a cały konspiracyjny ton trafił szlag. Obejrzał się i zobaczył pogrążoną w głębokiej żałości buźkę sześciolatka, którego usta wykrzywiły się w odwróconą podkówkę. Nagle zmienił całe swoje stanowcze nastawienie by oddać chłopca matce i obudziło się w nim zwyczajne współczucie i dzika chęć tulenia.

– Co tam, Alan?

– Chyba… chyba mi niedobrze.

Marcin zatrzymał się jak porażony z już prawie wyciągniętymi rękami w powietrzu. W takiej sytuacji tulenie to zdecydowanie zły pomysł.

– Będziesz rzy… wymiotował?

– Będę – dramatycznie oznajmił Alan, a podkówka wygięła się w dół jeszcze bardziej, niż poprzednio.

Bardzo, bardzo zły pomysł.

Wujek zaprowadził siostrzeńca do łazienki i pouczył, że jeśli zachce mu się wymiotować bardziej, to może to uczynić do muszli klozetowej. No więc Alan nie zwlekając, objął sedes i zrobił swoje. Marcin nachylił się jedynie nad chłopcem, by zerknąć z odrazą, czy w muszli nie pływa coś podejrzanego, ale nie widząc niczego takiego, stanął w progu łazienki. Sięgnął po telefon, gdyż Paloma ciągle się nie rozłączyła.

– Twój syn rzyga jak kot! – Mężczyzna znów przeszedł na teatralny szept. – Co ja mam niby robić? Posiedzieć z nim mogę, ale to?  Masz tu natychmiast przyjechać! On potrzebuje ciebie, nie mnie!

– Nie spinaj. Mówiłeś, że rano było okej. Na rzyganie się nie umiera, uwierz mi, wiem coś o tym. Pewnie dałeś mu coś do zjedzenia, co wpadło nie tam, gdzie powinno.

– Wczoraj zamówiliśmy pizzę, bo Alanowi było smutno, bo głupi Arek z klatki obok przebił jego piłkę.

– Widzisz. Masz swojego winowajcę.

– Ale to było wczoraj, zacząłby wymiotować wcześniej… – Marcin pozbierał myśli i spytał siostrzeńca – jadłeś dziś znowu tę pizzę, która została?

– Noo! Razem z Agatką jedliśmy na balkonie. Żeby Arek widział i żeby nam zazdrościł!

Czyli to był powód, dla którego Agatka, opiekunka Alana, pospiesznie wychodziła cała blada, gdy Marcin wrócił z biblioteki.

– Proszę, kolejny winowajca. – Paloma musiała dosłyszeć słowa syna. – Kogo ty najmujesz do tego chłopaka. Dziwię ci się, naprawdę.

– Paloma, wciskasz go mnie, a ja Agatce, bo sam nie mam czasu całymi dniami się nim zajmować! Tworzysz jakiś chory łańcuszek ludzi przekazujących sobie twojego syna z rąk do rąk? Masz tu przyjechać. Natychmiast!

– To tylko chwilowe niedogodności, nic poważnego. Spójrz, nasi rodzice mieli chwilę radochy, gdy wybierali mi imię. Potem ja całe życie musiałam się wstydzić. Alan z kolei za twoją niekompetencję zyskał tylko nie najmilszy wieczór. Wniosek? Wszyscy musimy płacić za błędy naszych opiekunów.

 – Wujku Marcinie! – Alan wychylił się znad sedesu. – A długo będę jeszcze tak rzygać jak kot?

Marcin miał ochotę rwać sobie włosy z głowy. Przez słabość do siostrzeńca jedynie grzecznie zaprzeczył.

– Czyż ten chłopiec nie jest uroczy?

– Przyjeżdżaj tu w te pędy. Jutro mam wernisaż, a potem… umówiłem się z kimś! Nie mogę się dłużej zajmować Alanem! Agatka też nie, bo zbankrutuję przez nią!

– Ty się z kimś umówiłeś? – Paloma parsknęła rozbawiona. – Wkręcasz mnie.

– Przyjeżdżaj albo zapakuję go do paczki i ci wyślę!

– Ucałuj go ode mnie, dobrze ci idzie. Widzimy się jutro, mam nadzieję. Ucałuj i nawadniaj.

 

.

 

Wernisaż się udał. Do salki przy bibliotece ściągnęło wielu mieszkańców miasteczka i okolic. A to oznaczało, że Marcin miał ochotę położyć się, a potem długo, długo leżeć i nie wstawać. Jednak aby zakończyć ten wyczerpujący dzień i wpaść w rozkoszne objęcia Morfeusza, bibliotekarz musiał udać się w jeszcze jedno miejsce.

W kafeterii ruch był umiarkowany jak na niedzielny wieczór. Może przez to, że z chmur mogło lada chwila lunąć. Na drzwiach do lokalu ktoś powiesił kartkę, którą Marcin nieomal przeoczył.

CZY WIDZIAŁEŚ TĘ DZIEWCZYNĘ?

Tak głosił napis nad zdjęciem roześmianej nastolatki pozującej w słomkowym kapeluszu i pareo przewiązanym na biodrach na tle morza. Marcin już raz widział tę twarz. Zdobiła artykuł we wczorajszej gazecie. Słyszeć o dziewczynie z fotografii musiał także autor wykonanego markerem dopisku:

ZDZIRA

Marcin usiadł przy stoliku i zamówił kawę, żeby nie zasnąć. Spojrzał na zegarek – był dziesięć minut przed czasem. Jula pojawiła się punktualnie, gdy bibliotekarz opróżnił już połowę filiżanki.

– Wernisaż się nie udał, że zdążyłeś tyle wypić? – odezwała się, gdy już usiadła. Nawet nie zdjęła kurtki.

Opryskliwy ton dziewczyny ukłuł Marcina, lecz postanowił nie reagować. Zauważył, że była spięta i niespokojna. Jakby właśnie się z kimś pokłóciła i nie zdążyła dobrze ochłonąć.

– Przeciwnie, udał się świetnie. Ale siostrzeniec dawał mi w nocy popalić i niewiele spałem.

– Jasne. Masz książki?

Marcin bez słowa sięgnął po reklamówkę, którą posadził wcześniej na wolnym krześle. Położył ją na stole, a Jula, również w milczeniu, zaczęła w niej grzebać. Tak jak wczoraj, dziś również miała na sobie rękawiczki, których nie pozbyła się po wejściu do pomieszczenia. Marcin postanowił spróbować swojego szczęścia i spytał:

– O co chodzi z tymi rękawiczkami? Do tego tak oryginalne pasemka na włosach… Jesteś fanką X-menów, czy co?

– Mam chorobę Raynauda – odpowiedziała krótko, nie odrywając wzroku od przeglądanych książek.

Mężczyzna nieomal zakrztusił się kawą. Zmieszał się. Taktowniej było jednak nie pytać. Mimo to, spróbował wybrnąć:

– O… ojej… Czy to coś… groźnego? Bardzo mi…

– Na zimnie moje palce sinieją – przerwała mu. A potem spojrzała na niego, na wpół wściekła, na wpół rozczarowana. – Tutaj nic nie ma. Te książki to albo starocie sprzed dekad, albo popularnonaukowy bełkot.

– Jesteśmy biblioteką w małym mieście na prowincji. Jakbyś sobie zażyczyła Kasię Michalak, to pewnie każdy możliwy tytuł bym ci mógł zorganizować. Ale nie mamy w zbiorach najnowszej, fachowej literatury naukowej, bo zwyczajnie nie ma na nią zapotrzebowania. Takie książki można dostać tylko w bibliotekach przy uczelniach.

– Pierdolenie… – Jula zacisnęła wargi, wpatrując się w punkt na stoliku.

– Posłuchaj, Jula. Tak mnie zaciekawiłaś, że ściągnąłem ebooka „Krótkiej historii czasu” Hawkinga i przez niego zarwałem pół nocy…

– Mówiłeś, że siostrzeniec nie dawał ci spać.

– Bo nie dawał… Dlatego miałem czas, żeby czytać. Niestety jestem fizycznym analfabetą i nic nie zrozumiałem z tego, co pan Hawking miał mi do powiedzenia… Więc ściągnąłem „Jeszcze krótszą historię czasu” i z niej już coś wyniosłem.

– Ja… nie chcę tego słuchać. Dzięki za książki, ale muszę już iść.

Bibliotekarz złapał rękę dziewczyny, którą położyła na blacie stolika, aby się podnieść z krzesła. Jula szybko wyrwała się z uścisku i posłała Marcinowi spojrzenie rozjuszonej kotki, lecz ten mówił spokojnie:

– Przeszukałem książkę pod kątem haseł, które mi zostawiłaś. Wszystkie je łączył jeden motyw – podróże w czasie.

W oczach Juli zabłyszczało wahanie. Zdecydowała, że usiądzie z powrotem przy stoliku, widząc, że Marcin mówi szczerze, bez najmniejszej kpiny.

– Przecież to tylko teoria, pomyślałem. Może jesteś taką entuzjastką fizyki jak ja filmów z Rachel Weisz, ale… Ta zawziętość, ten pośpiech dały mi do myślenia. Coś widziałaś, coś wiesz. A mnie to strasznie zaczęło fascynować.

Jula siedziała, patrząc gdzieś w bok i milcząc.

– Mam znajomą w bibliotece AGH. Mogę do niej zadzwonić, jeśli to naprawdę takie ważne.

Brunetka odwróciła szybko głowę w kierunku szyby. Do uszu Marcina z kolei doszedł niezbyt subtelny chichot. Bibliotekarz podniósł wzrok i zauważył trójkę nastolatek siedzących parę stolików dalej i bezczelnie przyglądających się jemu i jego towarzyszce. Czy to efekt gwałtownej reakcji Juli sprzed chwili? Czy może chodziło o coś innego?

– Przejdźmy się – rzuciła dziewczyna, a potem wstała i wyszła. Chichot przerodził się w śmiech pełen szyderstwa.

Marcin pozbierał książki do reklamówki, założył kurtkę i wyszedł. Przed drzwiami kafeterii Jula zdążyła już zapalić papierosa i zaciągnąć się nim kilkukrotnie, obserwując przejeżdżające samochody. Ruszyli w kierunku osiedla w milczeniu.

– Wczoraj w bibliotece zapytałeś, czy ją znam. – Jula odezwała się dopiero, gdy mijali bazylikę – gdy nabrała odwagi i znalazła odpowiednie słowa.

– Kogo?

– Aśkę. Siedziała ze mną w ławce, a teraz… całe miasto jej szuka.

Minęli słup, na którym ktoś powiesił zdjęcie dziewczyny w kapeluszu i pareo. Tym razem nie zdobił go żaden dopisek markerem.

– I dlatego szukasz informacji o podróżach w czasie? – Marcin poczuł się zawiedziony tak naiwną motywacją dziewczyny. – Domyślam się, że na pewno chcesz jakoś pomóc, ale obawiam się, że możesz tracić czas. Nawet jeśli te wszystkie domysły Hawkinga są prawdą, to nie dysponujemy sprzętem mogącym je wprawić w czyn. My – ludzkość. Powinnaś zaufać policji. Wiedzą, co robią.

Jula rzuciła niedopałek na jezdnię, a potem potarła oczy dłonią.

– Kurwa… Wyjdę na jakąś nawiedzoną idiotkę.

Bibliotekarz wyczekiwał i patrzył na dziewczynę.

– Muszę się komuś wygadać, okej? Nie znam cię, więc może mnie nie wyśmiejesz. Tyle mi wystarczy.

Rola psychoterapeuty niezbyt odpowiadała Marcinowi. Skrzywił się.

 – Jesteś pewna, że nie powinnaś opowiedzieć tego policji, skoro to dotyczy tej zaginionej dziewczyny?

Jula sięgnęła do torby i wyciągnęła z niej czarną kostkę mieniącą się na fioletowo.

– To – rzekła brunetka, biorąc dwunastościan między kciuk i palec wskazujący – spadło z nieba tydzień temu. Gdy chodziłyśmy z Aśką po lesie w Kolanowie. Nadal jest tam dziura w ziemi, mogę cię tam zabrać, jeśli nie wierzysz.

– Nie… nie trzeba.

– Aśka myślała, że to meteor, czy coś i że będzie się to dało jakoś drogo sprzedać. Poparzyła się, gdy próbowała tego dotknąć. Poczekałyśmy aż ostygnie i dopiero wtedy to obejrzałyśmy. Aśka powiedziała, że to pewnie szmelc, który odpadł z jakiejś ruskiej albo chińskiej sondy i że poza tym nie lubi fioletowego koloru, więc wcisnęła to mi. I gdy wracałyśmy do domu wieczorem, Aśka nagle znieruchomiała. Zastygła, rozumiesz? Nawet nie oddychała. Gdy jej dotknęłam… była tak ciepła, jakby miała gorączkę.

– Jak to nie oddychała? Jesteś pewna? Po co w ogóle byłyście w lesie? Byli tam też wasi koledzy z…

– To nie ważne, wiem co widziałam! Spanikowałam, bo jej ciało zaczęło drżeć i stawać się coraz mniej wyraźne, chociaż cały czas była jak posąg. Pobiegłam szukać kogoś, kto mógłby pomóc. Jakiś facet zgodził się pójść za mną, ale gdy wróciliśmy na miejsce, Aśki już nie było!

– Może się zgrywała, a potem wróciła do chłopaków, żeby sobie z ciebie zażartować… To drżenie… Wszystko to jest bardzo grubymi nićmi szyte.

– Widzisz, właśnie dlatego nie powiedziałam o tym na policji. – Jula zatrzymała się. Oboje zdążyli dotrzeć na osiedle.

– Dlaczego odrzucasz racjonalne wytłumaczenia tego, co się stało? Jakoś tobie nic nie jest, chociaż też tam byłaś przez cały czas.

– Nie wiem, może to przez to, że tego nie dotykałam? Przecież ciągle noszę rękawiczki… A następnego dnia rano rodzice Aśki zgłosili jej zaginięcie. I jak rozmawiałam z chłopakami, to też żaden jej nie widział. Nawet Jasiek, który próbował coś z nią kręcić.

– Ale dlaczego łączysz to wszystko z podróżami w czasie?

– Bo to ma sens! Aśka była rozpalona, a temperatura cząstek rośnie im szybciej się one poruszają. Teoria względności przewiduje subiektywne spowolnienie czasu dla obiektów, które poruszają się szybko. Do tego ta piekielna czarna kostka. Jasne, możesz wytłumaczyć wszystko tym, że lecąc przez atmosferę zdołała się ogrzać, ale dlaczego nikt jej nie szukał? Dlaczego nikt się nie zjawił w tym cholernym lesie, choć siedziałyśmy tam długo? Skoro to złom z kosmicznej sondy, to powinien chyba kogoś interesować, prawda?

Marcin nie był przekonany, ale nie bardzo też wiedział, jak sprowadzić Julę na ziemię.

– I naprawdę nasunął ci się wniosek, że ten minerał wysłał twoją koleżankę w przyszłość lub przeszłość? Przecież to jakiś nonsens…

– Jej twarz… Wydawała się starzeć na moich oczach.

Dziewczyna dostrzegła skwaszony wyraz twarzy rozmówcy i rzuciła:

– Dobra, nieważne, nie musisz mi wierzyć. Jak mówiłam, chciałam się tylko wygadać. Ale powiedziałeś, że masz znajomą na AGH. Możesz do niej zadzwonić? Proszę.

Rozstali się, gdy bibliotekarz zgodził się spełnić tę prośbę. Marcin uśmiechał się z politowaniem jeszcze długo, wspominając swą nową znajomą i jej spiskowe teorie.

 

.

 

– Wujku Marcinie… A czy jestem chory przez pizzę?

Marcina powoli trafiał szlag. Położył dłoń na czole siostrzeńca – nadal było rozpalone.

– Nie, Alanku. Po prostu jesienią ludziom zdarza się przeziębić. Miałeś pecha. Ale nie przejmuj się, niedługo przyjedzie mama i…

– Nie chcę mamy! – zaprotestował chłopiec. – Chcę czipsy!

– Skąd ja ci wezmę czipsy? Poza tym jest już późno, nie można jeść o takiej porze. Jutro pomyślimy.

– Prooooszę! Tak mi bardzo źle przez to, że jestem chory!

Skurczybyk umiał wykorzystywać sytuację. I jak tu odmówić brzdącowi? Marcin miał gdzieś z tyłu głowy poczucie, że powinien zachować większą stanowczość, lecz nie potrafił jej od siebie wyegzekwować. Postanowił, że będzie się musiał tego nauczyć, jeśli kiedykolwiek i jemu urodzi się dziecko.

Nagle ktoś zaczął łomotać do drzwi mieszkania. Marcin zdziwił się, że Paloma nie zadzwoniła domofonem i klął na siostrę w myślach, że zdecydowała się go straszyć w taki sposób, gdy na zegarze dochodziła dwudziesta trzecia.

Bibliotekarz niespiesznie otworzył drzwi, szykując jakąś niewybredną zaczepkę. Tymczasem na korytarzu stała… Jula. Wystraszona, bez kurtki, ale z torbą, oddychająca szybko i płytko. Biegła?

Słowa były zbędne. Marcin zaprosił dziewczynę do środka, przeszli do kuchni. Mężczyzna zgarnął z wieszaka swój polar z zamiarem zaoferowania go Juli. Ona jednak chodziła roztrzęsiona po pomieszczeniu, pocierając ramiona dłońmi w rękawiczkach.

– Przepraszam, że przyszłam. Jakaś babcia mnie wpuściła. Ale nie miałam do kogo… Boże, jakie to wszystko jest zjebane. – Dziewczyna złapała się za głowę, mierzwiąc włosy.

– Jula, odetchnij. Ktoś cię skrzywdził? Nic nie rozumiem…

– Muszę się tego pozbyć. Ale sama nie potrafię. Pomóż mi. Błagam… Jeśli to wpadnie w ręce jakiegoś zjeba…

– Ale co?!

– Ten pojebany kamulec! – Jula zaprezentowała Marcinowi wnętrze swojej torby, w której lśniło fioletowe światełko. – Mój pies się do tego dobrał. I wiesz, co się z nim stało? To samo, co z Aśką!

– Spokojnie, Jula. Jesteś roztrzęsiona.

Mężczyzna próbował objąć swojego gościa, licząc, że dotyk go uspokoi, jednak dziewczyna nerwowo unikała wszelkiego kontaktu.

– Najpierw zastygł w bezruchu, zupełnie jak ona. – Brunetka kręciła głową, jakby sama niedowierzała własnym słowom. – A po kilkunastu minutach zaczął drżeć. Wręcz rezonować. Stawał się coraz mniej wyraźny. Jego kształty się zacierały…

Marcin w końcu złapał Julę za ramiona i przemówił, korzystając z faktu, że zwrócił uwagę jej momentalnie napełnionych wściekłością oczu:

– Posłuchaj siebie. Posłuchaj, jak to wszystko brzmi. To niedorzeczne!

– Kurwa! Mój pies rozpłynął się na moich oczach! A ty mi nie wierzysz!

I wtedy, gdy Marcin znalazł się tak blisko swej rozmówczyni, poczuł mdły, lekko słodkawy, ziołowy zapach, którym było przesiąknięte jej ubranie. Bibliotekarz spotkał się już z nim kiedyś na studiach i nadal nie zdążył zapomnieć.

– Co to za smród? – spytał. – Marihuana?

– Zapaliłam pół skręta, żeby się rozluźnić – wyznała od razu. – Ale nie pomogło, było wręcz jeszcze gorzej…

– Posłuchaj. – Marcin zacisnął dłonie na ramionach dziewczyny, przez co ta się skrzywiła i szarpnęła, próbując wyrwać, lecz bibliotekarz nie pozwolił jej na to. – Mam tutaj dziecko i nie życzę sobie najść naćpanych nastolatek. Rozumiemy się? Masz omamy, to niebezpieczne!

– Paliłam po zniknięciu psa, a nie przed! Tę kostkę trzeba zniszczyć, słyszysz?! Puść mnie! To boli!

Jula szarpała się z każdą chwilą bardziej, a Marcin trzymał ją coraz mocniej, licząc, że w końcu się uspokoi. Ale na nic takiego się nie zanosiło. Nastolatka w końcu się wyswobodziła, lecz upadła, a z jej torby wysypały się różne rzeczy na podłogę. Jula rzuciła się, by je pozbierać i szybko spakować z powrotem, a potem czym prędzej wyjść. Miała w oczach łzy.

– Zastanów się, dziewczyno, co wy w ogóle robicie w tym liceum. Tylko jeden skręt, tylko dwa skręty… A potem pół miasta musi szukać waszej koleżanki, bo ją gdzieś zgubiliście, będąc na haju!

– Jesteś taki sam jak inni! Wszyscy widzą tylko moją winę! A ja naprawdę nie kłamię!

Jula prowizorycznie zebrała, co jej i już podnosiła się z kolan. Przebywanie w mieszkaniu bibliotekarza przyprawiało ją o mdłości. Zapragnęła wyjść stamtąd jak najszybciej.

– Może czas najwyższy dorosnąć i nie wymyślać na poczekaniu bajeczek o magicznym meteorycie?

– Idź do diabła! – rzuciła mu przez ramię i wstała.

Wówczas zobaczyła, że w drzwiach przy futrynie stoi Alan. Nie wystraszony, lecz raczej… zainteresowany. Jula ominęła go, podnosząc ręce i unikając najmniejszego kontaktu, jakby dzieciak był najgroźniejszym drapieżnikiem, a następnie w dwóch susach przebyła korytarz. Później drzwi do mieszkania zatrzasnęły się z hukiem.

Marcin, zmęczony, opadł na krzesło, głęboko odetchnął i zawołał chłopca, by posadzić go sobie na kolanie.

– Przepraszam, Alan. Nie powinieneś był tego słuchać.

– Masz dziwne koleżanki, wujku Marcinie – oznajmił Alan tonem znawcy.

Marcin aż parsknął.

– Najdziwniejsze – przytaknął.

– To… dostanę te czipsy? Co? Prooooszę.

Chłopiec pociągnął zatkanym noskiem, a potem zrobił minę tak niedorzecznie słodką, że Marcin całkowicie skapitulował. Poza tym po wizycie szalonej nastolatki, sam miał ochotę napić się co najmniej piwa. Na szczęście całodobowy był niedaleko.

– Ale musisz obiecać, że będziesz grzecznie oglądać bajkę, dopóki nie wrócę.

 

.

 

Bochnia nocą wyludniała się. Jula szła chodnikiem krokiem bardzo szybkim, ale powstrzymywała się od biegu, bo wiedziała, że wówczas jej kwilenie z bezradności mogłoby się zamienić w żałosny szloch.

Postanowiła, że musi zadzwonić do swojego kuzyna, Grześka, który pracował w hucie. Namówi go, żeby wrzucił fioletowy pomiot szatana tam, gdzie jego miejsce – do jakiejś kadzi z czymś rozgrzanym do czerwoności. Uwolni się wtedy od odpowiedzialności i wyrzutów sumienia.

Jula zdecydowała, by zadzwonić natychmiast. Było jeszcze przed północą, Grzesiek wciąż mógł nie spać. A ona chciała mieć jak najszybciej tę sprawę z głowy.

Sięgnęła do torby po telefon. Grzebiąc w niej krótko, nagle zatrzymała się i zamarła. Bo z wewnątrz nic nie lśniło fioletem.

 

.

 

Kostka musiała gdzieś wypaść, gdy szarpała się z tym cwelem z biblioteki. Innej możliwości nie było. Myśli kłębiły się w głowie nastolatki i wyłaniał się z nich odrażający wniosek. Musiała wrócić do mieszkania Marcina. Nie uwierzył jej. A jeśli wyrzuci kostkę do śmieci i znajdą ją jacyś ludzie… Wolała o tym nie myśleć. Trzeba było nie iść tamtego wieczoru do lasu. Nie czekać, aż meteoryt ostygnie. Wreszcie nie brać go ze sobą, gdy Aśka znieruchomiała. Ale czasu nie dało się cofnąć.

Prawda?

Jakaś para mizdrząca się pod blokiem wpuściła ją na klatkę. Jula wbiegła na piętro i zdecydowała nie pukać. Drzwi nie były zamknięte na klucz, więc weszła. Tylko w kuchni paliiło się światło.

– Zobacz, mamo, co mam. – Alan dumnie zaprezentował czarną, dwunastościenną kostkę swej rodzicielce.

Paloma nie była pod wrażeniem.

– Wujek ci to kupił? Do czego to niby służy? – Fotografka wzięła przedmiot w palce i obejrzała go z każdej strony. – No ładnie się błyszczy, ale… Nie wolałbyś jakiegoś, no nie wiem, samochodu? A nie taką dziewczęcą błyskotkę?

– To nie wujka, tylko jego dziwnej koleżanki. Była tu dzisiaj.

Paloma oddała synowi kostkę.

– Och, naprawdę? I co robili?

– Ona krzyczała, a on ją trzymał. To było dziwne. Nigdy nie widziałem, żeby ktoś tak robił.

Paloma ucałowała chłopca w głowę i, ku jego zaskoczeniu, przytuliła go bardzo, bardzo mocno, jakby siła uścisku była wprost proporcjonalna do cudownej mocy odwracającej doznane krzywdy.

– Alanku, przykro mi, że musiałeś to oglądać. Chciałam o tym porozmawiać z tobą, gdy będziesz większy. Miejmy nadzieję, że wujek Marcin szybko do nas wróci. Chociaż lepiej dla niego, żeby nie pokazywał mi się na oczy do końca życia.

– O, zobacz, mamo! To ona! – Alan wskazał palcem w ciemność na korytarzu. Zza uchylonych drzwi wychylała się wystraszona nastolatka. – Masz więcej takich kostek?

Jula złapała się za głowę, przyjmując coraz bardziej zszokowany wyraz twarzy.

– Co wy robicie… – pisnęła.

Paloma zsadziła syna z kolan na podłogę i wstała.

– Co my tu robimy? Mieszkamy, jakby na to nie patrzeć. A ty? Jesteś jego kurwą? Wstydu nie macie. Obydwoje.

Alan obracał kostkę w palcach, zerkając z zaciekawieniem co jakiś czas na przybyłą nastolatkę. Jula przestąpiła próg kuchni.

– To trzeba zniszczyć! Boże, co wy zrobiliście…

– Jak ci nie wstyd tutaj przychodzić po tym wszystkim, co musiał oglądać mój syn? Wyjdź stąd, gówniaro, albo zadzwonię na policję.

– Oddaj mi to! – Jula wystartowała do Alana, a chłopiec wystraszył się i skulił. – Oddaj, słyszysz? Zajmę się tym! Zniszczę to!

Paloma nie pozwoliła tknąć syna i złapała nastolatkę za ramię. Wywiązała się szarpanina. Fotografka pchnęła dziewczynę na ścianę. Jula upadła, pociągając za sobą z blatu kilka brudnych talerzy, które roztłukły się z hukiem.

– Dziewczyno, ogarnij się. Jesteś naćpana, czy co?

Coraz większa bezsilność ogarniała bezradną Julę. Zaniosła się niemym płaczem, patrzyła na Palomę oczami wilgotnymi od łez.

– Musisz mi uwierzyć… Musisz! Błagam cię, ta rzecz krzywdzi ludzi!

Dziewczyna zaczęła przerażać Palomę. Kobieta wyrwała synowi błyszczącą fioletem zabawkę i cisnęła nim w Julę. Trafiła w czoło.

– Zabieraj co twoje i wynoś się stąd. Nie chcę cię więcej widzieć.

Kostka ze stukotem przetoczyła się po kuchennych panelach i zatrzymała na środku pomieszczenia. Jula zaczęła drżeć. Mierzwić włosy, kołysać się i chwytać za głowę w akcie potwornej desperacji. Patrzyła wielkimi, załzawionymi oczyma na swą oprawczynię z wyrzutem, lecz przede wszystkim z lękiem. Struchlały Alan przylgnął do matki.

– Co? Co ci się dzieje?

Jula nie odpowiedziała. Zamiast tego wydała pełen żałości i wręcz fizycznego bólu jęk.

 

 

 

Kto by się spodziewał, że w całodobowym będą mieli nawet elektrolity. Marcin kupił parę saszetek dla Alana. Martwił się, że dwie dolegliwości w tak krótkim czasie rozłożą chłopaka. A on bardzo nie chciał widzieć go rozłożonego. Raz, że to żałosny widok i serce aż się kraje. Dwa, że sam mógłby tego nie zdzierżyć.

Zakupione trzy paczki czipsów szeleściły w siatce, zajmując lwią jej część. Marcin sięgnął do kieszeni po klucze do mieszkania, lecz nagle zauważył, że drzwi były uchylone. Oczywiście. Paloma zawsze miała świetne wyczucie czasu. A zamykanie za sobą drzwi to zdolność absolutnie poza zasięgiem wybitnej artystki jej pokroju.

Bez większych ceregieli, Marcin wparował do środka.

– Jestem niewinny, Paloma! – zawołał już od progu. – Wyszedłem tylko na chwilę, a Alan miał w tym czasie grzecznie oglądać bajki!

Jedynie w kuchni świeciło się światło, więc udał się tam.

– Umówiliśmy się jak prawdziwi dorośli fa…

Marcin urwał, bo w pomieszczeniu nikogo nie było. Kuchnia nosiła ślady szamotaniny, o czym świadczyły potłuczone talerze. Lecz nie to najbardziej zmroziło Marcina. Oto na środku pomieszczenia mieniła się fioletem czarna, dwunastościenna kostka.

Nie miał pojęcia, skąd się tam wzięła, ale serce zabiło mu mocniej i poczuł krew pulsującą w skroniach.

– Paloma? Alan! – nawoływał, przetrząsając kolejne pomieszczenia.

Widok kostki zasiał w jego umyśle niepokój, który pęczniał, kiełkował i wzrastał z każdą sekundą, gdy odpowiadała mu jedynie cisza.

I wtem coś twardego rąbnęło go w tył głowy. Marcin wpadł na ścianę, a potem osunął się na podłogę. Korytarz zaczął wirować.

– Ja pierdolę… Z takim, kurwa, frajerem…

Marcin z trudem odzyskiwał równowagę i ostrość obrazu. Obrócił się na plecy i ujrzał rosłego, łysego jegomościa. Aż zrobiło mu się zimno.

– Matko, nie znam cię…

Urwał, bo dostał pięścią w brzuch i aż zakrztusił się własną śliną. Mięśniak chwycił bibliotekarza wielką łapą za gardło i sycząc z wściekłości, cedził słowa:

– Świnki z liceum się zachciało, co, cudaku? Cała Bochnia ze mnie jebie! Moja własna Jula się puściła z taką ofiarą. Wiesz co? – Osiłek uderzył czołem o czoło Marcina, aż tamten pisnął i się skrzywił. – W życiu nikt mnie tak nie wkurwił jak ty. Ujebię ci głowę przy samej dupie, rozumiesz?

– Nie tknąłem jej… Ona tylko szukała książek…

– Chuja szukała, nie książek!

Cios spadł na twarz Marcina niczym grom, powodując potężne zamroczenie i krwotok z nosa. Wśród wspomnień bibliotekarza powstała luka, więc nie miał prawa pamiętać, że nim Wąski wywlókł swą ofiarę z jej własnego mieszkania, jego uwagę przykuła błyszcząca na podłodze nieopodal kostka, którą zdecydował sobie przywłaszczyć.

 

.

 

Po tym jak po raz pierwszy w życiu Marcin otrzymał możliwość przejechania się w samochodowym bagażniku, dostał także do ręki łopatę i rozkaz kopania sobie grobu. I choć nogi wątłego bibliotekarza drżały i uginały się ze strachu, to posłusznie przewalał piach, gdyż pistolet Wąskiego działał jako doskonały motywator.

Marcin nie rozumiał, dlaczego jego porywacz co chwila wybucha gniewem i klnie jak szewc. Także niezbyt do niego docierała powaga sytuacji, w której się znalazł. Bo chociaż zagrożenie życia wychudzonego bibliotekarza było realne, to postawił on sobie za punkt honoru przynajmniej spróbować wyjaśnić furiatowi w jak wielkim tkwi błędzie.

– Przyszła do biblioteki w sobotę, bo szukała książek o fizyce… – Marcin stał tyłem do jarzącego reflektora, wciąż nieporadnie pracując łopatą. Mówił niby pod nosem, ale na tyle głośno, aby Wąski mógł go usłyszeć. – Nie mamy takich książek na półkach. Musiałem poszukać w magazynie, a jej tak bardzo zależało na czasie…

Chudzielec zawiesił głos i na moment znieruchomiał, spodziewając się kolejnych krzyków i soczystej wiązanki pod swoim adresem. Ale odpowiedziała mu cisza. Marcin nieśmiało odwrócił się przez ramię, lecz oślepiło go światło samochodu. Szybko więc oprzytomniał i nabrał kolejną łopatę piachu.

– Tak jej zależało, że zaproponowała spotkanie na mieście, byle tylko dostać te książki. – Wetknął łopatę w piach i położył dłoń na piersi. – Ja naprawdę jej nie tknąłem. Nawet nie pomyślałem, żeby tknąć! To ona do mnie potem znowu przyszła bo… bo się zjarała.

Znowu żadnej reakcji. Marcin zgłupiał i milczał przez dłuższą chwilę. Przestał kopać, ale i to nie zmusiło Wąskiego do okazania znaku życia.

– Panie… Panie porywaczu? To znaczy… – Marcinowi zrobiło się zimno przez gafę, jaką właśnie palnął. – Nie przedstawił się pan, ale… Nie poszedł pan sobie chyba?

Cisza.

– Może pan zasłabł i trzeba wezwać pomoc? – Bibliotekarz wyszedł z dołu i niepewnie stanął obok. – Podejdę do pana, dobrze? Proszę nie strzelać. I tak dałby sobie pan ze mną radę gołymi rękami, bo jest pan ze trzy razy większy. Taki biceps z pewnością wymaga niemałych poświęceń na siłowni…

Marcin wyszedł z oślepiającego światła, przez co początkowo nie widział nic. Potarł kilkukrotnie oczy, jakby to miało przyspieszyć ich adaptację do nowych warunków. Co najważniejsze – nikt nadal nie reagował.

Gdy bibliotekarz w końcu odzyskał ostrość wzroku, wzdrygnął się. Wąski pochylał się nad wgnieceniem w masce swojego samochodu z paskudnym, rozjuszonym grymasem. Ale nie ruszał się. Z pozoru przypominał woskową figurę. Jednak im bliżej Marcin się mu przyglądał, tym lepiej zauważał, że jego ciało jest jakieś rozmyte, zamglone. Jakby całe drżało.

Zupełnie tak, jak mówiła Jula.

– Dobrze ci tak, ty agresywny bucu – oznajmił Marcin i splunął pod stopy mięśniaka.

Nadeszła chwila, by na spokojnie się nieco rozejrzeć. Byli w lesie, na jakiejś bocznej drodze. Marcin nigdzie nie widział łuny miasta, Wąski musiał go zatem wywieźć daleko, do jakiejś zabitej dechami wsi.

Bibliotekarz zapragnął ulotnić się z tego miejsca najszybciej jak tylko się dało, toteż ruszył wyjeżdżoną terenówkami ścieżką, nie wiedząc nawet w kierunku czego idzie. Cały czas liczył się z tym, że Wąski może w każdej chwili przebudzić się z dziwnego letargu i rzucić na swoją ofiarę z krzykiem, wyzwiskami i bronią palną.

Bibliotekarz nie uszedł jednak daleko, gdy nagle coś huknęło niczym grzmot w czasie burzy. Ale to przecież bez sensu, w Polsce nie ma burz w końcówce września! Marcin instynktownie dał nura w przydrożne krzaki. Tymczasem z okolic golfa trójki Wąskiego dochodziły ostre, urywane dźwięki. Zupełnie jakby iskry…

Ktoś się tam pojawił. Mięśniak wciąż trwał w bezruchu, choć stawał się coraz bardziej rozmyty. Przypatrywał mu się jakiś starzec w rozwichrzonej fryzurze, pod wąsem, ubrany w skórzaną kurtkę. Wyglądała zupełnie jak ta, którą nosił przez wiele lat Einstein, dzięki czemu nie musiał zaprzątać sobie głowy większą ilością posiadanej garderoby. Hawking pisał o tym w swojej książce.

Starszy pan mówił coś po niemiecku, a Marcin nic z tego nie rozumiał, gdyż nie znał tego języka. Po drugiej stronie samochodu był ktoś jeszcze. Podszedł do dziadka i Wąskiego, przecinając światło z lamp golfa. Dwudziestokilkulatek miał białą koszulę dopiętą pod samą szyję, lecz z rękawami podwiniętymi do łokci. Do tego czarne spodnie i kamizelka, a także białe, mało eleganckie buty. Marcin pomyślał, że przybysz wygląda jak kelner.

– Więcej dowodów chyba nie potrzeba, co, profesorze? – przemówił kelner i zaczął wyliczać. – Kobieta, zwierzę, dziecko, przy okazji jeszcze dwie kobiety… A teraz w końcu mężczyzna.

Profesor przytaknął i odpowiedział coś po niemiecku.

– Komplet! Mówiłem, że nie mam powodu, by kłamać. Ale jeśli będziesz nalegać, to myślę, że jeszcze jednego możemy zorganizować.

Noc była pochmurna i ciemna, ale kelner uśmiechnął się i spojrzał wprost na krzak, w którym krył się i obserwował wszystko Marcin. Bibliotekarz miał wrażenie, że nieznajomy patrzy wprost na niego, jakby znajdował się na środku sceny lub areny, a do tego oświetlał go jeszcze reflektor.

Marcin, będąc pewnym, że został w jakiś dziwnie cudowny sposób odkryty, wyszedł ze swojej kryjówki.

– Co tu się dzieje? Kim jesteście?…

Tylko profesor okazał zaskoczenie jego wyłonieniem się z zarośli i bąknął coś niezrozumiale. Marcin zbliżył się do nieznajomych. Kelner miał jaśniutkie włosy przycięte równo z zarostem i uśmiechał się obłędnie i rozbrajająco, niczym dziecko. Niemiecki profesor z kolei… wyglądał zupełnie jak Einstein.

– Wystarczy, że już jemu muszę wszystko tłumaczyć – odpowiedział kelner. – Nie mam niestety na ciebie czasu, chociaż uroczy jesteś.

Wer ist dieser Mann? – zapytał Einstein.

– Nie… nie rozumiem – bąknął Marcin.

– Och, pozwól, że pomogę.

Kelner pacnął Marcina w kark znienacka, a ten aż pisnął, gdyż nie spodziewał się bolesnego ukłucia. Mężczyzna pomacał zranione miejsce i z przerażeniem stwierdził, że ma na palcach krew.

– O mój Boże! – zakrzyknął. – Co ty zrobiłeś? Wstrzyknąłeś mi jakiś HIV?

Blondyn uśmiechnął się rozbrajająco.

– HIV? Nadal macie tutaj problem z wirusami?

– Przestań się szczerzyć, narkomanie! Na to się umiera!

– Spokojnie. Nie czujesz żadnej różnicy?

Kelner pokrzepiająco poklepał bibliotekarza po plecach, a potem położył mu rękę na ramieniu. Marcin nie pozwoliłby się dotykać w taki sposób, ale tamten był wyższy i ewidentnie jakiś dziwny, dlatego tylko ostentacyjnie się wzdrygnął. Ale istotnie… Różnica była. Oto Marcin zrozumiał, gdy profesor rzekł:

– Czy nie możemy zignorować tego hałaśliwego przygłupa i wrócić do meritum?

– Jeszcze sekundka, profesorze – odpowiedział blondyn, a przyjazny uśmiech nie schodził mu z twarzy. Nie sposób było się gniewać na takiego kogoś.

– Co tu się, do cholery, wyprawia?! Coś ty mi zrobił? Mów i przestań się uśmiechać!

Kelner dramatycznie westchnął.

– Dobra, tak na szybko. Nanoboty wygenerowały nowe połączenia synaptyczne w twoich płatach skroniowych, abyś rozumiał język profesora. Tak nawiasem, to jedno z moich ulubionych osiągnięć cywilizacyjnych, jeśli mam być szczery.

– Co…

– Powiedz – kelner zwrócił się znowu do Marcina – nie jesteś magistrem fizyki, ani nie masz tytułu inżyniera?

– Jestem bibliotekarzem…

– Och, całe szczęście! Inaczej musiałbym cię odesłać razem z twoim kolegą…

– Odesłać… z jakim kolegą? O czym ty, człowieku, bredzisz?

Blondyn obrał rozkosznie zaskoczoną minę i szeroko otworzył zaskakująco brązowe oczy.

– No, ten tutaj. – Wskazał na Wąskiego.

Marcin spojrzał na rozmówcę jak na kosmitę.

– Ten gość chciał mnie zastrzelić, a potem zakopać w grobie, który sam sobie musiałem wykopać. A wy przechodzicie obok i się jeszcze zgrywacie!

– Ojej – autentycznie zaniepokoił się blondyn. – To dość… szorstkie.

– Zaczyna znikać – oznajmił profesor.

Te słowa otrzeźwiły kelnera. Spojrzał na Wąskiego i przytaknął.

– To musi gdzieś tutaj być… – mruknął, a potem jego dłoń rozłożyła się w plątaninę kabli i syntetycznych wysięgników, by przetransformować się w coś przypominające miskę, lub może raczej puchar.

Marcin przyglądał się wstrząśnięty, jak nieznajomy powoli sonduje okolicę swoją zmienioną kończyną, aż wreszcie pomiędzy drzewami mignęło fioletem, a chwilę później dwunastościenna kostka została przyciągnięta do miejsca na dnie pucharu.

– I… załatwione – rzekł blondyn. – Trafi tam, gdzie nie będzie stanowić zagrożenia dla naszej sprawy.

Wąski wyparował i nie było po nim śladu.

– Co to za sztuczki? Powiecie w końcu, kim jesteście?

– Jak to działa, że kostka ciśnięta w las nie przeniosła całej okolicy? – dociekał profesor.

– Żeby aktywować algorytm, konieczny jest kontakt z DNA przy jednoczesnej nieobecności ściany komórkowej. Tym sposobem pozbyto się problemu z roślinami, większością bakterii i tak dalej…

– DNA? – podchwycił wąsacz.

Kelner zaśmiał się krótko i pogroził palcem.

– Tego Nobla przyznano długo po twoim. Nie bądź zachłanny, profesorze!

Marcin nie poznając samego siebie, chwycił blondyna za fraki i podniósł głos:

– Mów, co tu się dzieje! Kim jesteście?!

– Nie bądź ignorantem! – usłyszał bibliotekarz w odpowiedzi. – Jak można nie poznawać profesora Einsteina?!

– To jakiś obłęd…

– Jesteś bardzo sympatyczny, ale naprawdę, tracimy czas. – Kelner z przepraszającym uśmiechem oderwał ręce Marcina od swojej koszuli. – Profesorze, jak widzisz, powstanie kwantowej teorii względności wywołało olbrzymi skok cywilizacyjny i zakończyło rozwój fizyki teoretycznej. Wśród wielu wynalazków królowały te do podróży w czasie. Dużo łatwiej podróżować w przód, ale gdy odkryto drogę w tył, stworzyło to zagrożenie dla całego świata, jaki znamy.

– Dlatego wysłano studenta, aby mnie przekonywał…

– Ludzie przyszłości różnią się od tych, których znasz – na twarzy kelnera pojawiło się politowanie. – Łącząc swoje ciało z mechanicznymi wszczepami, zyskaliśmy nowe możliwości. Poświęciłem rok na przyswajanie wiedzy z zakresu fizyki, zyskując tytuł profesora. Jak na nasze standardy, to bardzo długo. Ludzkość zaczęła wykorzystywać podróże w przód, lub raczej poruszanie się z prędkością bliską prędkości światła, aby eksplorować kosmos. Na Ziemi pozostało niewielu ludzi. Zaczęły dominować androidy, których sztuczna inteligencja wymknęła się spod naszego panowania. Stworzyły one kostki takie ja ta, pozwalające tworzyć czasoprzestrzenne pętle w mikroskali i cofać się w czasie, co w ziemskim prawie było zakazane, aby uniknąć paradoksów, wynikających ze zmian historii. Przyznaj, profesorze. Pańska teoria była niedoskonała, dopóki nie natknąłeś się niby przypadkiem na prace Heisenberga czy Schrödingera, prawda?

Einstein zacisnął usta.

– A potem ktoś, znowu niby przypadkiem, zaczął cię przekonywać do ich słuszności, mimo, że byłeś sceptyczny… I objawienie nadeszło samo!

– Czego ode mnie oczekujesz? – przerwał mu profesor.

– Androidy poszły o krok dalej. Twoja doskonała teoria przyspieszyła rozwój cywilizacji do tego stopnia, że androidy posiadły zdolność łączenia ze sobą alternatywnych wymiarów – strun, tak, aby istniała tylko jedna prawdziwa rzeczywistość – w której to one władają wszystkim. Takie łączenie ma miejsce nawet teraz. Dla niego – kelner wskazał na Marcina – jestem kimś z obcej struny. Ale ty, profesorze, jesteś „swój” i dla mnie i dla niego. Dwie niezależne linie czasoprzestrzeni właśnie się splatają. Żeby nie dopuścić do końca świata, musimy doprowadzić do paradoksu, który odbierze potęgę androidom. Dlatego ukradliśmy im ich wynalazek.

– Niwecząc dzieło mojego życia… – dopowiedział sobie Einstein.

Marcin słysząc głos wielkiego naukowca, aż poczuł jego żałość i smutek.

– Ogólna teoria względności nadal będzie przełomowa dla ludzkości. Po prostu musimy opóźnić jej unifikację z teorią mechaniki kwantowej, wprowadzając osobliwość. Należy zachować bieg wydarzeń z tej, a nie z mojej struny. To da czas mnie i moim współpracownikom na odnalezienie sposobu na to jak kontrolować androidy i nie dopuścić do katastrofy ponownie.

Einstein w milczeniu odwrócił się i zrobił kilka kroków.

– Czyli świat się kończy? Ludzie stracą kontrolę nad własnym życiem? – zagadnął wstrząśnięty Marcin kelnera, który po raz pierwszy przyjął zmartwioną minę, patrząc na zgarbione plecy profesora.

– Jeśli nic nie zrobimy, to tak.

– Skąd mam wiedzieć, że mogę ci zaufać? Że pomagając tobie, nie zaszkodzę światu? Bo może kłamiesz, a może nie dzielisz się ze mną całą prawdą…

– Udowodniłem ci już wcześniej, że pochodzę z przyszłości i znam cały twój naukowy dorobek, łącznie z tymi pracami, o których dopiero co pomyślałeś, żeby je spisać. Zedytowanie teorii przysłuży się wyłącznie ludzkości i wcale nie oznacza, że nikt mądry nie rozwiąże równań później. Nadal pozostaniesz fizycznym, naukowym bóstwem, profesorze. Po prostu urodziłeś się zbyt wcześnie, by wprowadzać pewne teorie w życie.

Einstein odwrócił się do rozmówcy. W jego oczach zabłyszczała determinacja.

– Dobrze, zrobię to. Tylko… W chwili, z której mnie porwałeś, cały świat zapoznał się już z moją teorią.

– Na szczęście dzięki tej zabawce – kelner zamachał kostką – mogę posłać cię wstecz dalej niż do punktu wyjściowego.

– Jeśli dzięki temu ludzkość nie wymrze… To niech tak będzie.

Blondyn wręczył naukowcowi kostkę i poinstruował go na temat podróży oraz polecił zniszczyć wynalazek zaraz po powrocie. Wkrótce Albert Einstein rozmył się w powietrzu, a potem całkowicie zniknął. Marcin i jego nowy znajomy zostali sami w lesie, stojąc przy golfie trójce z wgniecioną maską.

– A ty? – zorientował się bibliotekarz. – Skoro dałeś Einsteinowi kostkę, to jak wrócisz do swoich czasów?

– Cóż, paradoksy są nieprzewidywalne. Być może działania Einsteina same wyrzucą mnie w przyszłość. A jeśli nie, to jestem w końcu profesorem fizyki. Zbuduję sobie statek z odpowiednim przyspieszeniem. Albo wykorzystam jakiś współczesny… Czy to nie te czasy, kiedy SpaceX planuje podbój Marsa?

 

.

 

Marcin zabrał samochód Wąskiego i wrócił do pustego mieszkania, a potem runął na łóżko i zasnął momentalnie. Następnego dnia obudził się jakby na kacu. Mechanicznie przygotował śniadanie dla Alana, jeszcze zanim przyszła Agatka. Idąc do biblioteki, kupił w kiosku gazetę. Czy to wszystko mu się przyśniło? Wspomnienia były nierealne, ale jednocześnie do bólu rzeczywiste. Była sobota, w pracy Marcina pochłaniały przygotowania do jutrzejszego wernisażu. Zrobił sobie kawę, ale nie miał kiedy jej wypić. Na biurku leżała Kronika Bocheńska, której przez cały ranek nie zdążył w ogóle otworzyć.

Nagle do biblioteki weszła czarnowłosa nastolatka, z niecodziennymi, różowymi pasemkami przy twarzy i w okularach z oprawkami w panterkę. Poczucie déjà vu uderzyło Marcina. Coś mu podpowiadało, że dziewczyna będzie szukała jakichś tytułów, które były trzymane w magazynie.

– Nie ma dzisiaj pani Rymarz? – spytała zamiast tego dziewczyna.

Koniec

Komentarze

Ciekawa koncepcja, spodobała mi się. Nieźle się nakombinowałeś. Interesujący bohaterowie, ale nie przekonała mnie matka beztrosko podrzucająca kilkuletnie dziecko bratu na parę dni. Ojca nie miało?

czyli w białej koszuli, którą zwykł ubierać do pracy

No wiesz? Jak długo jesteś już na portalu? Ubrań się nie ubiera.

jego uwagę przykuła błyszcząca na podłodze nieopodal kostka, którą zdecydował sobie przywłaszczyć.

Czegoś brakło.

konieczny jest kontakt z DNA przy jednoczesnym braku ściany komórkowej.

A tego nie zrozumiałam. Przecież DNA jest dobrze schowany w jądrze, za ścianą komórkową. A uszkodzona komórka może się trafić każdemu organizmowi.

Babska logika rządzi!

Bardzo mi się spodobało, ale niestety przy wyjaśnieniach “jak to działa” wymiękłam. Nie dlatego, że złe. Ja po prostu nic nie zrozumiałam, bo jestem zwyczajnie tępa, jeśli chodzi o nauki ścisłe. Na szczęście zgrubną ideę pojęłam.

 

"Czasem przypada nam rola gołębi, a czasem pomników." Hans Ch. Andersen ****************************************** 22.04.2016 r. zostałam babcią i jestem nią już na pełen etat.

Bemik, jakkolwiek to zabrzmi, ja również wymiękam w kwestiach fizycznych. ;) Ale – opowiadanie powstało po przeczytaniu “Jeszcze krótszej historii czasu” Stephena Hawkinga, o której wspominają bohaterowie i w której autor tłumaczy jak dziecku nawet takie cuda jak fizyka kwantowa. Dlatego bardzo polecam do poszerzania horyzontów! Nie mówię oczywiście, że stałem się specem od fizyki po przeczytaniu jednej książki, ale przynajmniej tekst nabrał pozorów tego, że wiem o czym piszę. Cieszę się, że się podobało i dzięki za klika.

 

Finklo, mea culpa z tym ubraniem! Postać Palomy miała wyjść taka beztroska i nieco zblazowana. Jestem zadowolony z efektu. Ojca może nie ma, a może podobny z charakteru do niej? Stwierdziłem, że wprowadzanie go to już by było przeludnianie tekstu. Zdanie z DNA chyba faktycznie wymaga remontu. Chodzi o to, że ściana komórkowa blokuje dostęp mechanizmów kostki do cytoplazmy, a kontakt z DNA jest wymagany, żeby urządzenie nie przenosiło wszystkiego jak leci, tylko żywe organizmy. Jak wiadomo, zwierzęta, w tym ludzie, ścian komórkowych nie mają. Miło mi, że się podobało. ;)

Pozdrawiam!

No dobra, poprawiłeś koszulę, to kliknę na Bibliotekę. Ale tylko dlatego, że tekst mi się wyjątkowo podobał, a jest długi i bez poparcia będzie mu trudno. I nie rób tego więcej.

Babska logika rządzi!

Nie robić długich tekstów? Naprawdę, skracałem, gdzie mogłem. ;)

Ta koszula to chwila zamroczenia, naprawdę!

Dziękuję ślicznie za klika!

Długie teksty pisać możesz.

Pogrążasz się. Po chwili napisania więcej już tekstu nie czytałeś? ;-)

Babska logika rządzi!

No dobra. Kilka(naście) chwil zamroczenia. Zawieszam w oknach zasłony wstydu.

Miałem napisać, że bibliotekarz swoim postępowaniem przypomina piętnastolatka z patologicznym podejściem do chorych dzieci, który woli dylać przez miasto z torbą książek na prośbę jakiejś nieznajomej, niż zająć się siostrzeńcem. Że bruneta mogła być blondynką, która nie wie, co to jest takiego rozgrzanego do czerwoności w kadzi, a łapie się za fizykę kwantową, a domniemane zagrożenie dla ludzi nosi w torbie miedzy zeszytami i gubi je dwukrotnie(!). I że na końcu opowiadania nic ciekawego mnie nie czeka…

Nie, nie napiszę tego.

Niech zrobi to jakieś moje inne ja w równoległym wszechświecie (może napisze to z mniejszą ilością błędów…).

MrBrightside życzę Ci by pasja do pisania nigdy Cię nie opuściła!

 

Peace and love.

 

 

Dobrze, że tego nie napisałeś, Blacktomie, bo musiałbym wtedy tłumaczyć, że bibliotekarz podrzucił książki przy okazji po pracy, a do dzieciaka miał wynajętą niańkę. Ponadto ludzie mają różne podejście do dzieci.

Na szczęście nie muszę tego pisać. ;)

Ciężko mi ocenić po samym tekście, czy to sarkazm, czy nie, ale pasji do pisania jak na tę chwilę mam całkiem sporo i zamierzam publikować nadal, dlatego dziękuję za życzenia.

Pozdrawiam!

To nie był sarkazm :)

Życzyłem Ci tego samego, czego życzę sobie :)

 

 

Tym bardziej dziękuję! :) Przepraszam także za pomówienia na temat sarkazmu, po prostu Twój wcześniejszy komentarz był dość mylący.

Nic się nie stało :)

 

Przeczytałam z przyjemnością i bananem na twarzy. Szkoda trochę Alanka, ale reszta fajna. Lekko, płynnie, dowcipnie i z dystansem. Nie wiem czy taki był zamysł, ale tak właśnie lekko sobie tę historię odbieram i w takiej postaci mi się podoba.

... życie jest przypadkiem szaleństwa, wymysłem wariata. Istnienie nie jest logiczne. (Clarice Lispector)

Zamysł był właśnie taki i cieszę się, że się podobało i że właśnie tak to odebrałaś, Fleur. :) To jest chyba najbliższy mi styl, co jest udręką, gdy próbuję napisać coś poważnego, ale w takich tekstach sprawdza się świetnie. Dzięki za klika!

Całkiem zacne opowiadanie i chociaż nie pojęłam zasady działania kostki, przeczytałam je z przyjemnością i przekonaniem, że chyba wystarczy, jeśli Ty, MrBrightside, wiesz co napisałeś.

Cieszę się, że Alan, skoro już musiał zniknąć, zniknął z mamą, a Julia, zniknąwszy, być może miała szansę znaleźć psa i Joannę. ;-)

 

Męż­czy­zna otarł łzę, która na­chal­nie pró­bo­wa­ła wy­rwać się z oka i spły­nąć w dół po po­licz­ku… – Masło maślane. Czy jest możliwe, by łza spłynęła w górę?

 

Po czym ci­snął czar­ną kost­kę byłe dalej. – Literówka.

 

Miała czar­ne włosy ostro ścię­te nad ra­mio­na­mi z ró­żo­wy­mi pa­sem­ka­mi na ko­sm­kach przy samej twa­rzy. – Pewnie miało być: …na ko­smy­kach przy samej twa­rzy.

Sprawdź znaczenie słowa kosmek.

 

-Pier­do­le­nie… – Jula za­ci­snę­ła wargi… – Brak spacji po dywizie, zamiast którego powinna być półpauza.

 

Je­dy­nie w kuch­ni świe­ci­ło się świa­tło, więc udał się tam. – Nie brzmi to najlepiej.

 

Gdy bi­blio­te­karz w końcu od­zy­skał ostrość, wzdry­gnął się. – Pewnie miało być: Gdy bi­blio­te­karz w końcu od­zy­skał ostrość wzroku, wzdry­gnął się.

 

To da czas mi i moim współ­pra­cow­ni­kom… – To da czas mnie i moim współ­pra­cow­ni­kom

 

Lu­dzie stra­cą kon­tro­lę nad wła­sny­mi ży­cia­mi?Lu­dzie stra­cą kon­tro­lę nad wła­sny­m ży­ciem? Lub: Lu­dzie stra­cą kon­tro­lę nad wła­sny­mi ży­wota­mi?

Życie nie ma liczby mnogiej.

 

– Skąd mogę wie­dzieć, że mogę ci za­ufać? – Powtórzenie.

Może: – Skąd mam wie­dzieć, że mogę ci za­ufać?

 

Nagle do bi­blio­te­ki we­szła na­sto­lat­ka w czar­nych wło­sach, z nie­co­dzien­ny­mi… – W jaki sposób nastolatka, będąc we włosach, zdołała iść?

Proponuję: Nagle do bi­blio­te­ki we­szła czarnowłosa na­sto­lat­ka, z nie­co­dzien­ny­mi

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ach, nieoceniona Reg. Bardzo mi miło, że się podobało, dzięki także za klika! Cieszy mnie, że mimo dość długiego tekstu, wygrzebałaś stosunkowo niewiele baboli. Natomiast zaciągam szczelniej zasłony wstydu, widząc “kosmki”, czy “spływanie w dół”… Poprawione!

Pozdrawiam!

I mnie jest miło, że mogłam się przydać. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaczynam czytać i mam dwie uwagi. Pierwsza, to że łopata nie jest tym samym co szpadel czy sztychówka. Druga, nie mam przekonania, że można oprzeć się o bok maski Golfa. Czytam dalej.

 

Edit: Mister, podobało mi się. Musiałem przerwę zrobić w czytaniu, ale ciągnęło mnie do tej historii. Zgrzytały mi niektóre zdania, trochę łopatologiczne. Ale historia wciągnęła – to najważniejsze. Fajnie posługujesz się gadżetami, że tak to określę. Ciekawe  opowiadanie. :)

Passa pozytywnych opinii trwa, dziękuję za kolejną, Blackburnie! Co do gadżetów – bok maski może faktycznie brzmi niefortunnie, pokombinuję. Ale wedle mojej wiedzy sztychówka to rodzaj łopaty, wyglądającej tak:

Właściwie, to nie wiem, czym różnią się te narzędzia. Blackburnie, możesz rozwinąć temat?

Babska logika rządzi!

Hmm… Wedle mojej wiedzy, łopatę a sztychówkę czy szpadel różni zastosowanie. Łopata służy do nabierania materiału i przerzucania, a szpadel i sztychówka do kopania. Łopatą się nie kopie dołów. To co widać na zdjęciu to szpadel / sztychówka. Na moje oko. ;)

 

 

A to jest łopata – nie da się tym kopać dołów.

Znalezione obrazy dla zapytania łopata

Rzecz została wyłożona bardzo obrazowo, wręcz łopatologicznie. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Zaiste. Teraz już wiem. Dzięki. :-)

Babska logika rządzi!

Reg, rzeczywiście zabawnie wyszło. ;-)

 

;-D

 

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Ostatnie czego bym się tutaj spodziewał, to że się dyskusja o łopatach wywiąże. :D

Człowieku, jakie już dyskusje miały miejsce na tym portalu… Chyba jedna z lepszych to ta o średniowiecznych wychodkach… ;-)

Babska logika rządzi!

No to leć :) Opowiadanie wciągnęło mnie i całość wessałam jednym tchem w paręnaście minut. Fajnie wykreowani bohaterowie, tacy wydawali się prawdziwi :) Pomysł też dobry. Najsłabiej imho wypadły wyjaśnienia, ciut przydługie i częściowo niepotrzebne, ale i tak jest to bardzo dobre opowiadanie.

Ostatnie czego bym się tutaj spodziewał, to że się dyskusja o łopatach wywiąże.

No cóż, ktoś zna się na fizyce kwantowej a koś inny na łopatach. Dzielimy się wiedzą. <ależ samobója strzeliłem > ;-)

Blackburnie, tak świetne obeznanie z tematem pozwoli Ci, jestem o tym przekonana, niejednego adwersarza rozłożyć na łopatki. ;-)

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Na łopatki, piszesz, Reg. Oj, pogrążasz mnie. ;-)

 

Patrzę na definicję łopatyszpadla w PWN i muszę stwierdzić, że są błędne. ;D

Dzięki, Bellatrix, za wizytę, ostatniego klika i miłe słowo. Najważniejsze, że wciąga! Przyznam, że pod koniec byłem już przerażony kobyłą, jaka mi wyszła i nie chciałem zbytnio rozwlekać zakończenia, stąd ich paradoksalna przydługość.

 

Blackburnie, jeśli znasz się na łopatach tak jak ja na fizyce kwantowej, to kiepsko to o Tobie świadczy, bo jak wspominałem wyżej, przeczytałem na ten temat ledwie jedną książkę… ;)

Problem w tym, MrBrightside, że książek o łopatach nie ma – a przynajmniej nigdy takiej nie widziałem. ;)

Ale może już starczy o łopatach, bo nie o tym było opowiadanie.

Gwiazdka miga, że ktoś skomentował, ale komentarz coś zjadło. :(

Musi ktoś usunął, bo mi z kolei klik na “nowe komentarze” nie chciał działać.

Babska logika rządzi!

W takim razie zachęcamy ktosia do podzielenia się wrażeniami raz jeszcze! :D

Dość sprytnie zaciekawiłeś mnie fabułą. Na początku główny bohater kopie dół łopatą pod nadzorem mafioza, a potem nagle retrospekcja: poznajemy go jako bibliotekarza. Pomysł może nie jest odkrywczy, ale wiecznie żywy. Aż chce się wejść w skórę tego gościa choćby z ciekawości, żeby dowiedzieć się jaki szereg zdarzeń doprowadził go do sceny, którą otwierasz swoją opowieść.

Dość przemyślałeś sobie też osobę głównego bohatera. Odbieram go jako bystrego, wrażliwego gościa, który trochę przyzwyczaił się do swojej samotności, chociaż niekoniecznie jest mu z nią dobrze. Koleś wzbudził moją sympatię.

 

Pomysł z egzotyczną chorobą Raynauda – miodzio. Osobiście lubię takie zakręty i udziwnienia, ubarwiają powieść. Natomiast wszystko razem: maryśka, elektrolity, Raynaud i HIV – myślałem, że zwiastują powrót "Bloba” z innego Twojego opowiadania, które czytałem wcześniej (”Dr Harvey”). Widzę że masz skłonności skręcać w stronę thrillerów medycznych ;)

Zastanawiające jest też dla mnie czasem jak wiele można się dowiedzieć z tekstu opowiadania o piszącym.

 

Jeśli chciałbyś gdzieś wykorzystać tekst, myślę, że wymaga redakcji. Wg mnie można by było gdzieniegdzie pozbyć się zbędnych wyrazów albo skrócić dialogi.

 

Nienachalne poczucie humoru to duży plus całego tekstu. Taki takt w opowiadaniu historii nie jest dziś powszechny. Klimatycznie mocno kojarzy mi się z "Powrotem do Przyszłości".

No i widać, że naczytałeś się Hawkinga. Ale spoko, same dobre rzeczy powstają po lekturze tego autora. Może napiszesz coś o "płaszczakach"? 

Fajnie się czytało. Dzięki :)

Również dziękuję, Nimrodzie, za wizytę i miłe słowo! Poszperałem co nieco o wspomnianych przez Ciebie płaszczakach i delikatnie mówiąc – jestem zaciekawiony. To temat z pewnością wart wykorzystania. ;)

Ciężko powiedzieć, że na medycynie się znam, bo ta dziedzina wiedzy wymaga mnóstwa pokory od ludzi z nią związanych. Ale systematycznie się jej uczę, a to, co już wiem, staram się wykorzystywać w tekstach i dzielić się tym z czytelnikami. Cieszę się, że jest przystępnie i nie tworzą się dłużyzny, bo takie przemycanie medycznych smaczków to dla mnie spora frajda. (Chociaż tutaj ciężko mówić o “smaczku” – Raynaud wymusił na Juli noszenie rękawiczek, dzięki temu nie stykała swojego ciała z powierzchnią kostki, a to napędzało historię).

Pozdrawiam!

Miałeś rację, bardzo przyjemne opowiadanie, czyta się je wręcz jednym tchem. :)

Bohaterowie ładnie zarysowani, tekst napisany lekko i z humorem. Wyjaśnienia same w sobie nie wiele mi dały, bo za bardzo się nie znam, ale coś chyba tam zrozumiałam. Pomysł na tekst również bardzo mi się podobał. I wcale nie odczuwa się, że jest taki długi.

"Myślę, że jak człowiek ma w sobie tyle niesamowitych pomysłów, to musi zostać pisarzem, nie ma rady. Albo do czubków." - Jonathan Carroll

Och, Morgiano, czemuż miałbym kłamać? ;) Dzięki za komentarz i cieszę się, że się spodobało.

Na Ziemi pozostało niewiele ludzi.

Napisałabym: niewielu ;)

Interesujące opowiadanie, wciągnęło mnie.

Przeczytałam z przyjemnością :)

Przynoszę radość :)

A to “ludzie” nie są rodzaju niemęskoosobowego? :o

 

Łoo, Anet, wyciągnęłaś odkurzacz! Miło mi, że się podobało. :)

To by musiały być te ludzie, a są ci ludzie.

 

Zorientowałam się, że mogę wyciągnąć z kolejki teksty biblioteczne ;)

Przynoszę radość :)

Brawo Anet!

A mogę podpowiedzieć, że te czekające na ostatnie kliki też da się wyciągnąć?

Babska logika rządzi!

W takim razie poprawiam!

A pod tymi bibliotecznymi autorzy też ucieszą się na nowe komentarze, Finklo. :D

Wiem, ale pod bibliotecznymi nie czuję presji komentowania merytorycznie :P

Przynoszę radość :)

Nowa Fantastyka