I
Miedziane obręcze krępowały ręce i nogi dziewczyny, unieruchomionej na potężnym, drewnianym kole. Piersi uwięzionej poruszały się w rytmie niespokojnych oddechów. Skrywał je obcisły zielony kostium i kosmyki włosów, ciemnych jak pędzelki zanurzone w kałamarzu. Za dziewczyną stał rycerz w kruczoskrzydłym hełmie. Nilfgaardczyk, jak żywy, namalowany na ogromnej desce. Półksiężyc widowni spowił się pełnym wyczekiwania napięciem, jakby płótno namiotu stłumiło wszystkie dźwięki. Bańkę ciszy przekłuły pałeczki werbla. Dwóch mężczyzn w czerni zakręciło kołem. Postawny jegomość w jaskrawej szacie i trójgraniastym kapeluszu z pawimi piórami zapowiedział występ:
– Szlachetna pani, szanowni goście, przed wami niesamowity Munginus Brandeberg!
Na arenę wyskoczył niziołek w stroju błazna. Wachlarz noży w jego dłoni pobłyskiwał złowrogo. Kiedy przykuły uwagę publiczności, rozległy się pomruki niezadowolenia. Krzyczano z lękiem:
– Trzymajcie karzełka! Ma broń! Ukatrupi czarnulkę!
Któraś z dam pisnęła. Ktoś inny z ekscytacji nie mógł zapanować nad sobą i głośno beknął.
Korina, ignorując odgłosy gawiedzi, kręciła głową w iście sowi sposób i obserwowała, nie zdejmując dłoni z rękojeści miecza. Lewe oko straciła w walce. Pustkę pod powieką ukrywała przepaską z czerwonej chusty. Prawe, zielonożółte, pozostało zwierzęco czujne. Widzowie byli poruszeni, podnosili się z siedzeń, ale na razie trzymali emocje w ryzach i nie opuszczali miejsc. Nic nie zagrażało trybunie hrabiny i Korina mogła obserwować dalej.
Niziołek, lekce sobie ważąc zbiorowy lęk, niedbałym krokiem podszedł do kręcącego się koła na odległość dwudziestu stóp. Wyciągnął zza pazuchy jabłko, odkroił plasterek, bezceremonialnie pogryzł i połknął. Zadźwięczał gong.
Szybciej, niż ktokolwiek zdążyłby krzyknąć „leci nóż!”, ostrze przefrunęło czarnowłosej koło ucha. I ugodziło malowanego rycerza w sam środek hełmu.
Widzowie zawyli z podziwu.
– Diaboł, nie niziołek! – skwitował ktoś z tłumu.
Gong zabrzmiał ponownie. Błazen podrzucił owoc w powietrze. Trzy noże poszybowały w kierunku ramion i serca portretu. Czwarty w locie ugodził jabłko. Niziołek złapał go i ogryzł miąższ. Rozległy się owacje, a pomocnicy uwolnili dziewczynę, w stanie nienaruszonym. Oklaski wzmogły się, kiedy czarnowłosa podniosła niziołka i pocałowała go w czubek czapki z dzwoneczkami.
Kolejni artyści szykowali się do wyjścia na arenę.
– Pst, piękna pani! – Korina obróciła się czernionym naramiennikiem w stronę muskularnego cyrkowca w lamparcim futrze. W głosie młodzieńca brzmiała ekscytacja.
– Teraz będzie występ mojej siostry, tej chudziny, w którą Mungo nie mógł żadnym nożem wcelować. A potem ja mam pokaz z bestią. Jeśli ci się spodoba, możesz przyjść po występie, zobaczyć mojego zwierzaka z bliska.
– Ciekawa propozycja, panie… – Urwała, nie znając imienia rozmówcy.
– Orso. Zwą mnie Orso Nieustraszony. A ciebie, piękna damo?
– Korina. – Wojowniczka podrapała czoło, odgarniając grzywkę lnianej barwy. Strzygła się na pazia, miała pociągłą twarz i usta wygięte w łuk Kupida. Odwzajemniła badawcze spojrzenie młodzieńca. Natura dała mu kwadratową szczękę, a balwierz zadbał o równo przycięty zarost.
– Korina – powtórzył Orso, głosem wytrawnego uwodziciela. – Piękne imię.
– To po dziadku. Stary Korin był nielichym zabijaką. Odprawił na tamten świat więcej szumowin, niż u ciebie wiosenek na karku. – Cyrkowiec kiwnął głową z uznaniem, choć jego mina zdradzała zaskoczenie. Zdziwił się jeszcze bardziej, gdy uwodzona skończyła:
– Jestem pewna, że chętnie zmiażdżyłby ci dłoń w swoim żelaznym uścisku, gdyby tylko krasnoludzki topór nie roztrzaskał mu czaszki. Tymczasem, Nieustraszony Orso, idź sobie, proszę i nie zawracaj mi głowy. Na służbie jestem. – Na pożegnanie posłała spojrzenie chłodne, szmaragdowo-złote.
Na arenie, zgodnie ze słowami Orso, mężczyzna w kapeluszu z piórami zapowiedział artystkę w zielonym kostiumie: „Zadziwiającą Selię, gorącą jak wulkan i zwinną jak pantera”. Występ akrobatki składał się ze spaceru po linie rozpiętej nad rzędem bron najeżonych żelaznymi zębami, szaleńczych skoków, szpagatów i wirowania na wiszących obręczach. Ci spośród widzów, których nie zaczarowała figura artystki, musieli uznać kunszt jej ekwilibrystycznych popisów.
Jako przerywnik, kolejny występ zaprezentował niziołek Munginus. Tym razem w duecie z pukaczem Rokko. Stwór, krępą budową, szerokością barów i długością brody, mógłby zawstydzić nawet krasnoludzkiego kowala. Pukacz wyszedł na arenę w świetle syczących gnomich ogni, w kłębach dymu pachnącego siarką. Zaczął popis ryknięciem i bębnieniem pięściami w tors. Ponieważ nie nosił odzienia, gdy potrząsnął swoją drugą brodą, matki w panice zakryły córkom oczy. Publiczność zdążyła już nabrać sympatii do niziołka, więc gdy kudłacz puścił się biegiem za błaznem ktoś z publiczności, szczerze przejęty, krzyknął:
– Potwór rozszarpie karzełka! A i wychędożyć gotów! Pomóżcie, dobrzy ludzie!
I jakby to miało wybawić niziołka z kłopotów, z widowni nadleciał okrągły placek. Cyrkowiec, nie przerywając ucieczki, podziękował ukłonem, wywinął się w zgrabnym piruecie i cisnął plackiem w kosmatą gębę pukacza. Plama wokół dziobowatego nosa ujawniła poziomkowe nadzienie. Rokko zlizał je purpurowym ozorem. Gwałtowne ruchy języka zniekształciły piekielne dźwięki z gardła pukacza w jeszcze straszniejszy, groteskowy gulgot. Wtedy ze strony szczodrej publiczności trafił w ręce błazna dodatkowy tuzin przejrzałych owoców i kurzych jaj. Wszystkie skończyły między uszami Rokko, który w pewnym momencie wyraźnie stracił widoczność i zaczął chwiać się na krzywych nogach. Mungo wykorzystał to do nagłej wolty, zakończonej skokiem na plecy przeciwnika i wdrapaniem mu się na kark. Uderzając kolanami w łopatki i ciągnąc pukacza za włosy, jak za cugle, niziołek zjechał z areny na oryginalnym wierzchowcu. Ludzie pokładali się ze śmiechu.
Komedia ustąpiła miejsca nastrojowi trwogi. Na arenę wkraczała bestia. Postrach dżungli Ofiru i sawann Zangwebaru.
– Straszliwy lew Ortagor i jego poskramiacz, Nieustraszony Orso!
Cyrkowiec maszerował dziarsko, popędzając Ortagora batem na długim trzonku. Tułów drapieżnika kołysał się lekko na umięśnionych kończynach. W iście monarszych ruchach był spokój, który gryzł się z dzikością oczu wielkiego kota. Kilka razy zwierz przystanął, przypominając o swojej prawdziwej naturze. Potrząsał wtedy bujną grzywą i wydawał chrapliwe ryknięcia, a między jego czarnymi wargami ukazywał się arsenał ostrych zębów. Korina śledziła jego chód, podziwiając muskularną budowę. Był uzbrojony. Jego oręż stanowiły potężne łapy i paszcza, w której musiały pękać najgrubsze kości. Wojowniczka nie mogła oprzeć się pokusie, która nachodziła ją zawsze, gdy do miasta przybywali nowi rycerze lub najemnicy. Mierzyła lwa wzrokiem i oceniała, czy dałaby mu radę z mieczem w dłoni.
II
W komnacie nad kruchtą paliło się wiele świec. Kapłani Wiecznego Ognia ubóstwiali płomienie.
– Bracie Ewerardzie, posyłałeś po mnie?
Staruszek pokiwał głową i uśmiechnął się życzliwie. Odrzekł:
– Podejdź, bracie Lhirze.
Pięciokątną twarz młodzieńca okalały włosy bistrowej barwy. Sylwetkę spowijał ognistoczerwony płaszcz. Świątynny rycerz zbliżył się do starca, nie próbując ukryć fascynacji:
– W jaki sposób mogę przysłużyć się naszemu świętemu dziełu? Jaką bestię zgładzić ku wybawieniu naszych braci i sióstr?
Ewerard uśmiechnął się dobrodusznie i odparł:
– Wydaje się, że tym razem obejdzie się bez zgładzania bestii. Powiedz mi, bracie Lhirze, gdzie najsilniej płonie Wieczny Ogień?
Młodzieniec na chwilę zamilkł, myśląc nad odpowiedzią.
– Na głównym ołtarzu katedry konsekrowanej przez hierarchę Novigradu?
Ewerard pokręcił głową.
– Błogosławieństwo hierarchy ma wielką moc, ale Wieczny Ogień płonie najsilniej w sercach jego wiernych wyznawców. A czego potrzebują wyznawcy? – Mentor podpowiedział – Znajdujesz się w odpowiedzi, bracie.
– Świątyni?
Stary brat pokiwał głową. Mówił powoli, ale przekonująco:
– Jeżeli mamy zdobyć dla Wiecznego Ognia dusze mieszkańców Caelf, musimy uczynić Najświętszemu mieszkanie pośród nich…
– Bracie Ewerardzie… To dla mnie wielki zaszczyt, ale takie zadanie należałoby chyba powierzyć budowniczym.
– Chociaż masz w sobie szlachetny zapał, nie zapominaj, że cierpliwość również jest cnotą. Nie darmo Płonąca Księga głosi, że żar ogniska oczekuje wietrznego podmuchu, a żar serca słów boskich posłańców. Wysłuchaj, co mam ci do powiedzenia i nie wchodź mi w słowo. Arcykapłan polecił, abyś udał się na dwór hrabiny Virginii i przekonał ją, że opuszczona świątynia Kreve w jej włościach powinna zmienić się w sanktuarium Wiecznego Ognia.
– Dlaczego kapłani Kreve opuścili świątynię? I w jaki sposób znalazła się w posiadaniu hrabiny?
– Świątynię splądrowali poganie ze Skellige. Kiedy kapłani uciekli, hrabia Varlin cofnął darowiznę dokonaną przed przodków, a w międzyczasie ziemia kilkakrotnie przechodziła z rąk do rąk. Ostatecznie hrabianka, jedynaczka, która przejęła tytuł po śmierci ojca, oddała ją w dzierżawę cydaryjskiemu patrycjuszowi, Lorkanowi Deve.
– Kapłani uciekli ze świętego miejsca? Hrabia cofnął darowiznę? Hańba – wycedził pobladły Lhir. – Można w ogóle cofnąć darowiznę na święty cel? To obraza ludzkich i boskich praw.
– To pytanie dla jurystów, bracie, nie dla nas.
– A czemu by nie zwrócić się bezpośrednio do dzierżawcy?
– Lorkan Deve przebywa w domu uzdrowień. Medycy mówią, że zaraził się w porcie jakąś zamorską chorobą. Całymi dniami śpi, drży i mamrocze. Dość o nim. Pojedziesz do Caelf, bracie Lhirze. Zaoferujesz swoje usługi hrabinie. Jej przychylność ma tu kluczowe znaczenie. Nie jest jeszcze – tu brat Ewerard położył lekki akcent – naszą wyznawczynią, ale jestem pewien, że twoje dobre usługi przekonają ją do naszej sprawy. Wyroki ognistego sądu są nieodgadnione. Kto wie, może i znajdziesz okazję, by zmierzyć się z bestią?
III
Gruby plaster boczku, któremu ogień przydał nęcących rumieńców, pokrył żółtawym tłuszczem równie grubą pajdę chleba w dłoni wojowniczki. Nim zdążyła ugryźć, usłyszała znajomy głos:
– Mam nieprzyjemną wiadomość, pani kapitan. – Głos Razdy zdradzał niepokój. Ciemna czupryna mężczyzny sprawiała wrażenie nerwowo rozczesywanej palcami.
– No to na co czekasz? Gadaj, a ja dojem w spokoju. – Ugryzła. Tłuściutki boczek zachrupał przyjemnie.
– Nad ranem ktoś włamał się do cyrku.
– Do cyrku?! To jest ta nowina? I co ukradli, niziołka-błazna? Widziałeś go wczoraj? Zmieściłby się, kurdupel, do worka. – Jasnowłosa nie siliła się na stłumienie śmiechu.
– Zmieściłby się – przytaknął. – Ale złodzieje nie ukradli niziołka, tylko lwa.
– Co?!
– Jak matkę kocham, żywego lwa. A poskramiacza znaleziono w kałuży krwi.
Korina buchnęła pięścią w stół i krzyknęła:
– A to kurwi synowie! Taki rozbój w moim mieście… Razda, dawaj miecz!
⁂
Nie wszystkie sprawy da się jednak rozsądzić mieczem. Przynajmniej… nie od razu. Na początek trzeba wiedzieć, w którą stronę zwrócić ostrze. W tym celu Korina z porucznikiem Razdą udali się na miejsce zbrodni. Wielki cyrkowy namiot rozłożono na obrzeżach miasta, sprytnie wykorzystując ruiny elfiego amfiteatru jako kamienną widownię.
Korina i Razda najpierw ujrzeli kolorowe wstęgi powiewające na centralnym maszcie. Płótno zdobił, widoczny z daleka, skrzydlaty statek – „Latający Kovirczyk” – zarazem symbol i nazwa trupy. Nieprzypadkowa, wszak właścicielem i impresario cyrku był kapitan Wulkan, legenda morskich szlaków od Przylądka Peixe de Mar aż po krańce łukomorskiego wybrzeża. Zbrojni hrabiny nie zastali go jednak na arenie. O tej porze dnia artyści przebywali w przyległym obozowisku.
Kolorowy tabor obejmował kamienną ścianę amfiteatru jak nieśmiały kochanek, pozostawiając przestrzeń na półkolisty majdan. Konie pasły się, przywiązane do wbitych w ziemię pali. Nad ogniskiem kołysał się kociołek z zupą. Jasnowłosa niemal słyszała już w wyobraźni radosny śpiew, brzęk drumli i mandolin, ale widok cyrkowców sprowadził ją na ziemię. Wokół płonących polan rozsiadły się osoby o ponurych twarzach. Chłopak bez nóg. Krasnolud o złych oczach i brodzie czarnej jak pieprz. Siostry syjamskie, z twarzami bladymi, jakby cała krew odpłynęła do zawiązanych na głowach karminowych chust. Korina rozpoznała mężczyznę w trójgraniastym kapeluszu, poprzedniej nocy zapowiadającego występy. Zbliżał się, utykając lekko.
– Witajcie w naszym skromnym obozie – powiedział, unosząc nakrycie głowy. Widząc, że noszą miecze, zapytał: – Przysyła was miłościwa pani hrabina?
Korina kiwnęła głową.
– Doskonale. Muszę mówić z kapitanem straży.
– Rozmawiacie z nim, panie – odparła.
Wulkan zdobył się na lekki uśmiech i momentalnie zwrócił twarz w stronę porucznika Razdy:
– Kapitanie, dziś w nocy ktoś napadł na nasz obóz.
– To ja jestem kapitanem – oschle oznajmiła Korina.
– Poważnie? Jesteście, pani, kapitanem w straży Caelf? – Impresario uniósł brwi. Zaczął gapić się na przepaskę, zasłaniającą brak oka.
– Nie, kurwa, w przedstawieniu cyrkowym. Wiem, że was napadnięto i dlatego tu jesteśmy. Co więcej możecie nam opowiedzieć?
– Jeśli tak, to porozmawiajmy jak kapitan z… kapitan. Przyjeżdżając do Caelf zaufaliśmy waszej gościnności, ale nawet zaufanie powinno mieć swoje granice, dlatego też wystawiliśmy na noc wartownika. – Mężczyzna w kapeluszu wskazał dłonią krasnoluda – Imć Ingwer Groys spokojnie pełnił wartę, gdy ktoś uderzył go w głowę tępym narzędziem.
– Jakby mi drzewo na łeb spadło – skwitował Groys, sapiąc gniewnie i pocierając ogromnego guza. Nawet nie wspomniał o tym, że i flaszka ulubionej siwuchy stłukła się wtedy w drobny mak.
– Dla naszego pana krasnoluda była to wyjątkowo gwieździsta noc… – ciągnął Wulkan, z gorzką ironią w głosie. – Po wślizgnięciu się do obozu, napastnicy musieli skierować się do klatki lwa. Zapewne obudzili przy tym jego opiekuna, Orso, bo rano znaleźliśmy go pokłutego nożem. Miał sporo szczęścia. Gdyby ostrze weszło o pół cala głębiej… – Ingwer Groys przejechał sobie dłonią po szyi, ilustrując wypowiedź impresario.
– Widziałam go wczoraj, waszego poskramiacza. Trochę bezczelny, ale chłop na schwał. Do wesela się zagoi. Tymczasem… Nikt więcej nic nie widział? Nie słyszał?
– Habrena, nasza wieszczka, mówiła, że coś słyszała.
– Zauważyła coś konkretnego?
– Jest ślepa.
Korina westchnęła głośno.
⁂
Właściciel cyrku poprowadził ich do wozu wróżbitki. Po drodze podzielił się podejrzeniami:
– Nie wiem, czy to właściwy trop, ale to jedyny, jaki mam. Słuchajcie, wczoraj w trakcie przedstawienia podszedł do mnie mąż w czarnej szacie. Wąsy miał podejrzanie proste, chyba woskiem smarował… Pytał się, za ile sprzedam lwa. Na to ja, że nie sprzedam. Trochę mnie nagabywał wyszukanymi słówkami, aż dał sobie spokój. Teraz myślę, czy mój upór nie utoczył krwi naszemu Orso…
– Wasza bestia, w prawie byliście odmówić – odrzekł Razda.
– Bestia… Dobrze powiedziane. Dziś to może i bestia, ale Ortagor był z nami od tyciego kocięcia… Elva, nasza lalkarka, wymyśliła mu to imię. Na cześć cintryjskiej twierdzy. W końcu lew jest symbolem Cintry.
– Był – wtrąciła Korina. – Nie ma już Cintry.
Na moment wszyscy troje zamilkli. Potem właściciel cyrku kontynuował:
– Były z nim problemy, ale Orso umiał go wyczuć. A publiczność nie od wczoraj uwielbia egzotyczne zwierzęta. Widzowie chcą się bać, chcą żeby bestia podeszła jak najbliżej. – Głos Wulkana nabrał tonu ekscytacji. – Tak było i w Cidaris, zanim przyjechaliśmy do Caelf. Wszyscy chcieli oglądać występ z lwem. Oprócz tego zasranego czaromioty Dorregaraya. Kazał nam natychmiast uwolnić niewinne stworzenie, obrońca zwierząt, świnia jego mać! Gdzie, kurwa, uwolnić? Na Morski Bazar? Między ludzi puścić? Chłopcy chcieli przemówić mu do rozumu mocniejszym argumentem, ale magik ma względy u króla Ethaina i musieliśmy zamienić nadmorską stolicę na Caelf. Z całym szacunkiem, ale z pępka świata zjechaliśmy szerokim zakrętem do… No, nieważne. Jesteśmy na miejscu.
Wóz wróżbitki pomalowano na barwę wieczornego nieba.
– Poczekaj tu, Razda – poleciła Korina, nie chcąc przygniatać niewidomej kobiety ciężarem odwiedzin dwojga obcych. Intuicja podpowiadała jej, że niewiasty chętniej dzielą się sekretami z dala od męskich uszu.
Rozsunęła zasłonę z kolorowych paciorków. Przechodząc przez nią, wprawiła w ruch wiszące w przejściu dzwoneczki. Po drugiej stronie ujrzała dziewczynkę o oczach wielkich i niebieskich jak szafiry i rysach zdradzających elfich przodków. Zza pleców małej wyłoniła się z cienia postać przygarbionej kobiety:
– Nali, kto przyszedł?!
Półelfka stanęła na palcach żeby dosięgnąć ucha wróżbitki. Korina, lekko zmieszana, uznała że to właściwy moment, żeby się przedstawić:
– Witajcie, pani Habreno. Jestem kapitanem straży Caelf, w służbie hrabiny Virginii. Przybyłam porozmawiać o napaści, której wasz obóz doświadczył ostatniej nocy.
– Było kilku mężczyzn. Jeden z nich nosił przepaskę na oku. Tylko tyle wiem.
– A skąd wiecie, że nosił przepaskę na oku? – zdziwiła się wojowniczka, odruchowo poprawiając własną.
– Jestem wróżką, mnie się nie zadaje takich pytań. – Gestem ramienia staruszka zaprosiła swojego gościa do okrągłego stolika. Wtedy Korina dostrzegła, że na podłodze leżała tabliczka z wypalonej gliny, z dziecinnym rysunkiem człowieka z przepasanym okiem.
– Dziewczynko? Nali? – zawołała półelfkę.
– Zostaw małą. To niemowa.
– Widziałam, jak z wami rozmawiała.
– Tylko ze mną. Ona przeżyła straszne rzeczy. Jest dzieckiem wojny. – Stara pokiwała głową ze współczuciem.
– Ale gdyby gwiazdy uchyliły wam jeszcze rąbka tajemnicy, może mogłybyście pomóc schwytać zbirów, którzy zmasakrowali waszego kompana… – zachęciła kapitan.
– Gwiazdy? A co mają gwiazdy do tego? Niedorzeczność. Jak zresztą mogłabym czytać w gwiazdach? Przecież jestem ślepa.
– To w jaki sposób wróżycie?
– Przez haruspicję.
– Przez co???
– Grzebię w ptasich wnętrznościach – wyjaśniła rzeczowo.
– Rozumiem. – Jasnowłosa wzdrygnęła się mimowolnie. – To ja już podziękuję, obowiązek wzywa…
– Czekaj! – Staruszka zatrzymała ją gwałtowniej, niż można by po niej oczekiwać. Korina przystanęła, poczuła jakby w wozie zrobiło się chłodniej. Jej uszu dobiegł głos spokojniejszy, niemal eteryczny:
– Czasami czytam też karty. Przynieś talię, Nali…
Jednooka wojowniczka usiadła z powrotem, wpatrując się w szkarłatne rewersy. Dziewczynka usiadła opiekunce na kolanach, z językiem gotowym do szeptu. Habrena z wprawą potasowała karty i rozłożyła trzy z nich przed sobą.
– Daj rękę – poleciła.
Palce Habreny były długie i chude, niemal kościste, ale wciąż silne. Chwyciła rękę wojowniczki i nakreśliła nią szerokie kręgi nad trzema kartami. Chwilę później raptownie ją wypuściła. Dłoń upadła na szkarłatny kartonik. Wróżbitka zabrała go i odwróciła prędko. Nali przebiegła awers wzrokiem i nachyliła się do ucha staruszki. Korina również spojrzała na kartę i zapytała:
– Co to?
– Ty jesteś ślepa, czy ja? To rycerz na białym koniu.
– Dziękuję… Na pewno się przyda.
– I ja tak myślę – powiedziała. – A teraz pokażę ci jeszcze jedną sztuczkę. Potrzebne będą dwa talary z podobizną króla Ethaina, tylko niespiłowane. Połóż je na dłoni. O tak, dobrze. Widzisz, stara Habrena jednym ruchem ręki sprawiła, że dwóch królów zniknęło!
Przez twarz małej Nali prześlizgnął się efemeryczny uśmiech.
IV
Jechał nadmorskim traktem. Bryza znad zatoki kołysała grzywę jego rumaka. Choć po przeprawie przez ruczaj Splendor nie był już nieskazitelnie biały, jeździec zbytnio się tym nie przejął. Beztrosko sycił się pieszczotą promieni słońca. Znajdowało się już wysoko, gdy oczom Lhira ukazała się świątynia. Była piękna. Solidna, kamienna bryła na zielonym wybrzeżu inspirowała nadzieję. Wyobrażał ją sobie w ruinach, a przecież wciąż trwała! Zapragnął samemu rozniecić w niej święty ogień.
Urokliwego obrazu dopełnił niewielki dwumasztowiec o białych, trapezowatych żaglach, cumujący przy przystani poniżej. Gdyby młody rycerz znał się na morskich sprawach, zwróciłby uwagę na ożaglowanie, zwane lugrowym, od którego wziął nazwę typ statków – lugry. Szybkość czyniła z nich przedmiot zainteresowania wszelkiej maści przemytników. Ponieważ Lhir się nie znał, był w stanie stwierdzić tylko tyle, że trafił na porę wyładunku. Kilku mężczyzn z umiarkowanym entuzjazmem ładowało skrzynie na dwukołowy wózek i wtaczało pod górę.
Nie wadząc im w pracy, wciąż pogrążony w estetyczno-religijnym uniesieniu, rycerz wjechał do bażynowego boru. Jego nozdrzami owładnął zapach sosen, a w uszach rozbrzmiał… krzyk przerażonego dziecka.
– Na Wieczny Ogień! Ruszajmy, Splendorze! – Lhir pognał konia w kierunku, z którego dobiegał wrzask.
Pomiędzy drzewami biegł chłopczyk. Żółtawa czupryna od razu rzucała się w oczy na tle zielonego igliwia. Stopy ślizgały się po wystających korzeniach, nogi wykrzywiały na nierównym terenie. Na twarzy widać było śmiertelną determinację. Lhir ruszył w jego stronę, wnet dostrzegając ogromnego, szarego ogara, zmniejszającego dystans do ofiary. Nie mogąc zaszarżować w gęstwinie, rycerz zeskoczył z konia i dobył dwuręcznego flamberga.
Zdążył zobaczyć jak bestia owładnięta instynktem polowania obaliła chłopca w pół uderzenia serca. Krzyk momentalnie ustał. Lhir kilkunastoma susami doskoczył do drapieżnika. Miał przed oczyma coś, co nie mogło być ani psem, ani wilkiem, łącząc w sobie wilcze kły, szczękę mastiffa i ślepia diabła. Nogi, szerokie i twarde jak pale, wspierały się na potężnych łapach. Masywny tułów ostrzegał przed siłą zwierza, a gruba obroża na szyi straszyła stalowymi kolcami.
Bestia warknęła wściekle. Na przekór drapieżnikowi, Lhir postąpił naprzód, w kierunku leżącego na ściółce chłopca. Płomienistą klingę trzymał nisko, gotową do pchnięcia. Dojrzawszy wyraźnie, że kark chłopca i pysk zwierza są czerwone od krwi, uniósł miecz i z bojowym krzykiem rzucił się na ludojada. Bestia skoczyła z szybkością pocisku z oblężniczej kuszy. Fortunnie dla rycerza, łatwiej trafić w powietrzu ogara niż bełt. Gdy ostrze wbiło się w lecący z impetem korpus, zbrojny zakołysał się na nogach, ledwo unikając upadku. Cielsko bestii odturlało się i legło bez życia.
Spomiędzy drzew rozległo się przeciągłe, basowe:
– Nie, przeklęty Demonie! Stój!
Z głębi boru wybiegło dwóch mężczyzn. Jeden krępy i brodaty, z maczugowatym kijem w rękach. Drugi smuklejszy, z czarną przepaską na oku, dzierżył siekierę jak bojowy topór. Lhir nie miał wątpliwości, że ścigali ogara.
– Zabity? Szef obetnie nam uszy – strapił się grubszy, a w jego głosie pobrzmiewała zadyszka.
Lhir skłonił głowę.
– Wybaczcie mi, dobrzy ludzie. Nim zdążyłem doskoczyć do chłopca, ten bies zdążył przegryźć mu kark. Teraz malec będzie palił kadziła w płomieniach Wiecznego Ognia.
Popatrzyli na niego ze zdziwieniem. Wymienili spojrzenia. Przemówił jednooki, głosem zachrypniętym i pozbawionym emocji:
– Dziękujemy, szlachetny rycerzu, żeś próbował ocalić to dziecko.
– Jak miał na imię?
Rozmówca wejrzał na Lhira ze smutnym grymasem, potem zwrócił wzrok na toporzysko siekiery, by po chwili zadumy odpowiedzieć:
– Belrad. Był synem drwala z pobliskiej osady. Odniesiemy tam jego ciało.
Lhir sięgnął do sakiewki i wręczył mężczyźnie redańską monetę.
– Dajcie to rodzicom malca, z serdeczną modlitwą od brata Lhira ze Stawodworu. Niech zapalą na grobie wiele świec, aby młoda duszyczka nie zagubiła drogi w ciemności.
V
Włosy rycerza zlepiał pot walki, na rękawicach brązowiała krew ubitej bestii. Poczucie misji, jak odwrócona igła kompasu, kierowało na południe, do Caelf. Lhir bez trudu odnalazł w mieście gospodę „Pod Rybogryfem”. Potwór na lipowej desce szyldu pysznił się orlimi skrzydłami, uszami lwa na koronowanej głowie i potężnym syrenim ogonem. Rycerz zostawił wiernego Splendora pod opieką chłopca stajennego, sowicie opłacając owsiany wikt i przywrócenie rumakowi dawnej bieli. W progu jadalni Lhira zaczepiła urodziwa niewiasta. Uśmiechnęła się, ukazując perłowe zęby. Jasne włosy opadały piękną kaskadą na piersi, przytulone do siebie za sprawą ciasno zasznurowanego gorsetu. Odgarnęła niesforny pukiel i powiedziała głosem słodkim jak brzoskwiniowe ciastko:
– Cny rycerzu…
– Pani?
– Mów mi Safena. Mam przytulny pokoik w gospodzie. A w pokoiku wygodne łoże…
– Doskonale! – odparł Lhir z uśmiechem. – Będę potrzebował miejsca na nocleg.
Na ucho wyszeptała mu kwotę. Nie była to niska cena za zakwaterowanie i chwilę się zastanawiał. Zostawił już konia w stajni, a sam nie mógł przecież spędzić nocy na ulicy… Brat Ewerard mówił, że w Caelf jest tylko jedna gospoda. Staruszek zadbał zresztą, by jego protegowany nie odjeżdżał z Cidaris z pustą sakiewką. Gdy rycerz podejmował się zadań na rzecz kultu Wiecznego Ognia, kapłani pokrywali podróżne wydatki. Kiedy Lhir wręczył blondynce odliczoną sumę, z błyskiem radości posadziła go na ławie pod ścianą i szepnęła:
– Wnet do ciebie wrócę, mój rycerzu.
W niezbyt dobrze oświetlonym pomieszczeniu mieścił się tuzin niedużych stołów, niektóre złączone dla wygody gości. Rycerz spróbował rozejrzeć się dokładniej, lecz jego uwagę odwrócił nowoprzybyły: ogorzały mężczyzna w prostych, lnianych szatach. Podszedł do wąsatego oberżysty, majstrującego przy kraniku w beczce wina stojącej za szynkwasem. Przybysz o coś pytał, gestykulował. Wąsacz w końcu stracił cierpliwość i walnął pięścią w beczkę.
– Nie mamy i nie będziemy mieć w Caelf roboty dla takich jak ty!
Trzech osiłków ochoczo włączyło się do dyskusji, popierając gospodarza. Dawali do zrozumienia, że jeśli mają coś dla obcych, to bynajmniej nie robotę. Agresywnie popychali ogorzałego w kierunku drzwi wyjściowych, skandując inwektywy:
– Przybłęda! Kiep! Ścierwojad! Spierdalaj skądś wypełzł.
Gdy szturchnięcia zamieniły się w kułaki, rycerz podniósł się z miejsca i krzyknął do osiłków:
– Ejże! Zaniechajcie go!
Ponieważ wcześniej nikt nie reagował, niespodziewane wtargnięcie kawalera na chwilę pozbawiło trójkę rezonu. Wykorzystał przerwę w ataku do nawiązania dialogu z osaczonym:
– Jak cię zwą i skąd tu przyszedłeś? – zapytał.
– Jestem Gerd, panie. Z Cintry, panie. Walczyłem z Nilfgaardem w dolinie Marnadal. Uciekłem przed niewolą południowców i próbuję uczciwie zarobić na chleb, panie.
– Modlisz się o pracę?
– Tak, panie. – Uniżony ton Gerda uwypuklał się z każdym kolejnym „panem”.
– Do kogo? – Odpowiedź nie padła od razu. Niecierpliwy Lhir dostrzegł na szyi Gerda stalowy łańcuszek. Zręcznym ruchem wyciągnął zza koszuli Cintryjczyka medalion. Zmarszczył brwi, patrząc na podobiznę lwiogłowego pająka. Powstrzymał zaciskającą się pięść i wymówił imię nienawistnego bóstwa: – Coram Agh Ter. Pobicie w gospodzie to nie najgorsze, co cię może spotkać z takim medalionem na szyi, Gerdzie z Cintry. Nie wiedziałem, że krainy południa też skaziła ta plugawa wiara. W Gelibolu, w mojej ojczyźnie, Zakon Białej Róży unicestwił chram Corama ogniem i mieczem. Bracia opowiadali później o żercach do końca wyśpiewujących klątwy przy ołtarzu z czaszek ofiar. Ilu ludzi trzeba zabić, by z ich czaszek dało się zbudować ołtarz?
– W naszych świątyniach nigdy nie zginął nikt, kto nie obraziłby prawdziwego boga – wyszeptał Cintryjczyk. – A ja wyznaję tylko wiarę moich przodków, panie.
– Dla twoich przodków może już nie być nadziei. Tobie radzę dobrowolnie spalić grzechy w Wiecznym Ogniu, zanim Ogień sam dosięgnie twojego ciała i duszy.
Lhir obrócił się na pięcie, osiłki wróciły do bicia. Wśród jęków przybysza rozległo się jeszcze:
– Innowierca zasrany. Masz szczęście, żeś nie jest nieludź. Bo tańczyłbyś dla nas na stropowej belce!
Rycerz wykazał się wyczuciem czasu – oto właśnie powróciła Safena. Ze sporą dozą poufałości objęła Lhira ramieniem i zauważyła:
– Widzę, że zdążyłeś już zaprzyjaźnić się z naszymi chłopcami.
Powiodła go do izby łaziebnej. Pośrodku stała masywna drewniana kadź, napełniona parującą wodą. Obok niej cebrzyk, taboret z kostką mydła, brzozowe witki i trójnogi wieszak, z którego zwisały kawałki białego płótna.
– Na początek gorąca kąpiel.
Był zachwycony. Dokładnie tego potrzebował, żeby zmyć z siebie pył starcia. Nie mógł iść do hrabiny jak byle zabijaka. Nie przybył do niej przecież jako spragniony przygód redański kawaler, ale jako świątynny rycerz ze szlachetnym celem. Zrzucił odzienie, owijając się wokół pasa płótnem, które podała mu niewiasta. Wszedł do parującej kadzi, sycząc lekko. Zauważył, że Safena przypatruje się jego ramionom. Nosił blizny po rytualnych oparzeniach – „pocałunki Wiecznego Ognia”. Na twarzy kobiety mieszały się niepewność i ciekawość. Ciekawość dominowała. Spojrzenia dwojga zetknęły się, gdy blondynka również zrzuciła z siebie odzienie.
– Pani?! – wykrztusił Lhir.
W jedno uderzenie serca już była przy nim.
– Co to ma znaczyć? – jęknął młody rycerz. Poczerwieniałby ze wstydu, gdyby nie był purpurowy z gorąca.
– Głuptasie, przecież zapłaciłeś już za rozkosz ze mną.
– Wieczny Ogniu! – wrzasnął Lhir. – Jesteś z tych?! Świątynne pieniądze na kobietę wszeteczną?!
Nie zdążyła odpowiedzieć. Kawaler wyskoczył z balii z prędkością kota przemocą wrzuconego do wody. Wybiegł boso, owinięty tylko w płótno. Chwycił ekwipunek w locie i nie spoglądał za siebie.
⁂
Virginia przywdziała tego wieczoru suknię księżniczki łabędzi. Krochmalony, biały kołnierz przypominał wzniesione skrzydła szlachetnego ptaka, otaczające warkoczowy kok cynamonowych włosów. Ozdoba w kształcie pióropusza tejże barwy opinała się na foremnym biuście. Zamorska tkanina w barwie alabastru idealnie obejmowała talię. Wiele par oczu zwracało się ku hrabinie. Jej własne, przywodzące na myśl dwa bursztyny, odwzajemniały spojrzenia powoli, ale uważnie. Władczyni Caelf miała w zwyczaju wieczerzać w towarzystwie poddanych. Ojciec nauczył ją, że nie ma lepszego sposobu aby dowiedzieć się, co gra im w duszy. Naturalnie, Virginia nie chciała wstrząsać posadami feudalnej piramidy i dobierała sobie gości raczej z jej wierzchołka, niż z fundamentów.
Jako władczyni prowincjonalnego Caelf, w zasadzie nie miała wielkiego wyboru. Wśród zaproszonych znalazł się sprawiedliwy sędzia, który zawsze brał pod stołem od obydwu stron i kierował się tylko sumieniem. Stawił się przygłuchy kapłan kultu Kreve, powoli oddający się w objęcia starczej demencji. Przybyli starszy gildii kupieckiej z adwokatem i naczelnik komory celnej z małżonką. Nie zabrakło najbliższej świty hrabiny, z dowódczynią straży włącznie. Całości dopełniło kilku przejeżdżających arystokratów i mniej lub bardziej błędnych rycerzy, w tym gronie brat Lhir ze Stawodworu. Gościnność w oczach hrabiny niemal dorównywała wagą sprawnemu wywiadowi.
Lhir postanowił zapytać siedzącego obok kapłana Kreve, czy hrabina modli się w jego przybytku, ale starzec usnął z nosem w poduszce z wielkiej pajdy chleba. Wyczerpał go wcześniejszy słowotok. Po epizodzie w oberży, Lhir postanowił bowiem zatrzymać się na zapleczu miejskiej świątyni. Stary kapłan początkowo nie był zachwycony, ale mały datek na zbożne cele zmienił jego podejście. Okazał się niezwykle rozmowny, z rozrzewnieniem wspominając posługę w nadmorskiej świątyni i haniebną ucieczkę przed atakiem wyspiarzy. Mieszał wątki i momentami gadał zupełnie od rzeczy, najpierw o gromach boskiego gniewu bijących z nieba, a zaraz potem o ucieczce przejściem wybawienia z otchłani studni, ku światłu. „Weszliśmy w ołtarz, wyszliśmy ołtarzem” mówił kapłan. Lhir, choć nic nie rozumiał, okazywał należny szacunek. Ufał wszak kazaniom hierarchy Novigradu, pouczającego wiernych, że kult Kreve jest niedojrzałą formą wielbienia Wiecznego Ognia.
Nie chcąc budzić duchownego, Lhir znów zwrócił oczy w stronę, gdzie jeszcze przed chwilą stała hrabina. Jego wzrok spoczął na kobiecie o włosach koloru lnu, z czerwoną przepaską na lewym oku. Zamiast bufiastych rękawów, tak modnych na Morskim Bazarze Cidaris, nosiła parę wysokich, czernionych naramienników sterczących po bokach szyi jak stalowy kołnierz.
⁂
Porucznik Razda poprosił Korinę na korytarz.
– Miałaś rację, żeby porozmawiać z zielarką.
– Nie jestem treserką, ale intuicja mi podpowiadała, że porywany lew może być trochę bardziej kłopotliwy niż kura kradziona z grzędy. Musieli go czymś nafaszerować.
– Wszystko wskazuje na to, że nafaszerowali. A kto w środku nocy budził zielarkę, żeby kupić bukiet nasennych ziół dla stałego nabywcy?
– Ty mi powiedz.
– Poczciwa kobieta oczywiście zapomniała, kim jest stały nabywca. Ona zresztą w ogóle nie widziała go nigdy na oczy. Wszystkie sprawunki załatwia z nią… – Razda uśmiechnął się tajemniczo, kontemplując inteligentne spojrzenie prawego oka Koriny. Dokończyła za niego:
– Jednooki mężczyzna. Mają rozmach, kurwi synowie. Wszystko jednej nocy. A ja myślałam, że Caelf niczym już mnie nie zaskoczy.
⁂
Dwóch muskularnych halabardników strzegło wyjścia na taras. Korina i Virginia rozmawiały cicho, oparte o balustradę. Zdając relację, wojowniczka wdychała zapach nenufarów, którym arystokratka nasyciła łabędzi pióropusz. Hrabina kiwała głową ze zrozumieniem, a na koniec odrzekła:
– Myślę, że mężczyzna, który chciał kupić lwa od kapitana Wulkana, znajduje się teraz w mojej jadalni. Razem z człowiekiem odpowiedzialnym za cały incydent. Łatwo go rozpoznasz: płaszcz z gronostajów i złoty pas rzucają się w oczy… – Arystokratka urwała na ostatnim słowie, maskując niezręczność subtelnym uśmiechem. Korina nie zwróciła uwagi na językowy niuans. Odpowiedziała spokojnie:
– Masz na myśli prawnika i starszego gildii kupieckiej, pani? – Wojowniczka zdążyła przyjrzeć się gościom. Jurysta, jako jedyny, odpowiadał rysopisowi impresario.
– Gildia Gizmara Deve panoszy się na wybrzeżu jak udzielny władca. Do jego przystani przybijają statki. Przywożą skrzynie. Co jest w skrzyniach?
– Może warto by sprawdzić. Gdybym porozmawiała z celnikami…
– Wiesz kim jest naczelnik komory celnej dla szefa gildii kupieckiej?
– Kolegą? – Zaryzykowała Korina.
– Szwagrem. Co gorsza, celnicy podlegają bezpośrednio królowi Cidaris.
– To co robimy? Chyba nie pozwolimy, żeby to wszystko uszło im płazem, pani?
– Rano odbierzesz z mojej kancelarii affidavit. Podpiszesz. Pójdziesz do sędziego. Pokażesz pergamin z pieczęcią hrabstwa i opowiesz to, co już wiesz. Sędzia wręczy ci nakaz przeszukania starej świątyni.
Korina zadumała się i odrzekła:
– To trudna sprawa. Zastanawiam się, na ile będę mogła zaufać naszym ludziom. Nie zrozum mnie źle, pani. Ufam im. Ale sama skusiłabym się na złoto Gizmara, aby was zdradzić, gdybym nie wiedziała, jak bardzo oni wszyscy mną gardzą. Jeśli was zabraknie, nie będę miała w Caelf czego szukać.
– Masz rację. – Virginia się uśmiechnęła. – Wiesz, dlaczego cię wtedy wybrałam, prawda?
– Bo byłam ostatnim człowiekiem na dwóch nogach na turniejowym placu. Wygrałam, a w nagrodę proponowałaś przyjęcie na służbę.
– Bo jesteś kobietą. Tak jak ja. Razem stawiamy im czoła. I razem będziemy stawiać im czoła albo razem pójdziemy na dno. Korina?
– Tak, pani?
– Dziękuję ci. I spróbuję pomóc.
VI
Rycerz w czerwonym płaszczu przyszedł, gdy ostrzyła miecz.
– Wielmożna hrabina prosiła, bym zaoferował wam pomoc.
– Poważnie? Ale wiesz, że nic nie zapłacę? Kasa straży świeci pustkami odkąd król Ethain zabronił nam nakładać kary na źle oznakowane wozy.
– Nie podejmuję się misji dla złota – oburzył się Lhir. – Krzewię ogień w sercach, pomagam słabym i wybawiam z opresji piękne damy, potrzebujące mężnego ramienia.
– Winszuję, to piękna postawa. Sęk w tym, że ja nie ratuję pięknych dam, tylko szukam porywaczy lwa. A spróbuj tylko zasugerować, że potrzebuję mężnego ramienia, to sam znajdziesz się w nielichej opresji.
– A skąd u was lew?
– Długo by opowiadać…
⁂
– Dokąd teraz?
– Pogawędzić z moim źródłem informacji.
– Gdzie?
– Pod Rybogryfem. Może ją już poznałeś? Ma jasne, kręcone włosy, lubi poddusić się czasem za ciasnym gorsetem…
– Safena? – wymsknęło się rycerzowi.
– No, no, wczoraj przyjechałeś i zdążyłeś już zaznajomić się z najpiękniejszą kurtyzaną w mieście. Nie próżnowałeś, widzę.
– Będę czekał w świątyni – wymamrotał Lhir.
Maleńka izba pachniała białym winem i perfumami duszącymi słodyczą. Kołdry na łóżku wiły się w bezładnych spiralach. Jak gdyby pokój wciąż nie doszedł do siebie po ostatniej nocy. To samo można było powiedzieć o mieszkance. Poranek nie był ulubioną porą Safeny. Przeczesała palcami złote pukle, ziewnęła przeciągle i popatrzyła na Korinę wyczekująco.
– Dzień dobry, moja droga. – Pani kapitan dygnęła z przymrużeniem oka.
– Witam w skromnych progach. – Safena sięgnęła do misy z wodą i przemyła twarz.
– Masz dla mnie jakąś ciekawą historię?
– Czy ja wiem. Wczoraj miałam oryginała. Przyjechał jakiś rycerzyk. Zapłacił, uśmiechnął się, rozebrał do rosołu i wskoczył do wody, a na widok cycków puścił się pędem do drzwi, mało karku nie złamał. Dzikus. To nawet odmieniec wiedźmin umiał uszanować mój czas. Twarz w szramach i głos jak pies, ale reszta bez udziwnień.
– Może rycerzyk nie lubił blondynek.
– Może nie. Nie pierwszy to i nie ostatni. W tej pracy spotykasz najróżniejszych mężczyzn. Jeden chce, żeby go związać, inny, żeby siec go witką. A jacy wybredni bywają, co do miejsca… Zdarzyło mi się już na grzbiecie bojowego rumaka, w łódce, w piecu chlebowym, ba, nawet w opuszczonej świątyni.
– Opowiedz mi, o tym razie w opuszczonej świątyni.
– Wiesz, gdy myślę o tym teraz… – Safena zamarkowała ziewnięcie. – To nie było wcale w opuszczonej świątyni, tylko z byłym kapłanem, stąd pomyłka… Przyszłaś tak wcześnie, że wszystko mi się miesza. Nie wyspałam się.
– Nie wodzisz mnie za nos, Safi?
– Nigdy bym cię nie okłamała, jak matkę kocham…
– Mówiłaś nieraz, że nie kochałaś matki. – Korina położyła na kolanach rozmówczyni brzęczącą sakiewkę. – Tu masz dobry lek na pamięć. Przypominasz sobie?
– Niedawno był u mnie medyk. Przepisał dwa razy większą dawkę…
Wojowniczka zerwała się z miejsca. Lewą ręką chwyciła złociste włosy nierządnicy w żelazny uścisk, a prawą sięgnęła po nóż. Z fałszywą czułością zaczęła gładzić nim delikatny podbródek Safeny. Groźba wyraźnie ożywiła kurtyzanę. Z wypiekami na twarzy wpatrywała się w nieprzejednaną Korinę.
– Taką oglądam cię w moich fantazjach. – Jej głos ociekał sceniczną namiętnością aktorki taniego, objazdowego teatru.
– Mów. Nie marnuj mojego czasu – warknęła wojowniczka. – Albo zobaczysz ruchomy gwiazdozbiór, a na dzisiejszy wieczór przystroisz szyjkę naszyjnikiem z własnych zębów.
– Słuchaj więc, moja słodka oprawczyni. Bogaci panowie spotykają się w starej świątyni Kreve. W noce święta Belleteyn, Lammas i w dni przesilenia. Urządzają wyszukane zabawy. Bogaci panowie mają wymyślne apetyty.
– Jutro jest dzień przesilenia! Będziesz tam?
Safena zacisnęła pięść na sakiewce.
– Mów!
Kurtyzana pokiwała głową i szarpnięciem przygarnęła pieniądze do piersi.
⁂
Kolejny raz obudził się na śmierdzącym sienniku, w zimnej, wilgotnej celi. Tam, gdzie zwykły człowiek byłby w stanie dostrzec tylko czarny kontur, wiedźmin zmutowanymi oczami bez trudu rozpoznał znienawidzoną postać Gizmara Deve. Starszy gildii świecił więźniowi w twarz ślepą latarnią, jak instygator w celi tortur. Potem przesunął strumień światła po jego ciele, badawczo, wzrokiem kupca na targu niewolników. Gdy Gizmar pochylił się nad nim, wiedźmin instynktownie spróbował zerwać się na nogi. Poczuł ukłucie bólu, gdy krótki łańcuch stawił opór mięśniom.
– I po co się szarpiesz? Trzeba było grzecznie łapać potwory, a nie zgrywać jaśnie pana. Lepiej oszczędzaj siły. Jutro masz walkę z niecodziennym przeciwnikiem. Z tej okazji porcja lury będzie dziś podwójna, a w środku będzie pływało mięsko. Mamy tu doskonałych szczurołapów. – Gizmar zaśmiał się, a jego kościste policzki sprawiały wrażenie zapadających się w głąb twarzy. Nie nosił wąsów, a jedynie równo przyciętą brodę, którą zapamiętale pocierał w chwilach zadumy. Ponieważ więzień był mało rozmowny, kupiec, namyśliwszy się, sam przedstawił ofertę:
– Jeżeli się spiszesz, puszczę cię wolno. Niech mnie, dam ci nawet worek srebrników i zwrócę konia. Będę stratny srogo, bo to porządny karosz. Tylko pokaż wszystkim, na co cię stać. Do tej walki miałem wystawić mojego najlepszego ogara, ale jakiś skurwysyn przeciął go na pół. Takie czasy, mości wiedźminie. Nie można już nawet psa do lasu puścić. Ale ty mógłbyś zostać moim nowym ogarem, prawda? Nie odpowiadasz… Dobrze, mój poprzedni pies też nic do mnie nie mówił. Waruj! Brawo. Uczysz się szybciej, niż myślałem.
Wiedźmin nie dał się sprowokować. Nie lubił jałowych dyskusji i gróźb bez pokrycia. Myśl o tym, co zrobi, jeśli nazajutrz naprawdę dadzą mu do ręki broń, koiła jak balsam.
⁂
Kamienie spojone w potężną bryłę tworzyły mozaikę złamanej bieli, starego złota i ciemnej szarości. Granitowe pilastry podpierały czarny, łupkowy dach o łagodnym spadzie. Gdzieniegdzie pokrycie uległo już zniszczeniu, a nowi gospodarze załatali dziury deskami. Ziemię dokoła budowli otaczał mur, masywny i wysoki na osiem stóp. Od strony drogi do Caelf ziała w nim wyrwa, zabudowana drewnianą palisadą. Szeroka brama broniła przystępu na dziedziniec.
Do świątyni zbliżała się trójka zbrojnych. Po prawej stronie Koriny szedł Razda, po lewej Lhir. Jasnowłosa nie przyznałaby tego głośno, ale czuła się pewniej mając ich na skrzydłach. Przy bramie stróżował odźwierny z piekła rodem, człowiek-gigant z pobrużdżonym czołem i brodawką wielkości dojrzałego agrestu na bulwiastym nosie. Na kolanach trzymał woreczek z solą, z którego niezgrabnymi paluchami brał szczyptę za szczyptą i posypywał jedzoną na surowo cebulę.
– Hej, wielkoludzie! – przywitała się Korina.
Gigant wydał z siebie pytające chrząknięcie.
– Przejście dla Kapitan Straży.
Pomachała odznaką w kształcie siedmioramiennej gwiazdy.
– Szef nie pozwala puszczać. – Wielkolud rozłożył ręce zamaszyście, aż mu cebula spadła.
– A chcesz się tłumaczyć przed hrabiną, kochasiu? Taki wielki kark jak twój mógłby nie zmieścić się w dybach, trzeba by go oheblować krztynę. – Zakłopotanie na twarzy odźwiernego rozbudziło w jasnowłosej poczucie władzy: – Ale to nie wszystko. Zobacz, tu mam nakaz. Od sędziego. Przeczytaj uważnie. – Ostatnie słowa podziałały jak zaklęcie.
Weszli. Na dziedzińcu tuzin tragarzy zmagało się z przekładaniem sporych skrzyń, na których odciśnięty był symbol trzech koronowanych lwów. Zwróciwszy uwagę na obcych, utkwili w nich nieufne spojrzenia. Trójka skierowała kroki w stronę wrót świątyni. Pokryte patyną drzwi skrywały się w głębi portyku ozdobionego zatartym reliefem, który kiedyś musiał wyobrażać burzę. Na straży stał smukły jednooki, wspierając się na siekierze.
– Poznaję! – krzyknął Lhir. – To wy szukaliście małego Belrada!
– Kogo?
– Syna drwala.
– Tak… Szukałem tego gówniarza. – Jednooki roześmiał się chrypliwie. – Za to czego wy tutaj szukacie, za cholerę nie mogę pojąć.
– Czytaj – rozkazała Korina, wręczając mu pismo.
Siekiernik przejechał wzrokiem po pergaminie:
– Ciekawe – mruknął. – Zobaczymy, co na to szef.
W tym momencie drzwi świątyni otwarły się i wyszedł przez nie szpakowaty adwokat w czarnej szacie, przywodzącej na myśl profesorów akademii czarodziejstwa w Ban Ard.
– Uszanowanie szanownym państwu. Jestem pełnomocnikiem z substytucji kuratora pana Lorkana Deve, jego kuzyna Gizmara – powiedział grzecznie, lecz chłodno. – Nie udawaj, że umiesz czytać, Korrad – dodał, wyszarpując jednookiemu dokument.
Mimo przenikliwego spojrzenia i chytrego uśmieszku jurysty, Korina nie traciła rezonu.
– Jak widzicie, prawo jest po naszej stronie.
– To? Myślicie, szlachetna pani, że to wam wystarczy? – roześmiał się adwokat. – Z fałd szaty wyciągnął gruby kodeks, oprawiony w czerwoną skórę. – Pomogę wam. Tytuł sto dziewiętnasty, ostatni paragraf. – Prawnik otworzył kodeks i przeczytał, jakby instruował uczniów: – Jedynie w przypadku niecierpiącym zwłoki wolno wykonać czynności określone w paragrafie drugim w dni świąteczne, liczone od wschodu słońca w wigilię do wschodu słońca kończącego noc świąteczną właściwą. Wasze pisemko dotyczy czynności określonych w paragrafie drugim, możecie mi zaufać. Wykaz świąt państwowych w Cidaris i księstwach lennych znajduje się w statutach adalackich. Przesilenie letnie figuruje w wykazie. Dziś mamy wigilię przesilenia letniego, ergo, życzę przyjemnej podróży powrotnej, skądkolwiek dziś do nas przyjechaliście.
– Ale… – zaprotestowała Korina.
– Żadnego ale – uciął adwokat. – Jeśli nie rozumiecie tego, co przed chwilą przeczytałem, powiem prościej. Moje prawo bije wasze prawo. Nie ma przypadku niecierpiącego zwłoki. U nas żadne zwłoki nie cierpią. Na brodę proroka Lebiody… – Jurysta pokręcił głową z niedowierzaniem. – Nie po to pięć lat studiowałem na wydziale prawa w Oxenfurcie, żeby użerać się z oligofrenikami.
– Ja też studiowałem prawo w Oxenfurcie – pochwalił się Lhir.
– Winszuję. Który dziekan wydawał dyplom?
– Żaden. Poległem na pierwszym roku, na egzaminie z logiki.
– Nie rozpaczaj, przyjacielu. Nie każdy może być prawnikiem. Przy okazji, czy nie mam przyjemności z szanownym Lhirem ze Stawodworu?
– Tak jest.
– Przykro mi. Zawsze boli mnie, gdy nieszczęścia spotykają kolegów z wydziału.
– Nie spotkało mnie żadne nieszczęście.
– Ale spotka. Mój mandant zapamiętuje urazy.
Korina chciała coś powiedzieć, ale Razda złapał ją za ramię. Za plecami mieli krąg silnorękich. Słońce nieprzyjemnie odbijało się od ostrz kordów i tasaków. Kiedy przechodzili z powrotem przez bramę w palisadzie, wojowniczka warknęła:
– Jeszcze tu wrócę!
Pożegnało ją głuche skrzypienie zawiasów.
VII
Improwizowany stół wykonano ze skrzynek przykrytych namiotowym płótnem. Mało okazały wygląd nadrabiał obfitością gorącego jadła i okrągłą liczbą gąsiorków z gorzałką. Siedzieli przy nim wszyscy członkowie trupy cyrku „Latający Kovirczyk”: wróżbitka Habrena z małą półelfką Nali, pukacz Rokko, siostry syjamskie – Alda i Adela, krasnolud-orkiestra Ingwer Groys, Tork, marynarz bez nóg, który mistrzowsko chodził na rękach, lalkarka Elva, kryjąca poparzoną twarz pod maską kolombiny. Była jeszcze lutnistka z trzema piersiami, żongler-brzuchomówca i pryszczaty pacholik doglądający koni. Orso, poskramiacz lwa, leżał na posłaniu z owczych skór rozłożonych na szerokiej ławie. Pozszywany nićmi lalkarki i napojony ziołami wróżbitki, uśmiechał się, przez zaciśnięte z bólu zęby. Honorowe miejsce zajmował Kapitan Wulkan, a obok siebie posadził parę zaproszonych gości spoza cyrku. Wzniósł toast:
– Wypijmy, żeby sprawiedliwości stało się zadość! I na pohybel skurwysynom, którzy ukradli nam lwa. A wam, drodzy, chcę z serca podziękować. Stróże prawa często nie biorą nas na poważnie. O dziwo, w Caelf jest inaczej.
Korina szybko zrozumiała, że ktoś z cyrku musiał deptać jej po piętach. Nie była zachwycona, ale z ciekawością przyjęła zaproszenie trupy, aby dowiedzieć się więcej. Razda nie przyszedł, bo bolał go brzuch, ale Lhir, mimo początkowej nieufności, zdecydował się jej towarzyszyć. Nie musiała długo czekać, by właściciel „Latającego Kovirczyka” podzielił się wynikami własnego śledztwa:
– Wiedzieliśmy, że lew nie szedłby na postronku grzecznie jak baranek. Musieli jakimś sposobem uśpić go lub ogłuszyć, a potem wsadzić na wóz i dokądś wywieźć. Znaleźliśmy ślady kół, prowadzące na północ, w kierunku starej świątyni. Poznaliśmy tożsamość jedynego człowieka w Caelf, który lubi woskować wąsy. Dorobiliśmy mecenasowi ogon i jak się okazało, on również prędko wybrał się do starej świątyni. U miejskiej ladacznicy dowiedziałem się, że jedyni jednooczni, z którymi miała do czynienia, to bosman Androys, zwany trójnogim, wy, pani, oraz niejaki Korrad, łotrzyk na służbie szefa gildii kupieckiej. Trzecia z wymienionych przeze mnie osób nadzoruje magazyn gildii mieszczący się… w starej świątyni. Możecie liczyć na każdą pomoc, jakiej będziemy wam w stanie udzielić, pani!
– Dziękuję, kapitanie. Ale służba stróża prawa to nie cyrkowy występ. Nie mogłabym was narażać.
Niektórzy ze zgromadzonych zaczęli szemrać, urażeni, że wojowniczka poddaje w wątpliwość ich odwagę i skłonność do poświęceń. Impresario stanowczym gestem dłoni nakazał ciszę i odpowiedział Korinie:
– W takim razie, mam do was prośbę… Zatańczmy!
Wszystko rozwinęło się w szaleńczym tempie, Ingwer Groys, który jeszcze przed chwilą stał obok gości w prostym kaftanie, wznosząc gliniany kubek z gorzałką, siedział na pieńku w pełnym rynsztunku. Na głowę założył rodzaj hełmu, do którego przymocował trąbkę i gnomią harmonijkę, do lewej nogi miał przywiązaną grzechotkę, a do prawej tamburyn. Jako podnóżka używał szerokiego bębna, w dłoniach zaś ściskał prześliczną mandolę z czterema parami strun. Pierwszy akord podała lutnistka, a potem grała już cała orkiestra. Głośno, skocznie, wesoło. Porwana do tańca Korina nie zaprotestowała, a Wulkan mimo drewnianej nogi okazał się doskonałym danserem. Nadrabiał ograniczoną zwinność pewnością, z jaką prowadził partnerkę. Obok niziołek pląsał wesoło z małą półelfką przystrojoną w korale, a żongler dokazywał z lalkarką.
Lhir obserwował. Jego wzrok padał na kompanię odmieńców, pogrążonych w mroku, daleko od światła rzucanego przez Święty Ogień. A jednak zauważał pośród nich iskry, dostrzegał blask. Na twarzy rycerza odmalowało się zaskoczenie. Nie trwało długo, a i on został pochwycony uroczą parą ramion. Alda i Adela ćwiczyły się w tańcu od dzieciństwa i bez trudu zapanowały nad ciałem Lhira. Z lekkością jesiennych liści wirujących w podmuchach wiatru, oddalały i zbliżały się jak sprężyny. Jakby z ich uśmiechów i mrugnięć miał odczytać każdy kolejny krok. Czuł ciepło dłoni i przyjemną miękkość dwóch par piersi. Roznieciły w nim radość i nastrój zabawy. Kiedy wrócił do stołu, wdał się w rozmowę z pukaczem Rokko, który opowiadał o tym, jak w jego rodzinnej kopalni zaprzestano wydobycia i musiał iść w świat, bo tak bardzo przyzwyczaił się do wódki i kiełbasy, którą podkradał górnikom. Raz zasmakowawszy w dobrach powierzchni, Rokko nie mógł wrócić do życia w ciemnościach jaskini, łowienia bezokich ryb i czatowania na zabłąkane niziołki.
Lhir poczuł na ramieniu mocną dłoń.
– Widzę, że dobrze się bawisz – zauważyła Korina.
– Czasem nawet w życiu sługi Wiecznego Ognia pojawia się coś więcej, niż walka z bestią.
– Walczyłeś z jakąś ostatnio?
– Z piekielnym ogarem, który zabił syna drwala.
– Miałam cię o to spytać. Gdzie dokładnie?
– Niedaleko świątyni. Korrad, ten jednooki mężczyzna, powiedział, że zabity chłopiec pochodził z osady drwali.
– W hrabstwie nie ma żadnej osady drwali, Lhirze. A jak wyglądał ten ogar?
– Jakby rozbuchany basior dorwał się do wyjątkowo paskudnej suki. Dzikość w oczach, wielkie kły, nawet obrożę miał kolczastą.
– A nie wydaje ci się, że jeśli pies miał obrożę, to mógł nie być do końca dziki?
– Ale… dlaczego czyjś ogar goniłby chłopca?
VIII
Starała się nie oddalać od obozu, ale w pobliskich zaroślach nie było ziół po które wysłała ją Habrena. Pamiętała miejsce, gdzie dzień wcześniej zrywała z Elvą owoce wiciokrzewu. Może tam, przy rokitnikach? Drogę zastąpił jej krępy brodacz, z maczugowatym kijem w dłoni.
– Taś, taś, kaczuszko. Nie jesteś z tych stron, prawda? Takie masz śliczne uszy…
Odwróciła się, podrywając nogi do biegu. Krzyk ugrzązł jej w gardle, gdy zobaczyła, że za jej plecami stoi jednooki mężczyzna.
⁂
Mungo i Selia nie dali odprawić się z kordegardy.
– Chcieli zabić mi brata! – krzyczała wściekła akrobatka, wspierając się na okutym żelazem kiju.
– I porwali sierotkę – dodał smutno niziołek. – Sprytna bestyjka rozsypywała po drodze czerwone koraliki. Tak trafiliśmy na jej trop. Nie muszę wam mówić, dokąd wiódł.
– Przykro mi, ale drugi raz tak łatwo nie dostaniemy się do świątyni. Nawet gigant cebulojad nie da się dwa razy podejść. Dziś zgodnie z prawem tam nie wejdziemy.
– A jeżeli po przybyciu odnajdziemy niezbite dowody popełnionych zbrodni? – zasugerował niziołek.
– Istnieje możliwość, że zbliżywszy się dostatecznie do świątyni, usłyszę płacz dziecka – przytaknęła chłodno wojowniczka.
Koncentrując się, pomimo toczącej się obok rozmowy, nieprędko i nie bez umysłowego wysiłku, Lhir w końcu wykazał się intelektem przed swoją nową drużyną. Nie mógł odegnać nawracających w myślach słów starego kapłana Kreve, więc zaczął wnikać w ich treść i przekazał kapitan straży to, co pamiętał. Na końcu powtórzył:
– „Weszliśmy w ołtarz, wyszliśmy ołtarzem”. W tych słowach jest jakiś sens?
Korina milczała, pochyliwszy się nad stołem z mapą hrabstwa Caelf. Gdy jej wzrok padł na leśną kapliczkę nieopodal starego dębu, przypomniała sobie, że w istocie skrywa ona kamienny ołtarz.
⁂
– Nie upilnowaliśmy Demona, szefie, ale mam kogoś na przeprosiny.
Brodacz pchnął Nali w kierunku Gizmara, siedzącego na arcykapłańskim krześle.
– Nie wiem, nie wiem… – Starszy gildii pokręcił głową. – Nie mówiłem wam, że nie brudzimy tam, gdzie jemy? Nie płacę ciężkiego grosza za zwożenie towaru przez morze, tylko po to, żebyście sprowadzili mi na kark problemy z miejscowymi.
– Ale, szefie, pomyślałem…
– To był twój pierwszy błąd. Trudno, nie rozpaczaj, grubasku. Wiem, że chciałeś dobrze. Na drugi raz najpierw spytaj albo powieszę cię za jaja wepchnięte do gardła przez dziurę w brzuchu. Teraz, a kysz!
Brodacz wyszedł, a Gizmar zwrócił się w innym kierunku:
– Spójrz, mecenasie, nasza mała przyjaciółka jest półelfką. Nie lubię kwaśnych jabłuszek, ale kiedy podrośnie… Najpierw jej małe rączki zrobią dla mnie trochę pieniądza.
Z cienia wynurzył się jurysta w czarnej szacie. Przemówił tonem równie rzeczowym, co bezuczuciowym:
– Panie Deve, czy nie pogrąża się pan powoli w odmętach szaleństwa? Sugerowałbym większą koncentrację na działalności dającej się ująć w legalistyczne ramy.
– Tak się puszysz, że jesteś prawnikiem, stary druhu. Myślisz, że gildię kupiecką łatwo było stworzyć? Gdybym nie mógł od czasu do czasu nacieszyć się władzą, straciłbym wszelki zapał do pracy. Lepiej podaj wino, bo od gadania z tępakami zasycha mi w gardle.
– Proszę bardzo. Nurtowało mnie tylko pytanie o spiritus movens, zwane prościej „dlaczego”?
– Dlaczego, mecenasie? Bo mogę.
⁂
Jednooka nachyliła się nad górnymi szczeblami pozieleniałej drabiny, ukrytej za spękanym kamieniem ołtarza leśnej kaplicy.
– Kto schodzi pierwszy?
– Ja – powiedział Mungo Brandeberg. – Jeżeli studnia okaże się wąska, łatwiej będzie mi się wygramolić z powrotem. – Reszta drużyny zaaprobowała kiwnięciami głów. Zszedłszy, niziołek zawołał: – Jest w porządku! Tylko straszne bajoro tu na dole.
Ledwie wypowiedział te słowa, Lhir gruchnął w dno jeździeckimi butami i obryzgał błazna błotem. Selia zeszła po drabinie z gracją dzikiego kota. Korina trafiła stopą na spróchniały stopień, straciła równowagę i poleciała w dół. Lhir złapał ją zanim dotknęła dna. Chcąc nie chcąc, wylądowała mu w dłoniach kapitańska pupa. Gdy wojowniczka ryknęła: – Puszczaj mnie! – Rycerz bez ociągania postawił ją na nogi.
Na dnie studni panował półmrok. Selia wyciągnęła z sakwy krasnoludzką lampę górniczą i otworzyła jej blaszaną puszkę. Mungo z hubką, krzesiwem i skałką, klnąc w żywy kamień, po długiej walce przeniósł ogień na knot pokaźnej świecy. Ściany studni tworzyły zamszone otoczaki. Dostrzegli między nimi szczelinę, szeroką na niecałe trzy stopy. Przeszli przez nią w zygzakujący korytarz, ze stropem i stemplami wykonanymi z drewna. Lhir zdążył dziesięć razy powtórzyć w głowie psalm do Wiecznego Ognia, nim tunel zakończył się jeszcze węższym otworem. Wyszli w kaplicy pogrzebowej połączonej z ossuarium, gdzie kości kapłanów leżały spowite warstwami pajęczyn grubymi jak lutowy śnieg. Grobową ciszę przerwały powtarzające się, metaliczne odgłosy.
– Słyszycie? – szepnęła Selia.
– Brzmi jak kuźnia – odparła Korina.
Znaleźli kolejny korytarz, który prowadził ich do źródła dźwięku. Uchyliwszy okute żelazem drzwi, dotarli do piwnicznego pomieszczenia zakopconego od ognia oliwnych lamp. Zobaczyli cintryjskie dzieci wojny, pracujące przy prasach menniczych. Setkę, może więcej, kłębiących się jak w mrowisku.
– Jesteście od Korrada? – zapytał niedogolony dozorca.
– Korrad będzie następny! – krzyknął Mungo Brandeberg i cisnął nóż między oczy oprawcy.
Po trupach pięciu dozorców, oswobodzili małych niewolników. Gdy czereda zbiegła się wokół Koriny, Nali rzuciła się Selii na szyję. Kapitan straży donośnym głosem rozkazała dzieciom uciekać podziemnym przejściem, co tchu, prosto do Caelf. Drużyna ruszyła zaś schodami w górę. Lew Ortagor już się nie liczył, szli zrobić porządek z Gizmarem Deve. Wybrali drzwi na chybił trafił. Wpadli do pomieszczenia jak uzbrojony huragan, ale zastygli w przestrachu.
Wiedźmin od razu zrozumiał, że nie są ludźmi gildii.
– Uwolnijcie mnie! – krzyknął, a jego głos przypominał psi warkot.
– Odsuńcie się! – wrzasnął Lhir, gotów do walki z bestią.
– Idioto, to wiedźmin. – Korina odepchnęła rycerza, wzięła mocny zamach i przecięła ogniwo łańcucha. – Jak się masz, Eskel? Wygląda, że też jesteś tu nieproszonym gościem?
Pokręcił głową, a oczy pod grzywą ciemnych włosów zabłysły od nienawiści.
– Zaprosili mnie. Ale jeszcze nie zdążyłem im podziękować.
⁂
Goście Gizmara zasiedli na obitych jedwabiem fotelach, w pocie czoła wniesionych przez tragarzy gildii na emporę świątyni. Otoczeni wdziękami kurtyzan, pucharami wina z Toussaint i złotymi półmiskami z fisstechem, szykowali się na widowisko. W nawie bocznej, lew krążył niespokojnie na żelaznym łańcuchu przechodzącym przez obręcz w podłodze. Jego drugi koniec trzymał tęgi odźwierny, niecierpliwe czekający na rozpoczęcie walki.
Na znak gospodarza, dwóch silnorękich weszło na zaplecze, by wyprowadzić wiedźmina. Gdy zza drzwi wyleciały dwie głowy, Gizmar drgnął gwałtownie. Safena podskoczyła na udach podstarzałego kupca korzennego z Gors Velen na widok Lhira ze Stawodworu, szarżującego na strażników gildii otaczających główną nawę. Za nim, ławą, biegła reszta drużyny.
Korrad runął na Korinę z siekierą, wrzeszcząc:
– Pamiętasz mnie, suko?! To mnie odebrałaś zwycięstwo w turnieju hrabiny!
Nie opuszczając klingi, wzruszyła ramionami i odkrzyknęła:
– W ogóle cię, człowieku, nie pamiętam!
Uchyliła się przed ostrzem siekiery i zadała sztych, nabijając jednookiego na miecz.
Eskel mordował w szale, przeskakując pomiędzy granitowymi kolumnami. Mungo celnymi rzutami umieszczał ostrza w czaszkach kolejnych wrogów. Kiedy powalił wielkoluda-odźwiernego, lew zerwał się i zaatakował najbliższego z gizmarowych. Najbardziej zajadła była Selia, która odbiła się od kazalnicy i wskoczyła na masywny żyrandol-pająk. W spektakularnym popisie, rozbujała wiszący wehikuł i wpadła prosto na emporę dla dostojników gildii. Ruszyła na nich z bojowym kijem, mszcząc atak na brata, ale powstrzymali ją nieodstępni ochroniarze krezusów.
Zasypali Selię gradem uderzeń buzdyganów i wekier, tak, że musiała wycofywać się, balansując na balustradzie galerii. Wrzaski ze świątyni zaalarmowały strażników stojących na dziedzińcu. Gdy otwarli wrota, na ich spotkanie wybiegł uwolniony lew. Kompani Selii przedarli się schodami na emporę, żeby przybyć akrobatce z odsieczą. Niziołek pierwszy znalazł się na galerii, prześlizgując się między nogami wiedźmina. Na swoją zgubę, nie zauważył mecenasa, który z rozmachem grzmotnął w niego zwodem praw Cidaris w arcytwardej oprawie. Mungo Brandeberg poleciał szybciej, niż jego własne noże. Widząc, że Eskel unosi wiedźmiński miecz, mecenas zaprotestował:
– Izba adwokacka nigdy nie puści ci płazem, jeśli spadnie mi choćby jeden włos z głowy, mutancie!
Zabójca potworów posłuchał i juryście nie spadł ani jeden włos. Spadła głowa.
W starych murach zapanowało święto chaosu. Ladacznice wiły się po podłodze. Safena suplikowała do Koriny o zmiłowanie. Co bardziej przedsiębiorczy z kupców chowali w połach szat złote półmiski. Starszy gildii nie stracił zimnej krwi i z wściekłym grymasem na kościstej twarzy ruszył na kawalera, który zabił mu psa.
Lhir zobaczył kiścień w dłoni Gizmara Deve. Przystanął, oszołomiony szybkością, z jaką bijak wirował na końcu łańcucha. Kolczasty bijak kiścienia była zresztą ostatnią rzeczą, którą brat Lhir zobaczył tamtego dnia. Kiedy bezwładne ciało rycerza upadło na posadzkę, gizmarowi ryknęli tryumfalnie. Otrząsnęli się z szoku pierwszego porażenia. Uzbrojeni w długie bosaki, przyparli Korinę, Eskela i Selię do ściany. Szermierczy kunszt i zwinność ustąpiły przewadze liczebnej i szykowi falangi.
– No, skurwiele! – krzyknął Gizmar. – Z tego co narozrabialiście, nigdy byście mi się nie wypłacili. Ale spektakl, trzeba wam przyznać, był niezapomniany. Możecie się ukłonić, a potem… – Gizmar urwał. Z ust pociekły mu strużki krwi.
Ukąsiło go lwiątko. Małe, cintryjskie dziecko wojny, z mincerskim dłutem w dłoni. Z setki dzieci, każde miało dla niego w podarku kawałek żelaza. Nie wszystkie lwiątka zmieściły się na emporze.
Epilog
Jak mawiał słynny krasnoludzki najemnik – „rycerz bez blizny, to kutas nie rycerz”. Było raczej pewne, że pamiątka po starciu w świątyni zostanie Lhirowi do końca życia. Kiścieniowa rana dawała się nieprzyjemnie we znaki, choć kawalerowi wystarczył rzut oka, aby ocenić, że opatrunek przygotował ktoś, kto znał się na rzeczy. Z charakteru Lhir był optymistą. W całej swojej niedoli dostrzegł, że jego drużyna musiała wyjść z walki zwycięsko. Nie leżał przecież w lochu, skuty kajdanami, ale w przestronnej komnacie, w naprawdę wygodnym łóżku. Kiedy otwarły się drzwi, weszła przez nie Korina.
– Gdzie jestem? – spytał rycerz.
– W zamku hrabiny.
– Wygrałaś z nimi?
– Wygrałam.
– Wiedziałem, że wygrasz. Straciliśmy kogoś? Co z niziołkiem?
– Uczepił się żyrandola jak mała małpa. Po wszystkim podstawiliśmy mu drabinę.
– A wiedźmin?
– Cały poharatany. Śmiał się i mówił, że to nic poważnego. Ciągle się wzdrygam na myśl o tym śmiechu. A potem przyjechał po niego druh. Jeszcze dziwniejszy niż tamten. Miał włosy bielsze niż grzywa twojego konia. I oczy… nieludzia.
– Skąd się biorą tacy?
– Pojęcia nie mam.
⁂
Następnego dnia przyjechał brat Ewerard. Powiedział, że jest dumny z Lhira i że misja zakończyła się sukcesem. Lorkan Deve zmarł. Medycy nie mogli pojąć, jak po tylu tygodniach śpiączki zdołał stanąć na nogi i rzucić się przez okno. Szczęśliwie, odnalazł się testament po nim, przekazujący całe mienie kultowi Wiecznego Ognia. Hrabina Virginia nie czyniła żadnych przeszkód, aby wykonać wolę zmarłego względem praw do dzierżawy starej świątyni Kreve.
– Piwnice z aparaturą też się przydadzą – dodał Ewerard. – Tam, gdzie wcześniej bito w grzechu fałszywe pieniądze, będziemy wybijać medaliony z symbolem prawdziwej wiary. A dla cintryjskich dzieci utworzymy szkołę, która rozkrzewi Ogień w ich młodych sercach.
Na dźwięk tych słów, Lhir uśmiechnął się beztrosko, w poczuciu spełnienia.
⁂
Ostatniego dnia, do komnaty przyszły bliźniaczki. Weszły bezgłośnie, na palcach przyzwyczajonych do baletowych kroków.
– Jutro wyjeżdżamy – powiedziała Alda smutnym głosem. – Na północ. Jak najdalej od grozy Nilfgaardu.
– Korina mówiła, że lew uciekł. Odnaleźliście go?
Dziewczęta pokręciły głowami.
– Krąży gdzieś w puszczy – odparła Adela.
– Orso klnie się, że go odnajdzie – dodała Alda. – Mówi, że Ortagor nie będzie umiał żyć bez cyrku.
– A wy jak uważacie?
– Uważam, że każda bestia podąża za swoją naturą – powiedziała Adela.
– Pozwól, byśmy się zbliżyły i pocałowały twoje rany – poprosiła Alda.
Weszły do łóżka i przylgnęły do niego, jak w tańcu.