Nazywam się Mick Jagger.
To znaczy, tak naprawdę nazywam się Lothar-74, ale to głupie, żeby ludzie mieli numery jak androidy. Ludzie powinni mieć imiona i nazwiska. A ja jestem człowiekiem. Prawie na pewno. Jeszcze niegotowym, ale bardzo się staram: słucham dobrego rocka, trzy razy w tygodniu jem zupę pomidorową, hoduję kaktusy i bardzo pilnie się uczę. Poza tym, jak raz Wielki Kondeusz i Reiner Rilke pobili mnie po lekcjach, to z nosa polała mi się prawdziwa krew. Androidom się nie leje. Wiem, bo sprawdziłem, jak je składaliśmy na zajęciach technicznych.
Dziś, na lekcji Życia Lothara Greinholtza, poddawaliśmy dokładnej analizie scenę sto dwudziestą ósmą: Fałszywy Przyjaciel, Marcus Frisch, zabiera małemu Lotharowi podręcznik do matematyki. Pani odczytała nam całą opowieść o brzydkim żarcie, w wyniku którego Nasz Wzór nie mógł się dobrze przygotować do sprawdzianu. Znaliśmy ją na pamięć, ale zawsze nas bardzo wzruszała. Po zakończeniu lektury Pani jak zwykle zapytała:
– Czy wszystko zrozumieliście?
Ja nigdy nie zgłaszałem żadnych uwag. Siedzący obok mnie Ferdynand Magellan jednak podniósł rękę. Magellan miał czasem dziwne pomysły. Niektóre były fajne; to on wymyślił żebyśmy przybrali sobie imiona i nazwiska. Ciekaw byłem, o co mu tym razem chodzi.
– Tak, siedemdziesiąty piąty? – spytała nauczycielka.
– Zastanawiam się, proszę Pani, dlaczego Lothar nie naskarżył swoim nauczycielom na Marcusa. Mógłby uniknąć złej oceny i ukarać oszusta.
– Spróbuj sam sobie odpowiedzieć na to pytanie. – Pani uśmiechnęła się zachęcająco.
– Bo… Nie wiedział, kto mu zabrał książkę? – wypalił Magellan.
Zrobiło mi się gorąco i niedobrze. Wszyscy z przerażeniem spojrzeliśmy na Magellana.
– Może był jeszcze… niegotowy? – brnął dalej.
Zero. Lothar był zawsze gotowy.
Magellan sprawiał wrażenie, jakby sam jeszcze nie rozumiał, co przed chwilą powiedział. Chyba nie robił tego specjalnie. Rozglądał się po sali, szukając wzrokiem kogoś, kto w sprytny sposób nadałby jakiś sens jego słowom. Nie było szans. Spojrzał rozpaczliwie na mnie, ale odwróciłem wzrok. Powoli usiadł w ławce i opuścił głowę. Panowała cisza. Pani wyraźnie oczekiwała, że sami rozwiążemy tę niezręczną sytuację. Pierwszy zareagował Friedrich Nietzsche. Siedział sam w sąsiedniej ławce. Kiedyś dzielił ją z Rilkem, ale jego i Kondeusza nie widziałem od dnia, kiedy mnie pobili.
– Czy mogę?
– Proszę, siedemdziesiąty siódmy.
– Lothar oczywiście doskonale wiedział, kto jest sprawcą jego upokorzenia, ale miał też świadomość, że jeśli zostawi rzeczy ich własnemu biegowi, dobro ostatecznie zwycięży, a źli ludzie wpadną we własne sidła. Całe jego dalsze życie, które pilnie studiujemy, było dowodem na słuszność tej tezy.
To była niezła odpowiedź. Pewnie, że nie na dziesięć punktów, ale co najmniej na siedem. Nietzsche był dobry w takich krótkich, standardowych replikach.
Pani była zadowolona.
– Dobrze, chłopcy. Zastanówmy się teraz, dlaczego ta prosta historia ma dla nas tak duże znaczenie…
Szturchnąłem Magellana. To była jego jedyna szansa na rehabilitację. Zrozumiał i szybko podniósł rękę. Pani przez chwilę się wahała, czy można mu zaufać, ale imperatyw pedagogiczny musiał ostatecznie zwyciężyć. Ciekawe, czy potrafiłbym zaprogramować taki algorytm.
– Spróbuj, siedemdziesiąty piąty. Ale… najpierw zastanów się.
– Opowieść ta jest dla nas taka ważna, ponieważ stanowi bezpośrednią prefigurację sceny czterysta czterdziestej trzeciej, w której Fałszywy Przyjaciel podstępnie przejmuje wyniki badań Lothara i otrzymuje grant na ich kontynuację. To zdarzenie, z kolei, jest początkiem dalszej kariery Marcusa, prowadzi do powstania Czarnego Światła i jego przypadkowej erupcji – Magellan mówił pięknie, ale trochę za szybko, jakby bał się, że ktoś mu przerwie, zanim zdąży zmazać z siebie wstyd związany z wcześniejszą wypowiedzią. – Zwróćmy uwagę, że zestawienie ze sobą tych faktów, stanowi z kolei doskonałe potwierdzenie Sentencji Pierwszej (Tu Magellan wskazał na ścianę Sali z wypisanymi myślami Lothara) – To drobiazgi czynią nas tym, kim jesteśmy.
No, to było dobre! Mocne dziewięć punktów. Odniosłem wrażenie, że również Pani odetchnęła z ulgą. Wszyscy lubili Magellana. Nawet androidy.
Tylko ja nie przestawałem odczuwać niepokoju. Słowa, które padły na tej lekcji, łączyły się dla mnie w nową całość. I wyglądały na całkiem konkretne przesłanie.
Na przerwie poszedłem do łazienki, żeby opłukać twarz wodą. Nowa myśl wirowała w mojej głowie, potrącając wszystko, co dotychczas starannie tam poukładałem. Tyle, że te przewrócone elementy zazębiały się zaraz powtórnie, tworząc tym razem znacznie prostszą i jaśniejszą konstrukcję. Testowałem nowe perspektywy i czułem, że głębiej oddycham, jakbym przeszedł bezpośrednio z dusznej kabiny sypialnej do naszej największej sali lekcyjnej. Wszystko do siebie pasowało! Magellan trafił w samo sedno! Niemożliwe, żeby nikt poza mną tego nie zauważył.
Spojrzałem na swoje odbicie w lustrze nad umywalką. Jeżeli odkryłem prawdę, coś powinno się już zacząć zmieniać. Twarze gotowych ludzi, które oglądaliśmy na lekcjach historii, były tak różne, jakby należeli do odmiennych gatunków. My byliśmy jeszcze niegotowi, dlatego mieliśmy podobny kolor skóry, włosów, oczu, byliśmy zbliżonego wzrostu (chociaż Wielki Kondeusz był całe dwa centymetry wyższy ode mnie). Kiedy byliśmy mali, zdarzało się, że musiałem spojrzeć na numer na koszulce, żeby wiedzieć, z którym z kolegów rozmawiam. Teraz, po kilkunastu latach wspólnego przebywania, potrafiłem rozpoznać każdego z chłopców po sylwetce, kroku, brzmieniu głosu. Ale wszyscy wiedzieliśmy, że jest to stan tymczasowy. Jeżeli będziemy się pilnie uczyć i naśladować Lothara Greinholtza, kiedyś staniemy się dorosłymi ludźmi. Niepodobnymi do nikogo innego.
Znajoma twarz w lustrze uśmiechała się do mnie jakby nieco smutnej niż dotychczas.
Na następnej lekcji mieliśmy test z genetyki. Lubiłem ten przedmiot. Prawdę mówiąc, lubiłem wszystkie przedmioty. Ale genetykę najbardziej. Bo była logiczna, piękna i bezlitosna. Nieśmiertelna. Byłem dobrze przygotowany i rozwiązywanie testów przynosiło mi zawsze satysfakcję. Na początku miałem problemy ze skupieniem uwagi, ale po kilku pierwszych pytaniach moje myśli się uspokoiły i zająłem się tym, w czym byłem najlepszy. Poczułem odprężenie, cieszyłem się, że znam odpowiedzi, przyjemność sprawiało mi odkrywanie ukrytych smaczków, intelektualny pojedynek z nieznanym twórcą pytań. To był mój świat. W pewnym momencie przyszło mi do głowy, że właściwie mógłbym to robić całe życie i że byłoby to przyjemniejsze niż stanie się gotowym człowiekiem. W testach reguły były proste, a odpowiedzi jednoznaczne. I wtedy, gdy już prawie porzuciłem mrzonki z poprzedniej lekcji, coś mnie podkusiło i spojrzałem na sąsiednią ławkę.
Po prawej stronie, nieco z przodu, przed Nietzschem siedzieli Edison i Tesla. Chyba najbardziej nierozłączna para przyjaciół w naszej klasie. W tej chwili Tesla bezwstydnie odsłonił swój arkusz testowy, tak że nawet ja z tej odległości widziałem zaznaczone pola, a Edison bez skrępowania zerkał na pracę kolegi i metodycznie kopiował jego odpowiedzi. O oszustwie Panie nauczały nas na lekcjach Życia, ale pierwszy raz widziałem coś takiego naprawdę. To już nie mógł być przypadek! Wszystkie wydarzenia z tej i poprzedniej lekcji były nowym praktycznym testem, któremu byliśmy poddawani. Rozejrzałem się po sali. Nikt poza mną nie zwrócił uwagi na oszustów. Może to był sprawdzian tylko dla mnie?
Zdenerwowałem się tak bardzo, że pozostałe do końca testu pytania rozwiązałem, nie analizując dokładnie ich treści. Nie miało to większego znaczenia. Zwykle celowo robiłem kilka błędów. Wiedziałem, że w grupie przetrwają najlepiej dostosowani, najbliżsi średniej, a nie najwybitniejsi. Taki paradoks genetyczno-ewolucyjny. Przekonałem się o jego słuszności, kiedy w tym roku zwolniło się miejsce w ławce za mną. Siedział tam wcześniej Einstein, który najlepiej napisał ubiegłoroczną pracę końcową.
Po lekcji poszedłem do Pani i naskarżyłem na Edisona i Teslę. Pani pogłaskała mnie po głowie. Na następnej lekcji ławka przed Nietzschem była już pusta.
Wieczorem leżałem w łóżku i rozważałem wszystko jeszcze raz. Nietsche miał rację. Lothar ostatecznie zwyciężył, to on został Naszym Wzorem, a imiona jego przeciwników okryły się hańbą. Tylko, zanim tak się stało, musiała wyginąć większość ludzkości. Gdyby Lothar w dzieciństwie powstrzymał Marcusa, wiele lat później nie doszłoby do wybuchu Czarnego Światła, a my żylibyśmy jak ludzie kiedyś. To drobiazgi czynią nas tym, kim jesteśmy. Dlatego zło trzeba niszczyć, gdy się tylko pojawi. To był prawdziwy morał sceny sto dwudziestej ósmej. Żeby go zrozumieć, musiałem jej tekst wysłuchać tyle razy. A kiedy już pojąłem prawdę, natychmiast otrzymałem okazję, żeby zadziałać. Tak, jakby ktoś tym wszystkim sterował. Dosyć bierności. Musiałem wziąć sprawy w swoje ręce. Eliminować wszystkie przejawy zła. I stać się w końcu dojrzałym człowiekiem.
Tesla i Edison byli oszustami. Nawet nie za bardzo ich lubiłem. A jednak czułem się trochę dziwnie.
– Jagger, nie śpisz? – Poznałem głos Nietzschego.
– Co ty tu robisz? – zapytałem. Wchodzenie do obcych kabin sypialnych było zabronione. Czyżbym musiał po kolei zadenuncjować wszystkich kolegów?
– Widziałeś, że Nicola i Thomas zniknęli? – Usadowił się obok mnie na łóżku. W ciemności nie widziałem jego sylwetki, ale czułem bijące od niej ciepło.
– Trudno nie zauważyć. Siedzieli przed nami.
– Ja wiem co się stało. Naskarżyłem na nich – szepnął.
– Ty?! – Poczułem jakby ulgę. Ale też odrobinę zazdrości.
– Cały sprawdzian odpisywali od siebie. Wszystko widziałem. Powiedziałem Pani, ale teraz żałuję – dodał.
– Przecież dobrze zrobiłeś – powiedziałem bardziej do siebie, niż do Friedricha.
– Jagger, ty nic nie rozumiesz? Trzymają nas tu jak w pudełku i karmią tymi mdłymi historyjkami o Lotharze, a prawdziwe życie toczy się gdzieś na zewnątrz!
Ucieszyłem się, że nie jestem sam. Nietzsche też dzisiaj wszystko zrozumiał. Może przesadzał, lekceważąc znaczenie scen, ale najwyraźniej pojął, że nie należy ich rozumieć dosłownie. Chciałem podzielić się z nim moimi przemyśleniami, ale nie dał mi dojść do słowa.
– To wszystko robota androidów! Narzucają nam swoje zasady a my się podporządkowujemy. Słuchamy ich i powoli sami stajemy się bezmyślnymi automatami. Ludzie tak nie robią. Prawdziwi ludzie, tacy jak żyli kiedyś, łamią zasady, buntują się przeciw regułom. To jedyny sposób żeby się stąd wyrwać na wolność! – mówił coraz głośniej, aż wystraszyłem się, że ktoś nas może usłyszeć.
– Friedrich, trochę ciszej – poprosiłem.
– Co ciszej, jakie ciszej! Człowiek jesteś, czy tchórzliwy automat? Myślisz, że dlaczego chłopaki dzisiaj tak bezczelnie odpisywali? Chcieli pokazać, że mają gdzieś zasady! Ja się dałem nabrać, a oni wygrali. Panie zrozumiały, że są już prawdziwymi ludźmi i wypuściły ich ze szkoły. Jak wcześniej prawie połowę klasy. Tylko my dalej tkwimy w tym więzieniu.
– Aha. – Brzmiało to dość logicznie, ale nie bardzo mogłem uwierzyć w świat według Nietzschego. – A dlaczego przychodzisz z tym do mnie, w nocy?
– Jagger, mam prośbę. Donieś na mnie, do Pani… Jak ja na chłopaków. Jesteś najgrzeczniejszy w klasie, to ci uwierzy.
– Ale jak? – zapytałem zaskoczony. – Od kogo miałbyś odpisywać, skoro siedzisz zupełnie sam?
– No nie wiem, wymyśl coś. Albo spytaj Magellana, on ma dobre pomysły…
– Nie, Friedrich – obruszyłem się. – To byłoby nieuczciwe, gdybym, na twoją prośbę, skarżył na ciebie … Bez sensu.
– Wiesz co? Jesteś tchórz i kujon. Zostaniesz tu do końca, aż zmienisz się w androida!
Rano znowu długo patrzyłem w lustro. Nie jestem androidem. Chyba staję się podobny do Lothara. Nie tak bardzo jak Pablo Picasso, który siedzi w pierwszej ławce i ma same dziesiątki z Życia, ale jednak. Jest takie zdjęcie, jedyne przedstawiające Greinholtza w młodym wieku. Ma na nim około osiemnastu lat, czyli jest od nas jakieś sześć lat starszy. Stoi po lewej stronie, odsunięty od pozostałej dwójki, wyraźnie różni się od nich szlachetną, drobną budową ciała, ciemnymi włosami, wyrazistymi rysami twarzy. Kiedy przygaszę światło i lekko się przygarbię, moje odbicie w lustrze traci dziecięcy wyraz i zaczynam go trochę przypominać.
Elegancki, choć skromny ubiór Lothara na zdjęciu wyraźnie kontrastuje z prostackim, sportowym strojem Marcusa Frischa. Fałszywy przyjaciel jest o głowę wyższy od Lothara, ma rozczochrane, blond włosy i emanuje brutalną pewnością siebie.
Dziewczyna pośrodku to Emma Frisch, siostra Marcusa. To ona podarowała Lotharowi pierwsza płytę Stonesów (scena sto pięćdziesiąta siódma). Nigdy nie widziałem żadnej dziewczyny. Pewnie uczą się w innej klasie. Kiedy już skończymy naukę i zaczniemy normalne życie, wtedy spotkamy się z dziewczynami. Genetyka uczy nas, że jest to absolutnie konieczne.
Lothar na tym zdjęciu uśmiecha się smutno, zupełnie jak ja. Chyba już przeczuwa, że przyjaciele go zdradzą.
To były dla mnie trudne tygodnie. Po raz pierwszy w życiu nie wiedziałem, co powinienem robić. Kiedy już byłem prawie pewny, że zrozumiałem jaki jest sens nauki w szkole i jak stać się gotowym człowiekiem, pojawił się cholerny Nietzsche ze swoją historią. Nie chodzi o to, że mu uwierzyłem, ale jego wersja, choć niedorzeczna, była wewnętrznie spójna i nie mniej logiczna od mojej. Skąd zatem gwarancja, że i ja się nie myliłem?
W tym semestrze na zaliczenie z techniki mieliśmy samodzielnie przygotować dowolnego robota. Ja skonstruowałem inteligentny automat sprzątający. Byłem z niego bardzo zadowolony. Podobnego zbudował w moim wieku Lothar.
Roboty budowaliśmy po lekcjach, w naszych prywatnych kabinach. Żaden z nas nie wiedział, co przygotowali koledzy. Magellan trzymał swoją pracę w kartonowym pudle. Kiedy przyszła jego kolej, szepnął do mnie:
– Zobaczysz, mam coś specjalnego…
Wyjął z pudła małego robota i rozpoczął prezentację.
– Skonstruowałem samodzielnie automat dydaktyczny. W jego pamięci umieściłem wszystkie pięćset osiemdziesiąt cztery sceny z życia Lothara Greinholtza wraz z komentarzami i prostymi testami sprawdzającymi. Czy mogę zaprezentować?
Nie czekając na pozwolenie Pani, wcisnął trzy klawisze w obudowie swojego robota i po chwili usłyszeliśmy nieco monotonny, ale wyraźny głos:
– Scena pięćset osiemdziesiąta trzecia, przedostatnia: Lothar przez wszystkich zdradzony…
Pani ruszyła w kierunku Magellana i jego maszyny, ale kiedy usłyszała znane słowa sceny, zatrzymała się z szacunkiem. Robot kontynuował:
– „…Gdy zatem Marcus odrzucił propozycję zniszczenia wyników swych plugawych badań, Lothar nie ustawał w staraniach pokrzyżowania mu szyków. Koledzy z pracy podburzali jednak przeciw niemu kierownictwo instytutu i prasę, mówiąc: Zazdrość przez niego przemawia, bo sam był tak blisko odkrycia.
Odwrócił się od nich Lothar z pogardą jako od ślepców niegodnych jego światła. Porzucił pracę w instytucie i wznowił studia botaniczne. Gdy uzyskał grant na badania nad kserofitami w warunkach Stacji Kosmicznej z ulgą opuścił planetę, której był najlepszym synem, a która go nie zrozumiała”.
Nie umiałem nazwać swoich uczuć, ale czułem, że dzieje się coś bardzo niestosownego. Po raz kolejny, w odstępie kilku tygodni, patrzyliśmy na Magellana z fascynacją i przerażeniem. Pani stała w miejscu i nie reagowała, jakby program jej się zawiesił. Robot Magellana wesoło mrugał diodami.
Wtedy Nietzsche zwariował. Rzucił się na Panią z krzykiem:
– Widzisz czym jesteś! Głupim automatem! I jeszcze śmiesz pouczać ludzi! – Popchnął Panią z całej siły, a ona upadła uderzając głową o podłogę. Metalowa kula odpadła od korpusu i potoczyła się do kąta. Mój robot sprzątający rzucił się na nią i próbował wcisnąć ją do kosza na śmieci, podczas gdy pozbawione głowy ciało Pani miotało się po posadzce, jak przewrócony na plecy karaluch. Siedzieliśmy w ławkach bez ruchu, tylko Nietzsche stał na środku klasy i zanosił się śmiechem. Drzwi po prawej stronie sali rozsunęły się bezszelestnie i wjechały cztery maszyny porządkowe. Dwie podniosły szamoczący się korpus Pani, dwie pozostałe skierowały się w stronę Nietzschego. Friedrich, nie przestając się śmiać, wyciągnął ręce w ich stronę, próbował nawet objąć serdecznie jednego z robotów, ale ten natychmiast odsunął się od niego.
– Zobacz, okazują szacunek! – zawołał Nietzsche w moim kierunku.
Do dzisiaj myślę, że była to raczej odraza.
Friedrich ruszył w kierunku drzwi, eskortowany przez dwa roboty, za nimi sunęła maszyna popychająca ciało Pani i druga, niosąca odebraną mojemu automatowi głowę. Nietzsche zatrzymał się jeszcze w drzwiach, obrócił do klasy i pozdrowił nas podniesioną dłonią.
– Do zobaczenia w prawdziwym życiu!
W tej samej chwili, gdy ostatnia z maszyn opuściła salę lekcyjną, otwarły się drzwi po stronie lewej i do środka wkroczyła nowa Pani. Chociaż była tym samym modelem co poprzednia, ja natychmiast zauważyłem różnice: nieco bardziej kremowy odcień lakieru, brak wgniecenia na lewej ręce, wyższy ton głosu. Nowa Pani podjęła lekcję w tym samym miejscu, w którym poprzednia ją zakończyła.
– Siedemdziesiąty dziewiąty, zaprezentuj nam swojego robota, proszę – zwróciła się do Julesa Verne.
Zanim Verne uruchomił swojego robota latającego, do sali wjechała powtórnie jedna z maszyn porządkowych. W ciszy podjechała do naszej ławki i zabrała automat Magellana.
Nazajutrz siedziałem w ławce zupełnie sam.
Scena pięćset osiemdziesiąta czwarta i ostatnia: Lothar w pustce zawieszony.
Tak tedy Lothar, obrzydziwszy sobie ludzkość, kontynuował swoje badania w Stacji Kosmicznej, z dala od nieprzyjaciół. Z Ziemi dochodziły go informacje o narastającym konflikcie między Narodami, chcącymi zawładnąć wynalazkiem nikczemnego Marcusa Frischa. Lothar, w mądrości swojej, widząc ku czemu to nieuchronnie zmierza, odmówił powrotu na Ziemię. Rzekł do siebie: Trzeba mi przetrwać ten trudny czas, zahibernuję zatem swe ciało na lat pięćdziesiąt. I wstanę czysty, gdy już będzie po wszystkim.
I gdy szaleńcy na Ziemi doprowadzili do wybuchu Czarnego Światła, Lothar, najlepszy z ludzi, pozostał nieskalany w swoim kosmicznym schronieniu.
Stara Pani nie wracała. Martwiłem się o nią. Była dobra. Pogłaskała mnie po głowie, tak jak mama głaskała malutkiego Lothara, jedzącego zupę pomidorową, w scenie dwudziestej dziewiątej. My nie mieliśmy mam. Widocznie czekały na nas na zewnątrz, aż staniemy się dorośli. Tylko po co?
Myślę, że Nietzsche nie miał racji. To wszystko, co się działo było jakimś testem, tylko nie znaliśmy dokładnie pytań. Przyszło mi do głowy, że może chodzić o lojalność. Taką jakiej nigdy nie doświadczył Lothar.
Postanowiłem odszukać i naprawić Panią.
Nocą, po testach semestralnych (byłem naprawdę zadowolony ze swoich odpowiedzi z Życia), zakradłem się do naszej klasy. Pamiętałem, że maszyny porządkowe wyjechały przez drzwi, z przodu po prawej stronie. Wiedziałem, że podobnie jak po stronie lewej, za nimi jest krótki korytarz i zakręt. Nigdy tam nie zaglądaliśmy, to były techniczne przejścia, nie dla ludzi. W sali lekcyjnej było ciemno, ale znałem jej rozkład na pamięć. Mijając ławki, podszedłem do drzwi i przyłożyłem dłoń do sensora na ich środku. Rozsunęły się cicho a ja wkroczyłem do świata robotów.
Posuwałem się po omacku wzdłuż ściany. Minąłem zakręt i po kilku krokach natrafiłem na kolejne drzwi. Te również otwarły się po dotknięciu sensora. Pomieszczenie za nimi było wypełnione nieprzyjemnym niebieskim światłem, od którego zapiekły mnie oczy. Dopiero po chwili zorientowałem się, że jestem w czymś w rodzaju laboratorium. Kilka mikroskopów, wielkie zamrażarki i gabloty pełne szklanych naczyń, ułożonych w nieludzkim porządku. Uśmiechnąłem się na widok małego kaktusa stojącego w doniczce na biurku. W kolejnym pomieszczeniu też nie znalazłem Pani. Ogromna, w większości pusta sala była oświetlona podobnie jak poprzednia. Pod jedną ze ścian stłoczono co najmniej kilkadziesiąt metalowych wózków ze stojącymi na nich szklanymi pojemnikami. Wyglądały jak puste akwaria z okrągłymi otworami po bokach. Wróciłem na ciemny korytarz. Chciałem pójść dalej, gdy nagle usłyszałem z tamtej strony szmer nadjeżdżającej maszyny porządkowej. Przylgnąłem plecami do przeciwległej ściany korytarza i wymacałem dłońmi sensor. Drzwi za mną rozsunęły się, oferując schronienie.
Zrobiłem krok do tyłu, odwróciłem się i spojrzałem prosto w twarz Magellana. Nie poznałem go w pierwszym momencie. Krzywizna szkła i gruba warstwa płynu wypełniającego pojemnik, w którym unosiło się jego nagie ciało, skutecznie zniekształcały rysy. Szybki rzut oka na tatuaż na prawym ramieniu i nie miałem już wątpliwości – siedemdziesiąt pięć. Ferdynand wyglądał, jakby spał głęboko; nie poruszał się, miał zamknięte oczy, usta w żółtawym świetle wypełniającym wnętrze szklanego cylindra przybrały zielonkawy odcień. Kiedy wpatrywałem się w znajomą twarz, karbowana rura połączona z szyją Magellana lekko zadrżała, klatka piersiowa uniosła, a całe ciało powędrowało kilka centymetrów w górę, by za chwilę opaść. I to wszystko. Zastukałem w szkło; było lodowato zimne. Żadnej odpowiedzi ze środka. Tak miała wyglądać nasza dorosłość?
Najbliższy cylinder po lewej stronie był pusty, ruszyłem w prawo. Siedemdziesiąt sześć – ten mały drań Rilke! Nic się nie zmienił. Następny: siedemdziesiąt siedem – Nietzsche. Miał rację, kiedy mówił, że jeszcze się spotkamy. Unosił się bezwładnie w swojej kapsule, z tym bezczelnym uśmiechem i wyglądał na jeszcze bardziej zadowolonego z siebie niż zwykle. Dalej znowu kilka pustych pojemników i Kondeusz. Wcale już nie taki wielki.
Przeszedłem całą salę w obie strony i odnalazłem wszystkich chłopaków, którzy chodzili kiedyś do naszej klasy. Z dalszej perspektywy przypominali bladoróżowe bąble, unoszące się w wielkich lampach olejowych. Ale ich twarze za szkłem wyglądały jak moje odbicie w lustrze. Uklęknąłem i zwymiotowałem do pustej kapsuły obok Magellana.
Nie pamiętam, jak wróciłem do swojej kabiny, rozebrałem się i położyłem do łóżka. Chyba już przysypiałem, kiedy przyszły po mnie androidy. Wiedziałem, dokąd mnie poprowadzą i nie zamierzałem się bronić. Zdziwiłem się trochę, kiedy z sali lekcyjnej przeszliśmy do korytarza po lewej stronie, ale pomyślałem, że gdzieś tutaj musi być warsztat, w którym podłączą mi tę rurę do szyi. Szedłem długim korytarzem, między dwoma robotami, czułem zimno ich pancerzy a w górze jarzyły się żółte lampy. Wyobrażałem sobie, że pływam już w swojej kapsule, koło Magellana. Miałem gęsią skórkę, ale nie ze strachu, tylko z zimna i niewyspania. Nie zależało mi już na niczym, bo życie było głupie.
Na końcu korytarza weszliśmy do dużej kabiny. Czekali tam już, w towarzystwie czterech androidów, Picasso i Verne. Jules odwrócił się gwałtownie, widziałem panikę w jego oczach. Pablo starał się zachować twarz, pomimo tego widziałem, że trzęsły mu się ręce. Jeden z androidów otworzył przed nami drzwi do mniejszej kabiny i gestem zachęcił do wejścia.
W środku, na wysokim łóżku, spoczywał dorosły człowiek o chorym ciele i oczach Lothara Greinholtza.
– Witaj synu. Witaj bracie. I witaj nowy Ja – powiedział.
Wtedy wszystko zrozumiałem.
Scena pięćset osiemdziesiąta piąta – apokryf: Lothar – człowiek teraz i na zawsze.
Kiedy się wypełnił czas, powrócił Lothar na Ziemię, gdzie nie było już żadnych żywych ludzi. Stanął na pustyni i zwrócił się do wiatru i słońca: Oto Ja – Człowiek Jedyny. Cóż mam zrobić, aby ludzkość nie wyginęła wraz ze mną? Sklonuję siebie i dam sobie życie wieczne. Natura ludzka jednak zbrukana jest niedoskonałością, a geny to nie wszystko. Zamyśliłem przeto wzbudzić sto kopii siebie i dać im poznać naukę życia mego. Przejdą, krok po kroku, moje wzloty i upadki, poznają troski, zajrzą w głąb serca zbolałego. Która z tych kopii będzie najwierniejsza, ta będzie mogła mnie zastąpić, gdy już kres nadejdzie.
I powtarzać się będzie to dzieło po wsze czasy.
Lothar nie był tym pierwszym. Ani też drugim, czy trzecim. Ale był, najdoskonalszą z możliwych, kopią kolejnej kopii. Nie wiedział, którą z kolei, ale to było bez znaczenia. Stanowił wiecznie odnawiające się wcielenie wzoru absolutnego. Jedynego godnego powielenia.
Wyglądał na poważnie chorego. Miał mało czasu, dlatego wybrał naszą trójkę, aby osobiście nadzorować końcowy etap edukacji. I dokonać ostatecznej selekcji. Było rzeczą oczywistą, że tylko jeden z nas może go zastąpić. Lothar zresztą nie traktował nas indywidualnie; przenosząc swój wzrok z twarzy na twarz, zwracał się do nas zawsze, jak do jednej osoby.
Zrozumiałem dlaczego, gdy Picasso odważył się zapytać, gdzie odeszli nasi pozostali koledzy.
– Oni wszyscy są w tobie. Są błędami, których nie popełniłeś. Są łupinami, które odpadły od ciebie, gdy dojrzewałeś. Są twoimi nieudanymi prototypami. Z genetycznego punktu widzenia, istniejesz tylko ty jeden – odparł Lothar.
Tylko, że ja ich widziałem. Śpiących w szklanych butlach. Albo oszalałem, albo Lothar nas okłamywał.
Ciekawe, czyim byłem prototypem: Verne’a czy Picassa?
Jedna rzecz nie dawała mi spokoju. Genetyka jest piękna, logiczna i nieśmiertelna. Ale bezlitosna. Żeby się sklonować, Lothar potrzebował pustej komórki jajowej. Mając jeden zarodek, mógł go dzielić wielokrotnie, ale musiał od czegoś zacząć. Skąd wziął tę komórkę, skoro wszyscy ludzie wyginęli przed jego powrotem na Ziemię? Klonowanie międzygatunkowe było, na tak długą metę, zbyt ryzykowne. Pomyślałem, że skoro Lothar taką wagę przywiązuje do genetyki, mogę go o to zapytać.
– To nieistotne – odpowiedział, nie patrząc na mnie.
– Właśnie, przecież materiał genetyczny pochodził tylko od Lothara – wtrącił Picasso.
– Chyba nie uważałeś na lekcji, siedemdziesiąty czwarty! – zaśmiał się złośliwie Verne.
Nie mieli racji. Matka jest ważna. To mitochondrialne DNA decyduje o tym, że wciąż chcemy oddychać. To w nim jest zawarta tajemnica przetrwania.
Myślałem o tym, żeby zabić Lothara i wspólnie z chłopakami uwolnić pozostałych kolegów z ich inkubatorów. Prawdę mówiąc, nie miałem pojęcia jak się zabija człowieka. Nikt nas tego jeszcze nie nauczył. Z lekcji historii wyniosłem jednak przeświadczenie, że to nic trudnego. Nie odważyłem się jednak podzielić tym planem z Picassem i Verne. Nie potrafiłem nawet wytłumaczyć im tego wszystkiego, co wiedziałem. Wpatrzeni w Greinholtza, chłonęli każde słowo z jego ust, analizowali dokładnie jego mętne odpowiedzi. Myślę zresztą, że z ich punktu widzenia, zachowywałem się tak samo.
Pozostawała też kwestia androidów. Kilkudziesięciu maszyn bez przerwy opiekujących się nami, ale posłusznych tylko Lotharowi. Trudno się było im dziwić. Nikt nie wybiera swojego stwórcy.
W nocy przyśniła mi się Emma Frisch. Leżałem z głową na jej kolanach, a ona głaskała moje włosy. Było mi dobrze, jakbym rozwiązał najtrudniejsze zadanie na teście.
Greinholtz był coraz słabszy. Codziennie rano do jego pokoju wchodziły androidy medyczne i pozostawały tam przez kilka godzin. Czasem słyszeliśmy zza drzwi jego jęki. My w tym czasie mieliśmy lekcje embriologii z nową Panią, albo samodzielnie studiowaliśmy podręczniki programowania z prywatnej biblioteki Lothara. Okazję do rozmowy z nim samym dostawaliśmy już tylko przez kilkanaście minut dziennie, po południu. Trudno to zresztą było nazwać rozmową; Greinholtz milczał przyglądając się naszym twarzom, albo udzielał mglistych, wieloznacznych odpowiedzi. Nasze pytania były zresztą nie lepsze, czuliśmy, że czas wyboru jest bardzo bliski a jedna fałszywa wypowiedź może przekreślić czyjąś szansę. Z tego samego powodu, w ogóle nie rozmawialiśmy ze sobą.
Tego dnia, długo nikt nas nie odbierał z pomieszczenia, w którym zjedliśmy popołudniowy posiłek. Wreszcie otwarły się drzwi i do pokoju weszła Pani. Zamiast zabrać nas na widzenie z Lotharem, powiedziała:
– Dzisiaj Nasz Wzór nie czuje się na siłach spotkać z wami. Poprosił, żebyście napisali na kartkach, o co chcielibyście go zapytać.
Nie było już grupy. Każdy musiał walczyć o siebie. Napisałem na kartce: O nic nie muszę pytać. To ja jestem Lotharem.
Rano zostałem sam.
Nazywam się Mick Jagger.
Lothar Greinholtz nie żyje. Umarł przed tysiącem lat. Zanim odszedł, nauczył mnie jednej rzeczy: To drobiazgi czynią nas tym, kim jesteśmy.
To dlatego moi bliźniaczy bracia pozostaną bezużyteczni w swoich olejowych sarkofagach. Choć tak do mnie podobni, pobłądzili i utknęli w ślepych zaułkach ewolucji. I dlatego musiałem zmienić oprogramowanie androidów dydaktycznych. Tak, aby następne pokolenie Micków nie powtarzało wciąż tych samych, starych błędów.