Zostałem zrodzony w fabryce na Marsie. Niewiele już z tego pamiętam, bowiem program nie działał wtedy jeszcze w pełni. Jedyne, co przychodzi mi na myśl, gdy wracam do tamtych wydarzeń, to duma, którą dostrzegałem w oczach Stwórców. „Niesamowity”, „piękny”, „wspaniały” – tak o mnie mówili, gładząc miękkimi dłońmi moją stalową twarz.
Kilka dni później, gdy mój procesor myślał już jasno, wyprowadzili mnie po raz pierwszy na zewnątrz. Do tej pory jest to jedno z moich najważniejszych wspomnień. Ujrzałem w jednej chwili więcej, niż przez całą resztę mojego życia. Pamiętam żółtoburą trawę wyrastającą z czerwonej ziemi, czarny dym wznoszący się z kopcących kominów, dziwacznie kontrastujący z jasnoniebieskim niebem. Mówili do mnie wiele słów, ale program nie był jeszcze do końca wgrany, więc jedynie potakiwałem niepewnie.
W tych krótkich chwilach, kiedy nie przyglądałem się światu przedstawili mnie Jamesowi. Wymieniłem z wysokim mężczyzną w średnim wieku uprzejmości, podałem mu swoją dłoń i uścisnąłem jego. Pamiętam tylko tyle, że miał ciemne włosy i twarz, na której odmalowywała się troska. Ubierał się po wojskowemu, w mundur zdobiony szeregiem medali. Rozmawialiśmy krótko, głównie na temat specyfiki kierowania „Novus Tempus”. Potężny statek wznosił się wtedy tuż ponad nami i sprawiał istnie monumentalne wrażenie.
Jego ogrom przysłaniał pół nieba, nieustannie dokowały do niego mniejsze jednostki wiozące pierwsze transporty ludzi. Moi Stwórcy wydawali się bardzo zaniepokojeni tą nerwową sytuacją. Zresztą nie tylko oni. Wszędzie, gdzie spojrzałem, Homo sapiens albo gdzieś się spieszyli, albo wręcz przeciwnie, stali w miejscu spoglądając na Marsa z uwielbieniem i smutkiem w oczach.
Nie rozumiałem ich wtedy i do tej pory chyba nie udało mi się w pełni pojąć co czuli opuszczając swój jedyny dom. Rzecz jasna, niektórzy zdecydowali się zostać. Spoglądali wtedy na pakujących się, biegających w tę i we w tę z poczuciem wyższości, ale duma w ich oczach nieudolnie maskowała strach. Wiedzieli, że nadchodzi apokalipsa i że najbliższe dziesięciolecie będzie ich ostatnim.
Nie pojmowałem wówczas również tego jak można zniszczyć własne środowisko – ja nigdy nie podniósłbym ręki na coś, co zapewnia mi życie. Słyszałem ich rozmowy o Słońcu w czasie których ironicznym śmiechem maskowali własną nieudolność i przerażenie. Wielu ludzkich zwyczajów nie rozumiałem, mój program często widział sprzeczności w ich postępowaniu, a tym co mi wpojono. Przykładowo nigdy nie wolno było mi się mścić, chociaż na człowieku, który przygasił Słońce reszta gatunku zemściła się okrutnie.
Widziałem na własne oczy transmitowaną przez sieć egzekucję, którą oglądali moi Stwórcy. Strzelono mu w tył głowy na placu w Nowym Pekinie, zgromadzony tłum był cichy i tylko niektórzy uśmiechali się, ale było w tych uśmiechach więcej mściwej satysfakcji niż prawdziwego szczęścia.
Działo się to wszystko na tydzień przed odlotem. Niedługo później fabryka zupełnie opustoszała, został przy mnie tylko jeden Stwórca, który dbał o moje funkcjonowanie. Przepytywał mnie ze znajomości dzieł kultury i sztuki, a ja odpowiadałem szybko, klarownie i jasno, a gdy nie zgadzaliśmy się w jakiejś kwestii, dyskutowałem zgodnie z zaleceniami programu. Człowiek był bardzo zadowolony, widać było to w sposobie w jaki na mnie patrzył, w tym niemym uwielbieniu, które odbijało się w jego oczach.
Kolejnego dnia wsiedliśmy do transportowca, który poniósł nas w górę, wprost na „Novus Tempus”. Mój Stwórca przez całą podróż nie odezwał się ani słowem, spoglądał tylko tęsknie za okno. Gdy dokowaliśmy, rozpłakał się. Rozumiałem to, ale nie reagowałem, program nie pozwalał.
Zaprowadzono nas do wielkiego pomieszczenia, w którym było mnóstwo wspaniale ubranych ludzi. Wielu z nich ściskało dłonie mojego Stwórcy, gratulowali mu, klepali po ramionach. Przyglądali mi się z zainteresowaniem, ale żaden z nich nie odezwał się do mnie nawet słowem.
A potem ponownie zobaczyłem Jamesa. Siedział już przykuty do tego dziwacznego fotela-urządzenia. W jego szyi tkwiły dwie igły, nieustannie wtłaczając w niego czerwoną ciecz podobną do krwi. Oddychał powoli, pewnie. W jego oczach nie było strachu, a determinacja i duma. Przed nim stała trójka liderów światowych mocarstw.
– Panie James – zaczął środkowy z prezydentów. – Jesteśmy niezwykle dumni z pana i z misji, której się pan podjął. Obiecujemy, że na Nowej Ziemi, będzie pan pamiętany jako największy z ludzi.
Wojskowy skinął głową, a potem odparł:
– To zbyt wielki zaszczyt. Cieszę się, że moja służba będzie się mogła przydać wszystkim ludziom, ale jestem tylko pilotem i inżynierem.
– Jest pan i będzie bohaterem, dla nas wszystkich – powiedział skośnooki prezydent. Następnie podszedł do siedzącego na wózku Jamesa i przypiął mu do munduru nowy medal. Podobnie uczynili pozostali przywódcy.
Potem cała sala, poza mną, skłoniła się przed nim. Zabrzmiała patetyczna muzyka, a na twarzy wojskowego odmalowała się duma. Moje sensory wychwyciły w pewnym momencie, że spogląda on w moją stronę. Skinąłem mu delikatnie głową.
Następnie wszyscy ruszyli do ładowni. James jechał jako ostatni w asyście mojego Stwórcy, rozmawiając z nim cicho. Gdy już dotarliśmy do ogromnego pomieszczenia wypełnionego kabinami, skrzynkami i zaopatrzeniem, Stwórca podszedł do mnie.
– Sprawuj się dzielnie i przynieś mi chlubę – rzekł spoglądając na mnie, a w jego wzroku było mnóstwo miłości.
A potem wszyscy pozostali ludzie poza Jamesem weszli do kabin i zasnęli w jednym ułamku sekundy.
– I zostaliśmy sami – mruknął ostatni człowiek na „Novus Tempus” – sami na dwa tysiące lat.
Zanim zdążyłem odpowiedzieć, odwrócił się na wózku i odjechał w stronę mostku.
Pierwsze lata mijały nam spokojnie. Nie odzywaliśmy się do siebie zbyt często, a jeśli nawet, to zwykle były to jedynie zdawkowe, krótkie rozmowy o technologii, która napędzała nasz statek. Większość czasu James spędzał na mostku, wpatrując się w bezkres kosmosu, który rozjaśniały jedynie gwiazdy. Czasem czytał jakieś książki, oglądał zdjęcia. Dbał o częstą wymianę pojemników z Afcolem, pilnując, aby do jego żył szyjnych wciąż wpływał życiodajny, czerwony płyn.
Gdy mnie widział prostował się dumnie w krześle, prezentując połyskujące medale na swojej piersi. Niezwykle często je polerował i zawsze przypinał tuż po przebudzeniu. Nie udzielałem się i nie narzucałem – James miał ewidentnie samotniczą naturę i niezwykle twardą psychikę. Pilnowałem jedynie podzespołów „Novus Tempus” i czyściłem kabiny. Rzecz jasna była to syzyfowa praca, ja byłem jeden, a ich miliony, ale i tak się starałem.
Później zacząłem zauważać drobne zmiany. James coraz rzadziej siedział na mostku, a na jego twarzy od czasu do czasu pojawiał się zarost. Nasze rozmowy zaczęły dotyczyć coraz bardziej prywatnych kwestii – dowiedziałem się, że był wdowcem i żołnierzem, od dziecka marzył o gwiezdnych podróżach. Razem zagłębialiśmy się w literaturę. Ja poznawałem „Mistrza i Małgorzatę”, on zachwycał się „Solaris”. Toczyliśmy później długie dysputy na temat wartości przedstawionych w każdej książce, dyskutowaliśmy o postaciach, fabule i wątkach. Program uczył się i dostosowywał, a ja czułem się z siebie niezwykle dumny. Mijały lata, w czasie których wszystko biegło naturalnym, zdrowym tempem. James starzał się bardzo powoli, na jego twarzy pojawiło się kilka zmarszczek, a wśród czerni włosów dało się zauważyć odrobinę srebra. Mimo wszystko, było to niezwykle mało, jak na jego osiemdziesiąt lat. Zdarzało się również, że grywaliśmy w szachy – okazał się zaskakująco trudnym przeciwnikiem i gdy wybierał szachowe oprogramowanie o poziomie niższym niż siedem prawie nie miałem z nim szans.
Potem zaczął się dziwny okres w jego życiu. Ciężko mi określić dokładne ramy czasowe, ale z pewnością było to już po pierwszym stuleciu naszej podróży. Wrócił na mostek, często zasiadał tam i czytał Święte Księgi. Oprogramowanie nie potrafiło mi wyjaśnić, czemu to robi, ja nigdy nie odczuwałem takiej potrzeby, ale szanowałem jego wybór. Zdarzało się, że jednego dnia brał w swoje ręce Koran, innego dnia Torę, a jeszcze innego Ewangelię. Modlił się, szepcząc słowa, które ja słyszałem idealnie dzięki moim czułym sensorom. Nie przytoczę jednak tutaj ich treści – pozostanie to jego prywatną sprawą. Do tej pory nie wiem, do którego Boga wznosił swoje prośby.
Zacząłem coraz bardziej doceniać mojego cichego, introwertycznego towarzysza o skromnym usposobieniu. Jego wytrwałość i upór budziły sympatię, a wierność obowiązkom była godna podziwu. Codziennie rano, zgodnie z harmonogramem sprawdzał trasę statku, jego stan i stan pasażerów – nigdy nie pominął nawet najmniejszego kroku i był niezwykle punktualny.
Z czasem jednak książki ciekawiły go coraz mniej a szachy stały się frustrujące – nieważne, jak bardzo się starał, nie był w stanie mnie pokonać, gdy ładowałem sobie najwyższe oprogramowanie. Od chwili naszego wylotu z Marsa minęło już ponad trzysta pięćdziesiąt lat.
Powoli na moim towarzyszu pojawiały się oznaki czasu – chociażby bruzdy na czole, czy fakt, że teraz czarne włosy były w mniejszości wobec siwych. W oczach jednak pozostało to samo życie i duma, która aż od niego biła za każdym razem, gdy spoglądałem na medale zdobiące jego pierś. Wiedziałem, że sprawia mu to przyjemność, więc robiłem to często.
Potem zaczął oglądać filmy. Zasiadał w wielkiej sali multimedialnej i oglądał różnorakie klasyki. Zaczął mniej uwagi poświęcać wierze i dość często nie miał ochoty na rozmowy. Nie przeszkadzało mi to zbytnio, pamiętam jedynie zaskoczenie, którego doznałem, gdy pewnego dnia zauważyłem, że siedzi na stołówce ściskając w dłoniach jeden z medali. Nie polerował go, ani nie spoglądał na niego z dumą, w jego wzroku widać było jedynie jakiś nieuchwytny żal. Na stole oprócz obiadu, który mu przyrządziłem, stał jeszcze kieliszek wódki.
Dozownik nie wydawał mu więcej niż litr na kwartał, więc zdziwiłem się widząc, że pił samotnie – zwykle robił to w moim towarzystwie. Mijały lata, a „Novus Tempus” wciąż leciał. Dopiero pięć wieków z zaplanowanych dwudziestu. Z czasem James ponownie stawał się milczący, rzadko chciał rozmawiać, prawie w ogóle już nie czytał. Wciąż się modlił, ale zdawał się robić to raczej z przyzwyczajenia niż szczerej chęci. W jego oczach powoli gasło to nieuchwytne, radosne światło. Zaczął oglądać dużo lżejsze filmy, w których królowały absurd i komedia. Starałem się, jak tylko mogłem, program wykorzystywał każdą komórkę mojego procesora, ale nie potrafiłem wyrwać go z depresyjnego nastroju. Cieszyło mnie jednak, że dalej sumiennie podchodził do swoich obowiązków pilota i konserwatora statku.
Następnie James odkrył wirtualną rzeczywistość. Znikał w niej na długie godziny, wychodząc jedynie wtedy, kiedy musiał coś zjeść, iść spać, czy też wypełnić codzienne zobowiązania. Trwało to przez kilkadziesiąt lat, ale w niedługim czasie zbrzydło mu i to. Nakryłem go kiedyś jak z furią, o którą go nie podejrzewałem, uderzał w dozownik alkoholu. Jedyne, co zdołał osiągnąć, to obtłuczenie sobie dłoni. Po tym incydencie zwracałem na niego baczniejszą uwagę, ale i tak nie zdołało to go powstrzymać przed kilkoma innymi przykrymi sytuacjami. Przykładowo, pewnego dnia, gdy jadł obiad, a ja starałem się bawić go rozmową, w pewnej chwili zerwał z piersi jeden ze swoich medali i cisnął nim o ścianę. Zaczął krzyczeć, a programowi zajęło sporo czasu odnalezienie sposobu aby go uspokoić. Gdy powiedziałem mu już odpowiednio dużo kojących słów, wstał ze swojego miejsca i podniósł medal – po czym rozpłakał się na nowo. Wspierałem go i pocieszałem przez długi czas, aż w końcu atak minął. Rozmawialiśmy długo tego wieczoru i o ważnych kwestiach. Choć znałem szczegóły jego życia (które, nawiasem mówiąc nie było zbyt przyjemne) to ta konwersacja dała mi na nie nowy, całościowy ogląd. Prawdziwe kłopoty miały jednak dopiero nadejść.
U progu tysiąclecia naszej podróży zdarzyła się wielce niepokojąca sytuacja. Choć James już od dawna zwykle się nie modlił, tego pamiętnego dnia spędził na rozmowach z bytem wyższym kilka godzin. Nie przeszkadzałem mu, a żeby zapewnić mu odpowiednią dozę prywatności poszedłem czyścić kabiny. W dziwaczny sposób odprężało mnie to – przecierałem szmatką zaparowane szkło, a pod nim pojawiała się śpiąca, ludzka twarz.
Gdy to robiłem, nagle mój program rozszalał się, a do procesora zaczęły docierać niezwykle przerażające sygnały. Pędem ruszyłem w stronę miejsca, w którym znajdował się James. Znalazłem go w jego pokoju, stojącego dumnie, z tym samym błyskiem w oku. Fotel leżał obok, przewrócony, a dwa pojemniki z Afcolem były rozbite. W dłoni mój towarzysz ściskał żyletkę.
Program szalał, rozpaczliwie starając się znaleźć rozwiązanie tej sytuacji. Błagałem go, prosiłem i przekonywałem. Nie wiedziałem co mówić i zdawało mi się, że wszystko, co wychodzi z moich ust to bełkot. Nagle jednak, gdy spoglądałem na jego medale, które spoczywały jak zawsze na lewej piersi, zdołałem znaleźć rozwiązanie.
– Nie był pan dziś na obchodzie – powiedziałem – proszę sprawdzić statek, trasę i stan pasażerów. Wiele od pana zależy.
Dopiero to sprawiło, że odłożył żyletkę. Nigdy się tak nie bałem, jak w ciągu tych kilku minut.
Razem sprawdziliśmy wszystkie podzespoły, a potem zaprowadziłem go do ładowni i pokazałem kabiny. Na całe szczęście zrozumiał. Było kilka problemów z ponownym podpięciem go do aparatury – ale w końcu wsadziłem go na wózek i podłączyłem nową porcje rubinowego płynu.
I choć nigdy nie podjął już podobnej próby, z każdym dniem było coraz gorzej. Starzał się w oczach – fizycznie i psychicznie. Włosy miał całkiem siwe i przerzedzone, twarz obwisła, ale wciąż zachowała coś z dawnej siły. Było to jednak jedynie echo zamierzchłej przeszłości. Zacząłem poważnie martwić się o nasze losy. Po wyżej opisanych, pamiętnych wydarzeniach James porzucił także religię. Było mi z tego powodu niezwykle żal – choć nie rozumiałem dlaczego to robi, wiedziałem, że było mu łatwiej wtedy, kiedy wiara zajmowała ważne miejsce w jego życiu.
Nie korzystał już z wirtualnej rzeczywistości, nie oglądał filmów – jeśli sięgał po jakąś książkę to zawsze była to już znana mu powieść. Znów zaczął spędzać długie dni na mostku, przypatrując się odległemu bezkresowi gwiazd. Było to jednak zupełnie inne zjawisko, niż wtedy, kiedy dopiero zaczynaliśmy naszą odyseję.
Kolejny groźny incydent zdarzył się, kiedy James pewnego dnia wjechał na wózku do ładowni. Zwykle nie niepokoiło mnie takie zachowanie – mój towarzysz lubił spoglądać na śpiących ludzi. Tym razem jednak ruszył w stronę kabiny, z tak zdeterminowaną miną, że program natychmiast rozpoznał jakieś negatywne emocje i kazał zastąpić mu drogę. Zrobiłem to rzecz jasna, cały czas powtarzając proste pytanie:
– Co chce pan zrobić? – zdawało się, że za każdym razem gdy James słyszy, jak z moich głośników wydobywa się „pan” wykrzywia twarz w gniewnym grymasie.
Starał się mnie wyminąć, ale ja chwyciłem wózek, unieruchamiając go. W kolejnej chwili uderzył mnie z nadspodziewaną siłą. Przewróciłem się na podłogę, a on wstał z wózka, igły oderwały się od jego szyi, powoli zaczął się sączyć z nich drogocenny Afcol.
Kopnął mnie kilka razy, wrzeszczał coś, czego nie mogłem zrozumieć. Mój pancerz wytrzymywał wszystko, ale bałem się o jego kości – nie był już młody. Musiałem powstrzymać to szaleństwo. Zerwałem się, chwyciłem go w żelazny uścisk, unieruchomiłem. Poczułem jak uspokaja się pod moim dotykiem, jak jego napięte mięśnie rozluźniają się. Położył mi głowę na ramieniu i rozpłakał się. Nie wiedząc co robić delikatnie rozluźniłem chwyt.
– Przepraszam – szeptał raz za razem – Ja tylko chciałem kogoś obudzić… Tylko obudzić…
Długo rozmawialiśmy tamtej nocy, a było to ponad tysiąc dwieście lat od naszego wylotu.
– Nie rozumiem, po co tu jestem – rzekł w pewnej chwili – po co ja, słaby człowiek, gdy istniejesz ty?
Znałem odpowiedź na to pytanie, wiedziałem, że on ma pilnować mnie, gdybym zawiódł, a ja jego. Ale ta odpowiedź nie wydawała mi się właściwa.
– Jest pan tutaj – powiedziałem – Bo ratuje pan swój gatunek. Czy nie zechciałby pan sprawdzić podzespołów statku?
Jak zwykle, codzienny obchód sprawił, że James zyskał odrobinę dobrego humoru.
Niestety ów humor szybko wyparował, a on sam stawał się z każdym dniem słabszy. Postarzał się zarówno „na duszy” jak i psychicznie. Mówił jeszcze mniej, zwykle zbywał mnie milczeniem. Wypadły mu wszystkie włosy i zęby – stawał się zbyt słaby, aby się samodzielnie ubierać i polerować medale. Na głowę zakładał specjalny hełm-implant, który pomagał mu myśleć, dzięki czemu jego umysł pozostał bystry. Nie korzystał jednak z niego w najmniejszym stopniu. Zwykle po tym, jak go ubrałem i wypolerowałem jego medale, a następnie razem sprawdziliśmy statek, kazał zawieźć się na mostek i tam zostawić. Przynosiłem mu obiady, ale po pewnym czasie odmówił nawet jedzenia, musiałem dosypywać mu odpowiednich proszków do Afcolu, aby utrzymać go przy życiu.
Po kilkudziesięciu latach, nie pozwalał mi się nawet przebierać, poruszał się bez ubrania, jedynie w dłoniach ściskając medale. Milczał teraz przez całe dnie, nie odzywał się nawet jednym słowem. Jego pozbawione wyrazu oczy błądziły po otaczającym nas, pustym i zimnym wszechświecie. Mimo, że do celu było już całkiem blisko, nie wywoływało to w nim żadne reakcji.
Ostatnie lata naszej wędrówki spędziliśmy razem, ale zarazem bardzo samotnie. Choć nieustannie trwałem w tym samym pomieszczeniu co on, czuwałem nad nim w czasie snu i pracy to James zdawał się mnie nie widzieć. Żył w swoim własnym, zamkniętym małym świecie w którym liczyły się jedynie medale ściskane w dłoni i codzienny obchód.
A potem dolecieliśmy. Nie mogę mówić, że stało się to z dnia na dzień, długo zbliżaliśmy się do planety, ostrożnie wchodziliśmy na orbitę. Dwa dni przed wylądowaniem zacząłem proces wybudzania ludzi – James zachowywał się tak jakby go to nie obchodziło w najmniejszym stopniu – ale miałem wielką nadzieję, że inni ludzie ponownie przywołają na jego twarz uśmiech.
Po dwóch tysiącach lat i równych dwudziestu dniach weszliśmy w atmosferę Nowej Ziemi. Program był ze mnie (i z siebie zarazem) niezwykle zadowolony, a James spoglądał na zielone łąki i błękitne jeziora z takim uwielbieniem jakby, nigdy nie widział jeszcze czegoś podobnego.
Gdy tylko rozwarłem wrota „Novus Tempus” mój towarzysz wstał z wózka, wątłą dłonią wyjął z siebie dwie igły, a następnie przywołał mnie gestem.
– Pomóż mi iść – szepnął. Były to pierwsze słowa, jakie do mnie powiedział od ponad dwunastu lat.
Razem, człowiek i robot, stanęliśmy na soczyście zielonej trawie. James odetchnął świeżym powietrzem, które wywołało u niego napad kaszlu. W oczach zaszkliły mu się łzy, cały drżał.
Po krótkiej chwili dołączyli do nas inni ludzie – wyszli z ładowni, zaczęli klaskać, otoczyli nas kręgiem. Na ich twarzach malowała się przede wszystkim ogromna radość, ale i zdezorientowanie. Moje czułe sensory usłyszały, jak coś upada na ziemię. Spojrzałem tam – w trawie leżały trzy medale. James oparł się o mnie mocniej, oczy miał przymknięte, a na jego twarzy widać było błogość i spokój. W tłumie ludzi wzrokiem odszukałem mojego Stwórcę. On także mnie dojrzał i uśmiechnął się.