Szary Steve nerwowo obgryzał paznokcie, opierając się o betonowy filar mostu. Korciło go, żeby zapalić, ale wiedział, że nie zdąży. Pukiel posklejanych brudem, siwiejących włosów zsunął mu się z czoła, opadając na twarz.
– Bździągwa… – zaklął pod nosem.
Wziął głęboki wdech i jeszcze raz popatrzył na Maszynę.
Na oparciu drewnianego krzesła z dosztukowaną nogą namalowany był pomarańczowy napis „Palestyna”. Zarwane siedzenie zastąpiono deską klozetową, na której znajdował się dorodny, czerwony pomidor. W owoc wbito pięć szpilek, pomiędzy którymi poprzekładano żółtą wstążkę tak, aby tworzyła wzór pentagramu. Naprzeciw krzesła, około dwóch metrów dalej, stała czarna, skórzana kanapa. Była otwarta, jakby ktoś przed chwilą wyjmował z niej pościel. W równej odległości pomiędzy meblami, na betonie, umiejscowiono wielkanocną świeczkę z obrazkiem wesoło wyglądającego zająca. Jej płomień był prawie niezauważalny w ostrym świetle letniego przedpołudnia.
Steve pokręcił głową. Gdyby kanapa była brązowa, nie byłoby żadnych wątpliwości. Miał nadzieję, że z czarną też się uda. Odepchnął się od filaru i wyszedł z cienia mostu. Przesłonił słońce dłonią, spoglądając w stronę krawędzi przeciwległego brzegu betonowego koryta.
Trzy stała w wyznaczonym miejscu, zerkając co chwilę na Steve'a, potem z powrotem w kierunku wioski. Młoda kobieta trzymała czerwoną chorągiew, której kolor niemalże zlewał się z barwą jej włosów.
Zaczęła machać.
– Leci! – krzyknęła z oddali.
Steve podbiegł do zbocza, przy którym stała kanapa. Wbił wzrok w napis „Palestyna”.
– Zet, igrek, iks, wu, fał… – zaczął recytować, prawie krzycząc. Kątem oka widział lecącą w poprzek koryta czarną chmurę. Dymiący, smolisty obłok zbliżył się na odległość kilku metrów, po czym został wessany w schowek na pościel. Steve zatrzasnął kanapę i rzucił się na nią całym ciężarem ciała, nadal nie odrywając wzroku od „Palestyny”.
– …en, em, el, ka… – Mebel trząsł się i trzeszczał, stare sprężyny boleśnie wwiercały się w bok Szarego.
– …de, ce, be, a! – wykrzyczał w końcu Steve. Świeczka z zającem zgasła. Kanapa uspokoiła się.
Wyciągnął rewolwer zza pazuchy ortalionu. Przeniósł wzrok na pomidora i przystawił lufę pistoletu do skroni. Przełknął ślinę. Czekał.
Nagle owoc eksplodował, przerywając chwilę zupełnie martwej ciszy. Szary odetchnął z ulgą i ułożył się wygodniej. Schował broń i wyjął paczkę papierosów z kieszeni wojskowych spodni.
– Steve? Steve! – słyszał z oddali głos Trzy.
– Mamy go! – wydarł się na tyle głośno, żeby kobieta mogła usłyszeć go z kanapy. – Powiedz młodemu, że może podjeżdżać!
Wyprostował nogi, opierając ciężkie buty na drewnianej poręczy. Zapalił papierosa, podłożył wolną rękę pod głowę. Uśmiechnął się, gdy usłyszał charakterystyczną melodyjkę żółtej furgonetki Family Frost.
Tu-dududu-dudu-du!
* * *
Trzy opierała się o samochód, wtulona w ciepły kołnierz miejscami poprzecieranej, puchowej kurtki. Wieczory bywały zimne. Mieszkańcy wioski wczoraj obiecywali miejsca do spania, ale z osady dobiegały teraz odgłosy kłótni.
Nic nowego.
Większość nie chciała płacić, a przynajmniej nie tyle, ile na początku deklarowali. Steve zazwyczaj negocjował, młody lubił się temu przyglądać. Trzy wolała trzymać się możliwie jak najdalej od żałośnie powtarzalnego schematu krzyków i błagań.
Wychyliła się lekko i zajrzała przez szybę do kabiny furgonetki. Na miejscu pasażera spał Grzmot. Starzec rzadko się odzywał. Kobieta nie miała pojęcia, jak udało mu się przeżyć tak długo. Mógłby być ojcem Steve'a, a przecież ten podchodził pod pięćdziesiątkę, choć przez siwą brodę wyglądał na dużo starszego. Nie mogła powiedzieć, że lubiła tetryka, ale znajdowała jakieś pocieszenie w tym, że ciągle tu był.
Usłyszała odgłosy kroków ze strony wioski. Odwróciła się.
Pod górę nasypu, w stronę furgonetki wspinał się Clancy. Chłopiec wyglądał na nie więcej niż dwanaście lat. Miał na sobie o wiele za dużą, beżową bluzę, ledwie widoczne spod niej dżinsy oraz chińskie trampki z napisem „Sport”.
– Co jest, młody? – spytała Trzy, kiwając głową.
– Wtorek. – Dzieciak wyszczerzył się cwanie.
– A ty niby skąd wiesz?
– Nie wiem, nieważne. Lepiej chodź na dół, stare baby coś tam płaczą, Szary mówi, że go oszukały, one jeszcze bardziej płaczą…
– Zażenowany czy wkurwiony?
Chłopiec podrapał się po głowie, następnie nie kryjąc zaskoczenia, wydłubał z niej coś i wypstryknął na ziemię.
– Raczej w stronę tego drugiego – odpowiedział po chwili zastanowienia.
– Super – odrzekła wyraźnie znudzona Trzy.
– No cho, co tu będziesz stać tak bezczynnie. Tam są koksowniki, cieplej jest.
Ten argument ją przekonał. Odwróciła się w stronę paki i otworzyła jedne z bocznych drzwiczek, po czym wyciągnęła ze środka AK-47 i posłała znaczące spojrzenie Clancy’emu.
Chłopiec pokręcił głową.
Odłożyła karabin na miejsce i po chwili grzebania wydobyła z furgonetki glocka.
– No… Ewentualnie – ocenił młody, a następnie skierował się z powrotem w dół nasypu.
Trzy zamocowała kaburę pod kurtką i ruszyła za chłopcem.
Wioska wzniesiona była przy autostradzie, jej blaszane zabudowania rozciągały się od stacji benzynowej do pobliskiego wiaduktu. Lokalizacja wydawała się dogodna, równolegle do drogi biegło wyłożone betonem koryto rzeki, która prawdopodobnie czasami się w nim pojawiała.
Kobieta pamiętała wczorajsze rozmowy z osadnikami. Ich karawany wracały co miesiąc, ostatnia nie wróciła. Część tych, którzy byli w stanie się bronić, ruszyła z misją ratunkową, która też nie wróciła. A na koniec wioska została napadnięta.
To pech, ale jeszcze nie głupota.
Gdy osada się poddała, bandyci zabrali zapasy, wzięli kilku niewolników i odjechali. Plądrowali, ale nie mordowali więcej niż musieli.
I wtedy zaczęła się głupota.
Trzy i Clancy zbliżali się do skupionego wokół koksowników tłumu. Większość z osadników blaszanych baraków stanowiły kobiety i starcy. Trzy wiedziała, że w tych niesprzyjających czasach ludzie nie pachnęli konwaliami, ale niektóre osady cuchnęły bardziej od innych.
Ta cuchnęła bardziej.
Kobieta zbliżała się do epicentrum kłótni, przepychając gapiów, chłopiec szedł tuż za nią. Odbijające się od falistej blachy płomienie oświetlały twarze mieszkańców, na których malowała się mieszanina wstydu i obawy. Po chwili Trzy widziała już sylwetkę ortalionowego mordercy bogów.
– No i bierz pan to! Wasze wszystko! – Starsza kobieta w zabłoconych łachmanach szlochała głośno, przesuwając kolejne kanistry w stronę Steve'a.
– I wezmę, ale nie tylko na to się umawialiśmy. Pięć kartonów papieru!
– Nie przeżyjemy zimy! Miej pan litość, dobrodzieju. Weźcie więcej wody może albo…
– Nie. Pięć kartonów.
– Zamarzniemy! – łkała kobieta.
– To może nie trzeba było się wypinać na swojego demona, coście go wymodlili! Zrobimy tak: weźmiemy wodę i paliwo i oddamy wam kanapę. Otwartą!
Szmer trwogi obiegł tłum.
– Bierzecie wodę i spierdalacie. – Czarnowłosy mężczyzna w prochowcu i kamizelce kuloodpornej pojawił się znikąd. Jego przykurzona strzelba typu SPAS-12 wycelowana była w głowę Steve'a. – Możesz to przeżyć lub nie.
– Raczej pierwsza opcja. – Trzy mierzyła z pistoletu między oczy obrońcy uciśnionych.
Wszystkie szmery ucichły.
– Strzelaj – rzucił mężczyzna. – Ale pozwólcie tej osadzie przetrwać zimę.
– Uhuhu, szlachetny, altruistyczny bohater – odezwał się Steve. – Miałem nadzieję, że wymarli. Co, sam obronisz tę wioskę przed następnym najazdem? Dobra, chuj z tobą… Trzy, zastrzel go, pozwolił.
– Nie! – wyjęczała kobieta w łachmanach. – To miejsce widziało za dużo krwi. Sandra, Swietłana, przynieście kartony.
Jeszcze przez chwilę nikt się nie ruszał. W końcu dwie z zebranych wokół kobiet zorientowały się, że chodzi o nie i pobiegły w stronę jednego z blaszanych budynków.
– Strzelba na ziemię, rycerzu. – Trzy demonstracyjnie machnęła dłonią. W oczach czarnowłosego dostrzegła niepewność. Zadziałało. Mężczyzna odłożył broń na beton, starając się utrzymać kontakt wzrokowy.
– Twoja kolej – wycedził.
– Wątpię! – odrzuciła szybko, wodząc lufą glocka za jego głową.
– Wygląda na to, że mamy jeszcze chwilę. Dlaczego aż tak ci zależy na tej bandzie niewypłacalnych niewdzięczników, hmm? – Steve rozsunął suwak dresu, żeby móc szybko dosięgnąć rewolweru. Na wszelki wypadek. – Nie było cię tu poprzednim razem, nie jesteś stąd.
– Nie chcę widzieć jak ludzie umierają.
Szary parsknął.
– A próbowałeś zamknąć oczy?
Mężczyzna nie odpowiedział.
– Jak ci na imię, rycerzu? – kontynuował Steve. Czarnowłosy milczał. – O, no dawaj! Ja jestem Steve, Szary Steve. Możesz sobie wymyślić jakieś imię, jak nie masz. Jak nie, to ja ci wymyślę i to takie, które ci się nie spodoba. – Rozłożył ręce.
– Carl – odrzucił tamten po chwili.
– Carl! – ucieszył się Szary. – Widzisz, Carl, ja pomagam ludziom. A dokładniej my pomagamy. Rudowłosa piękność z pistoletem i ten dzieciak, o tu. – Wskazał na Clancy’ego. – Nie pomagamy za darmo, bo nas na to nie stać. Nie cenimy się też tanio, bo najemny włóczykij, taki jak prawdopodobnie ty, nie rozwiąże problemów, jakie rozwiązujemy my. Chociażby strzelał ze swojej strzelby cały dzień. – Ostatnie zdanie zaakcentował w pieszczotliwy sposób, jakby mówił do małego dziecka. – Ale nawet będąc takim właśnie domokrążnym dobrodziejem, wiem, że ludzie umierają. Nie wiem, jakim cudem ten fakt do ciebie jeszcze nie dotarł, Carl. Nie wiem też w jaki sposób udało ci się bez tej wiedzy przeżyć… Trzydzieści lat? Coś koło tego, nie? – Steve ocenił Carla po wyglądzie, nie czekał na odpowiedź. – W każdym razie mam dla ciebie radę, Carl. Chcesz ją usłyszeć? – Szary zatrzymał się metr od swojego rozmówcy.
– Domyślam się, że nie mam za dużego wyb…
– Zamknij się, Carl – przerwał mu. – Siedź cicho i trzymaj głowę nisko, bo ci ją odstrzelą. Nie chcesz widzieć jak ludzie umierają? Uciekaj z tej wioski. Dzisiaj, jutro, teraz, bez różnicy. Ci ludzie… – Zatoczył palcem łuk po zebranych wokoło gapiach. – Oni umrą w przeciągu tygodnia. Może pożyliby dłużej, gdyby dalej składali ofiary czarnej chmurze chuj-wie-czego, która teraz siedzi zamknięta w skórzanej kanapie na dachu mojej przepięknej, żółtej lodziarki Family Frost. Może. Tak czy inaczej, oni zostaną wymordowani przez następną grupę bandytów, która tędy przejedzie. A ty tych wszystkich bandytów nie zabijesz, choćbyś strzelał ze swojej strzelby cały dzień.
Większość z zebranych dookoła ludzi przyglądała się scenie w milczeniu. Ktoś splunął, ktoś obrzucił Steve’a wulgarnym wyzwiskiem.
Carl zupełnie nieruchomo wbijał spojrzenie w jego oczy.
– Bierzcie, tu są. Jedźcie już, proszę. – Milcząca do tej pory, starsza kobieta ożywiła się na widok przytarganych kartonów.
– Młody, sprawdzaj. – Szary skinął głową na Clancy’ego. Chłopiec przebiegł między koksownikami i zaczął otwierać opakowania. – Najprawdopodobniej nie weźmiemy całości – Steve zwrócił się do kobiety, po czym spojrzał na swoją współpracowniczkę. – Boże, Trzy, przestań do niego celować. Ten szlachetny bohater nie chce widzieć jak umierają ludzie, nie zastrzeli mnie.
Ruda skierowała lufę pistoletu w stronę ziemi, nadal uważnie obserwując Carla.
Chwilę później Clancy zaczął się śmiać.
– Tu nie ma żadnych liter! Jak to się nazywa, Trzy? Zaszyte? Zaszyte książki.
– Zeszyty, Clancy… – wyszeptała.
Szary otworzył usta i pokręcił głową z niedowierzaniem.
– Co? – wydusił w końcu. – Jak to żadnych liter? Sprawdziłeś dobrze?
– Mhm, tylko niebieskie kreski i kratki – zadeklarował chłopiec, kartkując zeszyt. – Wszędzie.
– Kurwa mać! – krzyknął Steve, podpierając się pod boki. – Nie bierzemy tego.
– Dziękuję, dziękuję! – krzyczała kobieta, kłaniając mu się w pas.
– Zamknij się – rozkazał. – Myślę. – Patrzył pod nogi, mrużąc oczy.
Trzy przetarła twarz dłonią i westchnęła.
– Bierzmy wodę i paliwo. I tak nic więcej nie mają.
Steve nie odpowiadał. Po chwili zaśmiał się do własnych myśli i spojrzał na Carla.
– Umiesz czytać? – spytał.
– Chyba sobie jaja robisz! – zaprotestowała Trzy.
– Wręcz przeciwnie – rzucił Steve, ciągle patrząc na Carla. – Umiesz?
Mężczyzna powoli skinął głową.
– Musisz strzelać na tyle dobrze, że przeżyłeś w pojedynkę. Albo przeżyłeś jako jedyny, nieistotne. Prowadzisz?
– Tak – odparł tamten.
– To co planujesz, rycerzu? Zostajesz tu?
– Jakieś konkretne propozycje?
Szary przez moment gładził długą, siwo-czarną brodę. W końcu uśmiechnął się szeroko, demonstrując zestaw żółtych zębów.
* * *
Carl w milczeniu przyglądał się sadzonkom pomidorów. Nie spodziewał się, że wnętrze półciężarówki okaże się tak przestronne. Oświetlane lampami UV krzaki stały w długiej donicy pod ścianą. Mężczyzna w końcu odwzajemnił przeszywające spojrzenie Steve'a.
– Nie zapytasz o nic? – zagadnął brodacz.
– Nie wiem, od czego zacząć – przyznał Carl.
– Hm, zrozumiałe. Może ja zacznę, a ty dopytasz, jak coś będzie… Niejasne.
Trzy parsknęła, nie odrywając wzroku od przedniej szyby. Wisiała leniwie na kierownicy, co kilka minut obracając ją nieznacznie, starając się unikać dziur w asfalcie. Carl rozłożył ręce w geście oczekiwania.
– Chcesz krótką wersję czy długą? Pewnie chcesz krótką, co? Dostaniesz długą. – Steve przeciągnął się, strzelając kośćmi. Siedzący pod tylnymi drzwiami samochodu Clancy uśmiechnął się szeroko. Przyzwyczaił się, że Szary często mówi do jednych ludzi, ale dla innych ludzi.
– Flara. – Trzy wskazała palcem odległy punkt nad horyzontem. Pionowa wstęga żółtego dymu zaburzyła jednolitość błękitu bezchmurnego nieba.
– O, no to zaczniemy od tego. I jednak dostaniesz wersję skróconą – kontynuował Steve. – Rozdajemy ludziom żółte flary żebyśmy wiedzieli, kiedy będą potrzebowali naszych usług. A do nich zalicza się przepędzanie wszelkiej maści nielogicznego gówna.
– Nielogicznego?
– Czy ja wyglądam na typa, który lubi się powtarzać?
– Może nie umył uszu! – Clancy zaśmiał się głośno.
– Może nie umył uszu. – Steve odwrócił się do chłopca i kiwnął głową. – Dlatego mu powtórzę: nielogicznego gówna. Zazwyczaj jakieś wymodlone bożki. Dopóki świat był cały, nikomu nie przeszkadzało, że Ulogiczniacz nie działa, bo przecież hej, wszystko jest w porządku. No, a jak już się wszystko zjebało, to wiadomo…
– Jak się zjebało, to się zjebało – dodała Trzy, schylając się po butelkę z wodą.
– Otóż to! – Szary wskazał ją palcem, jakby przyznawał jakiś punkt. – W każdym razie, jak człowiek się uprze, że coś jest, to może się okazać, że jest faktycznie. A jak dużo ludzi naraz się uprze, że coś jest, no to zazwyczaj jest. Sęk w tym, że ludzie nie wiedzą, czego chcą i przez to po tym świecie kręcą się takie twory jak Stanley.
– Stanley? Tak nazwaliście to coś z kanapy? – Carl wskazał na sufit furgonetki.
– Eee… O tym później.
– Nie spodoba mu się to – zaśmiała się Trzy.
– Nie spodoba mu się to – przyznał Clancy.
– Nie spodoba mi się to? – dopytał czarnowłosy.
– Nie, nie spodoba ci się to. W każdym razie, żeby pozbyć się takich syfów, trzeba je złapać w binarny potrzask, to znaczy ulogicznić tam, gdzie są nielogiczne i unielogicznić tam, gdzie są logiczne.
– Nie rozumiem.
– Świetnie. Nie musisz. Od tego jest Clancy. Dzieci są bliżej… Czegoś. W każdym razie młody wymyśla Maszynę. Trzy ją konstruuje. Ja robię robotę. Pytania?
– Co jak młody przestanie być młody?
– Zastrzelimy go! – Szary wbił teatralnie piorunujące spojrzenie w chłopca.
– Ta, chyba ciebie! – odparł chłopiec.
Steve zaprezentował mu swoją najgłupszą minę, po czym zwrócił się do Carla.
– Znajdziemy następnego dzieciaka. – Wzruszył ramionami. – Nie ma ich zbyt wiele, ale matki często je oddają. Z drugiej strony nie wszystkie się nadają. Chodzi o wyobraźnię. Ale nieważne, teraz jest Clancy. Reszta pewnie wyjdzie w praniu, nauczysz się wszystkiego w locie. Mamy jeszcze chwilę zanim dojedziemy do tej flary. Pytania?
– Po co wam książki?
– O, widzisz. W całym tym syfie ciężko jest być pewnym, co jest logiczne względem przeszłości, a co nie. I od tego jest Grzmot.
– Kto?
– Starszy jegomość na siedzeniu pasażera. Albo szczający pod siebie dziadyga, w zależności od humoru.
Carl wychylił się, zaglądając do kabiny. Zdziwił się, do tej pory nie zauważał tetryka. Starzec miał przymknięte oczy, prawdopodobnie spał.
– Co on robi?
– Prawdopodobnie śpi.
Carl zmrużył oczy. Steve parsknął cicho.
– Widzisz, dziad najlepiej pamięta stan rzeczy sprzed… Całej tej kupy gówna, która spadła na cywilizację. Nie mówi za dużo, ale mówi co było, a czego nie było. Kiedyś umrze, więc pokazujemy mu książki, a on ocenia czy jest w nich coś sensownego. No, a my staramy się czytać jak najwięcej, żeby wiedzieć, co jest co.
Furgonetka podskoczyła na wyboju, Szary uderzył głową o dach, po czym obrzucił oskarżycielskim spojrzeniem fotel kierowcy.
– Sorry. – Trzy nawet się nie odwróciła. – Ej, chłopaki, czy my nie jedziemy do tej wiochy z mandragorą?
– Z mandragorą. – Clancy pokiwał głową. – Pół roku temu wyrwaliśmy chwasta, zimno było jeszcze.
– Ciekawe, co u nich słychać – dodał Steve, po czym odwrócił się do Carla. – Ogólnie rzecz biorąc, bądź gotowy na wszystko, jak coś chce cię zeżreć, strzelaj, jak strzelanie nie pomaga, uciekaj. To taka główna zasada.
Carl patrzył na Szarego spode łba, starając się przetworzyć to, czego się dowiedział. Po chwili przerwał zapadłą w samochodzie ciszę.
– Dlaczego Family Frost?
– Żartujesz? – wyrwał się Clancy, po czym wstał i przebiegł do kabiny, mijając Steve'a. – Pa na to! – Wychylił się do przodu i nacisnął niebieski przycisk znajdujący się na desce rozdzielczej.
Tu-dududu-dudu-du.
* * *
Furgonetka kołysała się z wolna, pokonując wyboje dziurawego asfaltu. Panorama okolicy zdominowana była przez bliźniaczo podobne domy. Ich niegdyś równo poprzycinane trawniki stały się polanami, na których gdzieniegdzie widać było zalążki młodych lasów, upominających się o dawno zabrany przez człowieka grunt.
Szary opierał się o zagłówki przednich foteli, uważnie obserwując otoczenie. W mijanych pustostanach nie dostrzegał nikogo. Po chwili zza zakrętu wyłoniła się grupka ludzi stłoczona przed jedną z posesji. Stali nieruchomo, wpatrzeni w drzwi frontowe.
Trzy zatrąbiła. Nikt się nie odwrócił. Podjechała jeszcze kawałek.
– Nie było, nie było, nie było… – zacharczał Grzmot.
– Tak, wiemy – skwitowała Trzy, zaciągając hamulec ręczny.
– Nie było, nie było! – Emocjonował się starzec.
– Dobra, cicho bądź już. – Szary szturchnął go w ramię. – Młody, zostajesz pilnować pomidorów…
– Nuuudy – wybuczał chłopiec, przeciągając się.
– Rycerzyk, bierz strzelbę, idziemy zapytać tę zacną społeczność, czemu udają manekiny.
Carl kiwnął głową.
– Idę z wami. – Trzy odgarnęła grzywkę i przecisnęła się przez furgonetkę, po drodze ściągając ze ściany pistolet. Schowała broń za pas, po czym otworzyła tylne drzwi samochodu i wyskoczyła na beton. Steve nie protestował, wiedział, że tak czy inaczej by poszła, a ewentualne słowa sprzeciwu tylko zepsułyby jej humor.
Nie lubił jej denerwować.
Po chwili zrobił to samo, Carl wyszedł zaraz za nim. Clancy zatrzasnął drzwi furgonetki i wyciągnął ze stojącego w kącie kartonu zakurzony, opasły tom. Oparłszy się o drzwi, oddał się lekturze.
– Nie było, nie było, nie było – mamrotał Grzmot.
– Cicho tam! – rzucił chłopiec.
Starzec wychylił się do tyłu i wystawił język. Dzieciak odpowiedział tym samym.
Szary zaciągnął się chłodnym powietrzem zarośniętego przedmieścia. Przeskanował wzrokiem unieruchomiony tłum. Żadna z postaci nie miała przy sobie broni. Pamiętał, jak ci sami ludzie targowali się z nim o wodę, w końcu stanęło na czterech kanistrach. Pamiętał, jak na twarzach, na których teraz nie malowało się zupełnie nic, widział wdzięczność. Odchrząknął głośno, zbliżając się powoli.
Brak reakcji.
Odwrócił się do Trzy, kobieta wzruszyła ramionami.
– Trójgłowy osioł! – krzyknął w końcu.
Mieszkańcy stali jak skamieniali.
– Trójgłowy osioł? – spytał szeptem Carl.
– Odwróciłbyś się, jakbyś to usłyszał, nie?
Strzelec niepewnie skinął głową. Trzy ostrożnie postawiła stopę na trawniku obleganej posesji. Nic się nie zmieniło. Podeszła do odzianego w skrzyżowanie prochowca z jutowym workiem mężczyzny i pomachała mu dłonią przed oczami.
– Hmm… – Steve wskazał palcem drzwi domu. Carl wycelował w nie strzelbę.
Z wnętrza budynku dobiegły trzaski. Znieruchomieli. Klamka poruszyła się nieznacznie, strzelec pewniej zacisnął dłoń na uchwycie broni.
– Proszę nie strzelać! – Stłumiony głos zza drzwi łamał się.
Carl rzucił Steve'owi pytające spojrzenie. Szary delikatnie pokręcił głową.
– Mogę wyjść? – spytał głos.
– Rób, co chcesz – odpowiedział Szary.
– Ale nie zastrzelicie mnie?
– To zależy. Nie dowiesz się, póki nie sprawdzisz! – krzyknęła Trzy.
– Eee… Okej… Chyba. Wychodzę.
Drewniane drzwi uchyliły się i wyjrzał zza nich łysiejący, siwy okularnik.
– Mógłbyś… Odłożyć tę strzelbę? – spytał nieśmiało.
Carl bez słowa opuścił broń.
Podstarzały mężczyzna otworzył drzwi. Ubrany był w brązowy szlafrok, w prawej dłoni trzymał srebrną łyżeczkę.
– Nieczęsto widujemy tu gości. – Zaśmiał się nerwowo. – Prawda, Alice? – Spojrzał na jedną ze spetryfikowanych kobiet.
Blondynka w brudnej, różowej sukni wybudziła się z letargu, po czym uśmiechnęła się zupełnie naturalnie.
– Prawda, Zak – powiedziała, kiwając głową.
– Dobrze, że przyjechaliście, nie mogliście trafić lepiej. Właśnie zrobiłem o wiele za dużo herbaty. Zapraszam. – Uśmiechnął się życzliwie.
Domniemani pracownicy Family Frost popatrzyli po sobie.
– Wygląda na to, że nie mogliśmy trafić lepiej – zasyczał Carl.
– Tiaa… – odpowiedziała wolno Trzy, patrząc na Zaka z ukosa.
– To co, skusicie się na filiżankę lub dwie? – dopytał okularnik.
– Nie! – odrzuciła chórem cała trójka.
– Szkoda… Na pewno? Sam nie wypiję całej tej herbatki, a to jedyny problem, jaki mam.
Końcówka zdania wydawała się być jednocześnie potężnym infra– i ultradźwiękiem, zmuszając całą trójkę do przełknięcia śliny i pozostawiając ich z utrzymującym się jeszcze przez kilka sekund piskiem w uszach.
– Mmm, z chęcią napiłbym się herbatki – powiedział nagle stojący w tłumie chłopiec, ciągle wbijając puste spojrzenie w drzwi domu.
– Czemu nie pójdziesz pohuśtać się razem z Tonym, Charlie? – zaproponował mężczyzna.
Dziecko klepnęło w ramię pobliskiego rówieśnika, po czym obaj skocznym krokiem pobiegli w stronę stojącej nieopodal, improwizowanej huśtawki i zaczęli się bawić, zupełnie naturalnie.
– Może jednak się skusimy, ja i mój szwagier Carl – wydusił z siebie Steve, posyłając czarnowłosemu znaczące spojrzenie. – Niestety, moja ukochana żona musi doglądać naszej jeżdżącej plantacji pomidorów. – Złapał kontakt wzrokowy z Trzy, po czym na sekundę przeniósł wzrok na bawiące się dzieci.
– Oj tak, nie ma to jak dobry earl grey – dodał Carl.
– To akurat nie jest earl grey… – Speszył się Zak.
– Tym lepiej. – Strzelec uśmiechnął się sztucznie.
– Zapraszam, zapraszam, nie zdejmujcie butów, i tak miałem sprzątać… – Mężczyzna w szlafroku zniknął w mroku korytarza.
– Poczekaj, aż wejdziemy – Szary szepnął, patrząc na Trzy. Kobieta kiwnęła głową. – Ty pierwszy – zwrócił się do Carla.
Strzelec niepewnym krokiem ruszył w stronę drzwi. Przed przekroczeniem progu odwrócił się jeszcze na chwilę i ostatni raz przeskanował wzrokiem mieszkańców wioski. Ich oczy pozbawione były życia, sprawiali wrażenie woskowych figur.
Pokryte deskami ściany przedpokoju pachniały kurzem. Drewniana podłoga skrzypiała przy każdym kroku. Z końca korytarza słyszeli skrzeczące zawiasy szafek i rumor naczyń. Szli dalej. Seledynowe kafelki kuchni odbijały światło bezchmurnego dnia, które z trudem przedzierało się przez dawno niemyte okna. Zak nalewał herbaty do stojących na plastikowym stole filiżanek.
– Siadajcie. – Z uśmiechem wskazał dłonią na zdezelowane, białe krzesła. – Macie szczęście, że jesteście taką zgraną rodzinką, pustkowia potrafią być samotne.
Goście popatrzyli po sobie niepewnie. Carl odsunął jedno z krzeseł, nie spuszczając gospodarza z oczu.
– Tak, to prawdziwe błogosławieństwo. Powiedz mi, Zak, byłem tu jakieś pół roku temu i nie przypominam sobie, żebym cię wtedy widział. – Steve usiadł we wskazanym miejscu.
– Czyżby? Dziwne, mieszkam tu od kiedy pamiętam. Chwila… Czy to nie wy przepędziliście mandragorę? – spytał okularnik, wyjmując cukierniczkę z komody.
Szary kiwnął głową, podejrzliwie przyglądając się stojącej przed nim filiżance. Herbata wyglądała i pachniała zupełnie zwyczajnie.
– To wszystko wyjaśnia, wtedy mnie tu nie było. – Gospodarz przysiadł się do przyjezdnych, po czym pociągnął duży łyk naparu. – Co was tu sprowadza, jak długo zostajecie?
– Mamy pewne sprawy do załatwienia. – Steve uśmiechnął się życzliwie. – Myślę, że nie zejdzie nam dłużej niż dwa dni.
– Świetnie. Przez dwa dni będziemy mieli zajęcie, świetnie. Potrzebujecie pewnie miejsca do spania, na pewno chcecie pohandlować, tak? To bardzo dobrze. – Zak był wyraźnie podekscytowany. – To wywoła wiele rozmów, może nawet nieporozumień czy kłótni. Oczywiście między nami, wy nie macie się czego obawiać. Mieszkańcy zaraz się wszystkim zajmą.
Carl niepewnie przystawił filiżankę do ust. Napił się, po czym zmarszczył brwi, jakby starał się znaleźć w smaku coś podejrzanego. Spojrzał na Steve'a i wzruszył ramionami.
– Nie uważasz, że tutejsi są trochę… Ospali? – spytał Szary, nadal lustrując naczynie niepewnym spojrzeniem.
– Po prostu nie mają nic do roboty. To dobrzy ludzie – odpowiedział gospodarz.
– Jak my wszyscy – rzucił Carl.
– Wszyscy byśmy chcieli – dodał Szary.
* * *
– To pani zabiła korzeniostwora! – Jeden z chłopców zatrzymał huśtawkę, po czym zaczął gapić się na Trzy z otwartymi ustami.
– Tak, byliśmy u was jakiś czas temu – odpowiedziała rudowłosa.
– Clancy też przyjechał? – wyrwał się ten drugi.
– Tak, ale… Jest zajęty. – Trzy przykucnęła. – Powiedzcie mi, kim jest Zak?
– Zak to Zak – dzieci przemówiły przerażająco równocześnie. Trzy wzdrygnęła się.
– Jak długo tu jest?
– Wrócił jak było źle. – Tony wbił wzrok w wyrastającą z wyrwy w asfalcie kępkę trawy. – Byliśmy trochę głodni, bo do tej pory korzeniostwór dawał nam jedzenie. A potem Zak wrócił.
Trzy westchnęła ciężko. Znowu to samo, pomyślała. Wyprostowała się i rozejrzała dookoła. Tony i Charlie wrócili do beztroskiej zabawy, podczas gdy reszta mieszkańców wioski trwała zastygnięta w bezruchu kilkanaście metrów dalej. Kobieta położyła dłoń na uchwycie pistoletu schowanego za plecami, po czym przełknęła ślinę. Odchrząknęła.
– Dlaczego wasi rodzice tam stoją? – spytała w końcu, wskazując palcem skamieniałe zgrupowanie.
Huśtawka zatrzymała się.
– Bo nie mają nic do roboty – odparli chłopcy jednocześnie.
– Rozumiem – wycedziła Trzy, mimowolnie cofając się o pół kroku.
Chłodny wiatr powiewał włosami wpatrzonych w pustkę niby-manekinów. Tylko rytmiczny zgrzyt zawiasów huśtawki przerywał martwą ciszę.
* * *
– Jak było na herbatce? – Trzy dorównała kroku Steve’owi, mijającemu spetryfikowaną grupkę.
– Uroczo – odpowiedział idący za nim Carl. – Co teraz?
– Teraz opowiadamy wszystko młodemu. Dzieciaki coś mówiły? – Steve dłubał w zębach, zbliżając się do furgonetki.
– Ta. Wygląda na to, że klasyka. Ten Zak pojawił się, kiedy był najbardziej potrzebny, a potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie. W miarę…
– Modlili się? – dopytał Szary.
– Nie wiem, pewnie tak. Zastanawia mnie tylko, dlaczego tak bezczynnie stoją. To coś nowego. – Trzy przejechała palcem po karoserii furgonetki, przecierając szlak w grubej warstwie kurzu.
– Minęło pół roku, Trzy. To skurwysyństwo zdążyło stać się na tyle zaborcze, że nie tylko zmusza ich do usługiwania sobie, ale zabrania im robić cokolwiek innego, przynajmniej ja tak to widzę. – Steve otworzył tylne drzwi samochodu.
– No, nareszcie! – Clancy powitał ich zbulwersowanym tonem. – Co tak długo?
– Piliśmy herbatkę z demonem. – Brodacz wszedł do środka i zatrzymał się, nasłuchując. Rozpoznał stłumione buczenie. – Młody, czy ty znowu zakneblowałeś Grzmota? – spytał oskarżycielskim tonem, po czym przeszedł do kabiny.
– Ta, strasznie męczył. – Dzieciak doczytał do końca strony i odłożył książkę z powrotem do kartonu.
Steve zdarł taśmę izolacyjną z ust starca.
– Nie było, nie było, nie b-, nieb, nie, ń, nie, nie! – jąkał się Grzmot.
Brodacz popatrzył chwilę na tetryka, po czym przykleił taśmę z powrotem. Trzy usiadła na kufrze pod ścianą, Carl zatrzasnął za sobą drzwi.
– No i co w końcu? – spytał chłopiec.
– Sprawa wygląda następująco… – zaczął Szary.
* * *
Mężczyźni rzucali długie cienie na oświetlany pomarańczowymi promieniami zachodzącego słońca asfalt.
– Niebieski szpadel i krnąbrne krzesło? – Carl nie wierzył, że to mówi.
– Słyszałeś dzieciaka. – Szary wyjął z kieszeni paczkę papierosów.
Zbliżali się do niedużego wysypiska, które nawet po dziesiątkach lat od wizyty ostatniej śmieciarki zachowywało namiastkę niegdyś gryzącego w oczy swędu.
– Jak rozróżnię krnąbrne krzesło od jakiegokolwiek innego?
– Dobre pytanie. – Steve odpalił fajkę. – Dobrze, że to twój problem. Przynajmniej z niebieskim szpadlem nie powinno być trudno. Mam nadzieję.
Zatrzymali się przed kilkumetrową hałdą gruzu.
– Nadal nie roz…
– Nie musisz, mówiłem ci. Łopata może symbolizować zajęcie, czyli coś, czego nie mają słupy soli stojące przed domkiem Zaka. Trzy mówi, że będzie też działać jako celownik, w jakiś sposób. Krzesło zazwyczaj jest podstawą Maszyny, a czemu krnąbrne tym razem? Cholera wie.
– Te Maszyny zawsze działają?
– Co? Pewnie, że działają.
– Nie wydaje ci się podejrzane, że Clancy zawsze wie, co przepędzi demona?
– Nie, Carl, nie wydaje mi się to podejrzane. To po prostu działa.
– A co jeśli…
Szary pomachał palcem przed oczami strzelca.
– Posłuchaj, kowboju, dziadyga by się nie zamknął, gdybyśmy wieźli ze sobą coś nielogicznego, uwierz mi. W sumie to doceniam twoją czujność, ale nie przesadzaj. To niezdrowe.
– No i się nie zamyka. Poza tym, kim w ogóle jest ten Grzmot, skąd go znasz?
– A może nie zamyka się, bo ty z nami jedziesz, Carl? Może na przykład młody wymyślił sobie starszego brata, którego nigdy nie miał, co? Znam Grzmota prawie tak długo, jak ty żyjesz. Znalazł mnie na wysypisku, takim jak to.
– Takim jak to? – zainteresował się czarnowłosy.
– Czy ja wyglądam na typa, który lubi się powtarzać? Tak, takim jak to. Czemu nie ruszysz swojej bohaterskiej dupy po krnąbrne krzesło, Carl?
– Ruszę.
Rozeszli się w przeciwnych kierunkach.
Snując się pomiędzy stertami porośniętych wysoką trawą odpadów poprzedniego świata, szybko zdał sobie sprawę, że szukanie krzeseł w tym miejscu mogło nie mieć sensu.
W tej samej chwili zza następnej hałdy śmieci wyłonił się stos krzeseł.
Strzelec pokręcił głową, nie dowierzając. Sterta mebli była szeroka na kilka metrów i tworzyły ją siedziska różnych rodzajów, od plastikowych przez drewniane, na metalowych kończąc. Niektóre z nich miały bogato zdobione tapicerki i wyglądały na niemalże nienadszarpnięte zębem czasu, inne nadawały się raczej tylko na opał.
To po prostu działa, pomyślał, po czym zabrał się do pracy. Wspinając się na stos, starał się nie uszkadzać mebli, choć nie zawsze mu się to udawało. Mozolnie wydobywał kolejne krzesła ze sterty, po czym ustawiał je na betonie w równych odległościach od siebie. Po kilkunastu minutach pracy stanął przed majestatyczną wystawą prawie-tronów i więcej-niż-taboretów. Zbliżył się do pierwszego mebla z brzegu. Krzesło z jasnego drewna o prostym, ubogo zdobionym oparciu nie miało najmniejszych podejrzeń co do czekającego je losu.
– Upadniesz na oparcie – zakomunikował mu Carl, po czym przewrócił kopnięciem.
Krzesło poleciało do tyłu, zgodnie z poleceniem strzelca.
Podobnie jak dziesięć kolejnych.
– Upadniesz na oparcie. – Usłyszał hebanowy fotel o zielono-czerwonym obiciu, po czym zakołysał się rażony brutalnym ciosem, a następnie, zupełnie na przekór, upadł na bok.
– Bingo! – krzyknął czarnowłosy, zacierając ręce.
* * *
Na oparciu krnąbrnego krzesła powieszono wieszak, na którego końcach znajdowały się szare sandały. Przewleczony przez nie niebieski szpadel wycelowany był w drzwi domu Zaka. Pod fotelem umieszczono pięciolitrowy, plastikowy baniak z dosyć niechlujnie nabazgranym napisem o treści „Tiru-riru”. Jedna z nóg krzesła przywiązana była czerwonym sznurkiem do stojącego nieopodal białego regału owiniętego folią pęcherzykową.
– Kiedy zacznę odliczać od stu trzynastu wstecz, nie możesz mi przeszkadzać. Żadnych pytań, żadnych głupich pomysłów – szeptał Steve.
Zimny wiatr bezchmurnej nocy nie wydawał się przeszkadzać mieszkańcom miasteczka w nieruchomym trwaniu w swoich pozycjach. Szary i Carl rozstawili Maszynę w przedpokoju domu, znajdującego się naprzeciw posesji Zaka, po drugiej stronie ulicy. Światło zbliżającego się do pełni księżyca wpadało przez otwarte na oścież drzwi, odbijając się od żeleźca szpadla.
– Po prostu pilnuj, żeby stał w miejscu.
– Co jak nie będzie chciał? – Carl opierał się o ścianę, przyglądając się kalibrującemu szpadel partnerowi.
– Improwizuj. Jak zaczniesz do niego strzelać, to cholera wie co się stanie. Musisz go utrzymać w miejscu. Jak dla mnie, możesz mu nawet opowiadać dowcipy.
Strzelec kiwnął głową, po czym podniósł opartą o drzwi strzelbę i wyszedł na zewnątrz. Od czasu dołączenia do grupy z żółtej furgonetki towarzyszyło mu przeświadczenie, że nie ma pojęcia, co właściwie robi. Zatrzymał się na środku ulicy pomiędzy domami i wyczekiwał ustalonego znaku. Dachówka pobliskiej posesji upadła na betonowy podjazd garażu, rozbijając się. Wolnym krokiem zbliżył się do jednego ze spetryfikowanych mężczyzn. Jego oczy wydawały się szklane, puste.
Szary klasnął.
Carl oderwał wzrok od nieruchomego mieszkańca i podszedł do drzwi Zaka. Zapukał, po czym odsunął się na bezpieczną odległość tak, żeby nie stać na linii strzału szpadla. Schował strzelbę za plecy. Ze środka przeciwległego domu dochodziło go ciche odliczanie i odgłosy pęknięć bąbelków folii.
Drzwi uchyliły się.
– Kto tam?
– Porozmawiajmy, Zak – wycharczał po chwili Carl. – Wyjdź na zewnątrz.
– Zastrzelisz mnie? – spytał okularnik.
Strzelec przełknął ślinę.
– Nie, jeśli wyjdziesz.
Dźwięk brzęczenia łańcucha.
Zak wypełzł zza drzwi, wyraźnie spłoszony.
– O czym chcesz rozmawiać w środku nocy, nieznajomy? Może wejdziemy do środka, zimno tu… – zaproponował.
– Nie. – Carl pokręcił głową, po czym skoncentrował się na odgłosach dochodzących z domu z Maszyną. Osiemdziesiąt cztery. – Zostaniemy tu. Dlaczego nie pozwolisz tym ludziom pójść wolno, Zak?
– A, tym ludziom. – Gospodarz zachowywał się, jakby dopiero teraz zauważył unieruchomiony tłum. – T-to dobrzy ludzie… Po prostu nie mają nic d-do roboty – jąkał się. – M-może powinni pójść spać? Jest środek nocy. Powinni pójść spać, prawda?
– Nie powinno cię tu być, Zak. – Strzelec przyglądał się szlafrokowemu demonowi. Wyglądał zupełnie ludzko. Wyglądał na zagubionego. Sześćdziesiąt jeden.
– Ale ja tu mieszkam. – Uśmiechnął się nerwowo. – Mieszkam tu od zawsze. Gdzie mam pójść? – Rozłożył ręce i przesunął się o dwa kroki do przodu.
– Nie ruszaj się. – Czarnowłosy wyciągnął strzelbę zza pleców i wymierzył w Zaka.
– Może to oni powinni pójść… – wyszeptał okularnik, trzęsąc się. Spode łba obserwował tkwiące na trawniku niby-manekiny.
– Pójdą, gdzie będą chcieli, już niedługo! – Carl mocniej zacisnął dłonie na broni.
Trzydzieści sześć.
– Ale oni ń-ń-nie chcą nigdzie iść. Właśnie o to chodzi, że oni nic nie chcą! – krzyknął Zak, zakrywając twarz dłońmi. Trząsł się.
– Nie rusz… – Carl urwał w połowie. Zmrużył oczy i powoli opuścił strzelbę. Znad tłumu unosiła się złota, ledwo dostrzegalna w blasku księżyca mgiełka. W jednej chwili wszystkie spetryfikowane postaci odwróciły głowy w jego stronę.
– Chciałem pomóc – powiedziały mrożącym krew w żyłach chórem.
Carl wzdrygnął się, nieświadomie zaciskając palec na spuście. Pocisk oderwał rękę jednej z kobiet. Z rany zaczął wydobywać się złoty dym.
– S-steve! – krzyczał Carl, biegnąc do Maszyny. – To nie… To tłum!
Stanął w przedpokoju.
– …dwa, jeden – dokończył Szary.
Ostatnim, co widział Carl, były przerażony wzrok Steve'a oraz jaśniejąca końcówka wymierzonego prosto w niego szpadla.
Błysk.
* * *
Szary Steve wstał z podłogi. Pierwszym, co poczuł, był ból uda. Rozejrzał się. Na zewnątrz już świtało. Jeden z sandałów musiał wystrzelić i trafić go w nogę, widocznie nie był dostatecznie dobrze zabezpieczony. W butli pod krzesłem kłębiła się chmura beżowo-złotego gazu. Steve przyjrzał się dokładniej, co pozwoliło mu dostrzec w niej czarne plamy.
Zbladł.
– Nie, nie, nie, nie… – wycedził drżącym głosem, po czym wybiegł na zewnątrz, przeskakując zwęglony szpadel.
Siwiejący okularnik stał pośrodku kilkunastu od dawna rozkładających się ciał, trzymając się za głowę.
– Pomarli z głodu. – Śmiał się panicznie. – Wróciłem z k-k-k-karawaną… Wszyscy byli martwi. Cała wioska. – Wybuchł płaczem. – Miałem dla nich jedz-jedz… Karmiłem ich. W końcu się pobudzili…
Szary spojrzał na makabryczną scenę z obrzydzeniem, po czym otworzył szeroko oczy.
– Carl! Carl! – nawoływał przez chwilę, rozglądając się nerwowo. – Nie, nie, nie, nie… – cedził, truchtając w kierunku furgonetki.
Gdy był już na tyle blisko, by widzieć wnętrze kabiny, starał się nie zauważać, że nikogo tam nie ma. Obszedł samochód i otworzył tylne drzwi.
Wnętrze pojazdu było puste.
– Trzy! Clancy! – wołał bezskutecznie.
Złapał się za głowę i zaczął krzyczeć. Rozpłakał się. Tupnął kilka razy.
Zsunął się po boku furgonetki. Siedział oparty o koło, dysząc ciężko. Po chwili wstał i odchrząknął. Zamknął drzwi i po przytwierdzonej do nich drabinie wspiął się na dach. Spojrzał na czarną kanapę i westchnął.
Otworzył schowek na pościel.
Ze środka wyłoniła się czarna chmura. Krążąc w powietrzu syczała złowieszczo.
– Wiesz, co robić, Stanley. Wiesz, co robić – wybuczał beznamiętnym tonem.
Mroczny obłok zaskrzeczał głośno, po czym rozpłynął się w powietrzu. Steve zszedł po drabinie, następnie wyciągnął z kieszeni paczkę papierosów i odpalił jednego z nich, wpatrując się w zzieleniały szkielet metropolii na horyzoncie. W połowie drugiej fajki furgonetka za nim zatrzęsła się. Nie odwrócił wzroku, dopóki nie usłyszał znajomego głosu.
– Długo jeszcze będziesz palił? – Trzy wychylała się przez okno kierowcy.
– Właśnie skończyłem. – Wypstryknął niedopał na beton, po czym niemalże wbiegł do samochodu. Zatrzasnął za sobą tylne drzwi, ominął zatopionego w lekturze Clancy'ego i wychylił się w stronę deski rozdzielczej, sięgając do okrągłego, niebieskiego przycisku. Grzmot drzemał spokojnie w fotelu pasażera.
Półciężarówka Family Frost ruszyła z piskiem opon, po chwili stając się pojedynczym żółtym punktem przecinającym bezkres zielonych pól oraz postapokaliptyczną ciszę.
Tu-dududu-dudu-du.