Siedzimy w barze, mamy widok na plażę z białego jak śnieg piasku i błękitne morze. Szumią palmy. Popijamy bimbrus maksimus o delikatnym bukiecie drożdżowo-żytnim i robimy to, co nam, załogantom z holowników, wychodzi najlepiej, czyli narzekamy.
– Marynarz to brzmi dumnie – sarkastycznie stwierdził Largo
– Ile się tego sloganu nasłuchaliśmy – Fernandello pokiwał głową.
– Jak sobie pomyślę, że stare wygi, które nas uczyły, wbijały nam to hasło przez parę lat, za to ani słówkiem nie zająknęły się, o tym, co nas naprawdę czeka… – podnoszę do ust szklankę z drinkiem.
– Praca miała być łatwa, lekka i przyjemna, w każdym kosmdromie, na każdej stacji, czekać miała z utęsknieniem dziewczyna, a kasa płynąć szerokim strumieniem, a tu nawet kelnerki nas ignorują. – Fernandello przerwał machanie ręką.
– Marynarz w noc się bawi, w hamaku za dnia śpi – Largo chwiejąc się na krześle, znów pozwolił sobie na sarkazm.
– Ilu naszych kumpli łykało te historie jak młode pelikany. – Smętnie patrzę na resztki bimbrusa pomiędzy kostkami lodu.
– Ty, weź i nie obrażaj pelikanów.
– Pamiętam jak na trzecim roku zaczęli pojawiać się naganiacze różnych armatorów drugiego rodu, którzy mieli wykłady specjalne w charakterze zewnętrznych specjalistów. Ci to dopiero odstawiali przedstawienia, kapiące złotem mundury, i bajki, bajki, bajki.
– Jak to leciało? Tylko u reprezentowanego przez nich armatora praca jest łatwa lekka i przyjemna, statek leci w zasadzie sam, roboty sprzątają pokłady, komputery nawigują bez niczyjej pomocy, wystarczy tylko wcisnąć guzik na wirtualnej konsoli.
– Tyle, że my byliśmy zbyt inteligentni, by wierzyć w te bajania.
– Bo ewidentnie jechali po bandzie z tymi obietnicami.
– Tylko kompletny frajer by kupił opowieść, jak to na frachtowcach jada się głównie kawior z Amurii, wołowe steki z Minotalosa, na deser delicje, torty i szampan z Terry albo Vinlandii.
– Podeszli nas podstępem – mówię ze smutkiem.
– Ano podeszli. – Zwiesza głowę Czesio.
Na chwile wracają wspomnienia. Pewnego dnia, pojawił się on, naganiacz inny niż wszyscy. Mundur miał zwykły, srebrny, za to był opalony, zadowolony i wyglądał tak jakby przed chwilą wrócił z rekreacyjnej wycieczki. Był przedstawicielem Daikoku Kaisha. Opowiadał, że praca dla jego armatora jest nudna. Podczas gdy inni przemierzają galaktykę, oni pracują w konkretnych systemach, ściągając kontenery z urobkiem z instalacji górniczych do orbitalnych kompleksów przetwórczych, a potem do kosmoportu. Niemal codziennie holowniki są na planetarnej orbicie. Wtedy po raz pierwszy usłyszałem o systemie siedem tysięcy siedemset sześć. Zaintrygowało mnie to, ponieważ wejście na orbitę kojarzyło mi się z możliwością odwiedzenia planety. Zamiast więc słuchać po raz kolejny o tym, jak to służba we flocie handlowej zwalnia z odsłużenia obowiązkowych dwudziestu lat woja, Postanowiłem wejść w wirtual i zapytać Wiedzącą – encyklopedyczną sztuczną inteligencję.
– Podaj mi podstawowe informacje o układzie planetarnym siedem tysięcy siedemset sześć.
– Własność prywatna, gwiazda klasy G trzy, pięć planet, z czego jedna zamieszkała.
– Kto jest jego posiadaczem?
– Admirał Hakelber Anatidae z siódmego rodu. Otrzymał go jako nagrodę za zasługi wojenne.
– Dali mu tak bogaty system? Przecież to żyła złota – stwierdzam patrząc na ilość znajdujących się tam orbitalnych stoczni, przetwórni surowców, kosmoportów, instalacji wydobywczych.
– Gdy go otrzymał, nie było tam żadnych instalacji przemysłowych, a nawet planety zdatnej do zamieszkania.
– Niby ten siódmy ród to wojskowi prości jak Imperialny Kodeks Wojenny, a tu proszę, admirał umie zainwestować, i robić interesy jak nababowie drugiego rodu. – Przeglądam pobieżne listę koncesji jakie Hakelber udzielił oraz należących do niego przedsiębiorstw. – Podaj mi informacje o tej zamieszkałej planecie.
– Nazwa nadana jej przez właściciela to Afrodyta, zlokalizowano na niej folwarki produkujące zboża, owoce, warzywa, mięso, przetwórnie żywności, kompleksy wypoczynkowe…
Kiedy tylko zobaczyłem jak wyglądają tamtejsze hotele, bary, dzielnice rozrywki zrobiłem wszystko aby zaciągnąć się do Daikoku Kaisha. Kontrakt wyglądał dobrze, nawet zdaniem mojego prawnika. Przyzwoity zarobek, co trzydzieści standardowych dni pracy, pięć dni wolnego na planecie. Pięć najlepszych załóg holowników ma prawo do korzystania ze wszelkich dostępnych rozrywek na koszt armatora. Gdybym tylko wiedział, jak rzadko udaje się uzyskać ten przywilej.
– Piękna, doczekamy się w końcu na ciebie!? – Czesiek woła kelnerkę.
– Zaraz panów obsłużę.
Dziewczyna zbywa nas znikając za parawanem oddzielającym część lokalu. Obserwuję to jakiś czas i zawsze powtarza się schemat. Obsługa z pełnymi tacami non stop kursuje za to przepierzenie. Co się dzieje? Gdy ja próbuję rozwiązać problem metodą dedukcji, Largo wstaje i wyrusza chwiejnym krokiem by zajrzeć za parawan. Wraca do nas wyraźnie wzburzony.
– Skandal! Panowie, mówię wam, szczyt bezczelności, chamstwa zwykłego i pospolitego oraz góralskiej gwary.
– Co jest? – Czesio woli konkrety.
– Tam jest prywatna impreza!
– No i…
– Bracia! – Largo przybiera pozę kaznodziei. – Nam marynarzom z holowników krzywda się dzieje! Szczury planetarne, co tu siedzą całe miesiące i lata, są obsługiwane, a nam ciężko tyrającym, co ledwie na moment tu wpadamy i każda chwila wypoczynku jest nam na wagę złota, odmawia się trunków!
– Prawda! – krzyk się zaczął nieść po barze.
– Odbierzmy, to co się nam należy! Naprzód bracia! – Larga wskazuje na parawan.
Przepierzenie pada, naszym oczom ukazuje się widok jak z marynarskiego snu, piękne kobiety w przewiewnych niemal przezroczystych sukniach, niskie stoły zastawione tym, co dusza zapragnie, są tam: kryształowe czary owoców, vinlandzki szampan w srebrnych kubłach lodu, grillowane mięsa, świeże pieczywo. Wszystko to zgromadzono dla kilkunastu gości o wyglądzie turystów. Gniew wzbiera w nas falą nieprzebraną. Zakasujemy złote rękawy naszych marynarskich mundurów. Co bardziej wojowniczy przerabiają butelki na tulipany, a krzesła na solidne pałki. Ruszamy przylać frajerom, wypić szampana i zdobyć piękności. Jedno tylko się nie zgadza. Oni na nasz widok powinni uciekać, zamiast tego oczy się im świecą jak dziecku przed rozpakowaniem wielkiej paczki prezentu urodzinowego. Padają pierwsze ciosy, lecą pierwsze butelki. Ruszam biegiem na gościa, który nie dość, że po prawej i lewej stronie ma piękne kobiety, to jeszcze, wyraźnie flirtuje z kelnerką, która nas nie miała czasu obsłużyć. Człowiek ten zrywa się z gracją pantery, zgrabnym unikiem schodzi z drogi nogi krzesła, którą usiłowałem go trafić, wyprowadza cios, zapada ciemność.
Budzi mnie ból głowy i głośne przekleństwa moich towarzyszy. Z trudem siadam. Krata zamiast drzwi i okien, ściany z betonu, dach z pancernej płyty, nie ma wątpliwości, trafiłem do aresztu. Rozglądam się z trudem. Moi kumple z holownika siedzą na podłodze i grają z kimś w katy. Głośne przekleństwa, świadczą o tym, iż przegrywają. Przyglądam się zwycięzcy. Jest to człowiek, dość szczupły i wysoki. Sylwetkę podkreśla strój obcisły, jadowicie zielony ze sterczącym kołnierzem o ostrych zakończeniach. Towarzysz naszej niedoli ma długie włosy, bardzo jasne, niemal białe, jakby były pozbawione pigmentu oraz duże błękitne oczy. Wiem skąd on pochodzi i zaczynam rozumieć przyczyny przegranych.
– Largo, Czesiek, Fernandello dajcie spokój i tak z nim nie wygracie.
– O, nasza śpiąca królewna w końcu się obudziła – stwierdził Largo.
– Dlaczego uważasz, że nie wygramy z Elvisem? – zainteresował się Czesiek.
– Bo to czystej krwi Awallachanin
– Kto?
– Mieszkaniec systemu dziewięć tysięcy czterysta siedemdziesiąt trzy.
– Wojtek, chyba ci się coś w głowie pomieszało po tym nokaucie w barze. Nasze systemy zawsze na początku mają numer rodu, który je kontroluje, a rodów jest przecież siedem.
– Wszechświat nie kończy się na Imperium – rzecze spokojnie Awallachanin.
– On jest z układu neutralnego, zasiedlonego w trakcie pierwszej fali kolonizacji jeszcze przed powstaniem rodów.
– Wszystko fajnie, ale skąd ty Wojtku wiesz, że karta się nie odwróci i nie ogramy go.
– Awallachanie wyspecjalizowali się w rachunku prawdopodobieństwa, są jak żywe komputery. Niektóre rasy nazywają ich nawet Władcami Tarota.
– Znaczy się on umie wróżyć? – pyta Czesiek.
– A ty to wszystko wiesz… – Largo patrzył na mnie pytająco.
– Dziewczyny z tego systemu są piękne. – Rozmarzyłem się na wspomnienie Elise, spotkanej kiedyś Awallachanki. – Więc chciałem o nich wiedzieć coś więcej.
– Fakt – łaskawie zgadza się Elvis – nasze kobiety są piękne choć zimne. Znam jednak parę planet, na których znajdzie się równie ładne i to z urodą wprost proporcjonalną do serdeczności.
– A jak ty tu trafiłeś, bo nie pamiętam cię z baru.
– Ja tu siedzę za niewinność.
– To tak jak my, a konkretnie?
– Ktoś nie umiał przegrywać i musiałem rzucić kartę.
– Rozumiem.
Kojarzę informacje o unikalnej technologii, posiadanej przez mieszkańców systemu dziewięć tysięcy czterysta siedemdziesiąt trzy i oglądany wczoraj lokalny serwis informacyjny. Nie byłem tak do końca trzeźwy, ale pamiętam, że było coś o strzelaninie na plaży i piaskowej bestii, która powstała po rzuceniu na plażę karty.
– Te, Elvis, a ty nie chcesz wiedzieć za co nas tu zamknęli? – pyta Largo.
– Ja to wiem. – Złośliwy uśmieszek na twarzy Elvisa nie wróży nam niczego dobrego.
– Ta jasne… – powątpiewa Czesław.
– Zamknięto was za zaatakowanie admirała Hakelbera Anatidae, właściciela tego systemu i jego gości.
– Jaja sobie robisz. Tacy bogacze nie pokazują się w barach dla marynarzy, siedzą w kapiących złotem willach. Owszem mieliśmy drobną utarczkę z kilkoma turystami, ale…
– On jest z siódmego rodu, – Awallachanin wchodzi mi w słowo. – jego członkowie uważają za coś w bardzo złym guście obnoszenie się bogactwem w stylu nababów drugiego i trzeciego rodu.
– Jeśli masz rację, to wylądujemy na wieki w jakiejś kolonii karnej.
– Nic podobnego. Z tego co słyszałem, Hakleber uznał całe zdarzenie za orzeźwiającą rozrywkę. W sumie nic ani jemu, ani jego gościom się nie stało, nie wniesie oskarżenia.
– Masz trochę racji, to nas pobito. – Fernandello odruchowo dotyka opatrunku na głowie.
– Nie dziwi mnie to, – Elvis uśmiecha się lekko – hobby admirała to walka wręcz, a przy stołach byli jego koledzy z treningów i oficerowie jednostek specjalnych.
– To co z nami będzie?
– Zapłacicie za straty w barze i jeszcze dziś wrócicie na swój holownik. Admirał jest bardzo pragmatyczny i nie po to dał waszemu armatorowi koncesję, by holowniki bezczynnie stały na orbicie.
Awallachanin miał rację. Szkoda tylko, że zapłaciłem przelewem. Bank Żeglarski mający wyłączność na Afrodytę, potwornie zdziera na prowizji. Ech marynarski pech.
Cóż, mam mieszane odczucie odnośnie opowiadania. To co mi się nie podobało, to cały ten marynarski pomysł. I nawet ciężko mi powiedzieć czemu, chyba jest trochę zbyt żeglarski, a mnie nigdy do żeglarstwa nie ciągnęło. Może za bardzo skojarzyło mi się z Popeye?
Za to świat ciekawy, spodobało mi się to wydobycie, kopalnie i systemy. Opisy reguł i zasad brzmią naturalnie, mimo że fantastyczne :)
Hmmm. Mam mieszane wrażenia. Niby lekki i przyjemny tekst, ale tak właściwie na mnie nie zadziałał. Nie wiem, może bohaterowie do mnie nie przemówili (no, zwiedzanie knajp to nie jest stały punkt programu w moich wycieczkach), może nie uwierzyłam w te opisy bajek w szkole, może fantastyka kryje się tylko w scenerii…
Masz trochę literówek, zwłaszcza pod koniec.
– Tam jest jest prywatna impreza!
Aż dwie są? ;-)
Babska logika rządzi!
Siedzimy w barze, mamy widok na plażę
W słońcu się smażę i marzę,
jem czekoladowe draże.
Jestem marynarzem
A że
Nie mam statku
W barze siedzę na zadku.”
Ekhm… Niecelowe rymy w narracji są błędem xD
z białego jak śnieg pisaku
piasku
z sarkazmem stwierdził Largo
Niezręcznie. “Stwierdził sarkastycznie”?
Wykreowany świat wydaje się całkiem ciekawy, marynarski temperament przeniesiony do świata space opery również. Finał tekstu nie jakiś spektakularny czy zaskakujący, ale też raczej nie przewidywalny, dosyć zabawny. Bez szału bez ekscesów, ale napisane całkiem sprawnie. Przyjemny tekst.
No nieźle.
No cóż, gdyby nie otoczenie stacji kosmicznej, marynarskie spotkania przy bimbrusie nie różniłoby się chyba niczym od marynarskich spotkań przy ziemskich trunkach.
Co bardziej wojowniczy przerabiają buelki na tulipany… – Literówka.
Jest to człowiek, dość szczupły i wysoki. Sylwetkę podkreśla strój, dość obcisły… – Powtórzenie.
…że karta się nie odwróci i nie ogramy go w karty. – Powtórzenie.
– Dziewczyny z tego systemu są piękne, – rozmarzyłem się… – – Dziewczyny z tego systemu są piękne. – Rozmarzyłem się…
Nie zawsze poprawnie zapisujesz dialogi.
…spotkanej kiedyś Awallachanki. – więc chciałem o nich wiedzieć coś więcej. – Postawiwszy kropkę, nowe zdanie rozpoczynamy wielką literą.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Widać w dalekiej przyszłości żywot szczura okrętowego pozostaje niezmieniony. Piwo, bójka, narzekania :) Fajny pomysł na Awallachan, ale odczułem, że postać Elvisa jest tutaj trochę na doczepkę – gdyby go wywalić z historii, nic by to nie zmieniło.
Zgrzyta mi tez słowo “marynarz” w odniesieniu do kosmonautów/astronautów. O ile nie zdarzyłaby mu się historia podobna do określenia “marine” (jako członka piechoty morskiej i – dzięki popkulturze – piechoty walczącej w kosmosie), to raczej wątpię, by propagowało swoje znaczenie na załogi jednostek kosmicznych.
Poza tym jest lekki klimat, całkiem ciekawe uniwersum .
Podsumowując: jest okej, nawet gdzieś cos hukneło.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Wskazane poprawki naniosłem. :)
Finklo, tekst jest wakacyjny, i z założenia miał być lekki.
NoWhereMan wiesz ma problem. Ja jestem z takich czasów, że kosmonauta zawsze był radziecki, a astronauta amerykański. Teraz idąc tym tropem trzeba by dorzucić chińskich taikonautów. Bohaterowie mojego opowiadania to obywatele imperium podzielonego na siedem rodów. Wedle posiadanych przez menie informacji nie są to ani Rosjanie, ani Amerykanie ani Chińczycy. :D
A tak szczerze u Lema zwłaszcza wczesnego i w SF z dawnych demoludów często faktycznie na kosmicznych frachtowcach byli kosmonauci, a za ich sterami siedzieli piloci. Tyle, że jak mnie pamięć nie myli mniej więcej od połowy lat dziewięćdziesiątych wraz z literaturą i filmami z zachodu termin marynarz wypiera kosmonautę np. w Star Treku wszyscy mają stopnie z marynarki wojennej. W Battelstar Galactica jest miszmasz stopni marynarskich i wojsk lądowych. W serii książek „Zaginiona flota” Campbella są marynarze, w „Star Carrier” też. Nawet wydanych koło roku 2013 książkach „Przybysze z ciemności Inwazja” i „Przybysze z ciemności Kontratak” Michaiła Achmantowa czyli Rosjanina stopnie były oparte na flocie wojennej tyle że rosyjskiej. W serii „Honor Harrington” stopnie w gwiezdnej flocie są dla odmiany skopiowane z brytyjskiej marynarki i to bodajże dziewiętnastowiecznej.
Kończąc ten przydługi kosmonauci/astronauci kojarzą mi się po prostu z ludźmi robiącymi na orbicie eksperymenty naukowe. Moi bohaterowie, to nie są naukowcy ale goście, którzy tyrają w kosmosie ściągając kontenery z instalacji górniczych na planetoidach do orbitalnych przetwórni, toteż słowo marynarz wydaje mi się odpowiednie.
Czyli Rosjanie latali w Kosmos, a Amerykanie do gwiazd? ;-)
Stopnie wojskowe to jedna sprawa – i tu naturalne wydaje się skopiowanie marynarskich, skoro i tu statek, i tam statek, struktury podobne – też jest ładunek, pasażerowie, uzbrojenie… A czy lotnictwo ma własne stopnie?
Ale nazwa to druga sprawa: marynarz, morze, marynistyka – dla to wszystko wiąże się z duża wodą.
Babska logika rządzi!
Jeśli idzie o lotnictwo to w Polsce ma ono stopnie jak wojska lądowe, ale np w Japonii piloci na lotniskowcach mieli stopnie z marynarki wojennej ;)
Kosmonauta/astronauta mają ten sam element co np antyczni argonauci czy współcześni internauci. Głowy za to nie dam ale w łacinie nauta to właśnie żeglarz/marynarz :D
Z bólem przyznaję się, że nie wiem co wyprawiają nasi tłumacze. Czytałem Zaginioną Flotę po angielsku, podobnie jak cykl Honor Harrington, chyba dwa najbardziej dla rzucające się w oczy przykłady, gdzie autor traktuje kosmos niczym morze. I o ile te wszystkie organizacje to marynarki (Navy), floty (Fleet), podobnie jak admirały i komandory, ale zwykły żołdak to tylko szeregowy (Private), a nie marynarz (seaman – takie stopnie mają nawet dzisiaj marynarze US Navy). W tych książkach Honor, które dodatkowo przeczytałem po polsku (”Placówka Basilisk” i “Honor Królowej”) nie rzuciło mi się słowo “marynarz”, za to od groma “szeregowych”. Pewnie tłumacz Zaginionej Floty nie chciał wprowadzać dysonansu poznawczego i zdecydował się na inne rozwiązanie. Ech, Amerykanie i Anglicy muszą wszystkim tak utrudniać życie ;)
Natomiast ostatnie przeczytane przeze mnie książki w języku Szekspira (Leviatan Wakes Jamesa Coreya, Chain of Command Marka Kloosa i parę innych) sięgają po sprawdzone neologizmy takie jak “spacer” czy też “spacebound infantry” (to na kosmicznych marines) lub tworzą własne neologizmy (jeden ze starszych przykładów jest nazywanie espatierami członków “kosmicznej piechoty morskiej” – słowo to ma mieć podobną genezę, co marines). Nie zauważyłem w obecnych pozycjach nawet słowa “astronauta” stosowanego inaczej niż w kontekście historycznych programów podboju kosmosu. Jestem ciekaw, jak ujmą to wszystko w nowych tłumaczeniach.
Naturalnie to Twój świat, MPJocie, toteż mogą się nawet nazywać równie egzotycznie :) Natomiast przynajmniej dla mnie pewien dysonans pozostanie, gdyż motyw “kosmos niczym ocean” wydaje mi się w świetle poznanej wiedzy dziwny. Ale wiadomo, de gustibus non est disputandum i te sprawy :)
Co do stopni w lotnictwie to zależy od genezy organizacji. Żeby daleko nie szukać: piloci z lotniskowców amerykańskich mają stopnie marynarskie, gdyż formalnie podlegają pod US Navy. US Air Force, wywodzące się z sił lądowych (konkretnie US Army Air Force istniejącego do 1947) mają stopnie odpowiadające siłom lądowym. Z japońskimi imperialnymi siłami lotniczymi było podobnie – członkowie IJAAS mieli stopnie lądowe, IJNAS – morskie. Ot, ciekawostka.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
OK, z -nautami masz rację, MPJ. :-)
Dzięki za wyjaśnienia co do lotników, chłopaki.
Babska logika rządzi!
Przyjemny tekst. Bohaterowie tak uroczo roszczeniowi, że aż się gęba śmiała, jak dostali po gębie (moja, nie ich).
;)
Dobrze mi się czytało :)
Przynoszę radość :)