Z ulgą weszłam na klatkę schodową. Wracając z pracy, przemarzłam na kość i marzyłam tylko o tym, by jak najszybciej wypić kubek ciepłej herbaty, wskoczyć pod koc i uciąć sobie eskapistyczną drzemkę – nagrodę po stresującym dniu. Jednak tknięta silnym, jakby wdzierającym się do głowy przeczuciem, przystanęłam jeszcze na chwilę, żeby wyjąć pocztę.
Wewnątrz blaszanej przegrody czekała tylko jedna koperta. Czarna. Bez nadawcy, za to zapieczętowana woskiem. Wytłoczono w nim skomplikowany wzór składający się z kilku pierścieni otoczonych ciągami niezrozumiałych znaków.
Kompletnie mnie to zaskoczyło. Stwierdziłam, że to dość osobliwa ulotka reklamowa. Na pewno nie list. Znajomi i rodzina nie troszczyli się o mnie tak mocno jak przedsiębiorstwa o potencjalną klientkę.
Wsunęłam kopertę do kieszeni i pobiegłam na czwarte piętro, do wynajmowanej kawalerki. Zziajana wczłapałam do mieszkania, po czym złamałam pieczęć tajemniczej przesyłki. Oparłam się o brudną ladę kuchenną i wyjęłam z koperty kartkę koloru węgla z tekstem zapisanym złotą, stylizowaną na kaligrafowane pismo czcionką.
Intuicja mnie nie myliła, to była reklama. Dość osobliwa i zarazem trochę niepokojąca, zważywszy na treść.
„Anno,
wiemy, że uwielbiasz dobrą zabawę przy rytmach muzyki. Obserwujemy Cię od dłuższego czasu. Królujesz na zdjęciach i relacjach wideo z najgorętszych imprez w okolicy. Gdy tańczysz, rozpętujesz prawdziwe szaleństwo. W związku z tym przygotowaliśmy dla Ciebie specjalną ofertę.
Z okazji otwarcia nowego klubu Renegade organizujemy event, na który zapraszamy tylko najlepszych imprezowiczów z okolicy. Wstęp wolny, dla pań pierwszy drink w barze na koszt firmy. Line-up to niespodzianka, jednak zapewniamy, że wystąpią świetni DJ-e, oferujący cały wachlarz gatunków muzyki elektronicznej, od minimal techno przez glitch hop po sambass.
Przyjdź w piątek 15.02 o 20:00 na Kamienną 38. Dress code nie obowiązuje. Dla nas liczy się taniec i zabawa, nie wygląd.
Do zobaczenia na parkiecie”
Poczułam się co najmniej dziwnie. Zastanawiałam się, w jaki sposób mnie wyśledzili, lecz po chwili zdałam sobie sprawę, że w epoce portali społecznościowych zbieranie informacji to żaden problem.
Mimo wszystko zostałam mile zaskoczona. Tak czy inaczej w ten weekend wylądowałabym w klubie, a impreza z darmową wejściówką ulży mojemu skromnemu budżetowi. Co więcej, wymagane zaproszenie najpewniej okaże się skuteczną zaporą dla osiedlowych patusów zarywających do wszystkich lasek. Doskonale. O ile oczywiście ten list nie był sprytnym oszustwem i ktoś nie czyhał na moją nerkę…
Sięgnęłam do kieszeni, palce namacały chłodną obudowę smartfona. W wyszukiwarkę wpisałam nazwę klubu. Mapy Google'a rzeczywiście pokazywały, że w tym miejscu znajduje się dyskoteka. Oficjalna witryna lokalu wyświetlała jedynie napis „Coming soon” na tle zapętlonego filmu z ludźmi tańczącymi wśród dymu i błyskających świateł. W stopce podano krótką notkę informacyjną wraz z danymi kontaktowymi. Uznałam, że wygląda to dostatecznie wiarygodnie.
Schowałam zaproszenie do komody, po czym wróciłam do kuchni zrobić herbatę. Moment później usiadłam na kanapie, by zaspokoić wołanie zmęczonych nóg o odpoczynek. Dopadł mnie dziwnie refleksyjny nastrój.
Może przemawiała przez to pycha, którą ego łatało rany po życiowych porażkach, ale naprawdę uważałam się za legendę parkietu. Podczas imprez ludzie zaczepiali mnie, by zbić piątkę i docenić moje zdolności taneczne. Na forach o muzyce klubowej często wspominano o ostrzyżonej na krótko dziewczynie w sportowych ciuchach, rozkręcającej zabawę już od występów pierwszych DJ-ei – oczywiście zawsze chodziło o mnie.
Poza tym – krótko rzecz ujmując, lipa. Skończyłam studia na przeciętnej uczelni, pracę zmieniałam średnio co pół roku. Nie chodziło o to, że brakowało mi inteligencji czy kwalifikacji. Po prostu nie wytrzymywałam stresu, biurokracji, wygórowanych oczekiwań szefów. Zamiast pójść do psychiatry po prozac albo inny syf, zaczęłam rozbijać się po mniej wymagających stanowiskach. Rodzina nie chciała utrzymywać ze mną kontaktu, nigdy nie weszłam w trwały związek.
Za to gdy słyszałam muzykę, ulegałam przemianie w wirujący totem ekstazy, płynnie falującą manifestację radości i zabawy. Stopy i werble podrywały me ciało do wyrażania siebie w sposób, któremu mało kto potrafił dorównać. Kiedy tańczyłam, zapominałam o doczesnych troskach. Liczyły się tylko dźwięki płynące z głośników i ja jako część kolektywnej świadomości zespolonej miłością do muzyki.
Dla większości ludzi, poważnych obywateli lub obywatelek z dziećmi, oglądających świat zza szyb wieżowców albo toyot wziętych w leasingu, była to godna pożałowania postawa dekadentki otumanionej hippisowskimi bzdurami Leary’ego czy Wattsa. Lecz ja przyjęłam ją za wytyczną. Za styl życia, o którym dziwnym zwyczajem czasami opowiadałam we własnej głowie z zewnętrznej perspektywy. Mózg wtedy jakby przeskakiwał w inny tryb działania, neuronalne tryby zgrzytały, zmieniając bieg. Chyba w ten sposób umysł manifestował depersonalizację oraz derealizację, swoiste oderwanie od świata. Wyobrażałam sobie, że ktoś tworzy książkę i opisuje moje czyny i odczucia.
.
..
…
Dokładnie w taki sposób.
Anna odstawiła pusty kubek na odrapany stolik z IKEA. Ziewając, położyła się i przykryła puchatym kocem. Zaczęła przeglądać portale społecznościowe na telefonie, zalane setkami zdjęć i hasztagów. Kto próżno szukał walidacji własnej fajności, a kto jedynie chciał się podzielić przeżyciami z bliskimi – mogła jedynie snuć przypuszczenia. Tak czy inaczej, każdy z użytkowników tworzył własny, cyfrowy pomnik.
Sieć była gąszczem takich monumentów, które nierzadko przyprawiały Annę o zazdrość i tęsknotę za „normalną” egzystencją. Mimo tego nie potrafiła się od nich oderwać. Być może przez to, że dzięki życiu cudzym życiem samotność nie doskwierała tak mocno…
Nagle smartfon zawibrował. Dostała powiadomienie z grupy zrzeszającej okolicznych fanów muzyki klubowej. Niejaki Marcin Zablowski – studenciak z bogatej rodziny, czasami widywała go na imprezach w centrum – dodał nowy wpis.
Marcin pytał, czy ktoś jeszcze dostał zaproszenie na imprezę w Renegade. Pod postem zgłosiło się parę osób, w tym kilku znajomych Anny. Ona też naskrobała krótki komentarz i leniwym ruchem odłożyła komórkę na blat. Zamknęła oczy, zmęczenie spowiło jej umysł przyjemną mgłą zobojętnienia na świat i zasnęła.
***
Piątek był doprawdy szalonym dniem, nawet jak na moje standardy.
Po drzemce wstałam strasznie zamulona. Przez resztę dnia robiłam głupoty pokroju oglądania filmików na Youtube, ale wykroiłam też chwilę na sprzątnięcie bajzlu w kuchni. W nocy zabrałam się za lekturę kryminału od Nesbø. Książka bardzo mnie wciągnęła, więc siedziałam do trzeciej nad ranem.
Oczywiście nazajutrz musiałam gonić autobus, żeby nie spóźnić się do roboty. Cała spocona, z podrażnionym od smogu gardłem, zasiadłam za kasą, by od razu dostać opiernicz od podstarzałego, śmierdzącego klienta za cenę jabłek na paragonie nie zgadzającą się z tą na półce. Później lawirowanie z paleciakiem pełnym towaru pomiędzy tłumami kupujących, sprzątanie jajek rozbitych przez rozwrzeszczanego bachora i tak dalej. Ot, uroki pracy w handlu. Przynajmniej nie musiałam pisać idiotycznych raportów kwartalnych.
Cudem przetrwałam do końca zmiany. Wróciłam do domu, wzięłam prysznic i położyłam się na krótką drzemkę, żeby zregenerować siły przed nocą. Przez długi czas rozmyślałam nad doborem ubioru. Ostatecznie stanęło na czarnych dresach Pumy, obcisłym, zielonym topie, bluzie z nadrukowanym skrzydlatym wilkiem na plecach i airmaksach w khaki.
Założyłam jeszcze puchową kurtkę i ruszyłam na miasto, podekscytowana nadchodzącą piekielną masakrą w tańcu. Po drodze kupiłam puszkę red bulla. Na mocniejszego pobudzacza nie mogłam sobie pozwolić. Wszyscy dilerzy, których znałam, wylądowali niedawno w pace po serii policyjnych nalotów. Trochę się tym przejęłam, ale bez przesady, bo choć lubiłam zabawę na cięższej fazie, nie należałam do grona ludzi, którzy bez dwóch kresek amfy albo porcji MDMA nawet nie spoglądali w stronę parkietu.
Dotarłam na pomazany markerami przystanek. Padający śnieg topniał na popękanym chodniku, co nie wróżyło dobrze moim butom. Na domiar złego tramwaj się spóźnił.
Ostatecznie przybyłam na Kamienną o dwudziestej dwadzieścia, przemoczona i rozzłoszczona koniecznością podróżowania w wagonie pełnym spoconych ludzi. Znalezienie klubu przysporzyło mi problemów. Wejście znajdowało się z tyłu budynku, przy dość obskurnym podwórku wyznaczonym przez kamienice z odpadającym tynkiem. Szyld był ledwie widoczny, a nazwę klubu zapisano gotycką czcionką stylizowaną na ściekające graffiti.
.
..
…
Chwyciłam za mosiężną klamkę w kształcie liścia, gotowa na przeżycie epickiej, nocnej przygody.
Annę owiał przyjemny podmuch gorącego powietrza. Jej stopy zatupotały miarowo na czarnych kafelkach. Na końcu pomalowanego skrzącą, złotą farbą przedsionka, tuż przed prowadzącymi w dół schodami, stało dwóch bramkarzy. Jak przystało na porządny klub, ochroniarze byli wysocy i umięśnieni. Nie wyglądali jednak na przeciętnych brutali, w mniemaniu Anny raczej na gorące ciacha. Ich ubiór również nie pasował do stereotypowej układanki. Ten po lewej, równo przystrzyżony blondyn, miał na sobie dżinsy i szarą polówkę z logiem przestawiającym węża owiniętego wokół sztandaru i lancy. Drugi, o czarnych, kręconych włosach, nosił krwiście czerwony garnitur.
– Witamy w naszych skromnych progach – rzekł jasnowłosy siłacz. – Anna Malewska, tak?
– Zgadza się – odparła zaskoczona. Przez moment milczała, nie wiedząc, jak zareagować. – Skąd panowie mnie znają? Mam pokazać zaproszenie?
– To nie będzie konieczne – stwierdził ten odziany w garnitur. – Jeszcze tylko rutynowa kontrola i droga do klubu wolna. W zasadzie nie musielibyśmy tego robić, ale procedury, procedury…
Anna podniosła ręce i podeszła bliżej z uśmiechem na ustach. Wykidajło w polówce delikatnie oklepał ją po kieszeniach. Ledwie czuła jego dotyk na ciele. Subtelność niespotykana w tym zawodzie. Skończywszy kontrolę, gestem dłoni zaprosił do zejścia na dół, życząc miłej zabawy.
Już kilka stopni niżej wyczuła zapach marihuany i usłyszała stłumioną linię basową house’owej piosenki. Znajome klimaty, niczym w drugim domu.
Malutkie pochodnie osadzone w ścianach jaśniały żółtym blaskiem. Na końcu schodów przywitał ją bar z podświetlonym na fioletowo kontuarem, przy którym stała kolejka roześmianych ludzi w najprzeróżniejszych strojach: od czapek z daszkiem i spodniach moro z niskim krokiem po koszule od Tommy'ego Hilfigera i błyszczące, skórzane buty.
Pomieszczenie przypominało pałac z eklektycznym wystrojem. Całe ociekało złotem, purpurą i karmazynem. Krzyżowo-żebrowe sklepienie wisiało nisko nad głowami imprezowiczów. Niektórzy spoczywali na krzesłach z pikowanymi obiciami, paląc jointy lub sącząc drinki przez kręcone słomki.
Anna pomyślała, że musi zrzucić trochę ciuchów, panował tam niezły ukrop. Znalazła szatnię w niewielkiej nawie. Obsługiwał ją kurduplowaty gość z czupryną o morskim kolorze. Przejawiał równie nienaganne maniery co ochroniarze. Anna uznała, że to najbardziej nietypowy klub, jaki kiedykolwiek odwiedziła.
Z ulgą pozbywszy się kurtki i bluzy, skierowała się w stronę baru, aby odebrać darmowego drinka. Nim jednak zdążyła dojść na koniec kolejki, usłyszała znajomo brzmiący krzyk.
– Ankaaa!
Moment później na jej szyi zawisła nieco tęższa i niższa od niej brunetka, roześmiana od ucha do ucha.
– Siemka, Kornelia! Jak tam biba? – zapytała Malewska.
– Dopiero niedawno wbiłam – odparła jej koleżanka ze studiów. – W sumie to trochę last minute. Rano źle się czułam, nie wiedziałam, czy w ogóle iść na balety. Ale już jest okej.
– I tak przyszłaś szybciej ode mnie. Pieprzone tramwaje. – Anna pokręciła głową z grymasem irytacji na twarzy. – Strasznie tu dziwnie – dodała półgłosem, który nieomal przepadł w panującej dookoła wrzawie. – Skąd oni wytrzasnęli taką obsługę? No i te wszystkie meble, wyglądają jak autentyczne zabytki.
– Racja, mocno odjechana miejscówka – przytaknęła Kornelia. – Drinki mają przekozackie, zwłaszcza mojito.
Anna oceniła po stanie znajomej, że ta wychyliła już co najmniej dwie albo trzy kolejki. Cóż, Kornelia nigdy nie należała do wylewających za kołnierz.
– Chętna na jednego? – zaproponowała. Przypuszczała, że jeżeli dalej tak pójdzie, za jakieś dwie godziny będzie musiała trzymać włosy towarzyszki nad kiblem, ale co tam, w końcu jest piątek.
– No pewnie! – odkrzyknęła wesoło Nela, zacierając dłonie.
– Czekaj – Annę zaintrygowały rytmy dobiegające z niższego piętra – słyszysz tę piosenkę?
– Czy to Danism i Rae? – Jej kumpela nadstawiła uszu. – Tak, teraz poznaję.
– Chodź, lecimy na parkiet, alkohol poczeka! – zakomenderowała Malewska i pobiegła w kierunku prowadzących na dół schodów, ciągnąc chichoczącą Kornelię za rękę.
To właśnie kochała w imprezach. Pełną spontaniczność, poddanie się muzyce, nieskrępowane wyrażanie emocji.
Salę taneczną również zaprojektowano, wzorując się na mieszance dawnych stylów architektonicznych. Sklepienie było tu nieco wyższe, pokryto je freskami przypominającymi klasyczne arcydzieła sztuki połączone z psychodelicznymi wizjami – filozofom ubranym w zwiewne togi wyrastały fraktale zamiast głów, drzewa i pagórki w scenkach rodzajowych łypały trojgiem oczu na obserwujących. Tyle przynajmniej zdołała wypatrzyć Anna w błyskach stroboskopu. Pomiędzy żłobionymi kolumnami snuły się kłęby sztucznego dymu, w których tańczyły kilkuosobowe grupki. Wskoczyła w jedną z nich, targając Nelę za sobą.
Muzyka całkowicie ją pochłonęła. Poruszała się płynnie, fruwała na falach dźwiękowych. Otaczający ją imprezowicze wznosili ręce do góry i krzyczeli radośnie. Szczęście udzielało się wszystkim dookoła. Tu, w świątyni niezobowiązującej zabawy, ludzie powracali do pierwotnej, przedmaterialnej jedności, do czasów sprzed sztucznych podziałów i etykiet powstałych w trakcie rozwoju cywilizacji. Nadchodziły chwile celebracji poczucia wspólnoty, często wzmocnione przez empatogeny. Tańcem wyrażali sprzeciw wobec zimnej obojętności świata, spopielali smutek w rozpalonym na parkiecie ogniu.
Za konsoletą stała młoda kobieta o ciemnej karnacji i kręconych włosach. Wlepiała wzrok w gramofony, miała skupiony, wręcz nieco groźny wyraz twarzy. Kręciła delikatnie gałkami przy mikserze.
Nagle automat od sztucznego dymu wypluł nowe kłęby szarych chmur, zakrywając budkę didżeja. Anna postanowiła zamknąć oczy, aby całkowicie wczuć się w płynące z mocnego soundsystemu rytmy. Kończyło się spokojne interludium piosenki, nagle z głośników huknął potężny, wibrujący bas, poprzedzony samplowanym wokalem.
.
..
…
Dotykasz głębi mojego wnętrza.
Dotknęło mnie na tyle głęboko, że zostałam wyrwana z myślenia w trzeciej osobie. Muzyka mnie zatopiła, pochłonęła. Powidoki z lamp dyskotekowych zaczęły układać się we wzory geometryczne i zarysy postaci. Z początku niewyraźne, stopniowo coraz bardziej szczegółowe, w końcu wręcz hiperrealistyczne. Tańczyłam wśród neonowych ludzi z głowami byków i ogonami węży. Nad nimi wirowały wieloboki foremne i fruwały smoki z rozgałęzionymi rogami.
Każdy rozbłysk kolorowego światła przynosił nową wizję. Zdawało mi się, że pląsam wśród jeleni w wąwozie ograniczonym wapiennymi skałami, chwilę później wylądowałam w futurystycznym mieście pełnym robotów przypominających motyle. Podróżowałam przez różne światy, praktycznie nie opuszczając miejsca, w którym stałam.
Przecież byłam zupełnie trzeźwa. Świadomość tego faktu dotarła do mnie po dłuższej chwili. Wypiłam jednego energetyka. Niemożliwe, żeby tylko kofeina i muzyka wpłynęły na mnie w taki sposób… Raczej nie rozpylali tu halucynogenów, to zbyt nierozsądne. Zresztą, ten stan nie przypominał haju po żadnej substancji, którą brałam wcześniej, a trochę się ich przewinęło. Czułam, że mogę w każdej chwili przerwać, a mimo to nie chciałam otwierać oczu, jakby usidlona abstrakcyjną rozkoszą.
Złożone ze światła byty otaczały mnie ciasnym kręgiem, oblepiały moją skórę, przyprawiając o przyjemne, delikatne mrowienie. Wsłuchiwałam się w piosenkę płynnie przechodzącą w następny utwór. Dźwięki omywały moje uszy, szeptały zakodowaną w drganiach powietrza historię, którą mózg odtwarzał pod postacią scen utkanych z kolorowych smug.
Nagle coś pękło. Prysła mydlana bańka szczęścia. Istotom ze światła wyrosły kolce drażniące moją siatkówkę. Zniekształceni ludzie zaczęli przypominać demony szczerzące ogromne, pełne zakrzywionych kłów paszcze. Ich dotyk stał się śliski. Przeczuwałam, że zaraz mnie pożrą. Nie mogłam otworzyć powiek, jakby spajała je lepka maź. Krzyknęłam w przestrachu. Wtem ktoś szarpnął mnie za rękę.
Wyrwana z transu, ocknęłam się pod ścianą sali. Tuż przy mnie stała Kornelia, poklepując mnie po barku.
– Wszystko okej? – zapytała zatroskanym głosem. – Nagle przestałaś tańczyć. Wyglądasz nie najlepiej.
– Trochę mnie zmuliło. Chyba przez te opary z jarania przy barze – odparłam, bagatelizując sprawę.
– To dopiero początek. Musisz przygotować się na gorsze rzeczy.
– Co? – Odniosłam wrażenie, że się przesłyszałam.
– Chodźmy na górę, tam pogadamy spokojnie – zaordynowała Kornelia.
Ruszyłyśmy w kierunku schodów, torując sobie drogę przez coraz liczniejszy tłum na parkiecie. Cokolwiek wywołało u mnie halucynacje, nadal musiało działać. Byłam święcie przekonana, że minęłam człowieka ze skrzydłami anioła i głową kruka, zaraz za którym szedł typ z najprawdziwszym łukiem i kołczanem pełnym strzał na plecach. Nie zaliczyłabym tego wrażenia do kategorii miłych. Radość z przebywania na imprezie gdzieś przepadła. Po moim umyśle powoli pełzła paranoja.
Gdy dotarłyśmy na wyższe piętro, Kornelia od razu podeszła do kontuaru. Pewnie trochę zeszła z fazy i musiała znowu zatankować. Nie było kolejki, praktycznie wszyscy polecieli na dół.
– Haagenti, dwa razy Sangre de Toro – rzekła do barmana, który po chwili zniknął na zapleczu.
– Jak go nazwałaś? – zdziwiłam się. – Poza tym, dlaczego akurat to wino? Nie cierpię wytrawnego. Zresztą, chyba nie mam ochoty na alkohol. Źle się czuje.
– To nie to Sangre de Toro, o którym myślisz. Wypij, lepiej zniesiesz panującą tu atmosferę. Musisz… dać sobie trochę pomóc, bez tego możesz nie przetrwać tej nocy.
– O czym ty pieprzysz? – Zazwyczaj gdy Nela była wstawiona i rozemocjonowana baletami, miewała problemy ze złożeniem poprawnego gramatycznie zdania, a teraz wyskakiwała z takimi tajemniczymi deklaracjami. – Co się z tobą dzieje?
– Ze mną? Nic. – Kornelia nonszalancko spojrzała na paznokcie. – Za to twoja koleżanka odpadła dość szybko, jeszcze zanim przyszłaś. Wybacz, że wykorzystałem jej ciało. Przybyłem do was dość późno, potrzebowałem się osadzić. Poza tym chciałem, żebyś zapoznała się ze mną w płynny sposób.
– Co…
– Uprzedzając pytanie: markiz Marchosjas. Witamy na imprezie w piekle. Właściwie to powinienem powiedzieć: „Witamy na imprezie u demonów”. W końcu cała ta planeta jest piekłem.
Kompletnie mnie sfazowało.
.
..
…
Znów nie byłam sobą, stałam się bohaterką jakiejś chorej opowieści.
Anna nerwowo omiotła wzrokiem pomieszczenie. Zeskoczyła ze stołka barowego i zaczęła powoli cofać się w kierunku wyjścia. Jej oddech uległ spłyceniu, ręce dygotały. Miała wrażenie, że zaraz zwariuje.
Nagle z zaplecza wrócił barman, tym razem jako chodzący na dwóch nogach byk ze skrzydłami gryfa i chwytnymi dłońmi, w całości pokryty ciemnobrązową sierścią. Postawił na kontuarze dwa kielichy, po czym wyjął zza pazuchy nóż i rozciął sobie żyłę w prawym przedramieniu, od nadgarstka aż po łokieć. Jego krew skapywała do naczyń szerokimi strugami.
To wystarczyło, by Malewska wpadła w totalną panikę. Nawdychała się czegoś albo zatruła jedzeniem i ma halucynacje, nie widziała innego racjonalnego wytłumaczenia. Nie chciała tutaj więcej przebywać…
Pobiegła do wyjścia, nawet nie zważając na pozostawione w szatni ubrania. Sadziła kolejne susy, zbliżając się do parteru, jednak piąty z długich kroków trafił jedynie na pustą przestrzeń. Klatka schodowa po prostu się wygięła; nie prowadziła już w górę, lecz w dół. Miejsce stopni zajęła idealnie gładka, metalowa powierzchnia. Podeszwa airmaksa nie złapała przyczepności i Anna wylądowała na plecach. Grawitacja ściągnęła Malewską na dół niespodziewanej ślizgawki.
Na kopulastym suficie widniał skomplikowany wzór ułożony z ośmiokątów i kwadratów, od którego wirowało jej w głowie. Moment później przesłoniła go głowa wilka, szczerzącego ogromne, czarne kły.
– Przykro mi, ucieczka nie wchodzi w rachubę – rzekł zwierz.
Wrzasnęła w przestrachu. Chciała zerwać się na równe nogi, lecz lęk ją paraliżował. Miała wrażenie, jakby powoli tonęła w świeżym betonie.
– Bezsensowne szamotanie w niczym ci nie pomoże – kontynuował Marchosjas. Choć mówił po cichu, niemal wręcz szeptał, jego słowa doskonale przebijały się przez dudniące dźwięki bębnów dobiegające gdzieś zza ściany. – Lepiej zaakceptuj zaistniałą sytuację.
– Co to… wszystko ma znaczyć? – wydukała przez łzy Anna.
– Przecież już o tym wspominałem. Przybyłaś na przyjęcie organizowane przez nadnaturalne istoty, które niekoniecznie są dobre, jeżeli rozpatrywać to w ludzkich kategoriach. Mogłaś zwrócić więcej uwagi na tę ulotkę. Nie wydawało cię się to podejrzane? Zresztą, w tych czasach darmowy wstęp na imprezę i drink skusiłyby każdego.
Umysł Anny spowiła chmura żalu. Skonfundowana imprezowiczka nadal nie była w stanie logicznie uporządkować wydarzeń, które przed chwilą jej się przytrafiły. Świadomość tego, że wpadła w to bagno przez pochopną decyzję, przybiła ją jeszcze bardziej.
– Przestań się mazać i wstawaj – polecił, a wnioskując po tonie wypowiedzi, wręcz rozkazał Marchosjas.
Malewska posłusznie podniosła się z zimnej posadzki i spojrzała na demona. Był dość spory jak na wilka. Z grzbietu wyrastała mu para skrzydeł opierzona szerokimi lotkami o barwie ochry, zaś kręgosłup zwieńczał wężowy, połyskujący w świetle pochodni ogon. Oddech bestii pachniał bagnem.
– Gdzie jest Kornelia? – Anna zażądała wyjaśnień.
– Nie żyje. Przed imprezą wzięła pigułki reklamowane przez dilera jako MDMA. W rzeczywistości producent wsypał tam nową, nieprzebadaną substancję. Serce twej koleżanki zaniemogło, gdy tańczyłyście. Pierwszy zgon tej nocy, ale z pewnością nie ostatni. Po jej śmierci przejąłem na chwilę jeszcze świeże ciało, żeby zyskać trochę sił i złapać lepszy kontakt z fizycznym światem. Chciałem mieć oko na moich towarzyszy i na to, co wyprawiają. Poza tym, muszę ci pomóc. W końcu mnie wezwałaś.
– Ale jak? – zdziwiła się Malewska. – Nic nie zrobi…
– Bluza z wizerunkiem wilka ze skrzydłami – wtrącił Marchosjas. – Ta, która wisi w szatni. Logo na piersi to moja pieczęć. Masz też srebrny wisiorek na szyi. Tyle wystarczyło.
Anna zaczęła nerwowo kręcić głową w lewo i w prawo, próbując zrozumieć sytuację. Na środku sporej, oświetlonej niemal oślepiająco jasnymi pochodniami sali znajdował się bar, okrągła wyspa otoczona garstkami ludzi pijącymi alkohol. Część uczestników imprezy spoczywała na porozrzucanych dookoła skórzanych workach z miękkim wypełnieniem. Jedni zdawali się całkiem trzeźwi, inni na dość sponiewierani przez etanol, THC czy jakąkolwiek inną substancję psychoaktywną.
Wyglądałoby to na najzwyczajniejszy piątek wieczór w klubie, gdyby nie to, że część zgromadzonych była potworami. Pokracznymi ludzko-zwierzęcymi hybrydami, zjawami utkanymi z czarnego, eterycznego materiału czy bestiami o nagich szkieletach. Mimo to przeciętne osoby zupełnie nie zwracały na to uwagi.
Malewska nigdy nie wyznawała konkretnej wiary, wychowywano ją po świecku. Dzięki horrorom, które czasem oglądała na wagarach w kinie, zaznajomiła się z tematem demonicznych opętań. Uważała jednak, że istnieje racjonalne wytłumaczenie tego fenomenu. Owo przekonanie legło w gruzach, gdy osobiście zaznała wpływu nadnaturalnych sił.
Popchnięta przez bezsilność i strach, zaczęła zmawiać niewerbalne, chaotyczne modlitwy.
– Jedyną wyższą istotą, która w tej chwili słyszy twe błagania, jestem ja – przerwał jej Marchosjas, który nagle przyjął ludzką postać. Był teraz mężczyzną koło trzydziestki, o szpakowatych włosach i krótkim zaroście. – Sam chciałbym, żeby nad wszechświatem sprawował pieczę ktoś potężniejszy ode mnie. My, demony, też czujemy się zagubione.
– Dlaczego to robicie? Dlaczego nie chcecie mnie wypuścić? – Anna zasypywała markiza gradem pytań. – Gdzie jest ciało Kornelii? Muszę zadzwonić na policję!
.
..
…
Kurwa mać.
Wyciągnęłam z kieszeni telefon. Ochłonęłam na tyle, by wyrwać swój umysł z trzecioosobowej separacji. W głębi duszy przekonywałam siebie, że może to tylko złudzenia, że na pewno jest jakieś wyjście i uda mi się wezwać pomoc…
Gówno. Brak zasięgu na obu kartach SIM.
– Pytasz: dlaczego? – odezwał się nagle Marchosjas. – Prosta odpowiedź, dla zabawy. Większość z nas jest beznadziejnie znudzona istnieniem. Czekaj, czekaj. – Uniósł palec do góry, widząc, że otwieram usta. – Zanim osądzisz, że to karygodne, popatrz na własny gatunek. Wy też wykorzystujecie mniej inteligentne istoty, często w okrutny sposób. Ból i cierpienie dla człowieka też są rozrywką, jeśli nie dotyczą go bezpośrednio. Książki, filmy, gry, sporty walki… Diabły nie różnią się od ludzi, wyjąwszy większe umiejętności w pewnych dziedzinach.
– Mówiłeś, że możesz mi pomóc. – Spojrzałam błagalnym wzrokiem na demona i skróciła dzielący nas dystans. – Wypuść mnie, proszę!
– Gdyby to zależało wyłącznie ode mnie, nikt nie siedziałby w tej spelunie – wyznał Marchosjas. – Choć jestem potężnym wojownikiem, nie mogę sprzeciwić się większości duchów piekielnych, to skutkowałoby nieprzyjemnymi konsekwencjami. Amaymon, Beleth i Astaroth zarządzili, iż nikt nie ma prawa wyjść stąd przed dwunastą. Skoro już musisz tu tkwić, czemu nie wykorzystasz okazji do zabawy? Chodź, napijemy się.
Marchosjas podreptał w kierunku baru, a ja podążyłam za nim, nie odpuszczając nawet na krok. Kimkolwiek był ten diabeł, sprawiał wrażenie dość przyjaznego. W życiu nie pomyślałabym, że bluza kupiona na promocji okaże się tak przydatna. Mimo wszystko podchodziłam do demona z pewną dozą nieufności.
Pragnęłam, aby za chwilę znaleźć się na kanapie w kawalerce i móc z westchnieniem pożegnać ten koszmar, lecz nawet się nie łudziłam. Nigdy nie miałam tak szczegółowych snów. Usiadłam na obitym welurem stołku barowym, tuż obok Marchosjasa. Nagle, po drugiej stronie kontuaru, znikąd pojawił się byk-barman z kielichami pełnymi krwi. Nie miał śladu po nacięciu na przedramieniu. Nie wiedziałam, dlaczego mnie to jeszcze dziwiło.
– Szukałem was wszędzie – powiedział Haagenti. – Proszę, oto wasze napoje.
Marchosjas wziął do ręki naczynie i spojrzał na mnie zachęcającym wzrokiem. Bałam się tego pić, lecz jeszcze bardziej przerażała mnie wizja rozgniewania diabła nieposłuszeństwem. Niepewnie sięgnęłam po Sangre de Toro. Stuknęliśmy się kielichami i upiliśmy łyk lepkiej, demonicznej juchy.
Smakowała nadzwyczaj pysznie, niczym bardzo słodki sok winogronowy z nutą granatu. Czułam, jak ciepło rozlewa się po przełyku, później żołądku i w końcu całym ciele. To było… dobre. Znowu przechyliłam puchar. Obraz nabrał niebywałej ostrości, a kolory zyskały na intensywności. Poczułam też dziwny dreszcz ekscytacji.
– Widzisz? – odezwał się Marchosjas, rozpinając guzik przy kołnierzyku koszuli. Na jego twarzy zagościł delikatny uśmiech. – Mówiłem, że pomoże. A ty wolałaś uciekać.
– Dlaczego nikt nie zwraca uwagi na to, co tu się dzieje? – Postanowiłam zmienić temat.
– Są ślepi i głusi. Nie wyczuwają nadnaturalnego aspektu istnienia – wyjaśnił Haagenti, opierając się łokciami o kontuar. – Dla większości z nich to nadal zwykła impreza. Jesteś pierwszą osobą zdającą sobie sprawę z mistyfikacji. Czyżby adeptka sztuk tajemnych? Dlaczego zatem tak spanikowałaś?
– Bynajmniej – rzekł Marchosjas, zanim zdołałam odpowiedzieć. – Sam wyrwałem jej umysł z iluzji snutej przez inne demony. To tylko młoda kobieta, która przypadkiem spełniła warunki przyzywania. Co prawda w dość nagięty sposób, ale mimo wszystko postanowiłem pomóc. Spodobała mi się jej osobowość. Patrzy na świat inaczej niż większość ludzi…
W tamtym momencie chyba spaliłam buraka. Teraz mogłam wpisać do CV zdobycie względów demona. Ciekawe, czy dzięki temu zyskałabym szczery szacunek pracodawcy. Roześmiałam się głośno. Nagle w mych oczach wszystko wydawało się absurdalne i wesołe, pewnie przez wpływ Sangre de Toro. Siedziałam w przypominającej wnętrze Panteonu sali barowej, rozmawiałam z bykiem chodzącym na dwóch nogach i kolesiem, który przed chwilą był wilkiem, a jeszcze wcześniej przejął ciało mojej zmarłej w wyniku zatrucia dragami kumpeli. Chore, a jednocześnie zabawne, jak w jednym z tych memów przekraczających wszelkie granice dobrego smaku.
– Nie pojmuję, dlaczego większość z nas wciąż respektuje rytuały z Lemegetonu – żachnął się Haagenti. – To miał być tylko figiel spłatany Salomonowi, żart z człowieczego zamiłowania do symboli.
– Cóż, jesteśmy bardziej podobni do ludzi, niż ci się wydaje, drogi byku. Lubimy teatralizować własną egzystencję w ten sam sposób co śmiertelnicy. Choć przyznam, że z czasem zacząłem podchodzić do tego nieco luźniej.
Dokończyłam Sangre de Toro i odstawiłam pozłacany kielich na marmurowy blat.
– To co, następna kolejka? – zapytał Haagenti, wyginając pysk w grymas przypominający uśmiech. – Tylko uważaj, żeby nie przesadzić. Inaczej skończysz gorzej niż twoja koleżanka. Albo i lepiej, patrząc na to z innej strony.
Rozochocona działaniem byczej krwi skinęłam głową w odpowiedzi, lecz po chwili Marchosjas rzucił w moją stronę znaczące spojrzenie. Stwierdziłam, że najwyżej nie wypiję tej porcji. Haagenti już sięgał po przytroczony do pasa nóż, gdy nagle wilczy markiz wystrzelił palcem wskazującym przed siebie.
– Patrzcie, znowu jakaś zawierucha. To chyba jeden z przybocznych Astarotha.
Obróciłam głowę w prawo. Obok jednego ze stolików tarzał się jakiś koleś, desperacko próbując złapać oddech. Po dokładniejszym spojrzeniu stwierdziłam, że to Marcin Zablewski. Sądząc po porozrzucanych wszędzie nachosach, pewnie zadławił się jedzeniem. Stał przy nim czort przypominający ożywiony, ludzki szkielet z czterema rękoma i czaszką jakiejś bestii, chyba smoka. Tuż obok dwie laski w przesadnym makijażu i cekinowych bluzkach nagrywały zajście smartfonami, rechocząc do rozpuku.
Nie wiedziałam, czy ich zachowanie było spowodowane naćpaniem, demonicznym wpływem, czy po prostu znieczulicą, ale niemiłosiernie mnie to rozjuszyło.
.
..
…
Dotknięta pierwotnym instynktem dbania o własny gatunek, ruszyłam studentowi na pomoc, znowu stając się bohaterką pieśni własnego życia.
– Zaczekaj, nie idź tam! – krzyczał Marchosjas, lecz na próżno.
Wściekłość Anny sprawiła, że pozostawała głucha na komendy. Wilczy markiz ruszył za Malewską, ale po chwili inny z diabłów odciągnął go na stronę.
Kobieta żwawo kroczyła w kierunku sinego z niedotlenienia Marcina. Rzuciła wiązankę przekleństw, rugając obojętne imprezowiczki z telefonami, tym samym przykuwając ich uwagę. Kościsty demon również się odwrócił. Złowieszczo rozdziawił szczęki i uniósł otwartą dłoń.
Anna nagle przystanęła. Kończyny przestały słuchać wysyłanych przez mózg rozkazów. Mogła jedynie tkwić w miejscu niczym słup soli.
Z frustracji klęła w duchu, próbując ruszyć się choćby o centymetr. Kobiety wróciły do wyśmiewania nieszczęśnika, zaś demon założył ręce i oparł się o ścianę, by spokojnie oglądać desperacką walkę Zablewskiego o oddech. Diabeł emanował niemal namacalną aurą zadowolenia.
Człowiek umierał w żałosny sposób, a Anna nie była w stanie mu pomóc. Do oczu napłynęły jej łzy. Emocje sprawiły, że prawie całkowicie wytrzeźwiała od byczej krwi. Znów miała dość przebywania na tej chorej, szalonej imprezie. Chciało jej się wymiotować z żalu.
Studentem wstrząsneły ostatnie drgawkami. Umarł, uduszony przez kukurydziane chipsy.
Paraliż ustąpił, lecz szok sprawił, że Anna nadal trwała w stuporze. Miała ochotę rozszarpać demona i te tępe biurwy na strzępy, jednak wiedziała, że jest zbyt słaba, by im zagrozić. W oczy spojrzał jej strach. Wyglądała Marchosjasa, lecz markiz przepadł bez śladu. Nagle na ramieniu poczuła czyjąś dłoń.
– Nie przejmuj się tymi sadystami. – Do uszu Anny dotarł słodki, wręcz oblepiający mózg głos. – Nie mogłaś ich powstrzymać.
Malewska zwróciła wzrok w kierunku nieznajomej, która zagaiła rozmowę. Chciała coś odpowiedzieć, lecz oniemiała z wrażenia.
W życiu nie widziała tak pięknej kobiety. Jej uroda przekraczała wszelakie standardy. Idealnie gładka, pozbawiona nawet najmniejszych niedoskonałości cera. Heterochromiczne tęczówki, z jadeitu płynnie przechodzące w turkus. Perfekcyjne proporcje twarzy i ciała. Cienkie brwi. Puszyste, miodowe włosy.
Człowiek chyba nie mógłby poszczycić się tak doskonałą fizjonomią. Wyglądała jak bogini piękna, lecz najpewniej była demonem.
– Nikt nie może powstrzymać cierpienia – kontynuowała nieznajoma istota. – Zawsze spotkasz na swojej drodze okrutników i psychopatów. Degeneracja jest wpisana w naturę wszechświata, ale nie musisz się tym martwić. Celebruj życie. Celebruj miłość.
Delikatnie przeciągnęła opuszkami palców po twarzy Anny, wywołując przyjemne, nieco podniecające wrażenie. Zazwyczaj widok takich kobiet budził u Malewskiej zazdrość, teraz jednak czuła wyłącznie głęboką fascynację.
– Kim jesteś? – zapytała Anna.
– Sitri, prałat piekła – odpowiedziała. Każde słowo brzmiało niczym kolejny akord w hipnotyzującej piosence. – Wasze księgi twierdzą, że potrafię rozpalić miłość mężczyzny do kobiety i vice versa… Och, jak bardzo ograniczeni byli ci pisarze! Mogę wzbudzić uczucia całego wszechświata, powiązać każdą jednostkę z dowolną inną jednostką. Jestem ucieleśnieniem pożądania.
Oczarowana Anna milczała, wpatrując się w oczy demona, dwie kolorowe otchłanie pośród jaśniejącego oblicza. Dopiero po chwili zwróciła uwagę, że są one jedynym stałym punktem aparycji demona. Prałat nieustannie zmieniał swą płeć, wiek, kolor skóry i włosów, płynnie przechodząc z jednej tożsamości do drugiej. Za każdym razem był jednak tak samo piękny i pociągający.
– Chcesz zatańczyć? – zaproponował Sitri, wyciągając rękę w kierunku Malewskiej.
Anna skinęła głową i chwyciła dłoń demona. Popędzili razem do jednego z portali wychodzących z sali barowej, za którym kryły się kręcone schody. Zbiegli na dół i wyskoczyli na parkiet, prosto w środek młyna pląsających ludzi. DJ puszczał akurat jakieś dynamiczne, ciężkie techno.
.
..
…
Sitri, Sitri, Sitri…
Dla mnie wtedy był całym światem. A może była? Było? Pieprzyć rodzaje i końcówki fleksyjne, stan, w którym się znajdowałam, przekraczał wszelkie ludzkie normy. Znów czułam się silnie związana z własną jaźnią i na dodatek płonęłam miłością. Niczym w piosence Kultu, oczy Sitriego spalały mnie jak ogień, piekielny ogień.
Nasze ciała wręcz przenikały przez siebie, nie dzielił nas żaden dystans. Poruszaliśmy się w idealnej synchronizacji. Byłyśmy dwiema istotami zespolonymi przez taniec. Pragnęłam cały czas trwać przy nim, chciałam słuchać jej pięknych słów. Kochałam każde jego wcielenie, chciałam oddawać za nią życie…
Podczas piekielnej imprezy przeżywałam emocjonalny rollercoaster. Popadałam w czarną rozpacz, by za chwilę unosić się na falach ekstazy. Sitri mówiła do mnie, że tak właśnie wygląda istnienie. Łykanie na przemian gorzkich pigułek i szklanic ambrozji.
Na chwilę do mojej świadomości przebił się żal za Kornelią i Marcinem, lecz prędko zgasł. Nie chciałam, nawet nie mogłam o tym myśleć, doznając tak intensywnej radości. Mój mózg tonął w dopaminie. Stałam na szczycie wszystkich szczytów…
I wtedy przez muzykę przebił się przerażający, rozdzierający bębenki krzyk.
Jedność pomiędzy mną a Sitrim została przerwana. Spojrzałam w kierunku źródła hałasu. Na parkiecie, tuż obok mnie, leżał wysportowany koleś w białym podkoszulku. Trzymał się za rękę, w której miał dwie dziury wielkości śliwki. Wyciekała z nich ropa i zdawały się jakby drżeć. Kolejny błysk stroboskopu ujawnił, że są całe oblezione drobnymi, białymi czerwiami. Po chwili do moich nozdrzy dotarł okropny fetor.
Rozlegały się kolejne krzyki dotkniętych podobną przypadłością. Dojrzałam, że sprowadzał je demon z głową lwa, odziany w kolczugę. Ciała osób, które splugawił swymi szponami, pokrywały się paskudnymi ranami. Większość ofiar padała na podłogę i wrzeszczała wniebogłosy z bólu, jednak część poszkodowanych dalej tańczyła w opętańczym szale.
– Do diaska z tym Sabnachem – rzekł Sitri. – Zawsze psuje zabawę w najlepszym momencie. No ale cóż, robaki też trzeba kochać… – Schyliła się i podniósł z posadzki wijącą się glistę, po czym wpakował ją do ust.
Żołądek mi stanął dęba. Cofnęłam się kilka kroków, byle dalej od tych przeklętych demonów. W końcu nie wytrzymałam i puściłam wodnistego bełta, który wymieszał się z kałużą krwi na parkiecie. W życiu nie czułam tak okropnego, duszącego smrodu. Zaczęłam torować sobie drogę do wyjścia z sali, lecz miałam problemy ze złapaniem tchu przez ten zapach. Powoli opadałam z sił. Nie mogłam jednak nic zrobić, tłum był zbyt gęsty.
.
..
…
Trujące wyziewy z ran w końcu mnie obezwładniły i osunęłam się na podłogę, prawie tracąc świadomość.
Gdzieś w labiryncie nóg dostrzegła błysk żółtych ślepi. Potem coś szarpnęło ją za nogawkę. Nie walczyła, pozwoliła swobodnie ciągnąć siebie po gładkim betonie. Prześlizgnąwszy się pomiędzy ludźmi, wylądowała u podnóży schodów. Skrzydlaty wilk, nieco mniejszy niż wcześniej, przybrał postać człowieka i postawił Malewską do pionu.
– Dzięki – wydyszała, gdy zaczęli wspinać się na wyższe piętro. – Masakra. Prawie zginęłam w męczarniach. Tamci ludzie… Nie, to nie może dziać się naprawdę.
– Spokojnie – powiedział Marchosjas. – Oddychaj. Idziemy do bardziej przyjaznego miejsca.
– Błagam, niech to się wreszcie skończy… – Po policzkach Malewskiej popłynęły łzy.
Rozpacz ogarnęła jej umysł. Chciała tylko spędzić piątkową noc na zabawie, a stała się bohaterką horroru. Jedyną nadzieją na przetrwanie był wilczy markiz. Postanowiła, że od tej pory nie odstąpi go na krok.
Dotarli do drzwi zbitych z jasnych, niepolakierowanych desek. Marchosjas chwycił za mosiężną klamkę. Przez szparę wyleciały chmury dymu o przyjemnym zapachu, przypominającym czekoladę wymieszaną z pomarańczą. Miła odmiana po wcześniejszym smrodzie.
W środku znajdowało się sporo kanap wyłożonych puszystymi futrami. Skupiono je wokół stolików z sosnowego drewna, zastawionych sziszami, bongami i popielniczkami.
Marchosjas poprowadził Annę do rogu palarni. W pomieszczeniu było niemal pusto, siedział tam wyłącznie jeden gość. Zajęli miejsca naprzeciw niego. Miał na sobie flanelową koszulę i sztruksowe spodnie, lecz nie tylko tym wyróżniał się spośród reszty imprezowiczów. Jego twarz przypominała pysk lwa, zaś wokół prawej ręki miał owiniętą żmiję zygzakowatą, która zdawała się spać lub nawet nie żyć.
– Witaj, Pursonie – rzekł Marchosjas. – Ty tutaj? Myślałem, że ciebie też nie interesuje torturowanie śmiertelników.
– Zatem co ty tu robisz, skoro tak bardzo brzydzisz się cierpieniem? – Purson odbił pytanie.
– Z początku myślałem, że uda mi się powstrzymać to szaleństwo, ale jestem zbyt słaby. Teraz pomagam osobie, która mnie wezwała. – Wskazał dłonią na Annę. – Choć, prawdę mówiąc, przed przyjściem tutaj nie wiedziała o moim istnieniu.
– Ech, Marchosjasie, niewiele zmieniłeś się od czasów, gdy wszyscy jeszcze wierzyliśmy w Dobro – stwierdził Purson. – Wracając do powodu, dla którego tu przyszedłem: liczyłem na spotkanie kogoś ciekawego. Myślałem, że nasi pobratymcy ściągną tu inteligentów chętnych na poznanie tajemnych sztuk i sekretów rzeczywistości… Zamiast tego przyprowadzili przeciętnych plebejuszy na trwałe zakorzenionych w płytkim postrzeganiu świata. Już nie jest tak jak dawniej. Amaymonowi i reszcie zależy tylko na bezsensownej sieczce. Coraz częściej traktują ludzi wyłącznie jako zabawki, a nie wiernych partnerów.
Anna przyjęła nieco wygodniejszą pozycję, opierając ręce o krawędź kanapy. Serce waliło jej szybko, wciąż przeczuwała nadchodzącą zagładę. Unoszące się w palarni opary sprawiły, że stała się nieco otępiała, lecz słowa Pursona zaintrygowały ją na tyle, by dalej skupiała uwagę na rozmowie.
– To mnie przeraża – wyznał Marchosjas, opierając ręce na kolanach i splatając palce. – Jeżeli się rozzuchwalą, Ziemia, jaką znamy, może przepaść bezpowrotnie.
– Czekajcie – wtrąciła się Anna. – Czy to znaczy, że światem rządzą szatani? Nie ma… żadnego Boga, żadnej najwyższej Siły, nic?
– Mówiłem ci przecież, że chciałbym, żeby nad światem czuwał ktoś mocniejszy ode mnie – wspomniał Marchosjas. – Jak do tej pory nie spotkałem żadnego bytu, który spełnia te wymagania. To, co wyprawiają Astaroth, Asmodeusz i inni mocniejsi ode mnie, trudno nazwać opieką.
– Zaraz, skąd zatem wzięły się demony? – zdziwiła się Malewska. – Przecież ponoć jesteście upadłymi…
– Aniołami? – dokończył Purson. – Zinterpretowaliście to w dość dziwny sposób. Owszem, kiedyś wyznawaliśmy zasady, które ludzie uznaliby za prawe. Wszechświat jest jednak zimny, prędzej czy później każdego przyprawi o cynizm i kamienne serce… Nawet nie znamy swego Stwórcy, o ile w ogóle można mówić o jakimkolwiek Kreatorze. Wyłoniliśmy się z chaosu eony przed wami, lecz dokładna natura naszego bytu wciąż pozostaje tajemnicą. Albo jesteśmy duchami potężniejszymi od was, albo programami z większą liczbą uprawnień, jeżeli wszechświat to symulacja. Potwierdziliśmy tylko jeden fakt. Na zewnątrz tego uniwersum kryje się coś jeszcze, choć żaden z nas nie ma pojęcia, co dokładnie.
Więc doprawdy byli równie zagubieni jak ludzie, pomyślała Anna. To wcale nie sprawiło, że poczuła ulgę. Na tej chorej planecie było już dosyć potworów z gatunku homo sapiens, gwałcących, torturujących, zsyłających deszcze rakiet na miasta i wioski. Teraz musiała jeszcze żyć ze świadomością, iż ponad nimi znajdują się prawdziwe demony.
Chciała stąd wyjść. Udać się dokądkolwiek, byle nie siedzieć w tej przeklętej spelunie. Odsunęła zamek kieszeni i wyjęła smartfon. Była dwudziesta trzecia trzydzieści trzy. Zdziwiło ją to. Godziny spędzone na parkiecie wydawały się chwilami. Widocznie w klubie Renegade diabły zakrzywiły nie tylko przestrzeń, ale również i czas.
Zaczęła zastanawiać się, czy to, że wróci do domu, położy kres kłopotom. Nie ucieknie przecież przed traumatycznymi wspomnieniami z tej imprezy, nie ucieknie przed demonami… Przez głowę przemknęła jej myśl o ostatecznym wyjściu.
– Mogę zapytać o coś jeszcze, Pursonie? – Starzec o twarzy lwa kiwnął głową w odpowiedzi. – Co się dzieje z ludźmi po śmierci?
– To zależy. Czasami informacja o osobowości jest zachowywana, a czasami utylizowana i przywracana w zmienionej formie…
Drzwi otworzyły się z hukiem. Do palarni wpadła zgraja demonów, wśród nich kilka tych, które Malewska widziała już wcześniej. Na ich czele szedł ubrany na zielono gość z łukiem w dłoni. Z szybkością nieosiągalną dla człowieka sięgnął do kołczanu. Ułamek sekundy później w kierunku głowy Anny leciał rozpędzony, stalowy szpic.
Widziała nieuchronną śmierć. Potem grot tkwiący w bezruchu centymetr przed jej nosem i dłoń Marchosjasa zaciśniętą na drzewcu.
– Nie tym razem, Leraje – powiedział wilczy markiz, odrzucając strzałę na bok.
– Och, znowu bawisz się w opiekuńczego ducha, kundlu? – zadrwił łucznik, gdy tylko grupka zbliżyła się do stolika na odległość dwóch kroków. – Oddaj ją nam. Na czym ci tak zależy?
Marchosjas wstał i zasłonił Annę ciałem. Purson patrzył na wszystko z obojętnym wyrazem twarzy.
– Jesteście żałośni – warknął Marchosjas. – Tytułujecie się potężnymi i mądrymi, a bawi was prymitywne zniszczenie.
– I co z tego? – odezwał się Sabnach, którego smród przyćmił opary fajek. – Jestem demonem, mogę robić co chcę. A pragnę siać terror, bo tylko to jeszcze grzeje me serce w tym bezsensownym świecie.
– Ach, moi bracia, jesteście tak małostkowi… To nie tylko impreza – powiedział demon z trzema głowami, w tym jedną kocią i jedną wężową – to także test. Człowiek, który go przetrwa, zyska wieczną sławę. Zostanie bohaterem własnej historii, herosem wysnutej przez nas epopei. O ile w ogóle ktokolwiek przeżyje. Nadszedł czas na ostateczną próbę. Twoja podopieczna do tej pory radziła sobie wyśmienicie. Zobaczymy, czy da radę bez ciebie.
Sitri i Sabnach zbliżyli się do Marchosjasa z wyciągniętymi dłońmi, aby go pochwycić.
– To zbędne – zapewnił wilczy markiz. – Nie jestem głupcem, dobrze znam układ sił. Nie będę się wtrącał.
– Wierzę w czystość twych intencji – odparł Leraje. – Aim, spal tę budę.
Trójgłowy demon sprawił, że głownia miecza, który trzymał w dłoni, rozgrzała się do białości. Przytknął ją do jednej z kanap i za moment na futrze zatańczyły jęzory ognia. Anna spojrzała na Marchosjasa. Jego wzrok mówił jedno.
.
..
…
Uciekaj, ile sił w nogach.
Otrzeźwiona i wyrwana z dysocjacji strachem przed śmiercią w męczarniach, rozpoczęłam szaleńczy bieg. Przeskoczyłam nad stolikiem i sofą, żeby ominąć demony. Płomienie rozprzestrzeniały się w zabójczym tempie, wiły niczym czarna mamba ścigająca ofiarę. Dopadłam do drzwi i ruszyłam w dół schodów. Piekielny ogień trawił wszystko na swojej drodze, włącznie z metalami i kamieniami. Od temperatury i zmęczenia w ciągu sekund cała zlałam się potem.
Salę taneczną wyścielał dywan zmasakrowanych i zbezczeszczonych trupów, próżno było szukać kogokolwiek żywego. Sadziłam susy pomiędzy ciałami, rozchlapując krew wszędzie dookoła. Nie oglądałam się za siebie, ale po okropnym zapachu poznałam, że pożoga chwyciła już nieboszczyków na dobre.
Miałam wrażenie, że mięśnie moich ud zaraz rozerwą się na strzępy, lecz krzesałam z siebie resztki sił. Dotarłam do schodów prowadzących na wyższe piętro, tych, którymi zeszłam na parkiet po raz pierwszy. Popędziłam do góry, lecz zamiast do sali barowej trafiłam do wydrążonego w skale tunelu. Nie wiedziałam, dokąd on prowadzi, lecz odwrotu nie było, ogień deptał mi po piętach.
Biegłam coraz wolniej, brakowało mi tchu. Czułam żar na plecach. Widziałam już siebie stojącą w płomieniach i zdzierającą gardło przez agonalne cierpienia.
Nagle coś huknęło. Pękła krokiew podtrzymująca strop. Wylądowałam na ziemi, przy zderzeniu rozcinając wargę. Spojrzałam do tyłu. Tunel się zawalił, odcinając mnie od pożaru. Na miejsce rozwiązanego problemu wskoczył jednak nowy.
Moja prawa stopa leżała przygnieciona stertą sporych głazów. Nie mogłam ruszyć nią ani o centymetr.
Wyłam z bólu, do oczu napływały mi łzy. W akcie desperacji wyciągnęłam telefon, licząc, że tym razem może złapie zasięg, jednak roztrzaskał się podczas upadku. Byłam sama i bezradna. Czekała mnie powolna śmierć przez wykrwawienie.
– Biedna, efemeryczna istotka. – Nagle usłyszałam męski głos. Stanął nade mną wysoki gość w popielatej szacie, spod której wystawał mu długi, wężowy ogon. – Nie przejmuj się, Aim też mi czasem dokucza. Chyba jestem w stanie pomóc. Bathin, książę piekła. – Demon ukłonił się nisko. – Mogę cię stąd zabrać. Ale musisz czymś zapłacić. Powiedzmy, że stopa wystarczy… I tak nic już z niej nie będzie.
Bathin sięgnął po przytroczony do pasa miecz.
Mój nastawiony wyłącznie na przetrwanie umysł był gotowy do wszelakich poświęceń.
– Tnij – powiedziałam z trudem.
Klinga błysnęła, a po chwili mym ciałem wstrząsnęły kolejne fale bólu.
Straciłam przytomność na moment. Demon ocucił mnie i obdarzył nieco szyderczym uśmiechem, po czym zniknął. Zdałam sobie sprawę, że leżę przy drzwiach wejściowych. Resztką sił dźwignęłam się i otworzyłam je. Wypełzłam na zewnątrz, gdzie czekały mnie błyski kogutów i ryk syren strażackich.
***
Kajdanki mocno uwierały nadgarstki, lecz mimo tego uśmiech nie znikał z jej twarzy. Nieco nerwowo majtała kikutem, siedząc na wózku inwalidzkim, z rękami przykutymi do rury przykręconej do stołu.
– Mogę wiedzieć, dlaczego wyciągnęliście mnie ze szpitala? – zapytała Malewska. – I dlaczego przesłuchanie nie jest przeprowadzane w obecności psychiatry? Mam stwierdzony zespół stresu pourazowego. Chyba przysługuje mi jakieś wsparcie?
– Nie ty jesteś tutaj od wyznaczania procedur – odburknął policjant. – Postawię sprawę jasno. W wyjątkowych przypadkach prawa podejrzanych schodzą na dalszy plan, a twój kazus to materiał rodem z miejskich legend. Impreza zorganizowana przez tajemniczą firmę, która okazuje się być sztuczną figurą w rejestrach, założoną na nieistniejące osoby. Klub zostaje doszczętnie spalony w pożarze niewiadomego pochodzenia. Przeżywa tylko jedna kobieta, okupując to kalectwem. Chore, co nie, lala? Parę rzeczy tu nie gra… Materialiści mogą wierzyć w twoje bzdurne zeznania. Na szczęście istnieją jeszcze grupy wpływowych, uduchowionych ludzi. Mamy pełną świadomość tego, co nieczyste moce robią ze światem. Byłem na miejscu zdarzenia. Smród demonów dało się wyczuć z daleka. Powiesz mi, kto je sprowadził?
– Zatem odkryłeś prawdę… – powiedziała Malewska. – Miło, że wreszcie nie muszę udawać. Gdybym opowiedziała innym autentyczną historię, wypisaliby mi jeszcze więcej żółtych papierów. Nikt nie sprowadził diabłów. One same to zorganizowały.
– Skąd to wiesz? – Policjant wstał i sięgnął po tonfę. Do drugiej dłoni wziął pistolet. – Też je czcisz? Nie czuj się bezpieczna, szatańska kurewko. Kiedyś oczyścimy tę planetę z wszystkich plugastw. Sprawiedliwość dosięgnie i ciebie. Choćby teraz.
Anna uśmiechnęła się. Ku przerażeniu policjanta, kajdanki popękały i rozkruszyły się niczym szklanka upadająca na beton. Spojrzała pod stół. Leżący tuż przy niej skrzydlaty wilk bacznie obserwował gliniarza.
– Ja nie czczę demonów – wyznała Malewska, spoglądając na funkcjonariusza. Czuła, jak Marchosjas wstępuje w jej ciało. – Po prostu jeden mnie polubił. Pozwolisz mi odejść w spokoju?
Policjant bez słowa wycelował w przesłuchiwaną i oddał strzał. Tor lotu pocisku przebiegł jednak wprost przez jego czaszkę, o co zadbał markiz. Gliniarz osunął się na podłogę z dziurą na środku czoła.
– Uznam to za przeczącą odpowiedź.
Anna wstała, podpierając się wózkiem. Ściana tuż za nią rozstąpiła się z woli demona, odsłaniając panoramę miasta. Z pleców kobiety wyrosła para skrzydeł o piórach o ochrowej barwie, przebijając ubrania. Wyskoczyła na zewnątrz budynku, by wzbić się wysoko w przestworza. Mur zasunął się tuż za nią.
– Dokąd chcesz polecieć? – zapytał Marchosjas.
– Dokądkolwiek, gdzie nie będę musiała patrzeć na cierpienie – odparła Anna. – Może na Księżyc, może na Słońce. Byle dalej od ludzi i demonów, nie licząc ciebie.
– W porządku. Znam jedno piękne miejsce. Inni raczej nie powinni cię tam dręczyć. Przeżyłaś imprezę, więc uznali, że twoja rola została spełniona. Muszę jednak jakoś odwdzięczyć się Bathinowi za ratunek, choć mógł zrobić to w mniej brutalny sposób.
– Powiedz, dlaczego mi pomagasz? Przecież jestem dla ciebie niczym. Przeciętną kobietą bez wybitnych zdolności.
– Wiesz, co? – Marchosjas na chwilę zawiesił głos. – Zgubiłem się w świecie tak jak i ty. Chyba to nas połączyło. Tęsknię za czasami, kiedy wszystko było jasne i proste. Kiedy nie zastanawiałem się tyle nad naturą wszechświata. Całe te refleksje i logika doprowadziły tylko do tego, że podobne mi duchy straciły wiarę we wszystko, stały się zupełnymi nihilistami. Mierzi mnie już to. Pragnę podążać za uczuciami, jakkolwiek irracjonalne by nie były. Dlatego wciąż trwam przy tobie.
***
– …kolejne szokujące wiadomości w sprawie pożaru klubu przy ulicy Kamiennej trzydzieści trzy. Jedyna osoba ocalała z tragedii, dwudziestopięcioletnia Anna M., zniknęła bez śladu podczas przesłuchania na Komendzie Miejskiej. Zaalarmowani hukiem broni palnej funkcjonariusze wtargnęli do pokoju, w którym znajdowała się podejrzana, jednakże znaleźli tam jedynie ciało swojego kolegi Mateusza R., zmarłego od postrzału w głowę. Tuż przed zajściem kamery monitoringowe w całym budynku przestały działać w wyniku…
Notka od autora:
Zsamplowany wokal wspomniany w tekście to fragment utworu Danism & Rae – “Sirens” w tłumaczeniu własnym.