Wuxia
Umowa
Hongkong, 17 czerwca 1901 r.
Riksza przejechała tuż koło zakrwawionego stołu, o mało nie przewracając skrzyń z rybami. Drobny, spocony rykszarz zatrzymał się parę kroków dalej i poczekał, aż wysoki, elegancko ubrany Anglik wyjdzie z kosza. Parę pensów przeszło z rąk do rąk.
Doi patrzył uważnie na obcokrajowca. Zawadiacki wąs, laska przy boku, lekko przykurzone ubranie, spojrzenie jakby był panem świata.
Co go tutaj przyniosło? – pomyślał. Czyżby czegoś chciał?
Doi poprawił podwinięte rękawy prostej koszuli, otarł wierzchem dłoni pot z czoła i wprawnym ruchem odrąbał głowę kolejnej rybie. Ruchy oprawiania zgrały się z uderzeniem obitych, połyskujących butów elegancika.
– Ty jesteś Doi? – zapytał z mocnym walijskim akcentem.
– Doi, poławiacz ryb – odpowiedział łamanym angielskim.
– Nie szukam poławiacza ryb, tylko przemytnika – przyciszył głos i pochylił się do przodu.
– Chcesz gadać tutaj, tak na środku placu? – Doi rozejrzał się dyskretnie.
Patrol milicji leniwie maszerował na drugi koniec portu, prosto do nadpływającej dżonki. Wielki, pancerny krążownik zaryczał syreną. Anglik skrzywił się.
Musi być nowy – pomyślał Doi.
– Wszystko będzie dobrze, przecież jak na razie tylko rozmawiamy. – Elegant położył na blacie srebrnego szylinga.
Nie minęło nawet uderzenie serca, a moneta zniknęła w kieszeni Doi’a. Wprawa wyniesiona z gry w trzy kubki była zawsze pomocna.
– Słucham uważnie – odpowiedział rybak.
– Potrzebny mi przewodnik. Będziesz musiał przeprowadzić grupkę ludzi z jednego miejsca na drugie, poczekać chwilę, nazwijmy to, podziwiając okolicę, a później doprowadzić ich z pakunkiem prosto do umówionego punktu. – Anglik udał, że obserwuje ryby i kątem oka śledził zawracających strażników.
– Potrzebuje szczegółów. Ile ludzi mam przeprowadzić? Co to za miejsca, przybliżony czas „rozglądania się” i co najważniejsze: stawkę. – Doi wybebeszył rybę i wyrzucił wnętrzności do morza.
Mewy poderwały się z najbliższej dżonki i chwyciły resztki w żarłoczne dzioby. Kruki siedzące na nowych, kamiennych budynkach zakrakały donośnie. Dzisiaj nie był ich szczęśliwy dzień.
– Licząc ciebie, będzie was czterech. Zbieracie się w „Wonnej Lilii”. Zaprowadzisz ich do miejsca, które podadzą podczas spotkania. Na pewno zawiera się w obrębie miasta – mężczyzna odchrząknął i wskazał chyłkiem milicję – Co to za ryba? – Pokazał skrzynię.
– Drogi panie, ja nie wiem jak po angielsku. – Doi pozdrowił skinieniem głowy strażnika na przodzie.
– Trzy pensy. Trzy. – Uśmiechnął się szeroko i pokazał trzy palce.
Angielski kapitan odpowiedział na skinienie rybaka. Ciekawskie spojrzenia pozostałych milicjantów lustrowały stoisko z rybami.
– Jak połów Doi? Brały dzisiaj? – krzyknął kapitan.
– Gorąco, to i ryby nie chciały brać, ale dla kapitana mam specjalność zakładu. Udało mi się jedną złowić. – Przesuną parę skrzynek i podniósł za skrzela małego żarłacza tygrysiego.
– Piękna sztuka! Oporządź mi ładnie i zanieś do domu. Gospodyni sypnie parę szylingów – odpowiedział i przeszedł w stronę długiego drewnianego mola, gdzie podpływał wielki krążownik.
Odprowadzili patrol przeciągłymi spojrzeniami.
– Nie wiem, gdzie idę. Nie wiem, po co idę. Ale jak dostanę dwadzieścia funtów teraz i dwadzieścia po robocie to jestem do pełnej dyspozycji. – Chwycił nóż i wypatroszył kolejną rybę.
– Za dwadzieścia funtów, to ja mogę wynająć wuxia i załatwi robotę solo. Mogę dać 5 teraz i 5 po fakcie. – Krople potu wystąpiły na czoło Anglika. Pogrzebał w kieszeniach i wyciągnął haftowaną, jedwabną chusteczkę z logogramem banku Tunga. Otarł czoło i westchnął, upał strasznie mu doskwierał.
Doi uśmiechnął się półgębkiem.
Zatem to sługus Tunga – pomyślał. Śpią na forsie, to mogę się trochę po targować.
– Wuxia nie ma w mieście. Żywe legendy nie chciałby babrać się w tym bagnie. Dostanę dziesięć teraz i piętnaście po, to jesteśmy umówieni.
– Proszę ze mnie nie żartować. Znam jedną, która aktualnie rezyduję tutaj w Hongkongu. To jej mógłbym zapłacić tę fortunę, którą chcesz dostać.
– Dobrze, już dobrze. Co pan powie na pięć teraz i dziesięć po? – Doi zanotował informację o kobiecie. Taka wiedza może być sporo warta na czarnym rynku.
– Niech będzie. W poniedziałek, około dziesiątej w „Wonnej Lilii”. Weź ze sobą żółtą chustę.
Żółtą chustę? – pomyślał. Muszę przeprowadzić gdzieś gang żółtych? Partacka robota.
Doi zapakował dwie ryby w starą gazetę i przykrył banknot pięciofuntowy, zagarniając go niby niechcący.
– Ryby to prezent od zakładu. – Doi odwrócił się i udał, że szuka czegoś w skrzynkach.
Elegant spokojnym krokiem wrócił waz z rybami do rikszy, wsiadł do kosza i ponaglił drobnego chińczyka:
– Do Banku Tunga, tylko szybko.
Rikszarz ruszył z miejsca i miarowo nabierał rozpędu. Skręcił w jedną z zatłoczonych, bocznych uliczek i zniknął przed ciekawskim wzrokiem ptaszysk krążących ponad straganem w dzielnicy portowej.
Droga
Słońce sięgało zenitu. Żar lał się z nieba. Ptaki pochowały się po kątach. Nawet patrol zrezygnował i odmaszerował do koszar.
Opalona skóra Doi’a lśniła od potu. Wrzucił ostatnią skrzynkę i podniósł wózek wypełniony po brzegi wypatroszonymi rybami.
Zacznę, od domu kapitana, a później tylko garkuchnie i wolne – pomyślał. Może po drodze spotkam żonę? Pewnie jeszcze nie skończyła służby u kapitanowej.
– Przeklęte miasto – powiedział i ruszył z ładunkiem.
Mijał podobnych mu tragarzy. Wszyscy mieli charakterystyczne stożkowe kapelusze, spocone od wysiłku twarze, zgięte plecy i piętno ciężkiej pracy odciśnięte na całym ciele.
Doi nie chciał skończyć tak jak wszyscy, pod butem, albo na bruku.
– Gdybym tylko zebrał tyle pieniędzy, aby wrócić w rodzinne strony – powiedział do siebie i myśli wypełnił obraz zielonych wzgórz, małych świątynek oraz spokojnych połowów na brzegu rzeki.
– Jeszcze parę zleceń jak dzisiaj i będę ustawiony. Uwolnię się od tego smrodu. – Koła wózka stukały miarowo o bruk ulicy.
Nowe gmachy w wiktoriańskim stylu wznosiły się po jednej i drugiej stronie, wszystko było obwieszone plakatami propagandowymi. Billboard’y małych i większych sklepikarzy wystawały z budynków i odgryzały się od białych elewacji szkarłatem farby. Wszędzie unosił się duszny zapach ostrej orientalnej kuchni mieszający się z morską bryzą i wielodniowym niemytym potem ludzkich ciał.
Młode dziewczyny stały na każdym rogu, te bardziej doświadczone i pewniejsze starały się zaczepiać przechodniów. Zawsze odwracał wzrok. Nie chciał pomagać w tym procederze, za dużo ludzkich istnień złamała bieda, za dużo dziewczyn wyrzucono na bruk.
Musiał wyhamować i ustąpić transportowi herbaty. Pięciu mężczyzn przywiązanych grubymi linami do wozu ciągnęło ciężki ładunek w kierunku portu. Ciekawe ile zarabiali? Pewnie mniej niż na dżonce, ale więcej niż na farmie opium daleko w górach.
Rozejrzał się dookoła i skręcił w jedną z uliczek. Krzyknął na stojących pod ścianami, aby przesunęli się i kluczył plątaniną ciasnych korytarzy pomiędzy stawianymi na hura budynkami.
Szybko dotarł przed dom kapitana i podjechał pod wejście dla służby. Piękny, bielony budynek nie zdążył pokryć się ciemnymi zaciekami. Okoliczna elektrownia potrafiła zniszczyć nawet najwspanialszą elewację. Plątanina grubych kabli wchodziła w bok budowli. Powodziło się im, mieli nawet elektryczność w domu.
Zastukał kołatką do drzwi kuchennych. Usłyszał szybkie ruchy i otworzyła mu Chinka lekko przy kości.
– To ty Doi? Znowu Ryby? – Gospodyni spojrzała na niego przymrużonymi oczami.
– Tym razem coś specjalnie, dla ciebie. Rekin tygrysi. – Doi pokazał młody okaz.
– Może być. Ile byś za niego chciał? – rzuciła krótko.
– Szylinga? I dobre słowo. – Uśmiechnął się i chciał zajrzeć do środka.
Zagrodziła mu wejście i pomachała przecząco głową.
– Szyling może być, ale nie będziesz przeszkadzał żonie w pracy. Obsługuje ważnych gości. – Gospodyni wyjęła z portmonetki srebrną monetę i podrzuciła wysoko w niebo.
Złapał ją w locie i schował do kieszeni.
– Co to za ważni goście? – zapytał zaciekawiony.
– Nie wtykaj nosa w nie swoje sprawy – zaprotestowała ostro.
Podszedł do skrzynki z rybami i wyciągnął dwa dorodne okazy. Pomachał nimi w kierunku kobiety. Zastanowiła się przez chwilę i wyciągnęła po nie rękę.
– Niech ci będzie demonie. To znana yueji. Przybyła niedawno do miasta, podobno służy u pana Tunga. – Zważyła ryby na dłoni i pokiwała z zadowoleniem.
– Znowu Tung? – powiedział do siebie.
– Jak to znowu? – zapytała zaciekawiona.
– Nie, nic. Nieważne – uśmiechnął się – pozdrów żonkę. – Chwycił wózek i odjechał szybko w stronę głównej ulicy.
Zwolnił znacznie przy oknie wychodzącym na salon i stanął na palcach. Rzeczywiście przy stoliku siedziała kapitanowa wraz z jakąś kobietą o misternej fryzurze. Dostrzegł z boku okiennicy swoją żonę, od razu zrobiło mu się cieplej na duszy.
Piękna, wyrozumiała kobieta. Niestety bogowie postanowili nie pobłogosławić ich dziećmi. Zasępił się na tę myśl i odjechał w stronę dzielnicy parkowej.
Przygotowanie
Hongkong, 19 czerwca 1901 r.
Misterna sieć bambusowych rusztowań oplatała całą dzielnicę mieszkalną. Skromne budynki były przyozdobione billboardami namawiającymi do zakupu cudownych leków, przepysznych pierożków, albo skosztowania innych uciech cielesnych.
Zatokowy wiatr lekko trącał drewniane dzwonki powieszone wokół domu Doi’a. Delikatna muzyka zawsze sprawiała, że się odprężał. Siedział na wygiętych schodach tuż przed domostwem i jadł spokojnie ryż z odrobiną ziół. Żona zawsze potrafiła wyczarować coś z niczego.
Drzwi z bambusu skrzypnęły o nierówną podłogę i kobieta usiadła tuż obok męża.
– Przyniosłam żółtą chustę, o którą prosiłeś – powiedziała wręcz dziecięcym głosem.
– Dziękuję Lili, jesteś moim słońcem, wiesz? – odpowiedział.
– Wiem. Lepiej byś wrócił cały, pamiętasz, jak słońce potrafi przypiekać, kiedy się zdenerwuje? – Położyła mu kawałek żółtego materiału na kolanach.
– Żółty gang? Myślałam, że nie pracujesz dla rzeźników i okultystów – zapytała ostrożnie, nie chciała aby się rozgniewał.
– Nie pracuję. To zleceniodawca i to spory. Wiesz, że robię to wszystko dla nas. Może uda mi się zaczepić i wyrwiemy się stąd po paru takich partaninach. – Pogładził ją po kolanie.
– Może będzie nas stać nawet na eliksir płodności – powiedziała ciężkim głosem.
– Może – przytaknął.
– Uważaj na siebie, dobrze? Dzisiaj nie jest bezpiecznie. – Słowa zaległy pomiędzy nimi.
– Co przez to rozumiesz? – zapytał zaniepokojony.
– Azusa, yueji pana Tunga rozmawiała z kapitanową na temat dzisiejszego dnia. – Widać było, że krępowała się opowiedzieć do końca. Zdradzanie tajemnic swoich pracodawców mogło się spotkać z bardzo przykrymi konsekwencjami.
– Lili mów, człowiek, który mi to zlecił, pracował dla Tunga. – przybliżył się do niej.
Wyczuwał w powietrzu coś nieprzyjemnego, lekko przegniły, słodkawy zapach rozkładu i zdrady. To nie był dobry dzień na takie zlecenie.
– Ta yueji załatwiała, aby w dzielnicy parkowej nie było dzisiaj patroli straży. Nie wiedziałam, że to ma jakiś związek z twoją dzisiejszą pracą – powiedziała zaniepokojona.
Doi starał się dodać dwa do dwóch. Coś nie pasowało w tym układzie sił. Dlaczego wynajmują przemytnika do poprowadzenia gangu przez dzielnicę, w której nie ma patroli milicji?
– Coś jest nie tak Lili. To jest jakaś wojna. Wpadłem w niezły kocioł. – Doi ukrył twarz w dłoniach i zaczerpnął powietrza.
– Nie idź tam. Zostaw to. – odpowiedziała i zarzuciła mu ręce na szyję.
Odtrącił je nerwowo i spojrzał z wyrzutem.
– Jak nie pójdę to mnie znajdą i jeszcze zrobią ci coś złego. Muszę tam iść, rozumiesz?
– Nie rozumiem. Nic już nie rozumiem. Po co ty tam, skoro śmierdzi z daleka? – Oczy zaszły jej łzami.
Doi wstał i wszedł do domku, wbiegła za nim i zatrzasnęła drzwi.
– Nie płacz. Dobrze płacą. – Rozłożył ręce w geście pojednania.
– Co mi po pieniądzach skoro tam zginiesz?! – Odtrąciła dłonie i stanęła tyłem.
– Przecież mnie znasz, kiedy tylko zrobi się gorąco, ja będę już daleko. – Chciał ją przytulić, ale odsunęła się gwałtownie.
– A jak odetną wszystkie wejścia? Jak wtedy uciekniesz panie sprytny? – podniosła głos.
Doi pokazał aby uspokoiła się. Ściany mają uszy.
– Znam to miasto jak własną kieszeń. Nie bez przyczyny mnie wynajęli, tak? Ucieknę i od razu tutaj wrócę. – Objął ją ramionami i przycisnął delikatnie do siebie.
– Weź chociaż nóż. Cokolwiek – powiedziała cicho.
– Jasne, że wezmę. Nigdy nie wiadomo – odpowiedział.
Podszedł do skromnej szafki – jedynego mebla w całym domu i wyjął nóż do patroszenia ryb. Niezliczone dni ciężkiej pracy odcisnęły na rękojeści dokładny profil dłoni. Zacisnął chwyt i od razu począł się pewniej. Dobrze jest mieć kawał stali przy sobie.
– Nie daj się zabić, proszę – załkała.
– Nie martw się, będę z powrotem, zanim się obejrzysz. – schował chustę w kieszeń i nóż pod ubranie.
Wyszedł na brudną uliczkę. Słońce schowało się za chmurami, pogrążając całą zatokę w półcieniu.
Muzyka
Od jakiegoś czasu podążał za nim czarnopióry kruk. Uważne spojrzenie śledziło jak, przemykał pomiędzy zatłoczonymi stoiskami.
Rozgadani straganiarze przepychali się i zachwalali kolorowe towary. Każdy chciał zaoferować coś wyjątkowego, każdy chciał trochę zarobić.
Do parku świątynnego brakowało mu paru minut drogi. W jednej z odchodzących od placu uliczek znajdowała się „Wonna lila”. Był to przybytek tylko odrobinę ponad rynsztokowym poziomem, mający złą sławę palarni opium i miejsca niezliczonych burd. Idealne miejsce dla działalności żółtego gangu.
Skręcił i przeszedł bokiem przez wąski przesmyk. Ominął właśnie grupkę alfonsów zbierających należność za wczoraj. Krzyk bitej kobiety jeszcze chwilę dźwięczał mu w uszach.
Wypatrywał jakichkolwiek oznak obecności milicji. Tłum zmierzał od fabryki do portu i od portu do dzielnicy biedoty, te same zmęczone twarze, ta sama rutyna. Rzeka ludzi meandrowała spokojnym rytmem. Jedynie riksze wyprzedzały i poganiały postronnych.
Doi zaklął w duchu. Ani jednego strażnika. Teraz kiedy widok pojedynczego milicjanta uspokoiłby skołatane nerwy, jak na złość wszystko pokrywało się ze słowami Lili. Coś grubego szykowało się na dzisiaj.
Wiatr nieznacznie zmienił kierunek. Powietrze zadrgało od cichutkiej melodii wygrywanej na erhu. Nadstawił uszu. Coś odznaczyło się od normalnego krajobrazu, nie mógł tylko wychwycić co dokładnie. Zmysły podpowiadały mu, że gdzieś tuż na granicy wzroku czai się niebezpieczeństwo. Wietrzyk ustał, a wraz z nim melodia.
Przeszedł na druga stronę ulicy i dołączył do fabrycznego nurtu brudnych i zmarnowanych ludzi. Powietrze stało się duszne, przesiąknięte oleistym zapachem ropy. Część ludzi podążyła odnogą prosto do skrawka zieleni na wzgórzu. Pośród krętych schodów można było znaleźć świątynię ku czci każdego boga Azji.
Skrzypiący dźwięk erhu ponownie rozbrzmiał wibrującym tonem. Ludzie przystanęli, aby podziwiać piękną instrumentalistkę. Siedziała nieopodal rozległej wierzby i samą swoją obecnością rozświetlała szary poranek.
Białe delikatne jedwabie opadały na alabastrowe ciało, ciemne włosy niczym pióra kruków, które krążyły nad zgromadzonymi, kontrastowały ze złotym haftem przedstawiającym smoka w tańcu. Karminowe usta były lekko wygięte w uśmiechu, zamknięte oczy podkreślone czarną linią drgały w skupieniu. Smyczek opadał łagodnie i ton pieśni zmienił się z delikatnie płynącej na bardziej agresywną. Szarpała struny w porywającym przedstawieniu.
Masa ludzi przystanęła zadziwiona zdolnościami, a później zafascynowana urodą wykonawczyni. Na jedną krótką chwilę w ich życie wkradło się trochę piękna.
Ton melodii zmienił się i przeszedł ponownie w lekki szept wiatru. Liście wierzby zawtórowały, tworząc chóry w melodii. Polifonia zharmonizowała z tłumem, wprawiając wszystkich w miarowe drgania. Ściana ludzi falowała niezakłócona. Na twarzach zgromadzonych pojawiły się uśmiechy, często również wyraz ukojenia, ulgi od stresu i ciężaru pracy.
Doi podziwiał zręczność yueji. Zrozumiał, dlaczego warto poświęcić fortunę tylko dlatego, aby obcować z artystkami o takim kunszcie. Jej muzyka koiła ból w sercu, zupełnie jakby żona była tuż obok niego. Jednak muzyka mogła obdarować wszystkich.
Yueji otworzyła szmaragdowozielone oczy i powiodła spojrzeniem po zgromadzonych na placu. Miarowy szum liści złagodniał i ostatecznie ucichł, a wraz z nim melodia.
Ludzie otrząsnęli się z zamyślenia i zdali sprawę, jak późno się zrobiło. Pośpiesznie wrócili do wydeptanych kolein kolejnego dnia pracy. Zastanawiali się, co takie mogło odwieść ich od ścieżki, która wybierali codziennie.
Lekko skonsternowany Doi wycofał się w bezpieczny, szary tłum. Nie mógł oprzeć się wrażeniu, że twarz artystki wydawała się znajoma. Zupełnie jakby widział ją lata temu w zupełnie innym miejscu. Starał się przywołać tamto wspomnienie, jednak tym razem pamięć zaprowadziła go w ślepą uliczkę zapomnienia.
Gang
Masa ludzi niosła prosto do odstającej od placu alejki, w której wybudowana została „Wonna Lilia”. W ostatniej chwili wyskoczył z gnającego tłumu i znalazł się w obskurnej bocznej uliczce. Drewniane skrzynki zalegały po bokach. W nozdrza gryzł zapach przetrawionego alkoholu zmieszanego z uryną. W powietrzu wisiała mdląca nuta palonego opium. Zakurzone okna były zaklejone brunatnym papierem, smoliste zacieki pokrywały ściany od samego dachu, aż po błotnistą ulicę.
Z nieba sfrunął czarny ptak i zasiadł na połamanej skrzynce niczym na tronie. Zakrakał głośno na Doi’a. Strach zakradł się zimnymi pazurami do trzewi. Nie wierzył w omeny, ale nigdy nie wiadomo co takiemu chodzi po głowie. Ostry dziób i wredny charakter potrafiły wyrządzić naprawdę paskudne rany. Widział kiedyś człowieka, którego zaatakowało stado kruków. Nie był to przyjemny widok.
– Przyjemne miejsce – powiedział do siebie.
Uszy przeszył zawodzący, smutny dźwięk erhu. Instrumentalistka ponownie zaczęła koncert. Doi westchnął, nie miał teraz czasu na podziwianie sztuki.
Zapukał trzy razy w drewniane drzwi wzmocnione czarnymi blachami stali. Po chwili otworzyły się lekko i przejście zagrodziła zwalista postać karczmarza. Doi pomachał mu żółtą chustą tuż na wysokości twarzy. Karczmarz zirytowany zmarszczył brwi.
– Nie musisz tym tak machać. Myślisz, że ciebie nie poznam? – powiedział i ustąpił z przejścia.
– Chłopaki, przemytnik przyszedł – zadudnił w kierunku stolików.
– Głośniej się nie dało? Może ludzie na placu nie usłyszeli. – Szturchnął karczmarza w bok. – Kupę lat Li Dong jak tam interes?
– Nieźle. Alkoholu więcej schodzi, potrzebowałbym na za miesiąc zwyczajową partię. – Wielki gość podrapał się po brodzie i nalał Doi’owi wódki ryżowej.
– Dla kurażu? – zapytał Doi.
– Przyda się ci. Chłopaki są nerwowe. Coś wisi w powietrzu, nawet straż się pochowała. – Karczmarz pociągnął nosem i spojrzał otępionym wzrokiem na stolik z trzema członkami gangu żółtych.
Doi wychylił szklaneczkę wódki i skrzywił się odrobinę. Nie chrzczona, dokładnie taka, jaką sprowadził. Chociaż karczmarz w tym mieście był uczciwy.
– Ej Doi, podejdź no tu, mamy do pogadania. – Szefem żółtych był szeroki w barach kantończyk o kwadratowej głowie. Świeżo ogolony zarost odcinał się szarością na ostrych kościach policzkowych. Długa blizna ciągnęła się od kącika ust, aż po płatek ucha, wykrzywiając twarz w upiornym uśmiechu.
Przy stole siedziało jeszcze dwóch jegomości. Jednym z nich był rzeźnik Leng, pracujący w zawodzie i poza nim już od bliska 10 lat. Doświadczony zawadiaka, Doi wolałby nie spotkać się z nim w ciemnej uliczce. O tym, co zrobił kiedyś człowiekowi, którego przyłapał na katowaniu psa, chodzą legendy. Ważył pewnie dwa razy więcej niż Doi, a wyglądał, jakby zjadł trzech takich i zagryzł kozą.
Ostatnim był Yo-Ma łysy samozwańczy mnich, ostatni z tajnego stowarzyszenia oświeconych wschodzącego słońca. Reszta została stracona za nielegalne praktyki, podobno parali się nekromancją. Jakim cudem Yo-Ma ocalał, Doi nie wiedział i znając życie, nie chciał wiedzieć. Nie ufał okultystom, szczególnie takim, którzy dołączają do gangów. Nigdy nie spotkał normalnego przedstawiciela tej profesji, teraz nie zanosiło się na precedens.
Doi westchnął i chwycił za stojące najbliżej, rozklekotane krzesło. Szurając, przesunął je do stolika i usiadł.
– Co jest chłopaki. To gdzie mam was zaprowadzić? – zagaił.
– Ty nie bądź taki hop do przodu. Coś nie gra, ktoś nas chyba wystawił. – Szef skinął na dwóch towarzyszy i natychmiast chwycili Doi’a w żelazny uścisk.
Nawet nie starał się szarpać. Pozwolił spokojnie znaleźć łysemu nóż do ryb.
– Co to niby ma być? To nazywasz nożem? – Yo-Ma zapytał złośliwie.
– To jest moje narzędzie pracy. Jestem rybakiem, pamiętacie? – odpowiedział spokojnie.
– Dobra Doi, ty mi lepiej powiedz, dlaczego nie ma patroli na ulicach. – Szef przybliżył się i chwycił za nóż do patroszenia. Stal znalazła się niebezpiecznie blisko twarzy Doi’a.
Pewnie chce opowiedzieć mi, skąd ma tę bliznę – pomyślał.
– A skąd mam to wiedzieć? Nie ma, to nie ma. Mnie bardziej interesuje co takiego macie transportować, że ktoś was tak wystawia. Jakiś zatarg ze smokami? – powiedział.
Poczuł, jak na wspomnienie największego gangu Hongkongu Leng zaciska mocniej chwyt. Doi uśmiechnął się w duchu. Zatem właśnie o to chodziło.
– Nie twoja strawa, przemytniku. Dobra, nic nie wie, możecie do puścić – powiedział szef.
– Nie takie od razu nic nie wie. – Potarł ramiona i zawiesił na chwilę głos.
– Wy mi powiedzcie, co dziś będziemy transportować, a ja wam powiem, kto chce was udupić. – Poczekał, aż rozważą propozycję.
Uważnie obserwował twarze gangsterów. Szef skrzywił się niewyraźnie, ale mógł być to tik nerwowy. Leng zasępił się, zastanawiając, a łysy przesunął rękę w kierunku pasa.
– Znowu to samo – westchnął Doi.
Chwilę później jedno z ostrzy bart cham dao znalazło się koło tuż przy jego gardle.
– Lepiej mów co wiesz, bo wypatroszę jak śledzia! – wrzeszczał Yo-Ma, aż żyłki zaczęły pulsować na łysej głowie.
– Zastaw go. Leng opowiedz mu co i jak, zobaczymy, co ma później do powiedzenia. – Szef położył delikatnie dłoń na ręce łysego.
Yo-Ma opuścił powoli broń, ale żądza rozlewu krwi wcale nie zniknęła mu z oczu. Odłożył nóż na stół, ale rękę trzymał w pobliżu, cały czas gotowy do ataku.
Strasznie krwiożerczy ten „mnich” – pomyślał Doi.
– Słuchaj, bo nie lubię się powtarzać. Jasne? – Gruby baryton brzmiał jak szczekanie wielkiego psa.
– Jasne – odpowiedział.
– Mamy zlecenie, od kogoś bardzo wysoko postawionego. Musimy mu przynieść „magiczny czajnik”. – Leng zmierzył Doi’a wzrokiem.
Czekał, aż Doi, da mu pretekst do użycia siły. Był jak łuk napięty do strzału.
– Jeżeli myślisz, że zacznę się śmiać, to jesteś w błędzie. Jestem przemytnikiem, nie taki szmelc załatwiałem ludziom. Co tym razem na robić ten „magiczny” czajnik? – zapytał z ciekawości.
– Podobno ma spełniać życzenia – powiedział Leng.
– Nie podobno i nie „magiczny”, tylko czajnik do herbaty pierwszego cesarza chin. I z tego, co mi wiadomo, naprawdę spełnia życzenia, chociaż w ograniczonym zakresie. – Łysy spojrzał z wyrzutem na Lenga.
– Więc macie zdobyć czajnik. Taki co spełnia życzenia? – Doi lekko uniósł brwi.
– Wiem, jak to brzmi, ale wyobraź sobie, że za tym idą realne pieniądze i obietnice z poparciem w czynach. – Szef wstał i położył mu dłoń na ramieniu.
Doi’a oblał zimny pot, kiedy rosły kantończyk zacisnął uścisk.
– Bo widzisz, my chcemy piąć się w górę, a tak się składa, że to zadanie to taka droga na skróty. Rozumiesz? Więc wolelibyśmy, jakby wszystko poszło gładko. – Puścił i poklepał go po plecach.
– Karczmarzu, jeszcze trochę ryżowej – zawołał szef.
Barman podszedł do stolika i zostawił na nim trzy małe butelki wódki.
– Tak naprawdę najtrudniejszym elementem było dowiedzieć się, kto ma ten przeklęty czajnik. – Leng kontynuował.
–Magiczny – poprawił Yo-Ma.
Leng zamknął oczy i przełkną ślinę.
– Magiczny – przytaknął powoli.
– Akurat tak się składa, że znam parę yueji ze „Złotego Tygrysa”. Drogie, ale warte każdego szylinga. Słodkie, wygadane i pięknie śpiewają, jako dodatkowy walor mogę dodać to, że w przerwach uwielbiają plotkować, dowiesz się od nich wszystkiego. – Zaśmiał się, tak, że tłuszcz na brzuchu falował miarowo.
– Słyszałem o nich, podobno pierwsza klasa – odpowiedział Doi.
Trzej mężczyźni pokiwali jednocześnie głowami. Coś było w kobietach z tego przybytku, że zapadały w pamięć do końca życia.
– Słyszałem, że ty nie gustujesz w takich rozrywkach. Monogamista się trafił. – Leng chwycił buteleczkę i wychylił ją jednym haustem.
– Nie lubię, kiedy dzieci muszą wychodzić na ulicę. – Doi westchnął ciężko.
Leng pokiwał ze zrozumieniem głową.
– My tu mówimy o prawdziwych artystkach. Do niczego ich nie zmuszasz, płacisz jedynie za miło spędzony czas – powiedział gruby.
– Dobra, nie zapędzajmy się dalej. Dokończ, jak się dowiedziałeś, kto ma czajnik. – Szef przywołał Lenga do porządku.
– A tak, no najzabawniejsze jest, że ten ich szef Yao Ming ma czajnik. Aż nie do wiary! Ja je pytam, czy może słyszały coś o jakimś wyjątkowym czajniku, a one mówią, że ich szef ma obsesję na punkcie jedzenia.
Je niestworzone rzeczy, nawet wychował kucharza, aby gotował właśnie tak jak lubi. I dalej paplają, że ma „ulubiony” stary czajnik. Więc się pytam: a jak wygląda ten czajnik? No i nie zgadniesz. Idealnie pasuje do ryciny! – wyjął zwitek papieru i rozprostował delikatnie.
Doi zobaczył stary, pękaty dzbanek z prostym zdobieniem w kształcie chmur i motywu smoka.
– Jak dla mnie nic nadzwyczajnego – powiedział Doi.
– Bo się na sztukach tajemnych nie znasz. Jeden rzut oka wystarczy, aby dostrzec ukrytą w nim moc – odpowiedział Yo-Ma.
– Dobrze, nie ekscytujmy się tak. Najważniejsze, że wiemy kto i gdzie ma czajnik, który potrzebujemy. – Szef odwrócił się w kierunku Doi’a.
– Zaprowadzisz nas tam, tak abyśmy nie wzbudzili podejrzeń? – zapytał i zawiesił głos.
– Tak, ale trzeba będzie wprowadzić parę zmian. – Doi spojrzał na tatuaże, pokrywające ręce Lenga.
– Największym problemem nie będzie dotarcie, do „Złotego Tygrysa”, ale dwójka ochroniarzy przy wejściu. – Doi ustawił butelki tak, aby symbolizowały bramkarzy.
– Znam obydwu, są nie w ciemię bici, od razu mnie rozpoznają, a istnieje spora szansa, że i was. – Spojrzał wymownie w kierunku łysego.
– Ochroniarzy zostaw nam – Szef wyjął za pazuchy dwa rewolwery i wręczył jednego Lengowi.
– Pamiętasz jak się z tego strzela? – zapytał szef.
– Szwagier jest wojskowym, kiedyś mi pokazywał – odpowiedział grubas i schował broń za pazuchę.
– Skoncentruj się na doprowadzeniu nas tam całych i najlepiej niezauważonych. – Szef napomniał Doi’a.
Łysy na chwilę podniósł rękę.
– Słyszycie? – zapytał.
Wszyscy nadstawili uszu, ale nic nie zakłóciło ciszy.
– Dostajesz paranoi – powiedział Leng.
– Przesłyszałem się – odpowiedział skonfundowany Yo-Ma.
– Przeprowadzę was, tylko pochowajcie, te żółte chusty i owińcie broń w jakieś szmaty, aby nie było widać. Wiecie, jakbyście nieśli jakiś kij, albo pałkę, a nie miecz dao. – Doi instruował dalej.
Wstali od stolika i wyciągnęli broń. Szef starannie owiną swoją szablę dao oraz rewolwer, Leng starał się wyglądać naturalnie z wielkim toporem zawiniętym w szmatę, a Yo-Ma po prostu schował swoje dwa noże bart cham dao za pazuchę i wygładził ubranie.
– Jesteśmy gotowi – powiedział szef.
Doi sprawdził dokładnie szmaty i zbliżył się do drzwi. Kruk zastukał dziobem w okno.
– Przeklęte ptaszysko – Karczmarz chwycił za miotłę i ruszył w kierunku okiennicy.
Kruk zerwał się do lotu, rzucając cień przez oklejoną szybę. Doi zatrzymał się i skoncentrował na dziwnym dźwięku.
Miękki tupot butów uderzających rytmicznie o zabłoconą ulicę. Doi rozszerzył oczy w zdumieniu, kiedy dotarło do niego, co właśnie słyszał.
– Mamy towarzystwo – powiedział i natychmiast ruszył w stronę baru.
Obława
Sylwetki przebiegających postaci rzuciły upiorne cienie do wnętrza karczmy. Ciszę przerwało jedynie głuche uderzenie o drzwi, które zatrzeszczały w zawiasach.
Trójka gangsterów przygotowała broń i stanęła blisko siebie. Karczmarz i Doi schowali się za barem.
– Otwieraj ten właz – wyszeptał Doi.
– Nie, dopiero jak wlezą. – Karczmarz opróżniał szufladę z dorobkiem prosto do kieszeni.
– Otwieraj właz, bo nas zabiją – syknął Doi.
Kolejne głuche tupnięcie wyłamało jeden zawias. Drzwi zwisły żałośnie i rozległy się pierwsze strzały rewolweru. Zduszone kobiece krzyki wypełniły karczmę.
Karczmarz przemknął szybko do ukrytego włazu i pociągnął za linę przywiązaną do kółka. Wejście odskoczyło gładko i wraz z Doi’em zbiegli szybko do piwnicy, Doi zatrzasnął za sobą wieko.
– A to sukinsyny – zaklął szef. – Do włazu, szybko! – zawołał i nacisnął ponownie na spust.
Fala odzianych na biało mniszek została na ułamek sekundy zatamowana. Po chwili zadeptały swoją upadającą koleżankę i runęły z kijami na trzech mężczyzn.
– One są… – Leng urwał w pół zdania i uniknął ciosu drzewcem. Wyszarpał topór ze szmat i zamachnął się ciężko.
Dziewczyna uskoczyła sprawnie, a jej sobowtór dźgnął Lenga w brzuch, pozbawiając tchu.
Grubas wyciągnął rękę z rewolwerem i wystrzelił. Poczuł tępe mrowienie w dłoni, kiedy odrzut o mało nie wywichnął mu nadgarstka. Kolejna ofiara upadła na ziemię.
Szef starał się blokować niezliczone ciosy i zażarcie kontrować, ale przeciwników było zbyt dużo.
– Yo-Ma, zrób coś, to jest jakaś czarna magia. – wrzasnął do kompana.
– Nie wiem co to za zaklęcie! One wszystkie są takie same! – w głos mnicha wkradła się nuta paniki.
– Musimy się przedrzeć do wyjścia! – krzyknął Leng.
– Razem, na trzy! – odpowiedział mu szef.
– Raz, dwa, TRZY! – Ruszyli w amoku walki. Każdy z nich ciął, rąbał i dźgał, gdzie popadnie, byleby zrobić przerębel w narastającej masie przeciwniczek.
Buty ślizgały się od posoki, ręce były jak z ołowiu, a płuca paliły żywym ogniem. Drzwi były coraz bliżej, ale nowych wrogów przybywało. Każdy z sękatym kijem i niesamowitą odwagą. Leng był cały ubabrany we krwi, trzymał oburącz topór i przebijał się przez zastępy mniszek, niczym chłop kosi kolejne łany na polu.
Yo-Ma starał się unikać ciosów, uskakiwać na bezpieczną odległość, jednak wszystkiego było za dużo. Potknął się o leżące ciało i upadł na podłogę. Strach i upadek wybiły mu powietrze z płuc. Mniszki nie czekały długo i celny cios kija zmiażdżył mu krtań. Charczący dźwięk wypełnił powietrze, krwawe bąbelki wypłynęły z ust, a chwilę później szklisty wzrok utkwił martwo w suficie.
Szef wydał z siebie wściekły krzyk i rzucił się w wir walki ze zdwojoną siłą.
Jakimś cudem udało im się stanąć we framudze drzwi. Napierającą siła ustała, nowe posiłki nie przybyły. Ostatnie pój tuzina powalili już na zewnątrz. Podbiegały do nich jak bydło pędzone na rzeź.
– Zwijajmy się stąd. – Leng wysapał i oparł się o ścianę.
Drgająca melodia erhu wkradła się do uliczki. Podnieśli opuszczone głowy i zobaczyli, jak tuzin łuczniczek tarasuje wejście drogi i napina długie łuki.
– Kryj się! – wykrzyknął szef, jednak nie zdążyli zareagować. Świst przeciął powietrze, a strzały trafiły do celu. Ciała gangsterów powoli osuwały się na ziemię, upadając twarzą w ziemię zmieszaną z krwią.
Ucieczka
Korytarz śmierdział wilgocią i świeżo rozkopaną ziemią. Szli na wpół schyleni pośród kompletnej ciemności. Doi starał się uspokoić oddech. Najgorsze to panikować w takiej sytuacji. Dobrze, że miał już wprawę, życie przemytnika nie było pełne wygód.
– Kto to był? – zapytał karczmarz.
– Jak na moje Tung wynajął zielone smoki – odpowiedział Doi.
– Zielone smoki? No to jesteśmy załatwieni. – Karczmarz westchnął ciężko i przyśpieszył kroku, łapiąc krótkie, sapiące oddechy.
– Spokojnie, nie ma co wyciągać pochopnych wniosków. To Tung wynajął żółtych, więc po co miałby ich tak po prostu wystawiać. To w końcu tylko trzech ludzi. Może to jakaś prywata i wywiniemy się z tego? – starał się pocieszyć siebie na równi z karczmarzem.
– Widziałeś, kto to był? Same kobiety, do tego wyglądały identycznie. – Karczmarz przystanął, nie mógł złapać oddechu.
– Nie zatrzymuj się, bo wszystko zawali się nam na łeb. – Doi szturchnął wielkie cielsko.
– Doi, one były takie same, identyczne. Krew z krwi, blade, czarnowłose, ten sam wzrost, te same rysy twarzy. – Karczmarz ruszył w końcu i wymacał zakręt.
– Wyobraźnia płata figle. Po prostu ktoś wynajął na żółtych małą armię szalonych mniszek, co w tym dziwnego? – Doi sam sobie nie wierzył.
– W to musi być zamieszany jakiś czarnoksiężnik, słyszałem, że w sporo bokserów z kontynentu schroniło się tutaj. – Karczmarz dalej szedł w ciemność.
Doi zastanawiał się, ile już udało się im przejść i pod czym są dokładnie. Chciał umiejscowić się na mapie miasta i pomyśleć co dalej.
– Ja nikogo nie przerzucałem. W każdym razie nie w ostatnim czasie – powiedział do karczmarza.
– Ja chciałem tylko wieść spokojne życie, a nie babrać się z jakimś magicznym tałatajstwem. – Karczmarz uderzył głową w fundament budynku.
– Cholera – potarł czubek głowy – zawsze zapominam, że to tu jest.
Wymacali kolejny zakręt i podążyli dalej. Towarzyszyła im tylko głucha cisza.
– W mieście jest podobno Wuxia. – Doi przerwał ciszę.
– Wuxia? Myślałem, że oni służą cesarzowi – odpowiedział karczmarz.
– Służą sobie. Nie miałeś gdzieś obok wioski jakiegoś bohatera? – zapytał Doi.
– Miałem posąg Qu Yuana koło wioski, na zakolu rzeki. Co roku urządzaliśmy wyścigi smoczych łodzi na jego cześć. – Karczmarz pociągnął nosem. – A co tak nagle się Wuxia zainteresowałeś? Nam do legend daleko.
– Posąg? Poczekaj, chyba coś mi świta. – Doi skoncentrował się na umykającej wizji. Pośród ciemności zamajaczył obraz wioski z lat młodości. Wielkie, porośnięte karłowatymi drzewami wzgórze ze świątynią na samym czubku. Niezliczone kręte schody prowadziły prosto na szczyt, rodzice kazali mu co miesiąc zanosić ofiarę parze bogów.
Obraz dwóch posągów, wielkiego wojownika i pięknej pani staną przed oczami przemytnika.
– Gdzieś już widziałem tę twarz – wyszeptał do siebie.
– Doi? – zapytał zmartwiony karczmarz.
– Gdzieś już ją widziałem – wyszeptał jeszcze raz.
– Doi, nie zatrzymuj się, zaczynasz świrować – Chwycił go za koszulę i potrząsną parę razy.
Senne wizje opuściły umysł. Ściany napierały na niego i czuł, jak cały spływa potem.
– Li, musimy stąd szybko wyjść. Potrzebuję powietrza – powiedział skołatany.
– Wiem brachu, pośpieszmy się, wyjście powinno być już niedaleko.
Przyśpieszyli kroku, poczuli palenie w gardle i ciężar dusznego powietrza.
Dotarli do ślepego zaułka i wymacali prostą drabinę.
– Sprawdź najpierw, czy nikogo nie ma. Mogli obstawić wyjście – powiedział Doi.
– Mało kto o nim wie, ale rozejrzę się, nie jestem głupi – sapnął karczmarz.
Żerdzie zatrzeszczały pod ciężarem. Doi bał się przez chwilę, że nie wytrzymają. Karczmarz wspiął się na sam szczyt i uchylił lekko drewnianą klapę. Sterta ziemi spadła na głowę Doi’a, odsunął się odruchowo.
Strużka światła rozświetliła wąski korytarz. Drewniane, improwizowane belki były wygięte pod ciężarem stropu.
Cud, że to wszystko się nie zawaliło – pomyślał Doi.
Karczmarz uchylił bardziej właz i rzucił do Doi’a:
– Czysto, można wychodzić. – Wyczołgał się na zewnątrz i wystawił rękę dla Doi’a.
Chwycił drewnianą żerdź i oparł stopę o kolejną, wspinaczka była całkiem łatwa. Chwycił przedramię karczmarza i znalazł się na zewnątrz. Światło w pierwszym momencie oślepiło, tak, że przymrużył oczy. Ostrość wróciła dopiero po chwili. Odsunął się od karczmarza i zobaczył, że zamyka właz.
– Dobrze się spisałeś. – Głęboki kobiecy głos sprawił, że serce podskoczyło mu do gardła.
Był otoczony przez tuzin mniszek, wszystkie ubrane w białe szaty do Tai Chi.
Zagrodziły Doi’owi drogę kijami. Karczmarz swobodnie przeszedł przez blokadę. Po drugiej stronie stała yueji z parku. Patrzyła mu prosto w oczy i uśmiechała się delikatnie.
Rzuciła w karczmarza jedwabną sakiewką.
– Zgadza się, ale jak chcesz, to możesz przeliczyć – powiedziała melodyjnie.
– O ty psie – zaklął Doi.
– Wybacz, to tylko interesy – karczmarz wzruszył ramionami i przeliczył parę funtów w szylingach.
– Ale po co ja wam? – zapytał.
– Ty? Po nic. Chodziło tylko o informację, gdzie dokładnie jest czajnik. – Kobieta podeszła do niego, kołysząc biodrami.
– Jest w „Złotym Tygrysie”– powiedział karczmarz, na odchodne.
– Wiem, wiem – przytaknęła yueji.
– To jak? Będziesz grzeczny, czy trzeba użyć siły? – Skinęła na swoje pomocnice i cztery z nich zbliżyły się niebezpiecznie.
– Będę współpracował. Czego chcesz, to dostaniesz. – Podniósł ręce w geście pojednania.
Kiedy tylko jedna z mniszek znalazła się dostatecznie blisko, pchnął ją w kierunku yueji i rzucił się do ucieczki. Ruszył sprintem w kierunku załomu uliczki. Dziewczyny zakotłowały się między sobą i ruszyły w pościg.
Doi wyskoczył i odbił się od ściany, omijając dwie mniszki zagradzające przejście. Yueji wywróciła oczami i westchnęła ciężko.
– Zawsze to samo – powiedziała ze zrezygnowaniem i pstryknęła w palce.
Za uskoku wyskoczyły kolejne cztery i Doi zatrzymał się wryty. Jedna z nich wzięła szeroki zamach i poczuł tępe uderzenie w głowę. Nogi ugięły się wbrew woli i pociemniało w oczach.
– No i co my teraz z tobą zrobimy? – zapytała, zanim jego umysł zupełnie pogrążył się w mroku.
Sen
Południowe Chiny, lato 1980 r.
Mały chłopak wspinał się po stromych, krętych schodach wykutych bezpośrednio w skale. Niósł ze sobą świeżo zebrany ryż, snopek, który został zebrany jako ostatni.
Chłopak zachwiał się i spojrzał w dół. Zakręciło się mu w głowie i przywarł do gładkiej ściany wzgórza. Strasznie bał się wysokości, ale rodzice nie znosili sprzeciwu.
– Trzeba zanieść dary bogom, a ty jesteś pierworodnym – mówili.
Zatem szedł. Miał tylko nadzieję, że zdąży przed zmrokiem, zejście po ciemku zawsze było upiorne, stary Pai nigdy nie wrócił z takiej wyprawy, a starsze dzieci zawsze straszyły, że duch biedaka nadal błąka się po niekończących się stopniach.
Kruk zawisł w powietrzu tuż obok niego. Zakrakał i wzniósł się prosto na sam szczyt. Chciał być jak ptak, po prostu pofrunąć, nie męczyć się już dłużej.
Noga za nogą powoli wspinał się, aż w końcu dotarł do małej świątyni otoczonej warstwami wypalonych świeczek i zużytego kadzidła.
Kruk przysiadł na rzeźbie lwa i zakrakał ponownie.
Chłopak podbiegł do ciężkich drewnianych drzwi i otworzył je z wyraźnym wysiłkiem. Zardzewiałe zawiasy zaskrzypiały. Ciemny kształt przemknął do środka i opadł tuż przy jednej z dwóch rzeźb.
Dym zebrał się u stóp posągu nieśmiertelnego z mieczem. Nie zdążył przyzwyczaić wzroku do panującej wewnątrz ciemności. Nacisnął na wrota z całej siły i uchylił je jeszcze odrobinę, tak, że światło wpadło, odkrywając wysokiego mężczyznę stojącego tuż u stóp rzeźby.
– Chyba potrzebujesz mojej pomocy. – Ostry, głęboki głos przypominał warczenie wielkiego kota.
Zmierzwione, opadające na ramiona ciemne włosy współgrały z parodniowym zarostem. Trójkątna twarz wykrzywiła się pod kątem, żółte ślepia świeciły w półmroku.
Chłopak cofnął się o krok. Nieznajomy roześmiał się.
– Nie musisz się mnie bać. Możesz tego nie pamiętać, ale znamy się, Doi. – Nieznajomy odwrócił wzrok i spojrzał na swoją dłoń. Na małym i serdecznym placu miał pięknie zdobione pierścienie. Delikatnie bawił się tym na najmniejszym placu.
– Wpadłeś w niezłe tarapaty, ale pomogę ci. Jednak w naszym świecie nic nie jest za darmo. – Wyciągnął rękę w kierunku chłopaka i nieznana moc przesunęła Doi’a po posadzce prosto do drugiego posągu.
Pstryknął palcami i stare świecie zapłonęły nowym blaskiem.
– Przyszedłeś złożyć dary mojej córce. – Wskazał posąg pięknej kobiety z misterną fryzurą. Trzymała w rękach erhu.
– To bardzo dobrze, właśnie tak należy ułaskawiać legendy, ofiarami. – Znalazł się nagle tuż koło chłopca i pogładził szponiastą dłonią po jego głowie.
Doi zadrgał przestraszony.
– Tam gdzie jesteś, znajdujesz się w podobnej sytuacji. Musisz ugłaskać legendę, półboginię. Pytanie brzmi: co tym razem przyniosłeś w darze? – szpony chwyciły brodę chłopaka i podniosły głowę tak, aby spojrzał w tygrysie ślepia.
– Przyprowadź ją do mnie. Przecież właśnie tym się zajmujesz, prawda? Przeprowadzasz ludzi z jednego punktu prosto do drugiego – puścił chwyt – to zupełnie tak jak ja. Zobacz ile mamy wspólnego.
Doi pokiwał głową.
– Ja zrobię wszystko – powiedział młody Doi.
– Wiem. Chcę, abyś zrobił to ze swojej woli. To powiedzmy, taki nasz mały boski zakład. – Wyciągnął dłoń i lekkim ruchem zgasił wszystkie świeczki, tak, że świątynię ponownie wypełniła ciemność. Pośród cieni świeciły się tylko tygrysie ślepia.
– Powiedz jej, że Yao Ming ma inną Wuxia pilnującą czajnika. Ty jednak znasz tylne wejście i tamtejsze yueji wpuszczą cię, jeżeli poprosisz o specjalność zakładu. Stamtąd wystarczy wejść do kuchni, zmieścić się do małej windy i wjechać prosto do ukrytego pomieszczenia koło jadalni Minga. W szafie znajduje się czajnik.
Doi pokiwał głową.
– A jak zaprowadzę ją do Ciebie? – zapytał.
– O to już nie musisz się martwić. Nitki losu zostały już ze sobą splątane – odpowiedział.
Wszystko wypełnił mrok. Doi poczuł, że spada w przepaść pozbawioną dna. Nagle otworzył oczy.
Jawa
Hongkong, 19 czerwca 1901 r.
– Yao Ming wynajął Wuxia! – wykrzyknął.
Zaskoczone dziewczyny wymierzyły w niego kijami. Yueji wstrzymała je gestem ręki.
– Masz moją uwagę – zaśmiała się.
– Nie zabijaj mnie! Wiem jak dostać się do „Złotego Tygrysa” – rozejrzał się spanikowany dookoła.
Nadal znajdował się w tej samej uliczce, karczmarza już nie było, za to na przeciwległym dachu przycupnął spory, czarny ptak. Doi poczuł spojrzenie paciorkowatych oczu i przełknął ślinę.
– Mogę ten „przybytek” po prostu wziąć szturmem. Z jedną Wuxia powinnam sobie poradzić – zmrużyła oczy, wyczuwając podstęp.
– Nie mówię nie, ale to znaczy, że Yao Ming spodziewał się was tam – zarzucił przynętę.
Oczy Wuxi rozszerzyły się, kiedy zdała sobie sprawę, co powiedział.
– Masz rację. Zatem co z tym wejściem do „Złotego Smoka”? – Jej twarz przypominała uśmiechniętą maskę. Co skrywało się pod nią, zostało niewiadomą.
– Musisz je najpierw odwołać – wskazał na strażniczki.
– Oczywiście, i tak w każdej chwili mogę przywołać kolejne. – Klasnęła w dłonie i powietrze wypełnił ciężki zapach kamfory. Mniszki obróciły się we mgłę i powoli opadły na ziemię.
Doi wstrząsną ten widok. Nie do końca o to mu chodziło.
– Coś nie tak? – zapytała zalotnie.
– Nie, nie. Wszystko w porządku – odpowiedział niepewnie.
– Zatem przejdźmy do interesów. Ja cię nie zabiję, a ty mnie wprowadzisz do „Złotego Tygrysa”. – Złączyła kolana i powoli pochyliła się nad nim. Dotknęła palcem jego piersi.
– Zanim dokończysz, wysłuchaj mojej kontroferty – powiedział, odczuwając spory dyskomfort.
Pot wyszedł mu na czoło i nie wiedział, na czym zawiesić wzrok.
– Zamieniam się w słuch.
– Wprowadzę cię do „Złotego Tygrysa”, a dodatkowo pokaże, gdzie ukryty jest czajnik. W zamian ty i Tung zostawicie mnie i moją żonę w spokoju, a ja dostanę obiecane pieniądze za wykonanie zadania. Reputacja w tym zawodzie jest wszystkim.
Chwyciła za brodę zupełnie jak nieznajomy ze snu i spojrzała mu głęboko w oczy. Kruk zakrakał przeciągle i oderwała wzrok od Doi’a.
– Sio! – w mgnieniu oka z ręki wystrzeliła długa włócznia. Ptaszysko odleciało w ostatniej chwili, gubiąc parę piór.
– Niech będzie. Trochę zbyt piękne, aby było prawdziwe, ale i tak nigdzie nie uciekniesz, wiec co mi szkoda. – Podała mu dłoń i podniosła bez wysiłku.
Nie spodziewał się takiej siły.
– Jaki masz plan? – zapytała.
– Podejdziemy od tyłu i podam hasło dla stałych klientów – odpowiedział.
– Jakie hasło? – zapytała, przybliżając się do niego niby przypadkiem.
– Nie jestem taki głupi.
Zaśmiała się głośno i popchnęła go do wyjścia z uliczki.
– Śmiało, prowadź – rzuciła.
Wyszedł i rozejrzał się po okolicy. Wcale nie byli tak daleko od parku, jakby mogło się wydawać. Wszyscy ludzie nagle zapadli się pod ziemię. Nie spodziewał się niczego innego. Jak przychodzą kłopoty, to chowasz się i udajesz, że nie istniejesz. Zwykle działa.
Otrzepał się z kurzu i ruszył przed siebie, odwrócił się i zobaczył, że podażą trzy kroki za nim.
Uśmiechnęła się do niego i pomachała zalotnie. Odwrócił się natychmiast. Rozważał przez chwile ucieczkę, ale przypomniał sobie żółtookiego i wzdrygnął się na samą myśl. W cokolwiek się wplątał, nie chciał zadzierać z siłami, których nie znał.
Minęli jedną z wielkich fabryk włókienniczych. Żelazne żerdzie, ogradzające całą działkę, sterczały z ziemi jak połamane kości wystające z rany. Wszystkie były krzywe, pokryte rdzą niczym zaschniętą krwią.
– Pięknie grałaś, wtedy w parku. – Przerwał ciszę.
– Dziękuję. Cieszę się, że komuś spodobała się moja muzyka. – Pogładziła instrument przywiązany do pasa.
– Mogę zadać pytanie? – zapytał.
– Śmiało, przecież ciebie nie zabiję za to. –Zaśmiała się.
– Dlaczego to robisz? Dlaczego tak bardzo zależy ci na tym czajniku?
Zasępiła się na moment.
– My żyjemy znacznie dłużej od was, śmiertelników. Kiedy jedno z nas odchodzi gwałtownie, nie możemy się z tym tak łatwo pogodzić. Czajnik może przywrócić mi kogoś, kogo kiedyś straciłam – powiedziała powoli i uśmiechnęła się niepewnie.
– Tung jest jednym z was? – zapytał z czystej ciekawości i od razu tego pożałował.
Niepotrzebnie ryzykował rozgniewanie Wuxi.
– Czy jest jednym z nas? To chyba oczywiste. Nie dość, że jest, to przewodzi jednej z dwóch potężnych frakcji. Jest Smokiem.
– Dosłownie?
– Dosłownie.
– A ta druga frakcja, kto jest jej szefem? – nie mógł powstrzymać się, przed zadaniem pytania. Ciekawość zjadłaby go od wewnątrz.
Zrównała się z nim i pogłaskała po twarzy. Odruchowo odsunął się.
– Oj, moje ciekawskie dziecko. Nie wiesz, że zbyt natrętne kocięta topi się w rzece?
Doi otarł pot spływający po skroni.
– Druga frakcja jest dużo bardziej – ważyła słowa – ambitniejsza. Nie przeszkadzają jej żadne metody. Jeżeli chodzi o ich szefa, to. – Zrobiła pazę, zastanawiając się, czy powiedzieć prawdę.
– Głową drugiej frakcji jest mój ojciec. Tygrysie bóstwo. – Podrapała się nerwowo po szyi jakby na wspomnienie czegoś.
Doi pobladł wyraźnie. Chyba wplątał się w kabałę, z której nie ma prostego wyjścia.
Tuż za zakrętem dostrzegli cel swojej podróży.
Złoty Tygrys
Bambusowe rusztowanie okalało przybytek tylko z jednej strony. Rozległa rezydencja utrzymana w mieszanym angielsko-orientalnym stylu przycupnęła tuż przy zboczu wysokiego wzgórza. Dom stał na uboczu dzielnicy fabrycznej, z dala od zgiełku, ale nadal w centrum przemysłowego serca miasta. Właściciel zadbał o to, aby nie było żadnych plakatów poprzyklejanych do ścian, elewację pokrywały kolejne warstwy farby. Ścianę skierowaną do głównej ulicy pokrywało wapienne bielenie oraz namalowany żółtą farbą kontur tygrysa gotującego się do skoku.
Dwóch rosłych ochroniarzy trzymało ręce oparte na wielkich szablach dao, ozdobionych licznymi pierścieniami skutymi przez otwory na niemej krawędzi ostrza. Nosili się w elegancki tradycyjny sposób. Jedwabne koszule opinały umięśnione torsy i zasłaniały nadgarstki.
Z budynku dobiegał lekki dźwięk fletu. Wuxia skrzywiła się na dźwięk instrumentu.
– Partactwo – szepnęła do siebie.
Doi poczuł zapach, jaki dobiegał z kuchni. Nigdy nie czuł tylu przypraw współgrających ze sobą. Rzeczywiście, jedzenie musiało być tutaj przepyszne. Jeżeli budynek przetrwa dzisiejszy dzień, a on przeżyje, to zabierze tutaj żonę. Zasłużyła, aby chociaż raz nie gotować.
Doi chwycił pod rękę Wuxię i szepnął do ucha:
– Przez chwilę poudawaj moją yueji. Przejdziemy na tyły budynku.
Pokiwała nieznacznie głowa i przytuliła się do niego.
Ochroniarze przesunęli po nich wzrokiem, jeden nawet uśmiechnął się z przekąsem.
Minęli piękne malowidło i weszli za róg. Starsza służka siedziała na taborecie i obierała ziemniaki do wiadra. Podniosła głowę i poprawiła chustę zawiązana na włosy.
– Spokojnie, ja po specjalność zakładu – powiedział Doi.
Starał się wyglądać na pewnego siebie. Staruszka zmierzyła ich wzrokiem i przesunęła dokładniejsze spojrzenie na yueji. Uniosła jedną brew i wzruszyła ramionami.
– Jasne, jasne, tylko nie hałasujcie za bardzo, głowa strasznie dzisiaj boli pana Minga. – Wróciła do obierania.
Doi nadusił klamkę drzwi i weszli razem do środka. Uderzył ich zapach ostrej papryki. Łzy napłynęły do oczu. Aromat imbiru, para buchająca z woków i krzyki szefa kuchni mieszały się w jedno doznanie.
Wuxia wsadziła mu łokieć pod żebra. Wykrzywił się z bólu.
– Gdzie jest ten czajnik? – syknęła.
– Już prowadzę, trochę cierpliwości, bo nas nakryją – powiedział i uśmiechnął się do młodej służki przechodzącej obok. Odwzajemniła uśmiech i szybko czmychnęła do w dalsze rejony kuchni.
Ofiara
Piękne malowidło pogoni za trzema pawiami zdobiło ścianę salonu. Okrągły stół na samym środku wyrzeźbiony został tak, aby oddać filary taoizmu. Poduszki porozrzucane niby to w nieładzie, po bliższych oględzinach układały się w misterny wzór, dzięki, któremu energia w pomieszczeniu przepływała bez zbędnych zaburzeń.
Młoda flecistka siedziała w kącie i grała przejmująco smutną melodię. Miała jasne włosy spięte w kok przyozdobiony onyksową szpilą symbolizującą feniksa.
Tuż przy ścianie wychodzącej na wzgórze zbocza stał parawan, za którym skrywał się Yao Ming.
Mężczyzna w sile wieku z włosami lekko przyprószonymi siwizną oraz kilkudniowym, przystrzyżonym zarostem siedział w pozycji lotosu, medytując. Spokojny oddech harmonizował ze smętnym zawodzeniem muzyki. Pierścień na serdecznym palcu prawej ręki jaśniał blaskiem, wywołując lekkie podmuchy wiatru.
Nagle główne suwane drzwi rozsunęły się i młody sługa zaburzył równowagę. Yao Ming otworzył żółte oczy i ściągnął gniewnie brwi.
Sługa skulił się na widok rozgniewanego mistrza.
– Panie, kazałeś poinformować, kiedy pojawią się twoi goście – powiedział, ukłonił się i szybko wycofał, zamykając za sobą przesuwane drzwi.
Malunek na powrót stał się całością. Powietrze wezbrało na nowo i świszczące ruchy zgrały się z muzyką.
– Tak długo czekałem, aż córka wróci do mnie – powiedział.
Flecistka oderwała instrument od ust.
– Myślisz, że smok namieszał jej w głowie? – zapytała.
– Na pewno nie bardziej niż matka – odpowiedział.
– Uważaj na siebie. Powinieneś nauczyć się doceniać innych – powiedziała i wstała.
Przygładziła szkarłatne szaty z wyszywanym złotym ptakiem i ukłoniła się w stronę mistrza. Yao Ming odwzajemnił ukłon.
– Doceniam innych, szczególnie swoje dziecko. Gdyby tylko nie uciekła wtedy ode mnie, teraz razem rządzilibyśmy w niebiańskich pałacach. – Zacisnął rękę i paznokcie wydłużyły się w czarne pazury.
– Co się odwlecze, to nie uciecze – powiedziała dziewczyna i rozsunęła drzwi.
– Zaczekaj gdzieś blisko. – Spojrzenie Minga złagodniało.
Dziewczyna uśmiechnęła się w odpowiedzi i skinęła głową. Zasunęła za sobą przejście.
Yao Ming podniósł ukryta klapę w podłodze i wyjął z niej długą, drewnianą skrzyneczkę. Otworzył z wielkim namaszczeniem i wyjął spoczywający na aksamicie miecz jian.
Stara inskrypcja poblakła, a zardzewiałe, poczerniałe szczątki nie przypominały w niczym dawnej świetności. Położył dłoń na ostrzu i wsłuchał się w cichy głos. Drobne wibracje przerodziły się w szepty tysiąca zamkniętych wojowników, skazanych na wieczną tułaczkę po zaświatach.
– Obym nie musiał cię dzisiaj użyć. – Skłonił się przed mieczem i podniósł dno, odsłaniając piękny rubinowo czerwony wachlarz wyrzeźbiony w drewnie wiśni.
Rozsunął elementy płynnym ruchem i zamachnął się delikatnie. Wiatr od razu wezbrał w całym pomieszczeniu. Czuł, jak energia tao przepływa swobodnie.
Tuż za ścianą coś zakotłowało się. Kołowrotek zaskrzypiał od ciężaru ładunku. Yao Ming spokojnie podszedł do zamaskowanych drzwi i nacinał ukrytą klamkę. Zasuwa odskoczyła i przesunął całą ścianę w bok, odsłaniając pomieszczenie gospodarcze i małą windę na jedzenie.
Wysoki, opalony mężczyzna pomagał wychodzić z windy pięknej kobiecie.
– Azusa, cieszę się, że zechciałaś mnie odwiedzić. – Yao Ming uśmiechnął się.
Kobieta pobladła tak bardzo, że, aż było to widać pod grubą warstwą makijażu.
– Ojciec? – zapytała łamanym głosem.
– Czekałem, aż przyjdziesz do mnie – powiedział spokojnie i rozpostarł ręce w geście pojednania.
Doi odsunął się pod ścianę. Nie chciał przeszkadzać w tak podniosłej chwili. Starał się zniknąć z powierzchni ziemi.
– To ty masz czajnik? – zapytała nadal pogrążona w szoku.
Mężczyzna przytaknął i zrobił krok do przodu. Azusa cofnęła się odruchowo i wyciągnęła przed siebie rękę. W jej dłoni od razu pojawiła się rozwidlona włócznia. Ostrze zatrzymało się centymetry od serca Yao Minga.
– Daj spokój, nie zrobię ci krzywdy – powiedział i chwycił delikatnie drewniany trzonek. Pierścień na małym palcu rozjarzył się i drewno zaczęło płowieć, obracając się w popiół.
– Zabiłeś matkę – wyszeptała.
– Musiałem. Postradała zmysły, nie wiedziała, co czyni. – Odrzucił resztki broni i objął Azusę.
Odwzajemniła uścisk i schowała głowę w zagięciu szyi Minga, jakby chciała schować się przed światem.
– Strasznie tęskniłem – powiedział.
– Ja też – odpowiedziała i odepchnęła ojca z całej siły.
Yao Ming trzymał się za bok brzucha. Mokra plama krwi rozlała się po czarnym ubraniu. Azusa trzymała w ręce zakrwawiony ząb długości ludzkiego przedramienia.
– Smoczy ząb – wyszeptał Yao Ming i wyszczerzył się w uśmiechu pełnym ostrych jak sztylety kłów. Padł na kolana i wygiął grzbiet. Rósł w oczach, ubranie pękło w szwach.
– Szukaj czajnika, szybko! – rzuciła Azusa.
Doi dopadł do małego kredensu i otworzył drzwiczki. W środku były trzy czajniki do parzenia herbaty.
– Który jest magiczny? – krzyknął, patrząc, jak ciało Yao Minga pokrywa się biało-złotym futrem.
– Nie wiem. Bierz wszystkie. – Azusa wchodziła już do małego szybu.
Drzwi do salonu otworzyły się z hukiem. Flecistka otworzyła szeroko oczy i omiatała całą scenę zdziwionym wzrokiem.
– Coś ty mu zrobiła? – wyszeptała do siebie i pobiegła objąć zmieniającego się tygrysa.
Wielki kot zaryczał i machnął łapą, trafiając ją w biegu. Uderzyła o ścianę i osunęła się na podłogę zupełnie wiotka.
Doi chwycił wszystkie czajniki i wpadł do małej windy. Azusa puściła sznur i spadli piętro w dół.
Personel kuchenny pierzchnął zdziwiony. Azusa wyrwała Doi’owi czajniki i podniosła mężczyznę za koszulę.
–Wyprowadź mnie stąd. – Potrząsnęła nim.
Zogniskował wzrok i sapnął przerażony:
– Tygrys.
– Wiem, musimy uciekać! – krzyknęła.
Doi zerwał się na równe nogi i pobiegł tak szybko, jak jeszcze nigdy w życiu. Chwycił Azusę za rękę i wystrzelił z budynku niczym z procy.
– Za mną, musimy go zgubić! – wbiegł w pierwszą linię zabudowy i przemknął przez zapuszczone zaułki. W głowie tworzył jasno wytyczoną trasę. Dobrze wiedział, gdzie się ukryją.
Wielki Tygrys wyskoczył przez okno i wylądował na czterech silnych łapach. Uniósł łeb do góry i od razu złapał trop. Przeszedł w trucht i zniknął pośród zrujnowanych domostw.
Doi wpadł, do niczym niewyróżniającego się zaułka. Rozejrzał się dookoła i znalazł ukrytą klapę.
– Właź – rzucił szybko.
– Przecież to jest przejście do „Wonnej Lili” – zaprotestowała.
– Po prostu właź – chwycił szczeble drabinki i zjechał sprawnie na sam dół.
Zawahała się przez moment i weszła za nim, zamykając właz.
Zapanowała totalna ciemność. Stanęli obok siebie i łapczywie łapali oddech.
– Tutaj nie powinien nas wyczuć – powiedział Doi.
– Mam nadzieję – odpowiedziała.
Spojrzała w ziejący mrok. Po chwili oczy przyzwyczaiły się i dostrzegła kontury korytarza.
– Naprawdę mamy tym iść? – zapytała.
– W jedną stronę się nie zawaliło to i w drugą da radę – poklepał ją po ramieniu i zniknął w głębi przejścia.
Westchnęła i ruszyła za nim. Całą drogę wracała myślami do momentu, w którym zraniła własnego ojca. Ten wyraz zdziwienia i wyrzutu odcisnął się na jej duszy. Była przeświadczona, o tym, że nie chciał jej skrzywdzić, jednak coś w niej tak bardzo chciało zemścić się za matkę.
– Dlaczego właściwie zabił żonę? – zapytał Doi.
– Była duchem wielkiej puszczy. Zupełnie oszalała, chciała wymordować wszystkich ludzi, którzy weszliby do ostępów – odpowiedziała i zamilkła.
Doi również pogrążył się w myślach. Nie rozumiał świata, który ukazał się przed nim. Bogowie, duchy, herosi, żywe legendy. To wszystko było dla niego za wiele. Chciał jedynie odebrać zapłatę i zapomnieć o tym, co się wydarzyło.
Uderzył piszczelem o stopień schodów. Zaklął pod nosem i zatrzymał Azusę.
– Sprawdzę, czy jest czysto i dam ci znać. – Wspiął się ostrożnie i lekko uchylił właz.
W „Wonnej Lili” panował mrok. Wstrzymał oddech i policzył do czterdziestu. Nic nie zmąciło ciszy.
Odchylił wieko do końca i omiatał pomieszczenie wzrokiem. Było całkowicie puste.
Wyszedł i podał rękę Azusie. Przyjęła pomoc i wyprostowała zgarbione plecy. Cała podłoga lepiła się od posoki, stawiali każdy krok z lekkim obrzydzeniem.
Doi chwycił butelkę wódki i odkorkował wprawnym ruchem. Pociągnął długi łyk i podał dalej. Azusa przyjęła dar z wdzięcznością i wychyliła, aż do dna.
– Całkiem przydatna umiejętność – powiedział Doi.
– Jedna z lepszych – przytaknęła i sapnęła, kiedy alkohol dotarł do żołądka.
– To, co zrobimy z tym – wskazał na trzy czajniki leżące na podłodze.
– Zaniesiemy je Tungowi. Rano. – chwyciła Doi’a bliżej.
– Teraz należy nam się chwila odpoczynku. – Odpadli na podłogę i siedzieli wpatrzeni w trzy zaśniedziałe czajniki.
– Mógłbym się do tego przyzwyczaić – powiedział po chwili.
– Mówisz? Wydawało mi się, że takie życie nie jest dla ciebie – zaśmiała się.
– Może byłem w błędzie? Jak myślisz, Tung da mi robotę? – zapytał.
– Spisałeś się. Gdyby nas znalazł. Nie chcę nawet o tym myśleć. – Pokręciła głową.
Oparła głowę o ramię Doi’a i chwyciła kurczowo kolejną butelkę. Tym razem pękatą i kwadratową.
– Uważałbym na twoim miejscu, Li Dong czyści tym blaty – zażartował.
Wzruszyła ramionami i przywarła do niej, aż nic nie zostało.
– Strasznie nieekonomiczna z ciebie kobieta.
– Strasznie.
Przytuliła się mocniej i zamknęła oczy. Westchnął ciężko i pogładził ją po głowie.
– Może to miasto wcale nie jest takie złe?