Karczma o wdzięcznej nazwie: "Where the leg-ends" (na cześć właściciela z drewnianym kikutem w miejsce nogi) pękała w szwach w święto Pojednania. Ten wyjątkowy dzień zjednywał ludzi wszystkich klas we wspólnych hulankach oraz wszechobecnej idylli po zakończonej wojnie sprzed kilku lat. W oberży brakowało jedynie dzieci, ale starcy zapełniali tę lukę historiami, które zwykle umilały opalanie kiełbasy na ognisku. I może pomyśleliście, że takie uroczystości przebiegają w atmosferze tańców, zabaw i swawoli, jednak nieoficjalnie święto określano mianem "Festiwalu Picia", więc ludzie postawili sobie za punkt honoru obchodzić je adekwatnie do alternatywnej nazwy. Dlatego od wejścia uderzał w nozdrza zapach przetrawionej gorzałki, a lekko zwilgłe ściany z bali przesiąkły zapachem piwnicy pełnej beczek z winem. Mimo obezwładniającego wachlarza bodźców, krzyków, szumów oraz głośnych śmiechów, całe towarzystwo zamarło, gdy do środka wkroczył chudy mężczyzna. Na jego głowie widniała czapka z wetkniętym w nią piórem, co charakteryzowało poetów w królestwie. Krzyk wyrwał się mu z gardła:
– Wrócił!
Blada, wykrzywiona w przerażeniu twarz Morty'ego Kristena, nadwornego poety króla Vangelisa, sama udzielała odpowiedzi na pytanie: "o kim mówił?". Niemniej jednak znalazł się w karczmie jeden niedomyślny głupek, który zapewne codziennie mylił lewy but z prawym.
– Kto wrócił? – Jego głos potoczył się głucho po karczmie. Ludzie zwrócili się oburzeni ku pijanemu głupkowi, a tamten spłonął rumieńcem i uciekł spojrzeniem w dół, wbijając je w podziurawiony materiał butów.
– Killidan – szepnął do niego dryblas stojący obok. Z uwagi na grobową ciszę w karczmie, szept rozszedł się jak krzyk. Możliwe, że tego efektu dokonało samo imię, którego brzmienie dziesięć lat temu mroziło krew w żyłach.
– Diabeł z Vergerry – dodał inny pijaczyna, tak jakby ktoś do teraz nie zrozumiał o kim mowa. Słysząc to, niektórzy przełknęli głośno ślinę. Dwóch szlachciców pod ścianą poczęło szeptać modlitwę. Nic dziwnego, skoro ich warstwa społeczna znacznie uszczuplała po masakrze w Vergerze.
Dziki Henry jako pierwszy otrząsnął się z odrętwienia. Sięgnął po krzesło, postawił je obok bladego Morty'ego. Poeta opadł na nie niemalże bezwładnie.
– Mówże co się stało! – powiedział Henry i aby pobudzić jego umysł, profilaktycznie chlasnął go w gębę. Zadziałało, gdyż Kristen zatrzepotał powiekami, jakby dochodząc do siebie. Wskazał ręką na kontuar i rzekł słabo:
– D-d-d… da… – Ludzie czekali w jeszcze większym w napięciu, gdyż nadwornemu poecie nigdy nie zdarzało się jąkać. – D… dajcie… piwa.
Nagle wśród zgromadzonych rozszedł się głośny śmiech Tomasza Płatnerza, barczystego mężczyzny, który od codziennego bicia młotem mógł pochwalić się większym przedramieniem od bicepsów niejednego chłopa.
– Taką żeś sobie wymyślił historyję, ażeby darmowego napitku dostać, co? Kto by pomyślał, że akurat sobie Killidana wymarzysz. – Jego basowy śmiech powodował rozluźnienie u słuchaczy, podobnie jak pewność w głosie. Parę osób uniosło nerwowo kącik ust, a kilku – tych w stanie największej pijackiej obojętności – straciło zainteresowanie i wróciło na swoje miejsca.
– Wstrzym ryj! – odezwał się Henry do Tomasza, następnie wskazał palcem na poetę. – Czy on ci wygląda na kłamcę?
Jasnowłosy Morty nadal dyszał oraz wodził oczami, jakby w obłąkańczym szale, jednak Płatnerz nie wyglądał na przekonanego.
– Przecie poeci – zaczął Tomasz – to urodzeni bajkopisarze. Sam wiesz, że za darmowy trunek świniopas Pieter ustałby na głowie i polizał oba łokcie. Co temu – wskazał na Kristena – szkodzi przywoływać legendy do życia?
Henry ściągnął gniewnie brwi, gdyż odczuł, że ludzie w karczmie odetchnęli z ulgą na to tłumaczenie. Jednak nie dziwił im się, gdyż każdy wolałby uwierzyć we wszystko, nawet w wampiry, niż w to, że Killidan tak naprawdę wrócił i nie umarł w "Próżni".
Nagle ktoś przepchnął się przez tłum i Dziki Henry zobaczył podróżnika, a zarazem sławnego autora książek napisanych w trakcie owych podróży – Matthiasa Marcoux, ubranego jak zwykle wykwintnie i z narzuconą na wierzch czerwoną ferezją. Prawdziwy artysta, lekko rozczochrany i często zagubiony w labiryncie własnych myśli. Nikt nie mógł nie zauważyć pulsującej żyły na czole, a także grymasu złości, co gryzło się z łagodną twarzą. Niósł w ręku pełny kufel trunku. Spojrzał na Tomasza i powiedział:
– Poecie lepiej podać piwo, kiedy chce mówić za darmo. To mała cena, w porównaniu do tego, ile płacą za jego historie na dworze króla – skarcił Płatnerza, a poeta jakby odżył, widząc kogo ma za obrońcę. – Poza tym, jeśli zmyśla to wszyscy przynajmniej ubawimy się po pachy.
Podróżnik podszedł do Morty'ego, chcąc wręczyć mu wyproszony browar, jednak tamten powstrzymał go zdecydowanym ruchem ręki.
– Nie potrzebuję łaski tobie podobnych – rzekł, unosząc brodę.
Takie zachowanie zwyczajowo wzbudziłoby szok wśród zgromadzonej gawiedzi, gdyż w tych ciężkich czasach odmowa przyjęcia pomocy uznawana była za wyraz wielkiej pogardy. Ten gest jednak nikogo nie wzruszył, ponieważ waśnie obu mężów znane były całemu królestwu. Zapewne wiedział o nich nawet niedomyślny głupek, mylący buty. Niewiele osób jednakże miało pojęcie, gdzie rozpoczął się ich spór, ani kto zaatakował pierwszy – czy poeta swoim wierszem "Powsinoga", czy pisarz komentarzem w rozdziale swojej książki: "Odczuwanie bólu świata nawet w czasie defekacji".
– Jak nie, to nie – skwitował Matthias z uśmiechem, wzruszając ramionami, a następnie opróżnił cały kufel, co zajęło mu dobre kilkanaście sekund. Morty z każdym łykiem przechodził tortury, lecz tylko zaciśnięte mocno szczęki mogły zdradzić jego zdenerwowanie. W każdym razie złość skutecznie pokolorowała na czerwono blade policzki poety.
Podróżnik, gdy skończył, odetchnął głośno, wkładając w to zipnięcie jak najwięcej satysfakcji. Potem machnął wolną ręką i wysłał naczynie do Próżni. Innymi słowy, kufel zniknął, rozkładając się na energię w alternatywnym świecie, gdzie hulał tylko nieskoordynowany huragan mocy, z której ludzie czerpali do prostych zaklęć. Gdyby nie Próżnia oraz prosty do niej dostęp, środowisko dawno utonęłoby w śmieciach. Z energii głównie tworzono przedmioty użytku codziennego, choć czasem nagłe wyczarowanie noża myśliwskiego uratowało życie niejednej osobie. Przy okazji odbierając je innej. Ot, taki współczesny handel wymienny.
Oczywiście, przesłać przedmioty do Próżni to pestka, tak samo stworzyć niektóre z nich. Jednak wszystko, co żywe ginęło w jej wnętrzu rozkładane na energię pierwotną. Niektórzy mogli poprzez wychodzenie z ciała przenikać przez odmęty tej energii, jednak potrzebowali ogromnej siły woli, mocy oraz wiedzy, aby obronić duszę przed rozpadem. Dlatego dla chłopów grała jedynie rolę ogromnego wysypiska, podczas gdy dla uczonych i wielkich magów stanowiła niezmierzoną bibliotekę.
– Nigdy nie widziałem nikogo, kto z taką wyniosłością pije piwo.
Podróżnik zignorował przytyk Tomasza i zwrócił się do poety.
– Opowiadaj więc! Wszyscy czekamy, a ja w szczególności. – Oczy Marcoux płonęły żądzą oraz furią. Wyglądał niczym obłąkany.
Dziki Henry przełknął głośno ślinę, ponieważ dopiero teraz przypomniał sobie o obsesji Matthiasa oraz jego tragicznej historii. W przeszłości Killidan odwiedził dom podróżnika, co zaowocowało jedną ofiarą: żoną Matthiasa. Każdy w karczmie, w tym ci, którzy zdążyli powrócić do picia, nagle ponownie skupił się na tej rozmowie. Tak jakby wszyscy w tym samym momencie zrozumieli to samo, co Henry.
– Dobra, dobra już mówię – odparł poeta. Spotkało się z to z wielką aprobatą oraz posłuchem. Mortiemu nie można było odmówić zgryźliwości, a także czepialstwa, jednak jeśli chodziło o obycie, to górował nad nauczycielami etyki. Nigdy, nawet w trakcie najgorszych kłótni z podróżnikiem, słowem nie wspomniał o jego tragedii, nie chcąc bić poniżej pasa. – To wydarzyło się, jak szedłem poszukać natchnienia.
– Znaczy, za potrzebą – przerwał mu Matthias, a tamten zgromił go wzrokiem, lecz nie zaprzeczył.
– Poszedłem za stary dąb…
***
Poszedłem za stary dąb. Tam przy sadzie Marysieńki. Wiecie, ja, jak to poeta, głównie szukam inspiracji w naturze. Nic tak nie pobudza do myślenia jak szum drzew, śpiew ptaków, czy woń trawy mierzwionej wiatrem. Zresztą historia zna i taki przypadek, że nawet jabłko, spadając na głowę jednocześnie wbiło w nią genialną myśl.
Już streszczam, już streszczam! Tak więc szedłem i gdzieś przy starym dębie, wiecie panowie, ten co ma te wielkie, rozłożyste gałęzie i… Wybaczcie już idę do sedna, dla mnie wszystko jest ważne. Trudno pozbyć się przywar nabytych codzienną pracą.
Nagle usłyszałem krótki, stłumiony krzyk, choć wtedy brzmiał bardziej jak stęknięcie. Pomyślałem, że może jakiś zwierz, a że ciekawość to cnota pisarska…
Wychyliłem się zza dębu, bo w cieniu jego pnia to nawet trzech mężów mogłoby się schować, i gdy spostrzegłem, co się dzieję to krew mi ścięło w żyłach, a nogi odmówiły posłuszeństwa. Panowie, nawet jak teraz o tym pomyślę ślina mi staje w gardle i dalej przejść nie chce. Cóż to było za okrucieństwo i ta krew. Aua! Com ja ci winien, Henry, że mnie po gębie lejesz, co? Ehh… Dobra na czym to ja? Aha… Ta krew… Od razu rozpoznałem ofiarę, ponieważ jedynie twarzy nie miała pokiereszowanej. Szlachcic Sępiwór, każdemu znany ze swego pohamowania w szczodrości. Niedobry mąż, ale o zmarłym nie chcę źle mówić. Pocięty wzdłuż ciała, niczym świńska skóra na pasy! Wzdłuż tych linii energetycznych w ciele, jak im tam było… wiecie… jasne, że wiecie! Meridianów.
Z wielką łatwością oraz niezmierną przyjemnością oderwałem wzrok od tej makabry, dostrzegając zakapturzoną postać, odzianą w płaszcz z herbem Czarnych Owiec z południa. Przez chwilę spanikowany, głupi umysł podsunął mi myśl, że jegomość się zgubił, ale jeśli o drogę pytał nożem, to nie chciałem stać się jego przewodnikiem. Spojrzeliśmy sobie w oczy, on zrzucił kaptur i uniósł rękę, w której błysnął sztylet.
Potem już panika opętała mnie jak diabeł złą duszę. Odwróciłem się na pięcie, chcąc uciec jak najszybciej. Jednakże przez opuszczone spodnie… Ekhm… znaczy się… kamień leżał na drodze i nie zauważyłem go. Wyłożyłem się jak długi, a w trakcie lotu przed oczami stanęła mi wizja śmierci jak żywa. O ile można tak to niezgrabnie ująć. Zerwałem się szybciej, niż jakbym usiadł na rozgrzane węgle i przybiegłem do was.
To, że przed wami stoję, znaczy siedzę…yyy jestem, zawdzięczam jedynie temu, że widocznie Killidan nie chciał mnie zabić.
***
– Pff… To wszystko?! – zaczął Tomasz Płatnerz, największy niedowiarek ze wszystkich zgromadzonych. – Skąd niby pewność, że to Killidan? Przecie ponoć nikt nie wie jak chłop wyglądał.
Komu jak komu, ale Tomaszowi nie można było odmówić posłuchu. Mimo, że dziś w karczmie zgromadzili się ludzie różnej maści i wykształcenia, to słowa Płatnerza cechowały się zdrowym rozsądkiem, który stanowił język uniwersalny. Poeta jednak nie dawał za wygraną:
– Sztylet! – zakrzyknął, unosząc palec ku górze. – To był Krwawy Świt.
Tłuszcza znów zamarła, a kilkoro gości powtórzyło szeptem nazwę oręża. Marcoux odniósł wrażenie, jakby w lokalu nagle zahulało echo.
– A skąd wiesz, że to Krwawy Świt? – wtrącił się Matthias, ściągając brwi i krzyżując ramiona.
– Świecił! Przysięgam, że ostrze mieniło się od mocy, niebieskimi liniami energii… – Morty, wymawiając te słowa, złożył ręce jak do modlitwy, upraszając tym samym o wiarę.
– Mimo, że całe było oblepione krwią? – Ton Tomasza wskazywał na niedowierzanie. Poeta gorączkowo pokiwał głową. – To oznacza jedynie, że w królestwie mamy jakiegoś naśladowcę, któremu zachciało się odrobinę splendoru i poszanowania. Przecież na ostrze też można nałożyć zaklęcie i będzie świecić jak głowa Jeana w słońcu.
Płatnerz wskazał na jednego z gości, którego z tłumu wyróżniała łysina, a teraz także rumieńce na policzkach. Wszakże trudno się nie zawstydzić, kiedy nagle dwudziestu ludzi wybucha ci śmiechem prosto w twarz. Dwóch z nich klepnęło Jeana po głowie. Ot, tak, żeby się nie martwił.
– Ale nie takim szafirowym blaskiem – odparł poeta, starając się przemówić ludziom do rozsądku, choć to trudne zadanie, gdy historia dotyczy ludzi powstających z dawno zakopanych grobów.
W ostatnich latach opowieści o Killidanie namnożyło się setki. Być może to, że zwano go również Epidemią, gdyż zabił więcej ludzi niż niejedna choroba, stanowiło podstawę do snucia tak wielu legend. Co prawda, niekiedy słychać było, że ktoś rozpoznał w zabójstwach rękę mistrza. Jednak najczęściej wystarczyło zadać maksimum dwa pytania, aby wywiedzieć się prawdy. Łatwiej zatuszować śmierć kasztelanów czy możnowładców zrzucając ją na barki owianego złą sławą Killidana, niż po prostu przyznać się, że to sprawka emisariusza z wioski objętej zbyt dużym podatkiem.
Tomasz kręcił głową, a pyszałkowaty uśmiech nie opuszczał jego ust. Dziki Henry wyglądał, jakby gorączkowo rozważał, czy wierzyć w tę opowieść, a Matthias Marcoux mimo pierwszego wybuchu złości, teraz oddychał miarowo i ważył całą sytuację. W końcu podróżnik podparł podbródek ręką i spytał:
– Czyli powiadasz, że widziałeś jego twarz, tak?
– Tak. Miał oliwkową cerę, łysy jak kolano… Jeana. – Wywołany podrapał się po łepetynie. – O głowę wyższy ode mnie, a na czole widziałem tatuaż, coś jak wianek, czy korona. Nie starczyło czasu na dokładną inspekcję…
Matthias kiwał głową w trakcie relacji tamtego i gdy poeta skończył opis, odwrócił się do tłumu i zakrzyknął:
– Dziś dowiemy się prawdy, czy legenda faktycznie przeżyła, czy nie! – Wycelował palec w przerażonego świadka. – A także czy pan Morty Kristen okaże się prawdomównym mężem, czy też zakłamanym szują!
– Jak to? – spytał Tomasz, nie dając poecie czasu na respons. Matthias przewrócił oczami, z uwagi na niedomyślność kolegi.
– Ponoć nikt nigdy nie widział twarzy Killidana, prawda? – spytał podróżnik, a większość ludzi pokiwała zgodnie głowami. – Nie sądzę, że jedynym tego powodem byłby brak świadków.
– C-co ma-ma-masz na myśli? – wyjąkał Morty. Tym razem zbladł jeszcze bardziej niż na początku, ponieważ domyślał się, jaką drogę obrały wywody pisarza.
– Spytaj tych, którzy musieli sprzątać ciała służby oraz pokojówek w pałacach zamordowanych szlachciców. – Marcoux spojrzał po tłumie. Ci bardziej prości lub wolniej myślący drapali się po głowach albo szukali wyjaśnienia wśród znajomych. Postanowił rozjaśnić to jeszcze bardziej. – Jeśli nie kłamiesz, to zapewne umrzesz zanim księżyc pojawi się nad naszym miasteczkiem.
Dopiero teraz większość zgromadzonych ludzi zaczęła panikować. Szlachcic Birrgo oraz jego trzej koledzy bez chwili zwłoki opuścili pomieszczenie, a za ich przykładem ruszyli inni. Właściciel, a zarazem karczmarz, próbował kurczowo powstrzymać ludzi przez wyjściem, lecz po pierwsze, na drewnianej nodze nie mógł się sprawnie poruszać pomiędzy nimi, oferując tańsze napitki, a po drugie, jeśli mowa o Diable z Vergerry, to ludzie odmówiliby sobie nawet darmowego piwa.
W ciągu dwóch minut liczba gości w karczmie uszczuplała o dobre trzy ćwiartki, na co Kulawy Jack wypuścił z siebie najdłuższą wiązankę przekleństw pod adresem poety oraz Marcouxa, jaką Matthias kiedykolwiek słyszał. A jak na podróżnika przystało był człowiekiem światowym. Karczmarz poszedł na zaplecze, nadal nie przerywając swojej arii.
– Po chuj żeś się odzywał, co? – Tomasz zaadresował te słowa do Marcouxa.
– Ja?! – spytał tamten zaskoczony. – Przecież przed chwilą sam wątpiłeś w słowa Morty'ego, a teraz nagle to ja tu jestem winien. Trzeba było tak biedaka nie naciskać, to nie zachciałoby mi się go bronić.
– Pieprzysz! – Płatnerz machnął ręką. – Wykorzystałeś sytuację, żeby mu dopiec i tyle. Teraz wygląda jakby ducha zobaczył.
Obaj spojrzeli na poetę i ten faktycznie nie wyglądał najlepiej. Podróżnik przy tym świetle powiedziałby, że Morty zzieleniał.
– Bo chyba faktycznie zobaczył – rzekł Dziki Henry, który teraz spoglądał w tę samą stronę, co przerażony świadek. Matthias odwrócił się do drzwi i natknął wzrokiem na stojącą w progu wysoką postać w czarnym płaszczu. Na piersi widniał wyhaftowany herb klanu Czarnej Owcy, żaden wymyślny, najbardziej dosłowny jaki można sobie wyobrazić – czarna owca na zielonym tle, przypominającym trawę. Ów klan słynął ze swoich filozofów, wynalazców oraz uczonych, co oznaczało, że osoba nosząca ich barwy nie mogła należeć do ludzi wolno myślących. Mężczyzna zdjął kaptur i oczom zgromadzonych ukazała się twarz o oliwkowej cerze, dokładnie takiej jaka charakteryzuje lud zza wielkiej wody, z kontynentu Quel. Na czole wytatuowany miał diadem pokryty runami oraz fioletowy kryształ ametystu na miejscu trzeciego oka. Zimne oczy przybysza omiotły pomieszczenie i zatrzymały się na poecie. Postawił pierwszy krok i nagle, jak za sprawą magicznej mocy, na środku karczmy pojawiło się przejście, szerokie na trzech mężów w pełnej zbroi prowadzących konie. Gawiedź o mało się nie zadeptała, aby go przepuścić.
– To ty nam żeś tego biedaczka tak wystraszył? – Oczywiście Tomasz jako jedyny stał twardo, nie ustępując miejsca. Stal w oczach przybysza zaczęła kroić Płatnerza. – Coś ty za jeden?
– Chyba nie muszę się przedstawiać? – odparł tamten. Jego twardy głos posiadał delikatne naleciałości północnego akcentu.
Światowiec – pomyślał Matthias, mierząc wzrokiem gościa od góry do dołu. – Owce to klan z południa…
– Chyba musisz, skoroś przyszedł niezapowiedziany – powiedział hardo Tomasz. Obaj mieli podobnie potężną posturę i teraz walczyli wzrokiem o dominację.
– Czy każdy, kto chciałby napić się piwa, musi od razu przechodzić przez takie gorzkie powitania? – spytał przybysz dyplomatycznie, lecz nieugięcie uczestniczył w wojnie na spojrzenia.
– Gówno się napijesz, jeśli zaraz nie powiesz kim jesteś i dlaczego zabiłeś Sępiwora.
– Rozumiem. Skoro takie stawiasz warunki. – Kiwnął głową przybysz i podszedł do Płatnerza. – Potraktuj to jak mój podpis.
Cały "podpis" trwał krócej, niż niejedna wykształcona osoba nakreśliłaby parafkę. Zabójca jednym nieprzerwanym ruchem ręki wyciągnął sztylet i wbił go w podbródek Tomasza, tak głęboko, że koniec ostrza wyszedł górą czaszki. Towarzyszyło temu dość głośne trzaśnięcie kości. Cała karczma zamarła, kiedy ciało Płatnerza uniosło się i wisiało jedynie na sztylecie, który teraz mienił się niebieskim światłem, tak jasnym, że widocznym nawet przez czaszkę martwego. Ciałem targnęły konwulsje i to jakby przypomniało zgromadzonym, że na nich już pora. Wszyscy tłumie ruszyli do wyjścia, o mało nie zadeptując łysego Jeana, który potknął się w ogólnym tłoku i chwilę leżał obolały na podłodze. Do jego oczu dotarło coś jeszcze gorszego – Killidan, bo już każdy wiedział, że to on, nagle jednym ruchem ręki posłał ciało w Próżnię.
– Matko Przenajświętsza – wyszeptał do siebie. – On jest przepotężny!
Jean zerwał się z podłogi i wybiegł na zewnątrz, wykrzykując jak wielką moc ma Epidemia we własnej osobie. Dodał do tego parę ozdobników w postaci "zagłada", "koniec świata" oraz przez dość ograniczone słownictwo: "kurwa, zagłada!".
Na swoim miejscu pozostał poeta (poza tym, że spadł z krzesła na widok śmierci Tomasza), szukający zemsty Matthias, przeżywający wewnętrzną walkę, Dziki Henry oraz kilka innych osób, którym alkohol odebrał siły w nogach. Killidan szedł w stronę poety wolno, jakby napawał się tą chwilą, a przerażony Morty, z wlepionymi w zabójcę oczyma, cofał się, pracując rękami i nogami jak oszalały. W końcu uderzył mocno plecami w ścianę i zrozumiał, że nie ma ucieczki.
– Nie zabijaj mnie, błagam!! – Złożył ręce, a jego piękny głos zamienił się w roztrzęsiony pisk. – Dam ci wszystkie oszczędności! I dom oddam! Ale nie zabijaj!
Killidan przystanął nad nim i szybkim ruchem wyciągnął… rękę, aby pomóc poecie wstać. Morty zdezorientowany nadal wlepiał wzrok w mordercę, aż ten się nie odezwał:
– Nie przybyłem tu cię zabić. Przyszedłem się napić piwa, ale skoro już jesteś tak hojny, to wezmę te pieniądze, o których przed chwilą skrzeczałeś.
Kristen chwilę trawił to, co usłyszał. Jego wyraz twarzy przypominał teraz minę obwiesia, starającego się policzyć pole kwadratu.
– Ale… Ale… Tomasz…
– Ten co umarł? – spytał, a poeta pokiwał gorączkowo głową. – On zginął, dlatego że był głupi i musiał udowodnić swoje racje. Czasem lepiej stulić dziób.
Morty chyba zrozumiał, ponieważ jego policzki nabrały kolorów, a głos wrócił do normalnego, czarującego tembru.
– To może ugadalibyśmy się, co do tego złota, hm? – Chwycił rękę mężczyzny, a tamten pomógł mu wstać. – Może po prostu dzisiaj napitki na mój koszt, co?
Killidan zmrużył oczy, a w ich kącikach pojawiły się kurze łapki do połowy skroni.
– Pamiętaj, że Sępiwór grzeszył skąpstwem… – Poeta przełknął ślinę, słysząc tę groźbę.
– Nie zrozum mnie źle, panie. Ja po prostu wykrzyknąłem te obietnice w emocjach, chciałbym jeszcze się jutro obudzić i mieć na chleb. To może piwo, dwie dziewczynki na wieczór oraz kilka nocy w zajeździe, co? Dogadamy się?
Chwila, w której zabójca myślał przeciągała się w nieskończoność, ale w końcu zdobył się na najłagodniejszą minę jaką potrafił – która i tak wzbudziłaby strach nawet u rycerza – i powiedział:
– Póki co, piwo. Potem się zobaczy.
Poeta pobiegł po kulawego Jacka, a Killidan zajął puste miejsce przy jednym ze stołów. Dziki Henry oraz Matthias usiedli razem w przeciwległym rogu pomieszczenia. Morty, jak już obsłużył przybysza, dołączył do nich.
– Gorąco było – stwierdził Henry, widząc pot na czole poety. Tamten wyciągnął chustkę zza pazuchy i otarł nią twarz.
– Myślałem, że Killidan pochodził z naszego kontynentu, a nie od tamtych dzikusów – powiedział podróżnik.
– Wiesz jak to jest – odparł Henry. – Widzisz wiele morderstw u siebie to i sądzisz, że tutejszy.
– Serce mi wali jak koniowi po orce – wtrącił się poeta i teraz zwrócił się do Matthiasa: – Jak sądzisz, dlaczego odpuścił?
– Nie wiem. Bardziej mnie zastanawia, czemu się ujawnił? Całe życie miał cień za jedynego przyjaciela, a teraz nagle takie coś.
Matthias pokręcił głową, robiąc zamyśloną minę. Jego sędziwe, bo mało osób dożywało w tych czasach tego wieku, spojrzenie czterdziestotrzylatka dyskretnie badało zabójcę. Podróżnik nie potrafił ukryć pulsującej żyły na skroni. W końcu wstał bez żadnego uprzedzenia, a Dziki Henry złapał go za nadgarstek i powiedział ściszonym głosem:
– Nie rób nic głupiego…
– Spokojnie – odparł tamten. – Wydaje mi się, że póki co nasza legenda nie jest w humorze do zabijania. Można się go zapytać o to i owo. Dwa trunki i zostaniemy najlepszymi kolegami.
Henry chciał coś powiedzieć, ale słowa uwięzły mu w gardle, gdy zobaczył, że podróżnik ruszył do kontuaru i zamówił dwa kolejne piwa, a później powędrował do Killidana. Chwilę porozmawiali, po czym Marcoux zajął miejsce na przeciwko Diabła z Vergerry. Dziki Henry nie słyszał nic z tego, co mówili, ale pomodlił się w duchu, żeby obycie Matthiasa pomogło mu przeżyć tę rozmowę, bo dokonanie zemsty za śmierć żony podróżnika nie wchodziło w grę. Killidan był zbyt potężny…
*****
– Można się dosiąść? – uprzejmie spytał Marcoux i uniósł pełen kufel piwa. – Przyniosłem wkupne.
Killidan przebadał rozmówcę wzrokiem od stóp do głów i zanim się zgodził, spytał:
– Czego znany pisarz chciałby od tak niesławnej osoby jak ja? Wszakże już chyba wszystko posiadasz?
– Oj! Do stwórcy mi jeszcze daleko – odparł Matthias. – Po prostu rzadko uświadczysz tu kogoś na poziomie. Kogoś światowego.
– Czyli mam uwierzyć, że zwyczajna chęć rozmowy przyciągnęła cię do tego stołu? – spytał tamten jak już pociągnął duży łyk poprzedniego piwa i głośno odsapnął.
Matthias uśmiechnął się.
– Gdybym się z tobą zgodził, tym samym przyznałbym, że głupiś. Chęć rozmowy to raz, ale poza nią istnieje również ciekawość oraz mała przysługa, za którą jestem gotów słono zapłacić.
Killidan zmrużył oczy, ponownie otaksowując wzrokiem mężczyznę. Wzruszył ramionami, jakby stwierdził: "a co mi tam" i wskazał na kufel.
– Jaki browar? – spytał z zainteresowaniem.
– Najlepszy, Tyrreński.
Zabójca pokiwał głową z akceptacją, a na twarzy przez chwilę pojawił się wyraz zdumienia.
– Usiądź więc. – Wskazał miejsce naprzeciw. – Widzę, że nie tylko podróżnik, ale także prawdziwy znawca alkoholu.
– No cóż, żywot pisarza to nie wyłącznie pergamin i pióro, jak większość myśli – przyznał Marcoux i westchnął głęboko. – Czasem, aby wyciągnąć jakieś informacje do rękopisu, potrzebuję opróżnić sporo kufli. Rzadko w miłym towarzystwie.
– Kto by pomyślał, że pisarz będzie narzekał na picie. Przecież to przywara waszej profesji, nieprawdaż?
Jak na potwierdzenie stuknęli się naczyniami, a powszechnie wiadomo, że trzask szkła to najlepsza muzyka do picia. Kilka kropel spadło na blat, a potem pociągnęli parę solidnych łyków.
– Niby prawdaż, ale dla mnie to jedynie środek…
– Jak teraz? – Podejrzliwość w głosie Killidana przywróciła czujność Matthiasowi. Uznał, że zagra prawdą.
– Hmm… Po części.
– Dobrze. Czego w takim razie chcesz? – Mordercę rozbawiła szczerość Marcouxa, choć w jego głosie nie pojawiła się żadna ciepła nuta.
– A czegóż znamienity pisarz chciałby od takiej legendarnej persony, hm? Oczywiście, że wywiadu! Nie wybaczyłbym sobie, gdybym nie spróbował.
– Ach, tak. – Pokiwał głową Killidan, a jego wytatuowany na czole ametyst hipnotyzował wzrok. – Mogłem się domyślić. W sumie… Czemu nie?
Matthias wyciągnął zza pasa pergamin i pióro. Wsadził rękę w wewnętrzną kieszeń ferezji, którą wszył tam na różne potrzebne rzeczy, lecz tej najważniejszej nie odnalazł.
– Szlag by to trafił. – Poklepał się gorączkowo po całym ubiorze, aż w końcu zrezygnował. – Zgubiłem inkaust.
– Weź z Próżni. – Doradził Killidan zupełnie obojętnie, jednak pisarz przysunął się do mężczyzny i szepnął do niego:
– Nie potrafię. Natura obdarzyła mnie potężnym umysłem, ale jeśli chodzi o sprawy magiczne, to… – Pokazał kciuk w dół i skrzywił się.
Zabójca wyglądał na poważnie zaskoczonego, ponieważ w obecnych czasach nawet dziecko poradziłoby sobie ze stworzeniem takiej drobnostki.
– Ludzie nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać – powiedział i po jego jednym ruchu dłoni na stole pojawiła się szklana buteleczka wypełniona czarnym atramentem. – Zaczynamy?
Marcoux odkręcił buteleczkę, zamoczył koniec pióra, napisał swoje imię i nazwisko, a potem pokiwał głową.
– Tak. Kim jesteś i skąd pochodzisz?
Mężczyzna pokręcił głową.
– Nie będziemy rozmawiać o moim pochodzeniu, zresztą sam powinieneś się domyślić, widząc moją cerę – powiedział sztywno. – Nie chcę, abyś pisał moją biografię. Dobrze wiem, co w życiu zrobiłem i cieszę się, że legendy przetrwały do dnia mojego powrotu. Możesz się z nimi zapoznać, jeśli cię to interesuje. Sądziłem, że chcesz powymieniać poglądy.
Podróżnik zrozumiał aluzję, więc totalnie zmienił styl prowadzenia tego wywiadu. Odłożył pióro.
– Dobrze więc, porozmawiamy. Potem zapiszę, co wyda mi się najciekawsze.
Killidan pochylił się nad blatem i niby przypadkowo odsunął połę płaszcza, tak aby Matthias dostrzegł sztylet za pasem. Pisarz jak na tak krótką chwilę, zdążył obejrzeć go dosyć dokładnie. Rękojeść broni pokrywały różne znaki mocy, z którymi podróżnik miał styczność w trakcie wypraw.
– Pamiętaj jedynie, aby napisać prawdę. Nie chciałbyś, abym cię odwiedził i zrobił korektę. Rozumiemy się?
Dla Marcouxa stanowiło to bardzo wymowną groźbę, także pokiwał głową, dbając, aby nie wyglądać na wystraszonego. Sięgnął po piwo. Killidan uśmiechnął się, schował sztylet, a następnie rozparł się na krześle.
– Piękny płaszcz – powiedział Matthias, aby ponownie przełamać lody. – Również skłonił mnie do podejścia do ciebie. Skradziony czy zasłużony?
Zabójcy błysnęły oczy, a cisza przez chwilę wypełniła przestrzeń pomiędzy mężami. Killidan uniósł w końcu kącik ust.
– Masz większe jaja od tego całego Płatnerza. Sam oceń czy poznanie Pięciu Sakralnych Sztuk w ich akademii klasyfikuje się na płaszcz czy powinienem nadal biegać w różowych pantalonach dla nowicjuszy.
Z tymi pantalonami żartował, ale o Pięciu Sakralnych Sztukach opowiadał każdy, kto wychodził spod opieki Akademii. Zresztą, osoby należące do tego elitarnego grona obecnie zajmowały wysokie stanowiska oraz władały potężną magią. Oczywiście Akademia regulowała przepisy oraz patrzyła na ich ruchy opiekuńczym okiem.
– A więc zasłużyłeś. Gratuluję. Czyli gdy zniknąłeś na te dziesięć lat, studiowałeś w Akademii?
– Dokładnie. Choć najpierw musiałem wrócić z niesławnej wyprawy do Quel.
– Zorganizowanej przez króla Vangelisa, aby skolonizować drugi kontynent? – upewnił się pisarz. Musiał czasem ustalić, które części historii są prawdziwe, a które zostały ubarwione przez czas oraz wyobraźnię ludzi.
– Tej samej.
– Właśnie to mnie bardzo interesuje: jak przeżyłeś ten skok do Próżni?
Killidan rozejrzał się dookoła i nachylił do pisarza:
– To, co teraz powiem, nie może znaleźć się w oficjalnym rękopisie. Nie skoczyłem do Próżni. Czekali z zasadzką… gdy nas ostrzelali, rzuciłem się za burtę, złapałem kawałek statku, a resztę zrobiły zaklęcia iluzoryczne.
Po tym przybysz odsunął się i powiedział głośno, tak, aby najbliżej zgromadzeni goście, choć zostało ich niewielu, usłyszeli:
– Jedynie człowiek z ogromną mocą może się poruszać po Próżni. – Mrugnął do pisarza. Zaimponował mu tym kłamstwem wymyślonym na poczekaniu.
– A skąd ta cała zasadzka? – spytał Matthias. – Niektórzy powiadają, że to sam król Vangelis wbił ci nóż w plecy, aby na zawsze pozbyć się wielkiego Killidana. – Marcoux po chwili otworzył szeroko oczy i zanim tamten odpowiedział, rzekł: – Wróciłeś, ponieważ chcesz zabić króla.
Bardziej stwierdził niż spytał.
– Nie, nie. – Morderca pokręcił głową rozbawiony reakcją pisarza. – Odpuściłem zemstę. Przeszedłem na emeryturę.
– Co? – spytał zdezorientowany podróżnik. – Czyli w pierwszy dzień odpoczynku zaserwowałeś sobie dwa trupy?
– To nie jest pierwszy dzień – poprawił go. – Poza tym, trzeba z czegoś żyć… Czasem biorę roboty na boku. Z przyzwyczajenia.
– I tak po prostu zrezygnowałeś z zemsty na Fargulhu? – Tym pytaniem Marcoux poczuł, że przeciągnął strunę. Mina zabójcy stężała.
Legendy mówiły, że cały rytuał cięcia ciał wzdłuż meridianów oraz na koniec wyrywania z ofiar serca, pojawił się w momencie, gdy żona zabójcy została w taki właśnie sposób zabita przez króla podziemia Fargulha, potężnego maga, który do teraz ukrywa się gdzieś na świecie. Od tamtej pory Killidan skupił się na wendecie oraz zabijaniu ludzi zepsutych do szpiku kości. Oczywiście sam zabójca nie był bez winy, ponieważ przyjął zlecenie na syna Fargulha, które doprowadził do końca. Nikt nie wiedział, w jaki sposób król podziemia odnalazł żonę Killidana, a przypuszczeń pojawiło się więcej, niż sępów przy martwym słoniu. Potęga Fargulha wystarczyła na rozwianie wszelkich wątpliwości i uznano, że jeśli ktoś miałby znaleźć zabójcę, to tylko on.
– Nie będziemy o tym rozmawiać – skwitował Diabeł z Vergerry, ale Matthias zauważył, że ręka zabójcy drgnęła w kierunku ostrza. Podróżnik postanowił to wykorzystać.
– Dlaczego nazwałeś sztylet "Krwawym Świtem"? – Killidana najwyraźniej zainteresowało to pytanie, ponieważ twarz mu złagodniała.
– Pierwszego członu chyba nie trzeba tłumaczyć.
– No nie – przyznał.
– Sam nie wiem. To było bardzo dawno temu. Wydaję mi się, że gdy bliscy znajdowali nad ranem ciała ofiar, witający ich dzień rozpoczynał się od "krwawego świtu".
– Rozumiem, a myślałeś kiedyś, żeby go nazwać "zmierzchem"? W końcu to ostatnie pożegnanie ze słońcem.
– Hmm… Podoba mi się. Krwawy Zmierzch.
Wywiad ciągnął się przez pół godziny, aż w końcu pisarz zdradził drugi powód, dla którego naciskał na rozmowę.
– Mam dla ciebie zlecenie – powiedział szeptem i przysunął się bardzo blisko zabójcy, który wyglądał na skonsternowanego. – Nawet pisarze mają swoją czarną listę…
Killidan spojrzał w kierunku Morty'ego i powiedział:
– Całe królestwo wie, kto znajduje się na twojej.
– I to ja będę się martwił konsekwencjami – odparł krótko. – Tak się składa, że pojutrze wyjeżdżam do Quel, aby zwiedzić ten odległy kontynent, więc nawet jeśliby wina spadła na skromnego pisarza to po mnie nie zostanie nawet ślad. Zanim jednak odpowiesz… – Marcoux przerwał i sięgnął do kieszeni w spodniach. Wyciągnął monetę. Nie byle jaką monetę, bo riverreński dublon. – Wierzę tylko w jedne legendy: te opisane na monetach.
Podał ją Killidanowi. Błysk w oku zdradził zainteresowanie. Riverra była starożytnym miastem odkrytym przez wielkiego archeologa Vitaxxa. Matthias miał szczęście, że znajdował się w ekspedycji, którą prowadził odkrywca i udało mu się stamtąd wynieść worek bezcennych monet.
– Dam ci cały worek, jeśli przyniesiesz mi głowę tego grafomana. – Podróżnik zastanowił się chwilę. – Chociaż nie. Chcę tam być i sam mu ją odciąć.
Killidan długo siedział w ciszy, kalkulując i bawiąc się monetą. Jego wzrok przenosił się z pieniążka na poetę, aż w końcu spoczął na Matthiasie.
– Jeżeli wypadnie rewers zgadzam się, a jeśli awers, nie możesz wydać rękopisu z tą rozmową, ok?
– Dlaczego ja też muszę ryzykować? – spytał pisarz zbity z tropu.
– Bo nie ma nic za darmo.
– Przecież ci zapłacę – zaperzył się, ale Killidan był spokojny jak woda w jeziorze w bezwietrzny dzień.
– Ale to cię tak nie zaboli, jak utrata wielkiej szansy. Nie zapominaj, że jestem na emeryturze… Mnie też nie odpowiada codzienne zabijanie.
Marcoux ważył, co mu się bardziej opłaca. Patrzył długo na zabójcę i powiedział:
– Zgoda, ale masz przytrzymać monetę palcem na stole w pionie i uderzyć w bok, żeby się zakręciła jak bąk. Nie mogę zaufać rzutowi osoby o tak zwinnych rękach.
– Zaimponowałeś mi – powiedział mężczyzna i bez przedłużania wykonał instrukcję pisarza. Moneta brzdęknęła, a potem kręciła się jak oszalała, robiąc bączki i zataczając okręgi. Jelita Matthiasa obwiązał zimny supeł, a pot przykleił koszulę do pleców. Moneta zatrzymała się na stronie, gdzie wybite było koryto rzeki i obaj jednocześnie unieśli dłonie w górę.
– Rewers – powiedział Marcoux.
– Awers! – Zganił go Killidan.
– Rzeka to rewers – powiedział Matthias. – Oczywiście niewiele osób może to wiedzieć, ale uznałem, że ty na pewno.
– Muszę cię zasmuć, ale głowa króla Themyra to rewers. Zawsze głowa króla to rewers. – Dodał głosem, jakby tłumaczył to dziecku.
– Czytałeś może "Dzieje Riverry"? – spytał pisarz, a Killidan pokręcił głową. – Tam stoi, że król Themyr przez swój kompleks niższości stworzył dekret, w którym zaznaczył, iż jego podobizna to awers. Postawił siebie ponad symbol Riverry, czyli życiodajną rzekę.
– Kto niby to może poświadczyć? – Zabójca skrzyżował ramiona na piersi.
– Morty! – wykrzyknął pisarz przez całe pomieszczenie, a poeta przybiegł w podskokach. Killidan rzucił mu monetę, a tamten złapał ją w locie jak pies kawał szynki. – Która strona to awers?
– Zastanów się dobrze, bo to sprawa życia i śmierci – powiedział chłodno zabójca, a Morty przełknął głośno ślinę.
– To riverreńska moneta?!
– Yhym.
– W takim razie, król to awers. Ale skąd macie taki skarb?
Killidan odpowiedział mu jedynie odprawiającym gestem ręki. Morty nie wiedział, że właśnie podpisał na siebie wyrok śmierci. Killidan wyciągnął rękę do pisarza, a tamten oddał uścisk.
– No to zawarłeś pakt z diabłem – powiedział morderca. – Widzimy się jutro trzy godziny po zmierzchu przed domem poety. Nie zapomnij dublonów.
Gdy skończył mówić, dopił resztę piwa jednym haustem, założył kaptur na głowę i zwyczajnie opuścił karczmę. Matthias odsapnął i zamówił jeszcze dwa kufle. Wypił je w samotności, wyobrażając sobie jutrzejszy wieczór.
***
– Letni, ciepły wieczór to najlepsza pora na mordowanie, powiadam ci. – Matthias ciągle nie mógł przyzwyczaić się do akcentu obcokrajowca, mimo że wczoraj odbył z nim bardzo długą rozmowę. Czekali właśnie na Morty'ego pod jego domem, ulokowanym przy wschodnim murze obronnym na dworze królewskim. Schowani w ciemnej uliczce, okryci czarnymi płaszczami, obserwowali drzwi wejściowe. Rzadko ktoś przechodził, z uwagi na znaczną odległość domu poety od burdeli, tawern oraz innych okolicznych centrów rozrywek.
– Muszę ci zaufać, bo dzisiaj to mój pierwszy raz – odparł pisarz.
– Masz tremę? – spytał morderca z poważną miną, lecz Marcoux usłyszał w jego głosie prześmiewczą nutę.
– Nie jest najgorzej.
– Widzę, że się cały trzęsiesz…
– Widocznie nienawiść do tego poeciny wychodzi na pierwszy plan – odparł podróżnik przez zęby.
– Czyli chcesz mu obciąć łeb, tak? – upewniał się zabójca. – Starczy ci na to odwagi?
Matthias pokiwał głową ze zdecydowaniem.
– Wziąłeś coś ze sobą? – Pisarz domyślił się, o co chodzi i wyjął worek z dublonami. – Nie, miałem na myśli coś ostrego.
– Ach – strzelił się ręką w czoło. Zza pasa wyciągnął broń i pokazał Killidanowi.
– A więc zdecydowałeś się na rzeźnicki tasak. No, no. Mało pisarski oręż.
– Twoim zdaniem powinienem odkroić mu głowę piórem? Najlepiej wcześniej zanurzonym w atramencie, co?
Killidan parsknął śmiechem.
– Skądże znowu. Chodziło mi po głowie coś na kształt szpady, albo floretu. Są dość, że tak powiem, dostojne.
– Widziałeś kiedykolwiek, żeby ktoś obcinał głowę szpadą? Jest to w ogóle możliwe? – Matthias dopiero teraz zrozumiał o czym rozmawiają i pokręcił głową. – Nieważne. Sądzę, że Mortiemu to nie zrobi różnicy.
– Słusznie – podsumował Diabeł z Vergerry i nagle spoważniał. – Przyszedł.
Matthias zobaczył poetę, który lekko podchmielony przyprowadził ze sobą do domu kobietę. Jej mocny makijaż oraz skąpy ubiór świadczyły jednoznacznie o profesji, którą wykonywała.
– Ktoś z nim jest – powiedział pisarz.
– Dla mnie to nie stanowi problemu – rzekł Killidan. Chłód, z jakim to wypowiedział, świadczył, że nie cofnie się przed niczym. – Idę pierwszy. Robię swoje, a potem cię zawołam. – Spojrzał na tasak w ręku pisarza. – Abyś dopiął umowę do końca. Jesteś jakiś nieobecny. Czegoś nie zrozumiałeś?
– Wszystko jasne, tylko kiedy patrzę na twój klanowy płaszcz, świta mi sentencja jednego z filozofów z Czarnych Owiec.
– Naprawdę? – spytał tamten zaskoczony. – Teraz?
– Yhym.
– A dokładnie?
– No właśnie dokładnie nie pamiętam. To było jakoś… Człowiek musi umrzeć… i coś tam dalej…Eh! Uciekło mi! Może ty pamiętasz?
– Hmm… Nie kojarzę.
– Dobra, nieważne. – Matthias machnął ręką.
Killidan zmarszczył brwi, nie do końca rozumiejąc, co się właśnie wydarzyło. Czyżby zdenerwowanie wywróciło pisarzowi mózg na drugą stronę? Czasem można oszaleć, jeśli nie jest się przygotowanym do niesienia ciężkiego brzemienia. Wzruszył ramionami, odwrócił się i ruszył w stronę domu Mortiego. Krwawy Zmierzch pojawił się znikąd w jego dłoni.
***
Następny dzień nastał bardzo szybko, gdyż nocne wydarzenia nie pozwoliły na nudę. Matthias po wczorajszej przygodzie, choć nie do końca wiedział, czy można ją tak nazwać, pozbył się z życia jednego ze swoich problemów. Zakopał ciało niedaleko domu poety w sadzie Marysieńki, zresztą w tym samym miejscu, gdzie rozpoczęły się przedwczorajsze wydarzenia. Ludzie na szczęście nie przejęli się zbytnio śmiercią szlachcica Sępiwora, tym bardziej, że uznano to za robotę Killidana, więc nikt nie chciał drążyć. Rodzina zabrała ciało z sadu, a zła fama uchroniła pisarza od wzroku przypadkowych przechodniów.
Wrócił do swojej skromnej klitki, zakradając się tyłem przez ogród, aby nie testować ciekawości sąsiadów. Wysłał do Próżni pobrudzone krwią ubrania oraz dokładnie umył tasak. Działał jak w transie. Potem się wykąpał i padł na łoże.
Obudziło go mocne potrząśnięcie za ramiona. Odruchowo, po części bez świadomości i nadal z zamkniętymi oczami wystrzelił pięścią w powietrze i jak się okazało, trafił osobę prosto w twarz.
– Aaaaa! – Kiedy otworzył oczy, zobaczył Mortiego, który stał teraz zgięty w pół, trzymając się za nos. Krew przeciekała mu przez palce i kapała na drewnianą podłogę. – Za co, kur…?
Słowa ugrzęzły w gardle. Być może dlatego, że nie przystoi poecie jego rangi używać wulgaryzmów.
– Za to, że zakradasz mi się do domu i wyrywasz ze snu, jakby się paliło. Co ty tu robisz?
Tamten wyprostował się, sięgnął po szmatkę do podłóg, która leżała obok stołu i przyłożył sobie do nosa.
– Szczerze, to przyszedłem się pożegnać przed twoją kolejną wyprawą. – Jego głos zniekształcało ściskanie nosa, tak, że brzmiał niczym skrzecząca żaba. – Spałeś jak zabity… Ja po powrocie Killidana mam oczy dookoła głowy, więc trochę się wystraszyłem.
Ciekawe, że wczoraj w nocy, jakoś twoje oczy skupione były na cyckach damy z zamtuza – pomyślał Marcoux i spojrzał podejrzliwym wzrokiem na poetę. Marcoux skrzyżował ręce na piersi.
– Lepiej powiedz prawdę.
Morty spuścił wzrok.
– Przyszedłem ci podziękować, za to, że broniłeś mnie przed oskarżeniami Tomasza. – W tym momencie ciężko opadł na krzesło, a Matthias nie zdążył go powstrzymać. Tamten zerwał się w sekundę, ponieważ usiadł na czymś przez nieuwagę i gdy spojrzał na siedzenie, wykrzyknął – KRWAWY ŚWIT?!
Gdy jego wzrok wrócił do podróżnika, ten znajdował się już obok niego. Sięgnął po nóż i przyłożył poecie do gardła.
– Ani drgnij – zagroził.
Poeta przełknął ślinę, ale sztylet znajdował się tak blisko, że przesuwające się jabłko Adama prześlizgnęło się po ostrzu.
– Zabiłeś Killidana?! – spytał Morty, któremu szybko zmieniająca się sytuacja, wycisnęła całe powietrze z płuc.
Matthias Marcoux zagryzł wargi i nagle stał się nerwowy, choć ręka ze sztyletem nie drgnęła nawet o cal. Poeta widział, jak żyła na skroni podróżnika pulsuje, nadając rytm jego myślom. Matthias w końcu westchnął i powiedział:
– Ech… Gówno wszyscy wiecie. – Morty zmarszczył brwi, jednocześnie potwierdzając zdanie podróżnika. – To nie był Killidan. Zabiłem tylko jego marną podróbkę z Quel. Zresztą na usługach Fargulha.
– Ale, ale… Skąd to wiesz? – spytał tamten.
– Po samej rozmowie się można było domyślić. Mówił o Pięciu Sakralnych Sztukach z akademii Czarnych Owiec, ale wiesz… jest ich sześć. O ostatniej wiedzą tylko ci, którzy ją ukończyli. Tak można łatwo rozpoznać prawdziwych absolwentów. A to znaczy, że ukradł ten płaszcz.
Morty nie dawał za wygraną.
– Przecież widziałem na własne oczy: ciął po meridianach. Wysłał ciało w Próżnię, a dodatkowo sztylet. Przecież to musi być "Krwawy Świt"! Jego się nie da pomylić…
Matthias pokręcił głową załamany.
– To jest Krwawy Zmierzch – powiedział.
– Są dwa?
– Nie, imbecylu! Po prostu legendy, jak to legendy, potrafią przeinaczyć rzeczywistość. Tak stało się z nazwą tego sztyletu.
– A skąd możesz o tym wiedzieć? – Zaperzył się poeta, jakby zapomniał, że ma nóż na gardle.
– Nadal się nie domyśliłeś? – spytał podróżnik.
Oczy Mortiego o mało nie wyskoczyły z orbit.
– Ty jesteś prawdziwym Killidanem?! O, kurwa!
Jednak i poetom zdarza się zapomnieć o pięknym słownictwie – pomyślał Diabeł z Vergerry.
– Gratuluję. Przykrywka podróżnika oraz pisarza były idealne do takiej roboty. A im jesteś bardziej znany, świecisz autorytetem, tym bardziej nikt nie zauważa twojej mrocznej strony. Ludzie wybielają takich jak ja.
Mortiemu po głowie chodziło milion pytań, aż nie wiedział, które zadać i czy przypadkiem mu potem łepetyna z karku nie spadnie.
– Zginę tutaj? – Ostatecznie zaczął od najważniejszego.
Marcoux zmroził go wzrokiem. Oblizał wargi, a potem odsunął Krwawy Zmierzch od szyi poety. Usiadł na krześle i zaprosił gestem tamtego. Kristen niezbyt wiele mógł zrobić. Jego wybór sprowadzał się do posłuchu, albo śmierci, a więc wybrał to pierwsze.
– Uznałem, że lepiej ci powiedzieć prawdę, niż ryzykować, że do uszu Fargulha dojdzie informacja o śmierci jego podopiecznego. – Poeta odsapnął i trochę się rozluźnił. Wreszcie w pełni nabrał powietrza w płuca, gdyż do tej pory oddech miał płytki niczym woda w brodziku. – Ale przez to zobowiążesz się do milczenia, albo tu wrócę i poznasz mój sztylet nieco bardziej dogłębnie. Rozumiemy się?
Poeta gorączkowo pokiwał głową.
– Pewnie masz kilka pytań. Możesz zadać trzy, a potem ruszam.
– Dzięki za tę łaskę – odparł tamten. Killidan zdziwił się jak bardzo Morty zmienił do niego stosunek. W przeciągu kilku minut relacja dwóch wrogów zamieniła się w relację pan – sługa.
– Najbardziej zastanawia mnie, ile prawdy jest z tą twoją żoną. – Marcoux wyglądał jakby ktoś zdzielił byka pałką przez głowę. Poeta, widząc tę reakcję, zaczął gorączkowo się tłumaczyć. – Znaczy, każdy stąd pamięta Rosalię i to była cudowna kobieta, ale skoro ty jesteś Killidanem, to chyba sam jej nie zabiłeś, co?
– Nie. – Matthias chciał zrobić uskok i zwyczajnie nie odpowiedzieć, lub poprosić o kolejny zestaw pytań, lecz gdy na języku pojawiło się pierwsze słowo, reszta wypłynęła z siłą rwącej rzeki. Wystarczy mały przeciek, aby zburzyć wielką tamę. Zwłaszcza taką, która została zbudowana dawno temu i do tej pory nie wypuściła z siebie nawet kropli. – To nie tak… Moją żonę zabił Farguhl. Spieprzyłem zlecenie na jego syna. Znaczy się morderstwo pierwsza klasa i na amen, ale przez pośpiech oraz małą nutkę pychy, źle zatarłem ślady w Próżni. Przez co w przeciągu kilku godzin można było mnie odnaleźć. Mag posłał dwóch najlepszych ludzi. Stanęli na progu mojego domu, wyrwali serce Rosalii, kiedy ja się kąpałem. Ze mną nie poszło im tak łatwo. Zabiłem obu, więc nie zdążyli zdradzić szefowi mojej tożsamości.
– Ale przecież wszyscy w naszej mieścinie mówili, że Rosalię też pocięto po meridianach…
– Kiedyś ci utnę ten wścibski jęzor. – To nie zabrzmiało jak groźba, a raczej jak obietnica, która nie miała się spełnić. – Musiałem działać szybko. Sam ją pociąłem i upozorowałem w tym swoją rękę. To, że Killidan oszalał i morduje kogo popadnie rozeszło się samo.
– Ale za to ty miałeś idealne alibi.
– Dokładnie – potwierdził Marcoux.
– Czyli reszta tej historii to prawda? Że popłynąłeś na drugi kontynent, żeby znaleźć Farguhla?
– Tak. Król Vangelis wysłał monetę w Próżnię. – W taki sposób wzywało się Killidana, aby jego tożsamość pozostała ukryta. Upuszczało się swoją krew na monetę, przesyłało do Próżni, a potem zabójca, wychodząc z ciała, potrafił odnaleźć drogę do interesanta. – Później przedstawił mi wiadomości z Quel. W zamian za informacje robiłem w charakterze ochroniarza. Nałożyłem na siebie prostą iluzję, aby nie pokazywać twarzy i bez problemu mogłem się poruszać wśród załogi. Dalszą część historii znasz.
– Czyli ty naprawdę wskoczyłeś w Próżnię?! – Poeta nagle jakby zapomniał o bólu nosa, a na jego twarzy pojawiło się zdumienie.
– Tak, wskoczyłem. Nie miałem wyjścia. Z początku sądziłem, że to czysty przypadek, ale widok przybysza z Quel z moim sztyletem rozjaśnił wszystko. Król mnie zdradził.
– Dziwisz się? – Morty szybciej spytał, niż pomyślał o konsekwencjach. Na jego szczęście Killidan tylko pokręcił głową, a na twarzy zagościł smutek.
– Nie dziwię się. Nikt nie chciałby co chwilę dostawać wieści o śmierci kogoś ze szlachty, nawet jeśli to dla całego królestwa była dobra nowina. Brałem pod uwagę opcję zdrady przed wyruszeniem w podróż, ale sądziłem, że śmierć Farguhla okaże się dla króla ważniejsza niż moja.
– Może chciał upiec dwie świnie na jednym ruszcie?
– Może. – Podróżnik podrapał się po brodzie. – Nie przewidział jednak, że ruszt pęknie i nie opali żadnej. – Krótka chwila ciszy pozwoliła im obu na refleksję, aż przerwał ją Marcoux: – Zadałeś już wystarczająco wiele pytań.
Potem oparł dłonie o uda, chcąc wstać, lecz poeta powstrzymał go, mówiąc:
– Zaczekaj, jeszcze jedno. Obiecuję, że ostatnie.
Killidan zacisnął szczęki, ale zaraz rozluźnił się, jakby nagle przypomniał sobie, że stres nie wpływa dobrze na zdrowie.
– No dobrze, ale ja w międzyczasie zacznę pakować rynsztunek. – Wstał, następnie sięgnął po sztylet i wsadził go do pochwy przy bandolecie. Potem poszedł na drugą stronę pokoju, do skromnej biblioteczki. Dziwny to był widok, gdy najsłynniejszy zabójca, jakiego ujrzał świat, zaczynał pakowanie od książek.
– Jak przeżyłeś wejście w Próżnię? – spytał. – Przecież tam nic materialnego nie może nie zamienić się w energię.
Killidan zatrzymał się w połowie chowania "Sztuka pisarska. Antologia" do plecaka. Mógł powiedzieć prawdę, że po każdym zabójstwie, którego dokonał, ciął wzdłuż kanałów energetycznych, aby uwolnić z ciała jak najwięcej mocy, budując z niej pewnego rodzaju tunel w Próżni. Wyjście ewakuacyjne, cholernie ryzykowne, jednorazowe i bardziej kruche niż skorupka jajka, ale w najważniejszym momencie zadziałało, choć musiał po tej podróży dochodzić do siebie przez dobry miesiąc. Niestety przejście przez tunel wymagało pozostawienia sztyletu oraz innych rzeczy nasyconych mocą, gdyż ich potęga rozniosłaby przejście w drobny mak, a potem z Killidana zostałyby tylko legendy.
Mógł powiedzieć to wszystko, ale niektóre sekrety lepiej zachować dla siebie. Na szczęście z pomocą w odpowiedzi przyszła mu wczorajsza rozmowa z naśladowcą.
– Jestem na tyle potężny, że mogę podróżować zamieniając się w energię, a potem rekonstruować ciało, gdy skończę. – Zabójca był też wystarczająco mądry, żeby wiedzieć, że wykonanie takiej rzeczy jest niemożliwe. Jednak poeta nie posiadał takiej wiedzy jak on. Otworzył szeroko usta i w ciszy kręcił głową.
Niewiele brakuje, aby zaczął bić pokłony przed swoim nowym bogiem – pomyślał podróżnik bez cienia ironii.
– Dość tego wywiadu – podsumował w końcu Matthias, a tamten pokiwał głową z zapałem.
– To powodzenia. – Poeta już chciał odejść, ale Killidan raźnie podszedł do niego i złapał go mocno za nadgarstek, unieruchamiając Kristena w miejscu. Wyjął sztylet, a w oczach Mortiego pojawił się strach. – O-o-obiecałeś, że puścisz mnie żywego!
– Nic ci nie obiecałem. – Sztylet przeciął płytko skórę na dłoni poety, ale tamten o mało nie zemdlał. Zaciągnął Kristena pod ścianę i sięgnął fiolkę z szafki. Wpuścił do środka kilka kropel krwi, a następnie zakorkował, puszczając przegub. – To na zabezpieczenie.
– Co chcesz z tym zrobić?
– W razie jakby ci się zaczął rozplątywać język, to zawsze będę mógł cię odnaleźć. A podróż w Próżni trwa zaledwie kilka chwil. Zaufaj, lepiej nie ryzykować.
Poeta trzymał się za ranę i słuchał zabójcy niczym kaznodziei. Gdy tamten skończył, Morty po prostu powiedział:
– Nie sprzedam cię.
– Za to możesz rozdmuchać tę historię z powrotem Killidana. Uśpi czujność moich przyszłych ofiar, nawet nie będą wiedzieli, co na nich spadło.
Pożegnali się dość typowo. Bez ekscytacji, ani pochlebstw. Poeta potem wyszedł, zresztą wyglądał jakby naprawdę mu się spieszyło. Killidan wziął się na poważnie za pakowanie. W trakcie rozmyślał, czy najpierw powinien zginąć król, czy lepiej poszukać Farguhla. Postawił na tego drugiego, gdyż śmierć władcy zaalarmowałaby maga i znów przepadłby jak kamień rzucony w wodospad. Z Vangelisem rozmówi się przy innej okazji.
Dokończył pakowanie, wyszedł z domu, zaczerpnął świeżego powietrza. Impostor Killidana twierdził, że ciepły letni wieczór to najlepsza chwila na mordowanie, jednak dla Matthiasa nie istniały złe momenty. Tylko dobry powód osładzał mu zabójstwa, a zemsta to ziarno, które w jego sercu kiełkuje już od lat. Lecz gdy w końcu wyda plon, słowo: "pomocy" wypłynie z gardeł winowajców jedynie przez ich otwartą tchawicę.
Przytwierdził dwa plecaki do juków arabskiej klaczy, Samanthy. W skrócie nazywał ją "Sam", a dbał o nią jak o psa, którego zawsze pragnął, ale nigdy nie miał. Wsiadł i odjechał na zachód, wprost do Quel, krainy ludzi spalonych słońcem.
…żeby przetrwała legenda.