Ze słownika anaeredów:
limuth – przeznaczenie
pripal – przyjaciel
jużń – przedcień
firien – sława
unfirien – infamia
Nagle poczuł mocne uderzenie w grzbiet nosa. Kamień nie mógł być duży, ale na tej wysokości nic nie jest błahe, z wyjątkiem większości dylematów pozostawionych ponad siedem tysięcy metrów poniżej. Hejmen powstrzymał odruch pomacania, czy skalny okruch nie uszkodził kości. Wprawdzie akurat stopami opierał się o skalny występ i miał większą swobodę ruchów, ale i tak niewiele by poczuł przez rękawicę.
Teraz bardziej niż ostry ból, zaniepokoiło go coś innego. Ten prztyczek w nos od Góry mówił więcej, niż najbardziej precyzyjna prognoza pogody.
Wyglądało na to, że Diabli Róg go odrzucał!
Kiedy zdał sobie z tego sprawę, miejsce euforii, mobilizującej ciało i ducha, zajęło głębokie rozczarowanie, ważące tonę. Na dodatek z przerażeniem stwierdził, że coś złego się dzieje z jego wzrokiem. To mógł być pośrednio skutek świeżej rany, ale również pierwsze objawy ślepoty śnieżnej. Na myśl o kolejnej, siódmej już, porażce w drodze na szczyt, prawie zapłakał. Jak nigdy wcześniej, jak nie on, twardziel znany z determinacji, a jednocześnie luzak, witający się obciachowym „hey, men!”.
A jeszcze pięć minut wcześniej czuł w nozdrzach zapach szczęścia. Wokół niego wiatr kręcił wiry ze śniegiem, a on już widział siebie opartego plecami o tę dziwaczną formację skalną, wieńczącą północny szczyt – pochylony i skręcony stożek, ów sławny „róg”. Poprzednie, nieudane wyprawy go nie zraziły. Wciąż kochał tę górę, ciągle o niej fantazjował. Setki razy odwiedził jej wierzchołek we śnie. Ale nigdy naprawdę, nigdy fizycznie.
Przeklinając, chwycił mocniej linę i z metalicznym chrzęstem zarył prawym rakiem w lód jakiś metr poniżej. I właśnie wtedy, w chmurce śnieżnej kurzawki, ujrzał ludzką postać. Z zaskoczenia zakręciło mu się w głowie i mało nie odpadł od ściany. Zawisł na uprzęży, balansując w rozkroku z drżącymi łydkami.
– Hey, men – powitała go kobieta, która znalazła się tam… no właśnie, jak?! – Spocznij! – zażartowała, widząc efektowny rozkrok Spider-Mana.
– Kim jesteś? – zapytał słabym głosem, znajdując w miarę stabilne oparcie dla obu stóp. Kobieta chwyciła się poręczówki tuż obok niego i uroczo uśmiechnęła. Rany, książkowe halucynacje, panikował. Tego jeszcze brakowało.
– Jestem Legenda. – Uśmiech nie schodził jej z twarzy. – To znaczy, Legenda to moja ksywa. To co, ksywka za ksywkę? Hejmenie, mów mi Leg!
Prawdziwa? Nadgryźć ją jak monetę? Szarpnąć za liny?
– A skąd znasz moją? – wysapał, skołowany.
– No, skoro mamy razem zdobywać szczyt, to chyba powinniśmy co nieco o sobie wiedzieć, nie?
– Razem?…
Nie, nie miał siły na walkę z widziadłem. Nigdy wcześniej w czasie wspinaczki nie stracił kontroli nad własnym umysłem. Czyżby podjął decyzję o odwrocie moment za późno? Wierzyć miejscowym, że skaliste zbocza i lodowe rozpadliny są zamieszkałe przez duchy, że Diabli Róg, jak każdy ośmiotysięcznik, ma własne życie i własną wolę, to jedno – a rozmawiać z piękną himalaistką, której tam nie mogło być, to drugie. Jeśli jednak faktycznie tracił kontakt z rzeczywistością, na tej wysokości oznaczać to mogło tylko jedno.
Śmierć.
– Wiem o tobie wystarczająco dużo, żeby być pewną, że nie zrezygnujesz. To twoje siódme podejście i tym razem ma się udać, prawda? – Miała zielone oczy, spod kaptura i pomarańczowej, wełnianej czapy wystawał jasny kosmyk włosów, dziwnie miękkich i lśniących jak na te warunki. Uderzające podobieństwo do jego szkolnej miłości! Właściwie to wyglądała na normalną kobietę z krwi i kości, chociaż chyba wybitnie twardej kości, a krwi błękitnej, skoro weszła tu bez butli z dodatkowym tlenem. W ogóle nie sądził, żeby jakikolwiek cięższy sprzęt asekuracyjny wszedł do tego jej dziecięcego plecaczka. Jak ona tu dotarła?! Nie korzystała chyba z dawno już pozrywanych i pozasypywanych poręczy i stanowisk na wschodnim zboczu, na tak zwanym Grzbiecie Warana? Zresztą, jeśli nawet, to nigdy by nie doszło do spotkania. Chyba że…
Nagle sobie przypomniał. Istniało jedno miejsce, gdzie wybrana przez niego droga wspinaczkowa, Korona Królów, przecinała drogę Warana.
I to był właśnie punkt, w którym się znajdowali.
Od wysiłku od tego beztlenowego myślenia aż go zemdliło.
– Wspinasz się na lekko? Na Diabli Róg? Oszalałaś? – wystękał.
– Pewnej zimy, cztery lata temu, prawie zdobyłam szczyt, w towarzystwie dwóch Duńczyków i miejscowego przystojniaka… – Jej głos tłumił szalik, którym właśnie zakryła sobie usta (czyli jednak nie jest łatwo konwersować na ośmiotysięczniku!) – … więc wiem, co jest niezbędne, dzięki. – Hejmen gorączkowo próbował sobie przypomnieć, kto wtedy wchodził w skład mieszanej ekipy polsko-duńskiej. Bezskutecznie. – Ty też dasz radę, Hejmen. Masz wszystko, czego potrzeba wspinaczowi, a przed owym wszystkim – to Coś…
No, wykapana Dominika! Zielone oczy w kształcie migdałów. Gesty, miny. Dominika! Może gdyby nie wybrali różnych studiów, w oddalonych od siebie miastach…
– Jesteś urodzonym bohaterem! Masz to wypisane na twarzy. – Leg nie odpuszczała. Chciał jej wierzyć, chociaż nigdy nie zależało mu na wielkich słowach. Musiał jednak przyznać, że miło się tego słuchało. Może z tego powodu, że te słowa otuchy stanowiły niemały kontrast do reakcji jego żony, Ali, która ostatnio szczególnie usilnie próbowała go zniechęcić do wyprawy. Kiedy jakiś nieznający tematu gryzipiórek nazwał w prasie Diabli Róg „górą samobójców”, ona powiedziała Hejmenowi, żeby „nie udawał bohatera”.
Niczego nie udawał. Po prostu wspinanie czyniło go lepszym człowiekiem.
Nagle przyszła mu do głowy pewna myśl: nieważne, czy Leg była żywa, martwa, czy nieistniejąca. Ważne, że przybyła w samą porę.
Żeby za siódmym razem dopiął swego.
*
Tymczasem na grzbiecie Góry stała gromadka anaeredów i patrzyła w dół zbocza. Właśnie kolejny raz zamierzały rozpocząć życiową wyprawę – zejście do Podnóża. Anaeredy wyglądały jak człowiekowate gryzonie i zamieszkiwały wysokie partie Góry. Te małe, sierściaste, rozumne istoty, przystosowane do życia w powietrzu o znacznie obniżonej zawartości tlenu, miały tułów pękatej myszy zaroślowej oraz owłosione nogi i ręce, miniatury ludzkich. Zakończone haczykiem skrzydła, zazwyczaj złożone na plecach na krzyż, służyły im raczej do łapania równowagi na skałach, niż do latania. Niesamowite ilości energii sprawiały, że i tak prawie latały nad ziemią. Zimą mieszkały w lodowych jamkach, a latem w krzakach karłowatej lucyndy, nazywanej przez górskie stworzenia „cudem na szczycie”.
– Zobaczcie, zabija następnego! – krzyknął najstarszy z przyjaciół, Wiliam, pokazując palcem w dół.
– O nie, Legenda! – krzyknął Taratak i chwycił się za głowę.
– Ilu ludzi już zamordowała, kłamliwa bandytka? – basował Kokke, najwyższy i najchudszy. – Na samej zachodniej stronie leży pięć trupów w kolorowych ubraniach. Wspinacze nazwali je „drogowskazami”.
– No to szykuje nam się istna ekspresówka. Właśnie kolejnego śmiałka ogłupia zgraną śpiewką o bohaterstwie i wyjątkowości – stwierdził Wiliam.
– I pewnie o… o przeznaczeniu! – dodała piskliwie Aranda, najmłodsza z grupy. – A właściwie, co to takiego przeznaczenie? – Spojrzała na starszego anaereda.
– To limuth, mała – odpowiedział jej. – Kieruje tobą bez twojej ingerencji, ale z twoją podświadomą zgodą. Podobno ludzie, kiedy nie chcą wziąć pełnej odpowiedzialności za swoje czyny, sami siebie oszukują, że limuth zadecydowało za nich. W ten sposób łatwiej im wytrzymać z samymi sobą, ze swoją ludzką niedoskonałością.
– Ale po co być doskonałym? – dziwiła się Aranda. Jak zawsze, kiedy się rozemocjonowała, drgały jej podobne do mysich uszy.
– Zapytaj naszych Przyszłych Pripali Ludzi – mruknął Kokke, wzruszając ramionami.
Kurdupel Zolizo, skłonny do żartów nie na miejscu, tym razem darował sobie drwiny o „górskich drapakach”, tylko w milczeniu patrzył tam, gdzie wszyscy, pocierając skrzydłem o skrzydło. Na skalnej ścianie odbywała się bowiem niezwykła walka. Walka, w której ofiara nie była nawet świadoma, że ma do czynienia z oprawcą.
– No, to na nas chyba już czas? – przerwał chwilę ogólnego zamyślenia Wiliam. – Podobno na dole są teraz optymalne warunki: zimno, słonecznie i sucho. Mamy spinacze do nosów?
Stworzenia pokiwały głowami. Przy pomocy śmiesznych klamerek zrobionych z gałęzi lucyndy miały ograniczyć sobie dopływ tlenu, kiedy już znajdą się u Podnóża. Właściwie wszystko było już przygotowane do podróży – wywiad pogodowo-poglądowy zrobiony przez zaprzyjaźnionego orła Mirutiego, gęste wąsy uczesane, brzuchy napełnione na zapas, a w razie czego szlaki migracji jadalnych jaszczurek po drodze w dół – obczajone.
– To co, ostatni raz formułka? – zaproponował Taratak, w towarzystwie pełniący często rolę imprezowego animatora.
Wiliam wziął głęboki oddech i zakrzyknął:
– Co nam grozi po drodze?!
– Że porwą nas orły szabloskrzydłe! – odpowiedziała chórem reszta.
– Co nam grozi na dole?!
– Że nas ludzie nie polubią!
– Jaka zguba nas wtedy czeka?!
– Sprzedadzą nas do klatek!
– A co jeszcze gorszego?!
– Zabiją!
– Jeśli?!
– Jeśli będą się nas bać!
– Kim więc musimy dla nich być?!
– Przyjaciółmi!
Kokke zauważył, że nie tylko on miał wątpliwości co do wyprawy. Ich tradycyjna formułka, zagrzewająca do dalekiej drogi, brzmiała sztucznie, bez przekonania. Nigdy do końca nie rozumiał tego usilnego dążenia anaeredów w dół. Po co kusić los? Czy naprawdę nie wystarczało im własne grono? Tutaj, wśród istot zamieszkujących Górę, ludzie nie cieszyli się najlepszą sławą. Uchodzili za fascynujących, owszem, ale też nietolerancyjnych wobec obcych i okrutnych dla siebie nawzajem.
Coś na ten temat wiedział.
Ale był lojalnym przyjacielem i nie chciał psuć radości innym. Nie jemu burzyć ten budowany przez wieki zamek z piasku. Anaeredy marzyły o poznaniu świata ludzi od tak dawna, jak gdyby same gwiazdy wpisały to w ich naturę.
Więc milczał.
Pomimo sceptycznej postawy to właśnie Kokke w tajemnicy przed resztą przyjaciół schodził do zamarzających na śmierć wspinaczy. Zakradał się tak, żeby nie mogli go zobaczyć i szeptem snuł im do ucha szczęśliwe historie o dotarciu na sam szczyt, o tym, jakie cuda tam na nich czekają, jak bardzo są kochani przez tych, do których później wrócą. Tymi opowieściami wprowadzał cierpiących jak najłagodniej w wieczny sen. Czuwał nad ich powiekami zbyt słabymi, by się jeszcze unieść, nad sinymi ustami, płucami, w które powoli wsączał się mróz, wypędzając życie. Pomagał im w ostatnich chwilach, kiedy nikogo innego przy nich nie było, a odmrożone ciało stopniowo obejmował złudny płomień gorączki.
Niestety, miało to swoją dodatkową cenę. Kokke widywał straszne rzeczy. Raz był świadkiem, jak dwóch ludzi, pripali wspinacza, który wpadł w lodową szczelinę, przechodziło tuż obok niego i zamiast mu pomóc udawało, że go nie widzą. To na zawsze zasiało w Kokkem wątpliwość, czy warto zabiegać o przyjaźń człowieka. A jednak anaered zabierał zdjęcia z dokumentów zmarłych i, używając ich jako symboli, wyprawiał nieszczęśnikom ciche pogrzeby na szczycie. Tam, gdzie nigdy nie dotarli żywi.
Tam, gdzie byli od zawsze.
Pomyślał, że kiedyś opowie to Arandzie, bystrej, ciekawej wszystkiego dobrej duszyczce. Miał na to dużo czasu, ponieważ anaeredy starzały się bardzo powoli, przechodząc różne stadia swojego życia podług własnego życzenia. Może miało to coś wspólnego z ogromną nadwyżką energii, którą umiały przekazywać telepatycznie. Umierały w pełni pogodzone ze śmiercią, najzwyczajniej znudzone już „podpieraniem nieba nad Górą”, jak to mawiały między sobą. Powiadano nawet, że niektóre w ogóle nie umarły, tylko zeszły w niższe, zalesione rejony i tam żyją do tej pory. Nie, anaeredy nie miały skłonności do umierania. Chyba, że coś złego im się przytrafiało. Zło jednak, wbrew nazwie Góry, raczej omijało mieszkańców Diablego Rogu. Wiliam kiedyś filozofował, że ludzie, jak twierdził ich znawca orzeł Miruti, niejedną górę nazwali od diabłów i aniołów, ale widocznie czasem mylili dobro ze złem, bo wyszło na to, że najwyższy wodospad świata, przepiękny Skok Anioła, spływa z masywu zwanego Górą Szatana.
Kokke złapał się na tym, że patrząc wraz z resztą przyjaciół na Hejmena i Legendę, odpłynął myślami hen, daleko, do świata ludzi. Tymczasem jeśli mieli zacząć wędrówkę do Podnóża, to natychmiast.
Jednak nikt nie ruszał z miejsca.
– No nie! – jęknął Zolizo, widząc miny zebranych. – Błagam, nie znowu! Nie możemy zajmować się ofiarami Legendy za każdym razem, kiedy rozpoczynamy wyprawę!
– Ale… tak go zostawimy? Tak się nie robi! M y tak nie robimy! – protestowała płaczliwie Aranda.
– Właśnie, czy powinniśmy schodzić za wszelką cenę? – poparł ją Taratak. – Skoro, jak mówił Miruti, wejść bezpiecznie pomiędzy ludzi mamy szansę tylko jako ich przyjaciele, pripale, to musimy w pełni zasługiwać na to miano, nieprawdaż?
– Chyba macie rację. Jakże możemy chcieć, żeby nas zaakceptowali u siebie, skoro nasza ojczyzna coraz bardziej przypomina ichni cmentarz, a my właśnie zamierzamy zignorować kolejną ofiarę? – Wiliam w strapieniu pocierał jedno ze swoich skrzydeł. Zaraz jednak odzyskał rezon. – Tak, zostańmy. Spróbujmy pomóc. Przekażemy trochę energii i porozmawiamy z jużniem tego tam, na dole…
– Ma na imię Hejmen, moje bezogonki – wtrącił siedzący nieopodal Miruti, orzeł szabloskrzydły i zarazem najsławniejszy znawca ludzi na Diablim Rogu.
– Chrr, nie nazywaj nas „bezogonkami”, cesarzyno! – prychnęła Aranda, puszczając oczko do Kokkego.
– W tej sytuacji ja, cesarz orłów szabloskrzydłych, odradzam atak denny – obwieścił swoje stanowisko Miruti. – Ratujcie Hejmena, to cenny okaz człowieka. Unikat.
– Cóż, chyba taki już limuth tej niedoszłej od stuleci wyprawy – skwitował Taratak.
Kokke uśmiechnął się pod wąsami. Nigdy by nie zdradził, jak bardzo mu ulżyło.
*
Hejmen i Leg przepięli się na następne liny i podciągnęli kilkadziesiąt metrów w górę, tam, gdzie tymczasowo stromy lód przechodził w skały. Znaleźli tam poprzeczne wyżłobienie, idealne dla dwojga. Śnieg przestał padać, ale za to wiatr się wzmógł. Hejmen wmawiał sobie, że w razie czego w każdej chwili może jeszcze podjąć decyzję o odwrocie. Prawdopodobnie miał już odmrożone palce jednej stopy, no i mocno osłabiło go uderzenie kamienia. Zaczynał też żałować, że schował okulary. Tak bardzo chciał oglądać Górę bez szkieł, bezpośrednio, żeby nie uronić ani jednej bruzdki, ani jednego odcienia. Mieć z nią jak najpełniejszy kontakt, mimo grubego ubrania i całego osprzętu.
Legendzie warunki nie przeszkodziły w wiarygodnym tłumaczeniu jak znalazła się obok niego i dlaczego mógł jej wcześniej nie zauważyć. Uznał, że jeśli była iluzją, to nieźle dbała o pozory – mówiła z coraz większym trudem, coraz ciszej i z przerwami.
A zjawy raczej nie tracą tchu.
Serce Hejmena powoli znów wypełniała nadzieja, że jednak da radę. Fatalne samopoczucie? Choroba wysokościowa to nic nowego na ośmiotysięczniku. Pogoda? Zimą nigdy dość dobra. Rana? Ból trochę jakby przycichł. Zadarł głowę i z miłością popatrzył na łączoną kolorowymi węzłami pajęczą sieć lin, opasującą kolejne metry skały. Skoro Leg, jego samozwańcza partnerka, parła naprzód bez wahania, to on podoła zadaniu tym bardziej. Ta kobieta najwyraźniej w niego wierzyła. Bardziej, niż on sam.
Leg jakby usłyszała jego myśli.
– Daruj już sobie te przepytywanki, co, jak i kiedy. Ja rozumiem, że w myślach już tworzyłeś raport z samodzielnego ataku szczytowego, ale lepiej zdobyć wierzchołek we dwójkę, niż w ogóle, prawda? – Rzuciła mu wyzywające spojrzenie spod kaptura, a znad szalika. – My dwoje, razem, to prawdziwy dream team, Hejmen. A teraz… opowiem ci pewną historię. Trudno tu mówić, ale ja mam zapas sił, bo aklimatyzowałam się dłużej, niż ty. – Tego nie sprawdzę, pomyślał Hejmen. – Słuchaj, wiem, że się wahasz… – Zaczęła, zaglądając mu głęboko w oczy. – To ostatnie wygodne miejsce przed szczytem. Póki tu jesteśmy, nic nie mów, tylko po prostu mnie wysłuchaj.
I Hejmen pomyślał, że klika minut więcej na podjęcie ostatecznej decyzji nie zaszkodzi.
– Był sobie pewien mężczyzna… – Leg mówiła cicho, z przerwami, jakby rozplanowując zużycie tlenu. – Genialny wspinacz-amator. Pasjonat. Przystojny, ryżawy blondyn z orlim nosem… oczy koloru jeziora polodowcowego. Zarost, włosy niesforne, którymi lubi bawić się górski wiatr… a które stanowczo powinien krócej przystrzyc… – Zignorował przytyk. Słuchał, słuchał… – Wzbudzający zaufanie tembr głosu, męski… a jednocześnie bez kantów. Kobiety to uwielbiają…
Nagle zobaczył twarz Leg tuż przy swojej. Do czego ona zmierza? Jaki ma cel, żeby mi pochlebiać? – myślał. Znowu ogarnęły go wątpliwości, strach, że zwariował. A każda nowa emocja potęgowała zmęczenie.
– Ten mężczyzna miał marzenie – ciągnęła Leg – od wczesnej młodości… które z czasem zamieniło się w potrzebę… a potrzeba w konieczność. Chciał – musiał! – zimą wejść na szczyt góry… która miała opinię niezdobytej o tej porze roku. Próbował już sześć razy… słuchasz mnie?
– Tak. Zaraz… – Hejmen nie wiedział, czy chodziło o niepokojący fakt, że wiedziała o nim tak dużo, czy o alarmujący niedostatek tlenu, ale znowu zaczęło mu się kręcić w głowie. W żołądku też. Do tego wiatr co jakiś czas smagał go gwałtownie jego własnymi włosami. Co za idiotyczny powód zamykania oczu na ścianie, pomyślał z irytacją. Puścił linę prawą ręką i sięgnął czapki, spod której wysunęły się dwa niesforne kosmyki. Próbował je wsunąć z powrotem, ale w ten sposób tylko nabrał pewności, że przestaje mieć czucie w ręce. Powoli przegrywał z mrozem. Tymczasem Legenda kontynuowała swoją „misję”. Miał nawet wrażenie, że podwoiła wysiłki.
– I ten dzielny mężczyzna próbował sześć razy… za każdym razem docierał wyżej, ale zawsze w końcu okoliczności zmuszały go do rezygnacji. Później, w domu, otoczony rodziną, uśmiechał się… mówił ciepłe słowa… był cały dla nich, dobry ojciec i mąż, próbując najbliższym wynagrodzić tygodnie niewidzenia… ale wciąż obsesyjnie wracał myślami do wypraw: zadawał sobie pytania: a może gdybym… a jeśli… co by było, gdyby… i najgorsze natręctwo ze wszystkich: czy nie zrezygnowałem zbyt wcześnie? Ale nie załamywał się, bo wiedział, że i tak pewnego dnia… tego dokona… Że ten szczyt mu się po prostu… należy… – Leg traciła oddech. Albo udawała, że traci. – On… predestynowany… – zasapała się i nagle niebezpiecznie odchyliła się od ściany. Rzucił się ku niej w odruchu asekuracji, ale gwałtowne szarpnięcie sprawiło, że aż go zamroczyło. – Wiesz, co było dalej? – Jej głos jakby dochodził z oddali. – Wiesz?…
Nie odpowiedział.
*
– A jeśli zbłądziliśmy i to jednak nie Legenda? – drążył Taratak. – Wygląda jakoś tak… zbyt ludzko. No i nigdy przedtem nie była blondynką.
– Widocznie dowiedziała się, że on takie lubi. Ona zawsze wie, co robi. Już dziewięciu wciągnęła w objęcia wiecznego lodu. I tak dziwne, że przeżywa tak długie okresy, kiedy nie może nikogo pozbawić życia.
Anaeredy założyły, że jużń Hejmena czeka na niego na samym „rogu”, tam, gdzie wspinacz dążył, czyli na północnym szczycie. Tym najbardziej znanym. Kiedy tak szły gęsiego, zdawało im się, że przemierzają most na białym morzu chmur. Gęste altocumulusy wypełniały przepaść po obydwóch stronach grzbietu. W skrytości ducha nie tylko Kokke, ale każde z piątki przyjaciół odetchnęło z ulgą, że kolejna wyprawa nie doszła do skutku. Z jednej strony chciały zdobyć na dole przyjaźń, ale z drugiej walczyły z przeczuciem, że to mrzonka. Bały się o swoje życie, dotychczas właściwie niczym nie zagrożone. Znając tragiczne losy niektórych wspinaczy, nierzadko ryzykantów za wszelką cenę i czcicieli adrenaliny, były świadome skutków pomylenia limuth z obsesją.
W ciągu paru kolejnych minut marszu zapanowała wokół dziwna cisza. Wiatr ustał, niebo zamarło. W powietrzu czuły rezygnację.
Coś było bardzo nie tak.
I wtedy go zobaczyły. Siedział na wystającej skale jak na ławce, plecami do nich, a przodem do zachodzącego słońca, nagi i przygarbiony. Strzępki chmur zasłaniały jego korpus, jakby się w nie wstydliwie przyodział. On, jużń, zapowiedź pełnego zjednoczenia ducha z ciałem, marzeń z rzeczywistością. Forpoczta, przedcień. Człowiek, tłumaczył im kiedyś Wiliam, marząc intensywnie o swojej obecności w wybranym miejscu, wizualizuje w nim siebie i w ten sposób, siłą marzeń, wysyła tam swojego jużnia. Jednocześnie przestaje być kompletny gdziekolwiek indziej. Od tego momentu, żeby znów stać się w pełni sobą, musi się ze swoim jużniem spotkać i połączyć. – To ktoś w rodzaju ducha – opisywał starszy anaered – tylko, że wyprzedzającego człowieka, a nie pozostającego po nim.
Ostatnie kroki anaeredy pokonały niemal biegnąc nad ziemią, skacząc, a nawet podlatując. W końcu chodziło też o czas. Wskoczyły na skałę tuż za dumającym tam jużniem i wkrótce zrozumiały, że pośpiech był zbędny. Jużń zaczął wolno odwracać się ku nim, a kiedy już miał szyję odgiętą pod kątem stu osiemdziesięciu stopni, jak sowa, cofnęły się, zdumione.
– Co za upiorny widok! – krzyknęła Aranda i zakryła pyszczek ręką. – Ma otwartą twarz!
Nikogo to zbyt bliskie prawdy sformułowanie nie rozśmieszyło. Zamiast twarzy jużń miał bowiem jakby białą maskę z nagich kości. Dolna część szczęki zwisała mu, jakby chciał coś powiedzieć i tak zastygł. W oczodołach miał szare, okrągłe kamyki.
Mimo, że nie miał twarzy, to z całej jego niedokończonej postaci bił bezbrzeżny smutek. Anaeredy, znieruchomiałe w pół ruchu, milczały w jego obliczu. Nieważne, ile mu powiedzą, on i tak już nie wydobędzie z siebie głosu. Nie poprowadzi Hejmena. To pewne.
Smutny przedcień znów bardzo powoli przekręcił głowę w stronę przepaści, a one powiodły wzrokiem za jego spojrzeniem. Razem patrzyli na wiszących poniżej na skale, stanowczo zbyt blisko siebie, Hejmena i Legendę. Może jeszcze wspinacz zawróci? – zastanawiały się anaeredy, może jeszcze się ocknie z trującego snu i zrozumie, że żaden człowiek nie mógłby tak po prostu, dotrzymując drugiemu tempa tak idealnie, bez szwanku, a przede wszystkim tyle gadając spacerować po ośmiotysięczniku.
– On w nią uwierzył. W swoją legendę – stwierdził Zolizo, potrząsając pyszczkiem. Spojrzał na Miruti, a ptak skłonił smutno łeb.
– No cóż. Gdyby tak nie było, zapewne dawno już by schodził – zgodził się Taratak. – To co robimy?
– Niestety, nic – odpowiedział Wiliam.
– Nic?! – jęknęła Aranda.
– Nic, dziecko. Nic nie możemy dla niego zrobić. Stracił łączność z jużniem, a w takim wypadku przesyłanie mu energii nic nie da, bo nie jest teraz sobą.
– Co to znaczy, że stracił łączność…? – dopytywała Aranda.
– Po ludzku to oznacza, że nie słyszy swojego wewnętrznego głosu, tego, który go prowadzi, podpowiada mu kolejne ruchy. Legenda ten głos zagłuszyła. Nie mając kontaktu z samym sobą, wspinacz jest już tylko obsesjonatem, niszczącym życie swoje i swojej rodziny każdym kolejnym wbiciem raka w lód.
Anaeredy ostatni raz spojrzały na bezsilnego jużnia i z ociąganiem zawróciły w stronę swoich domów. Już im się nigdzie nie śpieszyło. Wyprawa do Podnóża znów odwlekła się w czasie, w dodatku na próżno. Grupka przyjaciół wlokła się w stronę domu noga za nogą, poruszając wąsami, jak zwierzęta, które wyczuwają zapach. W ten sposób opłakiwały nadchodzącą śmierć człowieka.
Wkrótce dotarły do charakterystycznego, płaskiego kamienia, zwanego Stołem, skąd już miały blisko do swoich jamek w języku lodowca. Diabli Róg pozostał kilkadziesiąt metrów dalej, stercząc na tle żółtej kuli słońca niczym ostrzeżenie.
Nadeszła pora, aby powiedzieć do widzenia. Aranda wskoczyła na Stół i zaczęła oglądać swoje małe rączki. Z jednej strony, i z drugiej. I znów z tej samej. Jakby chciała z nich wyczytać dalsze losy anaeredów.
– Ja już nie chcę schodzić Tam. Do Podnóża. Nigdy.
– Jak to? – zdziwił się Taratak.
– Tu jest bezpiecznie. Tu nie umrzemy.
Kokke spojrzał z wdzięcznością na przyjaciółkę i ruchem wąsów zamaskował mimowolny wyszczerz niezbyt równych zębów. Szybko jednak znów zmarkotniał.
– Tego akurat nie wiadomo – odpowiedział Wiliam.
– Wiadomo, wiadomo! – spierała się Aranda buńczucznie. – My nie umieramy!
– Nie, tego nie wiemy. – upierał się Wiliam. – A wiesz dlaczego, Arando? Bo jeśli nie będziemy dążyć do poznania Podnóża, to przestaniemy być sobą. Anaeredy chciały zejść z góry od zawsze, od pierwszego pokolenia. Tak samo, jak ludzie, którzy od zarania chcą poznać przestrzenie i czasy świata, pytają o Boga, bogów, o życie po śmierci i przed narodzeniem. W momencie, gdy nie zostałyby im już żadne fundamentalne pytanie do zadania, żaden ląd do poznania, grunt do zbadania – przestaliby być w pełni ludźmi.
Zmęczone po emocjonującym dniu i zajęte rozmową anaeredy aż podskoczyły, gdy dosłownie znikąd zabrzmiał huczący, dający z dziesięć ech krzyk.
– Schodź! Schodź natychmiast! To nie teraz! Nie tym razem!
Gdzieś w połowie drogi do Diablego Rogu stał hejmenowy jużń. Teraz jednak miał twarz, wyprostowaną postawę – i niesamowitą moc w głosie.
– NIE – MA – CIE – BIE – TU – TAJ!!! – grzmiał. – Zawróć! Umierasz! – Wołał najgłośniej, jak to możliwe, aż zachrypł i wtem jakby się roztopił w rozrzedzonym powietrzu.
Znikł.
*
W tym samym momencie Legenda dokończyła swoją wersję historii:
– … i w końcu stanął na szczycie, wiedząc, że jest Pierwszy i Jedyny i…
Cicho! – wysapał Hejmen. – Przestań! To… – przerwał, czekając na następny oddech. Mózg przesyłał mu do lewej dłoni słabiutkie impulsy, bo czuciem nie mógł tego nazwać. Jeszcze gorzej z oczami – patrzył, do cholery, patrzył w ścianę przed sobą, a widział tylko własne myśli. Mdłości targały jego trzewiami, a wiatr, jak na złość, zaczął szarpać bezlitośnie. Zaraz zwymiotuję, pomyślał. To skrajne wyczerpanie.
Nie!!
Czy to już koniec?!
Przylgnął do bezdusznego brzucha Diablego Rogu, w którym był po uszy zakochany niemal od dziecka. Przytulił się do nagiego, zmrożonego, drętwego ciała wyśnionej góry i próbował uspokoić. To nie miejsce, powtarzał sobie, nie miejsce, nie tak. Trzeba zejść. Muszę zejść! Pomyślał o żonie i dzieciach. O ich prostolinijnej miłości, ich zależnym zaufaniu. Zaufaniu wielorazowego użytku. Dlaczego myślał o nich dopiero teraz? Kim on w ogóle był?!
Zamknął przekrwione oczy i usiłował pracować nad oddechem, siłą woli starał się przytrzymał świadomość, nie zemdleć. Wreszcie, półprzytomny, stwierdził oczywistość – że musi sięgnąć po zapasowy tlen, chociaż kompletnie nie miał siły na żadne dodatkowe ruchy. Zamykał i otwierał oczy, mamrocząc coś półprzytomnie. W pewnym momencie na chwilę utracił świadomość swojego ciała, tego, co się działo wokół.
– Czy tego szukasz? – Nagle zobaczył Leg, razem z butlą tlenową.
Znów widział!
– Dzięki, Leg – Na pewno myśli, że będzie szedł dalej, stwierdził. Chwycił kurczowo butlę, próbując odzyskać spokój.
– Nawet o tym nie myśl! Ty jesteś cały poodmrażany, ja mam wszystko w jak najlepszym porządku. Rozumiesz, co chcę ci powiedzieć, prawda? – Uśmiech, a jednocześnie lodowaty ton. I jakoś nie brakowało jej już oddechu. – Praktycznie masz w tej chwili tylko dwa wyjścia: zostać bohaterem albo nim nie zostać – ciągnęła. – Bo twoja śmierć jest już pewna. Jeśli wejdziemy na szczyt, Ty spełnisz swoje przeznaczenie, marzenie życia i zostaniesz tam, gdzie twój prawdziwy dom – ja zaś wrócę z opowieścią o wielkim człowieku, który pokonuje swoje słabości. O bohaterze! Rozumiesz? Czyli o Tobie! A jeśli zawrócisz, zginiemy obydwoje śmiercią… – Jej usta wykrzywiły się w grymasie odrazy, kiedy wypluła ostatnie słowo – … przypadkową!
– Masz jeden problem – wysyczał Hejmen. – Pomyliłaś mnie z kimś innym. – W oczach Leg zobaczył wyrzut. I jeszcze coś. Politowanie. Nie! To nie Dominika, mówił sobie. To w ogóle nie jest kobieta. Nie człowiek. To tylko zjawa. Musi nią być! – Trafiłaś na pasjonata, nie narkomana – wypalił, wytrzymując jej spojrzenie. I wtedy podjął ostateczną decyzję. Zebrał resztkę sił, zacisnął zęby i choć nigdy w życiu nie uderzyłby nikogo, o kobiecie nie wspominając, z całej siły, jaka mu pozostała, zamachnął się na swoją towarzyszkę w drodze na szczyt.
A potem zaaplikował sobie tlen.
*
– Brawo! – krzyknęły anaeredy chórem i zaczęły podskakiwać z entuzjazmu.
– A jednak wygrał! Strącił ją w przepaść! Nie skusiła go! – cieszyły się, krzycząc jedno przez drugie.
– Miejmy nadzieję, że wróci już bez komplikacji – powiedział Wiliam, poklepując po ramieniu Tarataka. Przyjaciel ze wzruszenia uronił łzę, która zawisła mu na wąsie jak kropla rosy na podobnym do rozmarynu listku lucyndy.
Kokke rozejrzał się dookoła.
– A gdzie jużń? – zapytał.
– Już dawno w domu! – Wiliam nie miał wątpliwości.
– To jakiś cud, że znów uzyskali łączność – dodał Taratak.
– No właśnie. Kiedy go znaleźliśmy, nie wyglądał najlepiej… – mruknął cicho Kokke, a głośno zapytał: – Co sprawiło, że ożył?
– Może to… Tak sobie myślę… – zaczęła niepewnie Aranda. Oczy wszystkich przyjaciół zwróciły się na nią.
– Taaak, Arando?
– Ja wtedy trochę zostałam w tyle, wy nie zauważyliście, bo to była chwila… i…
– I co? – dopytywał Zolizo niecierpliwie.
– No i dotknęłam ramienia jużnia… a tak się bałam! Aż mi sierść stanęła dęba…ale jakoś pokonałam strach, no i go dotknęłam. Był taki… To…
– Mów co dalej, mów! – krzyknął rozemocjonowany Taratak.
– Dotknęłam całą dłonią poniżej karku, jakby na przestrzał z sercem. Chciałam tak bardziej bezpośrednio tchnąć w niego duuużo swojej energii. Bo my zawsze… my raczej telepatycznie przekazywaliśmy ją ludziom, nigdy nie próbowaliśmy wspomóc ich jużniów, więc pomyślałam, że… – Aranda umilkła, podniosła głowę i niepewnie powiodła pytającym spojrzeniem po zebranych. Jej uszy aż całe chodziły.
Wszyscy zamilkli, wpatrując się w nią ze zdumieniem.
– To było jakbym dotykała wody w jeziorze polodowcowym… tak dziwnie.
Pierwszy odezwał się Kokke.
– Przyjaciółko moja kochana… – Głos mu drżał z głębokiego wzruszenia. – Dokonałaś czegoś, czego żaden anaered nigdy nie dokonał: wymyśliłaś nowy sposób ratowania życia! Jestem z ciebie dumny! – Z tymi słowami Kokke podszedł do Arandy i wziął ją w objęcia. Wiliam, Taratak i Zolizo stali jeszcze chwilę bez ruchu, po czym dołączyli do przyjacielskiego uścisku.
Tuż obok wylądował Miruti i w zakłopotaniu dziobał jakieś niewidzialne ziarenka na ziemi.
– Dzięki Arandzie jużń Hejmena spełnił swoją rolę – podsumował pierzasty znawca natury ludzkiej.
– My też ją spełniliśmy! Znów pomogliśmy ludziom, naszym przyszłym pripalom!
– Poświęciliśmy nawet kolejną wyprawę do Podnóża!
– Ale kto powiedział, że nie możemy znów zacząć jej planować?
– Khrk! – parsknął Miruti. – Na dole dłuższy czas nie będzie dobrych warunków. Zapowiadają duże natlenienie powietrza. No i, co ważniejsze, zapanuje chwilowa infamia Góry.
– In… co? – zapytała zbita z tropu Aranda.
– Infamia. Unfirien. Góra nie będzie się teraz cieszyła zbytnią sympatią wśród Podnóżan. Nie zapominajmy – musnął dziobem piórka na swoim okazałym, białym ogonie – że Diabli Róg rzucił w Hejmena kamieniem. Teraz już nie powiemy przecież: „Witajcie, to my, rodowici mieszkańcy gościnnego Diablego Rogu!”
– Niee – zaśmiał się Taratak – lepiej tak: „Przybywamy, aby zaprosić was do naszej wysokogórskiej krainy, nie zwracajcie uwagi na brak tlenu i latające skały, one mogą was co najwyżej zabić”.
– Wygrałeś, khrk, khhhhrrrk – Miruti zaniósł się czymś, co można by uznać za śmiech.
– To jest… niezupełnie zabawne – zaoponowała Aranda, po czym sama śmiechem wybuchła. Ubawiona, aż zatoczyła się w kępę lucyndy i przewróciła, by chichotać dalej, poklepując brzuch.
– Uważaj, mała wariatko, bo ciebie nie tylko sukces, ale jeszcze i zioło odurzy! – zażartował Wiliam, ale po chwili już cała piątka trzęsła odporną na wszystko lucyndą, a Góra rozbrzmiała tysiącem perlistych ech.
Tymczasem orzeł Miruti rozwinął skrzydła i pofrunął doglądać drogi powrotnej ocalałego wspinacza.
Gdy już im trochę przeszło, Taratak przypomniał sobie o wyprawie.
– Ej… a może my też mamy swoich jużniów, tam u podnóża…
– Ha, dobre pytanie – odrzekł Wiliam. – Jednak myślę, że to dotyczy tylko ludzi. Ale póki co chodźmy coś przekąsić.
– Owszem! – podchwycił Taratak. – Zasłużyliśmy na kilka tłustych steków z jaszczurek kirkanu. Kto rozpali grilla? – to mówiąc poprowadził przyjaciół na zachodnią stronę szczytu, gdzie w zachodzącym słońcu wygrzewała się ich kolacja.
Kiedy maszerowali wąską ścieżynką na północ od wierzchołka, zabrzmiał jeszcze wysoki głos kurdupla Zolizo:
– A wiecie, dlaczego jużń nazywamy jużniem? – zapytał i wszyscy oczekiwali głupiego dowcipu. Zgadli, ale nie do końca. – To od „już tam jestem”!
Ostatnie słowa stoczyły się w przepaść i jeszcze długo rozbrzmiewały echem.
Aranda i Kokke szli tuż obok siebie, zamyśleni. W pewnym momencie Kokke nachylił się do przyjaciółki i coś szepnął jej do ucha.
– Też tak uważam, mój drogi – odpowiedziała cichutko bohaterka dnia i poważnie spojrzała mu w oczy. – Też jestem pewna, że jeśli Hejmen kiedyś zginie w górach, to nie z powodu Legendy. On nie wspina się dla firien. Musiałoby stać się coś jeszcze.
Coś, czego nikt by nie mógł przewidzieć.
*
Na pewno w coś uderzył, tylko rękawiczka zamortyzowała cios. Wydawało mu się też, że usłyszał krzyk, ale może swój własny.
Jedno było pewne – wokół ani żywej duszy. Legenda znikła.
A w głowie czuł dziwną pustkę.
Hejmen schodził ostrożnie, jakby robił to po raz pierwszy w życiu. Co jakiś czas zatrzymywał się i patrzył uważnie wokół. Chciał zabrać ze sobą pod powiekami świeży obraz Góry. Żegnał ją nie wiedząc, czy jeszcze kiedyś do niej wróci.
Był całkowicie wyczerpany, ale z tlenem dawał radę. Miał szczęście, bo wiatr akurat zelżał, a mgła rzedła z każdym kolejnym metrem w dół.
W oknie błękitnego nieba, które się właśnie otwierało, kołował orzeł. Wspinacz przez chwilę podziwiał jego długie i wąskie skrzydła, przypominające szable. I nagle poczuł się całkowicie bezpiecznie. Miał pewność, że bez przeszkód zejdzie do obozu, by potem szczęśliwie wrócić do domu. Tam, gdzie go kochają i gdzie wierzą w jego zwykłą, niebohaterską miłość. Gdzie jest potrzebny.
A potem zacznie swoją opowieść. Opowie światu o największym wysokogórskim mordercy, jaki istnieje. Większym niż wiatr, czarny lód, śnieg i bezlitosny mróz razem wzięte. Groźniejszym, niż brak tlenu, skalny odłamek czy zagrożenie lawiną. Dotkliwszym, niż każde fizyczne niedomaganie.
Opowie o Legendzie.
Ciekawa interpretacja konkursowa.
Widzę, że trzymasz się baśniowych stworków mających coś wspólnego ze śmiercią. ;-)
Fabuła ciekawa, ale momentami trudno mi było zawiesić niewiarę. Zwłaszcza kiedy opisywałaś życie tych dziwnych istotek: jedzą jakąś tajemniczą roślinkę i jaszczurki, tlenu nie potrzebują, a przynajmniej nadmiar im szkodzi. I mają mnóstwo energii. No, coś mi się chemicznie nie zgadza.
Nie mówię, że baśniowość stworków jest zła, ale trochę to wygląda, jakbyś nie mogła się zdecydować między bajką dla dzieci a opowieścią dla dorosłych. A dzieciaki po ośmiotysięcznikach nie łażą.
Bohaterowie fajnie wymyśleni, ale nie zaszkodziłoby im więcej szczegółów i cech charakterystycznych.
Z legendą mam problem. Niby oryginalne podejście, coś w tym jest, ale trochę wydaje mi się to naciągane. W końcu równie dobrze dziewczyna mogłaby mieć na imię Marzenie i nic by się nie zmieniło.
Wykonanie bardzo dobre, prawie nic nie znalazłam.
Rozumiesz, co chcę Ci powiedzieć, prawda?
Czemu dużą literą?
Babska logika rządzi!
Albo – albo! Zdecyduj się, czy robisz bajeczkę o dobrych górskich gremlinsach wyłączonych z realności (ostatnie żywe stworzenie w Himalajach to mały pajączek, żywiący się tym, co wiatr przyniesie z dołu, ale nie występujący powyżej 7 tys m npm.), albo piszesz pełnokrwisty górski horror. Czyli najlepiej wywal te gremlunsy;). Inaczej opko będzie przypminać pomidorówkę wymieszaną z grochówką: Niby na bogato, a dla nawet bardzo głodnych – niejadalne!
Jeśli jest coś, czego nie cierpię bardziej niż sztampowego fantasy, to są to góry we wszystkich swych idiotycznych przejawach – taternizmu, alpinizmu czy himalaizmu.
Ale ad rem – jak już zauważyli przedpiścy, opowiadanie nie klei się fabularnie. Jest ciężka, niemal horrorowata część o wspinaczu, i jest lekka, wręcz humorystyczna część o stworkach i ich marzeniu o Pierwszym Kontakcie. Znacznie lepsze byłoby skoncentrowanie się na jednym temacie.
I moje tradycyjne czepialstwo:
– “Niesamowite ilości energii sprawiały, że i tak prawie latały nad ziemią” – co poetka miała na myśli? jaka energia?;
– “używając ich jako symbol” – symboli;
– “znieruchomiałe wpół ruchu, milczały w jego obliczu” – to brzmi niezgrabnie, lepiej “przed nim”.
Jest potencjał, ale na dwie różne opowieści. Sklejone razem – wrażenia nie robią.
Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.
Serio, chętnie bym przeczytała historię w całości o anaeredach. Najchętniej taką w klimacie “O czym szumią wierzby” Kennetha Grahame’a, lekką, trochę ironiczną, i choć głównie dla dzieci, to trochę też dla dorosłych. Chyba bym ją w sumie wolała niż fantasy/horror o wspinaczce – a zgadzam się z przedmówcami, że tekst się wyraźnie rozpada na dwie części.
ninedin.home.blog
Lubie Twoj basniowy, taki troche magiczny styl pisania, wiec ten tekst tez przyczytalam z przyjemnoscia. Chociaz Zegar chyba bardziej mi sie podobal. Rzeczywiscie tak jak zauwazyli to inni komentujacy to opowiadnie rozpada sie na dwa, a Zegar byl bardziej spojny. Jednakze za klimat i sympatyczne istotki oddalam klika do biblioteki :)
Zaintrygowała mnie gwiazdka przy “hey, men”. Zjechałam na dół i zobaczyłam przypisy autorki z tłumaczeniami angielskich słówek, których znaczenie zna chyba mało ogarnięty piątoklasista. Nie. Rób. Tego.
http://altronapoleone.home.blog
Rozgarnięty miało być.
http://altronapoleone.home.blog
@Finka – dziękuję za klika. Miło mi.
UWAGA, SPOJLER!>>>>>>>>>>>>>
Nie, nie mogłaby Legenda nazywać się jakkolwiek inaczej. I być kimkolwiek innym. Jest różnica pomiędzy czyimś marzeniem a legendą tego kogoś, o tym kimś. Świat winduje na piedestał gotowego legendarnego wspinacza, a nie marzącego wspinacza. Ten tekst powstał głównie i przede wszystkim z pomysłu właśnie na tę kluczową bohaterkę, Legendę, bo w tej postaci jest spersonifikowana potencjalna, przyszła sława, legenda właśnie, niedoszłego zdobywcy szczytu. To jest o niebezpieczeństwie pójścia za fałszywym przeznaczeniem, niebezpieczeństwie tworzenia własnej legendy za cenę życia. W walce tych dwojga bohaterów obrazuję tezę, że często tego typu ryzykant musi – świadomie lub nie – walczyć z pokusami Legendy, która ciągnie go na szczyt za wszelką cenę. I dlatego ta bohaterka jest i pozstanie tutaj Legendą prawem wybitnego nienaciągnięcia :) A tekst fantasy o wspinaczu pragnęłam (ba, to była głęboka potrzeba) napisać już od stycznia 2018. Można nawet powiedzieć, że w domyśle jest to tekst dedykowany.
Pozdrawiam.
@katia72 – dziękuję za klika :) Miło mi, że klimat stworkowy Ci odpowiada :)
A teraz bardziej ogólnie, bo dotyczy to również pozostałych komentatorów:
Trzy drobiazgi usunęłam, resztę podług własnego uważania zostawiłam. Dziękuję.
Moim zdaniem tekst jest fabularnie spójny. Nie “rozpada się”. Można co najwyżej powiedzieć, że są tu połączone gatunki i rozumiem, że komuś może to nie odpowiadać…aczkolwiek cała rzecz polega na tym, że współistniejemy z najróżniejszymi istotami fantastycznymi obok nas i czasem zdajemy sobie sprawę z ich obecności, czasami nie. Zwłaszcza dotyczy to wysokich gór, gdzie (jak powiadają, i tworzą legendy) jest ich mnóstwo. Co do fabuły więc: moim celowym działaniem było przeplecenie historii Hejmena i anaeredów, specjalnie zestawiłam cel i marzenie człowieka, Hejmena (szczyt Góry) z celem i marzeniem anaeredów (podnóże Góry). W tej warstwie opowiadania mówię o istocie marzenia. O bardziej zielonej trawie gdzie indziej, o pragnieniu nieosiągalnego, zawsze innego, niż się ma. Stąd ci, co mieszkają na górze, chcą koniecznie zejść na dół, a ci, co na dole – wdrapać się na górę. Losy marzących o jednym i drugim miały się tu przeplatać, taki miałam cel – i się przeplatają.
Zawsze staram się zawrzeć w opowiadaniu więcej, niż jedną warstwę. Nadawać znaczenie każdemu bohaterowi i każdemu zdarzeniu, rozmowom i innym okolicznościom, również towarzyszącym. Mam nadzieję, że to się udaje. Jeśli forma i realizacja jest dla kogoś nieatrakcyjna, to jest mi przykro.
Pozdrawiam.
Tylko po co Ci w nim te pluszaki? Pasują jak pięść do oka.Ani to to przydatne dla akcji i wydźwięku, ani poważne, ani estetyczne, ani wiarygodne. To już nawet Yeti byłby lepszy, a tak popsuło Ci to infantylne twarzycho kawał dobrej roboty. Faktycznie nadałyby się na odrębną książkę, dla dzieci, tyle że na to himalajskie megacmentarzysko (ponad 200 trupów pod samą Czomolungmą!), lepiej dzieci nie prowadzać nawet w taki sposób.
“Wiarygodne”? A co to słowo oznacza w tym gatunku? Mam sprawić, żebyś wierzył, że fantastyczne stwory żyją naprawdę? Może mam to jeszcze udowodnić? :) No cóż, byłoby trudno…
Przydatne do akcji są jak najbardziej. Bez nich np.nie byłoby jużnia, który – obok Legendy – stanowi podwalinę sensu tego opowiadania i całej akcji. Ale nie tylko o to chodzi. Są pełnoprawnymi bohaterami tej opowieści.
Plus: po prostu lubię takie stwory, dlatego umieszczam je w swoich opowiadaniach. Ba, nawet pluszaki (jak to nazwałeś) bardzo lubię (te domowe).
Powtarzam: rozumiem, że komuś nie pasuje połączenie anaeredów z Hejmenem i Legendą, przyjmuję do wiadomości powód tego stanu rzeczy. Ale opowiadanie zawiera dokładnie to, co chciałam, żeby zawarło i tam wszystko się łączy ze wszystkim. Jednak specjalnie na – między innymi – Twoją cześć przy następnym tekście wezmę pod uwagę niebezpieczeństwo ewentualnego łączenia nastrojów.
Twoje pluszaki, twój show. :D. A że to jedno do drugiego w oczach części Czytelników nie pasuje… Tym gorzej dla nich;). Co do prawdopodobieństwa: Nawet najwięksi magowie zaczynali swoją naukę od czysto fizyczneho prawa zachowana masy. To jest– żeby coś w jednym miejscu wyczarować, w innym odpowiednia ilość materii/energii musiała zniknąć. I to ściśle (jeśivenergii) wg wzoru pana Einsteina. Taki lajf, i zwróć uwagę, że porządne powieści fantasy , od Le Guin, po Sapkowskiego, trzymają się tego kosekwentnie. W nich nie ma wytłumaczeń "a bo tak!".Stwory twoje mają metabolizm, coś jedzą, czymś robią swój komórkowy cykl Crebsa, jeśli Ty uważasz, że to niepotrzebne ("a bo tak!"), to czytelnik powie "bez sensu! Dlaczego? A bo nie!", i tyle będzie z waszej rozmowy.pozdr.
:) Podoba mi się Twoja argumentacja :) No, muszę się trochę podroczyć, a nie tak od razu poddać :D Prawdę mówiąc, pozostałam pod wrażeniem ostatniego przytyku co do jednego z moich bohaterów (w innym tekście, w innej galaktyce) któremu jakoby na pohybel “nie szczędziłam szczegółów”. Tym razem na wszelki wypadek postanowiłam więc oszczędzić szczegółów i okrasić stwory głównie cechami charakteru, poprzez słowa i czyny :) Coś za coś ;) Sprawę z wydalaniem itd. znam, oczywiście, jednak zważmy, że nie wszędzie i nie każda postać musi mieć odnotowane ile ma żołądków i pod którym krzaczkiem sika. Nie wystarczyłoby wytrzymałości ramek tej historii, która jednak miała być głównie o wspinaczu i jego śmiercionośnej legendzie… Również pozdr. :)
Ha…niestety show z pluszakami to już był… I to baaardzo był ;)
Szkoda, w sumie…
Opowiadanie jest napisane bardzo po Twojemu – prawdziwe wydarzenia połączyłaś z wątkiem baśniowym i muszę wyznać, że efekt całkiem mi się spodobał. Przeczytałam z przyjemnością, a swoista infantylność anaeredów zupełnie mi nie przeszkadzała.
Blue_Ice, wiedziałam, że góry są magiczne, jednak nie przypuszczałam, że żyją tam istoty mające moc odwrócenia losu wspinacza. Szkoda, że było to możliwe tylko w tej historii.
Wykonanie, niestety, pozostawia trochę do życzenia.
– … więc wiem, co jest niezbędne, dzięki. –> Zbędna spacja po wielokropku. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu kilkakrotnie.
Masz wszystko, czego potrzeba wspinaczowi, a przede wszystkim To Coś… –> Czy to celowe powtórzenie?
…zachęcił towarzystwo Taratak, w towarzystwie pełniący często rolę imprezowego animatora. –> Jak wyżej.
Kokke złapał się na tym, że patrząc wraz zresztą przyjaciół… –> Kokke złapał się na tym, że patrząc wraz z resztą przyjaciół…
Jakże chcemy, żeby nas zaakceptowali… –> Chyba miało być: Jakże możemy chcieć, żeby nas zaakceptowali…
…cesarzyno!- prychnęła Aranda… –> Brak spacji przed dywizem, zamiast którego powinna być półpauza.
Prawdopodobnie miał już odmrożone palce w jednej stopie… –> Prawdopodobnie miał już odmrożone palce jednej stopy…
Nie mamy palców ani w stopie, ani w dłoniach.
Tak bardzo chciał oglądać Górę nagimi oczami… –> Brzmi to fatalnie. Nie można patrzeć nagimi oczami, choć czasem można coś dostrzec gołym okiem.
Proponuję: Tak bardzo chciał oglądać Górę własnymi oczami…
…system kolorowych węzłów, opasujące kolejne metry skały. –> …system kolorowych węzłów, opasujących kolejne metry skały.
A teraz…opowiem ci pewną historię. –> Brak spacji po wielokropku. Ten błąd pojawia się w opowiadaniu wielokrotnie.
Ciężko tu mówić, ale ja mam zapas sił… –> Trudno tu mówić, ale ja mam zapas sił…
Jaki ma cel, żeby mi pochlebiać?, myślał. –> Jaki ma cel, żeby mi pochlebiać? – myślał.
Po pytajniku nie stawia się przecinka.
Tu znajdziesz wskazówki, jak zapisywać myśli: https://sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/;10328
Odruchowo rzucił się naprzód w odruchu asekuracji… –> Brzmi to fatalnie.
Anaeredy, znieruchomiałe wpół ruchu… –> Anaeredy, znieruchomiałe w pół ruchu…
– NIE – MA – CIE – BIE – TU – TAJ!!!!! –> Trzy wykrzykniki wystarczą w zupełności.
W pewnym momencie na chwilę utracił wiadomość swojego ciała… –> Literówka.
…po czym dołączyli przyjacielskiego uścisku. –> Chyba miało być: …po czym dołączyli do przyjacielskiego uścisku.
…one mogą was co najwyżej zabić” –> Brak kropki na końcu zdania.
…uznać za śmiech.– To jest… niezupełnie zabawne – zaoponowała Aranda, po czym sama wybuchła śmiechem. Ze śmiechu aż zatoczyła się w kępę lucyndy i przewróciła, by śmiać się dalej, poklepując brzuch. –> …sama wybuchnęła śmiechem.
Czy powtórzenia są celowe?
W oknie błękitnego nieba, które się właśnie się otwierało… –> Dwa grzybki w barszczyku.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Reg, baaardzo dziękuję za obecność tutaj, Twoje nieocenione uwagi natychmiast wprowadzone, tylko tym wielokropkom przyjrzę się już jutro, a właściwie – już dzisiaj. Dzięki też za miłe słowa, bardzo się cieszę, że anaeredy zyskały Twoją sympatię!
Co do zmiany losu wspinaczy… Nawet nie masz pojęcia, jak bardzo bym chciała, żeby anaeredy mogły pomóc nie tylko w moim opowiadaniu. One, albo ktokolwiek inny, cokolwiek innego by mogło tam, wysoko, zaistnieć, żeby odwrócić bieg wydarzeń… Nadal jak myślę o Nandze, to jest mi tak strasznie przykro… :( I, prawdę mówiąc, jestem też wkurzona. Ale może lepiej nie będę rozwijać tematu…
Pozdrowienia!
Blue_Ice, lektura Twoich opowiadań sprawia mi zawsze dużo przyjemności, niezależnie od tego czy pojawiają się w nich stworki tak maleńkie jak smok Ray, czy znacznie większe, jak Karrollita. Nie mam też nic przeciwko, kiedy bohaterem opowiadania czynisz śledzia. Nie widzę więc nic dziwnego w tym, że w tej historii pojawiły się nieznane mi dotąd anaeredy. ;)
No i cieszę się, Blue, że poprawiłaś usterki, bo teraz mogę kliknąć Bibliotekę. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
To ja wreszcie merytorycznie, bo udało mi się skończyć lekturę.
“Nagle poczuł mocne uderzenie w grzbiet nosa. (…) powstrzymał odruch pomacania, czy skalny okruch nie złamał kości”
Albo grzbiet nosa, albo kość. Grzbiet nosa jest chrząstką, podobnie jak wszystko poniżej kości, która stanowi niewielką część nosa i trzeba mieć cholernego pecha, żeby ją złamać. A dostać w nią kamieniem też nie jest łatwo, bo jest w zagłębieniu. Zostałaby też raczej zgruchotana, a nie złamana. Niemniej prawdopodobieństwo w tych warunkach – nikłe, kamień raczej walnąłby w coś bardziej wystającego.
“Na dodatek z przerażeniem stwierdził, że coś złego się dzieje z jego wzrokiem. To mógł być skutek świeżej rany, ale również pierwsze objawy ślepoty śnieżnej.“
Rana jest wtedy, kiedy jest przerwanie co najmniej skóry, a on nie wie, jakie ma obrażenia (obstawiałabym raczej stłuczenia i otarcia, bo chrząstka nosowa jest dość miękka, więc skóra ma mniejsze szanse pęknąć od uderzenia niż jakby oberwał w łuk brwiowy na przykład, ale tam z kolei, skoro jest zawodowcem, powinien mieć amortyzującą czapkę). Poza tym nie widzę związku między oberwaniem w grzbiet nosa a pogorszeniem wzroku. Uderz go może jednak zdecydowanie w okolice oka, to cały ten anatomiczny wywód będzie miał nieco więcej sensu ;) Albo pomiń szczegóły, szczegóły bywają zabójcze.
“Właściwie to wyglądała na normalną kobietę z krwi i kości, chociaż chyba wybitnie twardej kości, a krwi błękitnej, skoro weszła tu bez butli z dodatkowym tlenem.”
No tego to kompletnie nie rozumiem. Nie znam badań, które potwierdzałyby, że arystokraci wchodzą na góry bez butli z tlenem, a zważywszy chów wsobny w tej grupie, obstawiałabym raczej, że będzie na odwrót Inne możliwe wytłumaczenie: sinica, ale to znaczy, że kobieta ma duże problemy z dotlenieniem i należy ją szybko znieść na dół. Jeśli ma wyjątkową odporność na wysokość, to krew powinna być wysoko utleniona, ergo – jaskrawo czerwona.
“Korona Królów“
Troszkę mnie to ubawiło.
“Na samej zachodniej stronie leży pięć kościotrupów w kolorowych ubraniach.“
Znaczy szkielety się tam wspięły? A jeśli jednak ludzie, to co się stało z ich tkankami miękkimi? W tych warunkach ciało się mumifikuje. Jedynym innym rozwiązaniem jest to, że anaeredy je obgryzają (pod ubraniem), co jakoś rozwiązywałoby podnoszony tu problem ich funkcjonowania, energii itd. (zwłaszcza że chwilę potem anaeredzi mają “brzuchy napełnione na zapas“)
“basował Kokke,“
Owszem, basować znaczy m.in. wtórować, ale jakoś mi tu stylistycznie nie pasuje, z innej bajki
Zakładając, że “grzbiet Góry” (grań?), gdzie siedzą anaeredzi, jest niedaleko wierzchołka, to jest to w okolicy 8 tys., tak by zresztą wynikało z pierwszego kawałka, skoro Hejmen jest blisko. No więc orły tak wysoko nie latają, polecam zajrzeć tu: https://en.wikipedia.org/wiki/List_of_birds_by_flight_heights
“Tymczasem Legenda kontynuowała swoją „misję”.”
To zdanie w ogóle mi nie pasuje, a cudzysłów razi.
“Anaeredy założyły, że jużń Hejmena czeka na niego na samym „rogu””
Z językiem anaeredów mam problem, bo w ogóle mam problemy z tworzeniem języków przez autorów, którzy nie są Tolkienem. Tu, w tym słowniczku na początku, każde słowo jest z innej bajki, nie tworzą spójnego obrazu. A w ogóle msz to zdanie byłoby znacznie bardziej efektowne, gdybyś użyła bardzo fajnego neologizmu “przedcień”, który na dodatek fantastycznie pasuje do tego, o co tu chodzi, zamiast pretensjonalnego, z niczym się sensownie niekojarzącego “juźń”.
Co do całości: nastrojem też mi się to rozbija na dwa kawałki i to, że dawki potencjalnej tragedii są przeplatane scnami ewoków jakoś nie bardzo do mnie przemawia. Może gdyby kontrast nie był aż tak duży? Uwielbiam cute stworzonka, zwłaszcza w filmach, ale tu, podobnie jak kilka osób, nie do końca je kupuję.
Niezupełnie też kupuję to, że Hejmen tak natychmiast ulega Legendzie. Rozumiem, że to dlatego, że już mu się zaczęła choroba wysokościowa (?), ale jeśli tak, to bym to podkreśliła. Bo jeśli on jest stary wyjadacz, to na trzeźwo nie poleci za nierealnie wyglądającą himalaistką, choćby i przypominała starą miłość, co nigdy nie zardzewiała.
Reasumując, widzę spory potencjał w części górskiej, w tej drugiej też, choć taka jak jest – na humoreskę raczej, ale całość mnie nie przekonuje.
http://altronapoleone.home.blog
@drakaina – miło znowu powitać :) Dziękuję za pochylenie się.
To ja też sobie popiszę trochę…
– Akurat kamień w nos, złamanie nosa etc. to sprawa z życia wspinaczkowego wzięta. I to z całkiem niedawna. Zachęcam do lektury:
“Eh było blisko. (…) Skończyło się na złamanym nosie i sześciu szwach, które profesjonalnie założyli Piotrek Tomala i Marek Chmielarski pod kierunkiem telefonicznych porad Roberta Szymczaka. Za parę dni powinienem być w pełni formy – napisał na Facebooku. Do postu dołączył zdjęcie.” (fragm.art.)
– “kamień raczej walnąłby w coś bardziej wystającego” – w obrębie twarzy jest mało elementów bardziej wystających, niż nos. A wspinacz musi dość regularnie patrzeć w górę ;) Nie mówiąc już o tym, że treściowo akurat idealnie pasuje właśnie nos.
Raczej pozostawię kwestię kostną tak, jak jest. Jeszcze nad tym podumam. Ale generalnie to nie jest opis chirurgiczny, tylko codzienny, intuicyjny. Sam bohater inaczej by tego nie opisał. Są tam kości i chrząstki, kości się łamią, nos się łamie. Tyle. Mogę jeszcze wstawić zdjęcie wypadku nosowego Froni, jakby co – może jako ilustrację-symbol tego opka? :P Tylko musiałabym zapytać o zgodę ;) Z tym, że mogłoby mu być przykro, że to nie jemu poświęcono opowiadanie ;)
– Jako już się rzekło (a nawet napisało w samym tekście) na tych wysokościach wszystko może wpłynąć na wszystko, najmniejszy drobiazg może w dalszym czy bliższym efekcie spowodować śmierć. Wzrok nawet na dole, w życiu tak zwanym codziennym, może się nagle pogorszyć (zwłaszcza chwilowo) ze zmęczenia, z wysiłku, z bólu… z wielu innych powodów. To wie każdy, kto ma dużo pracy albo/i dużo emocji na co dzień :) Reasumując: może to nastąpić równie dobrze (a raczej równie źle) na skutek świeżo odniesionej rany, zwłaszcza na ośmiotysięczniku, gdzie takie incydenty przede wszystkim bardzo stresują, wiadomo. Po za tym, przypominam, że on się tylko zastanawia, czy to może być powodem. Ważne: w tym opowiadaniu w podobnych kwestiach nie ma i być nie może jednoznaczności co wpływa na co. To ma się mieszać, wydawać, zbijać z tropu. Mamić, niepokoić, powodować mętlik w głowie. Choroba wysokościowa ma wiele twarzy.
– Misja jest w cudzysłowie, bo to jest odzwierciedlenie bohatera myśli-drwiny.
– Korona Królów – cieszę się, że udało mi się Ciebie rozbawić :P
– Orły może nie latają, ale orły szabloskrzydłe już tak :) Mało tego, rośnie tam cudowna krzewinka, lucynda :) Mam trochę zasuszonej, jakby ktoś reflektował. Miruti twierdzi, że dobra na wzrok :)
– “błękitna krew” jest sformułowaniem, który już od jakiegoś czasu funkcjonuje z przymrużeniem oka ;) Analiza rodów arystokratycznych i ich stosunku do gór jest więc tutaj zbędna.
– Hejmen ma wątpliwości, ale w końcu nie ulega Legendzie. To jest najważniejsze. “Szybko” … no cóż, to jest względne, zwłaszcza w obliczu problemu, który tutaj poruszam. Można powiedzieć, że wspinacz całe życie się mocuje z Legendą. A trudność tej walki polega właśnie na łatwości ulegania, łykania haczyka. Nie tacy wyjadacze jak Hejmen, amator, łapali się na to. Dlatego powstał ten tekst.
Nie da się już bardziej podkreślić z czego wynika walka Hejmena z Legendą i jej przebieg, jeśli chce się uszanować intelekt czytelnika. A ja tego właśnie bardzo pragnę :)
– anaeredy, nie anaeredzi…
– Zaraz jeszcze zerknę, co z tymi ubraniami i kościotrupami. I z basowaniem. Mnie to ostatnie też nie brzmiało, ale w końcu stwierdziłam, że nie będę się siebie aż tak czepiać :)
Pozdrawiam.
edit: > Na wszelki wypadek wplotłam jeszcze w treść sformułowanie “choroba wysokościowa”. Założyłam, że każdy mniej więcej wie, co to jest i doda dwa do dwóch, ale ostrożność w tym względzie nie zawadzi.
> Ze słowa “kościotrup” wyciągnęłam kości, wytoczyłam “o” – i został sam trup. To dobra wiadomość.
> początek tekstu, grzbiet nosa versus sam nos… Zastanawiam się jeszcze, są ZA, są PRZECIW.
@Regulatorzy – wielkie dzięki za KLIK! :) Tak, lubię zajmować się stworami różnego kalibru (Karollita i Ray śmiesznie kalibrem kontrastują ;)) Lubię też zbliżać te istoty do nas, do ludzi, bo to też daje pretekst do patrzenia na ludzkie sprawy z różnych perspektyw. Zresztą, przecież do tego między innymi służy fantastyka, prawda? :)
Po przeczytaniu tekst kojarzył mi się z bajką – z jednej strony wyciskające łzy wydarzenia, z drugiej ratujące sytuację małe stworki. Ma to definitywnie swój urok, na swój sposób jest kompatybilne, ale na pewno do wszystkich nie trafi.
Trochę też zaskoczyło mnie tłumaczenie o życiu anaeredów – tu chyba najbardziej balansujesz na granicy realizmu i magii, a przez to komuś o innym zawieszeniu niewiary łatwo wypaść poza swoją strefę.
Język fajny, przyjemny w odbiorze.
Podsumowując: niezły koncert fajerwerków, bardzo specyficzny przez swoją bajkowość. Mi się nawet podobał, choć szału też nie zrobił :)
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Lubię też zbliżać te istoty do nas, do ludzi, bo to też daje pretekst do patrzenia na ludzkie sprawy z różnych perspektyw.
Sprawia także, że dzięki istotom takim jak Twoje, ludzie zaczynają nieco inaczej postrzegać nie tylko najbliższe otoczenie, ale w ogóle więcej widzą wokół siebie i innych, i chyba zaczynają rozumieć magię. A to już jest naprawdę fantastyczne. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
– Akurat kamień w nos, złamanie nosa etc. to sprawa z życia wspinaczkowego wzięta. (…) w obrębie twarzy jest mało elementów bardziej wystających, niż nos.
Nieprecyzyjnie wyraziłam z tym wystającym. Złamać nos – nie problem, choć jeśli on tego nie odczuł jako potwornego bólu i nie miał natychmiast zauważalnych obrażeń, to miałabym wątpliwości, czy kość jest naruszona, bo ona jest akurat w tym najgłębszym miejscu. A grzbiet nosa nadal pozostaje chrząstką i o to mi chodziło – wystająca poza łuk brwiowy i kości policzkowe część to zasadniczo chrząstka. I to jest termin anatomiczny, więc można się przyczepić. Oczywiście jak mocno walnie w chrząstkę, to i kość naruszy, ale mam wrażenie, że tu cały efekt polega na tym, że on odczuwa stosunkowo nieduże uderzenie, a zdaje sobie sprawę, że nawet nieduże obrażenia mogą być brzemienne w skutki. Dlaczego więc nie po prostu “w nos”, skoro to nie wywód chirurgiczny?
Ilustracje niepotrzebne, wszyscy się chyba dość naoglądali na pierwszych stronach portali zdjęć nieco za bardzo nawet “intymnie” ukazujących obrażenia himalaistów, te wszystkie zakrwawione nosy itd. A kto ciekaw, wygugla.
Co do wzroku – akurat mam wadę, której odczuwanie zmienia się drastycznie ze zmęczeniem itp. więc wiem, natomiast opis w opowiadaniu nadal wydaje mi się niekompatybilny z przedstawionym przez ciebie wyjaśnieniem.
“błękitna krew” jest sformułowaniem, który już od jakiegoś czasu funkcjonuje z przymrużeniem oka ;)
Nie łapię, jaki ma to związek z opisaną sytuacją. Błękitna krew, metaforyczna czy nie, kojarzy się z wydelikaceniem, a nie nadludzką siłą i wytrzymałością, chyba że przespałam jakąś zasadniczą zmianę znaczenia tego frazeologizmu.
– Korona Królów – cieszę się, że udało mi się Ciebie rozbawić :P
Em, to w sumie było takie zakamuflowane pytanie, czy na pewno chcesz to tak zostawić, bo wywołuje w tej chwili niekoniecznie być może pożądane skojarzenia.
Misja jest w cudzysłowie, bo to jest odzwierciedlenie bohatera myśli-drwiny.
A dlaczego on drwi? Mam wrażenie, że jeszcze nie do końca w tym momencie załapał, jakie są zamiary Legendy.
anaeredy, nie anaeredzi…
Dlaczego? Jako istotom rozumnym należy im się odmiana osobowa. Jak hobbici, a nie hobbity.
Hejmen ma wątpliwości, ale w końcu nie ulega Legendzie.
Zgoda, ale mi chodziło nie o to, że on walczy, ale że w początkowo bierze ją za autentyczną himalaistkę, mimo że jak dla mnie, która z alpinizmem mam wyłącznie dość słabe powiązania genetyczne, od początku w jej opisie wszystko krzyczało: pułapka!
Myślę, że komentatorzy wypisują wszystko, na czym zatrzymało się czytelnicze oko i powiedziało: sprawdzam! chyba wbrew zamierzeniom autora, bo jak tekst opublikujesz, to musisz się liczyć z tym, że czyjeś reakcje mogą będą podobne…
http://altronapoleone.home.blog
@NoWhereMan – dziękuję za odwiedziny.
Rada jestem, że język Ci odpowiadał. I że raczej dobrze się czułeś w progach tego świata.
Że bardzo specyficzne – no być może, trudno mi to skomentować. Ale chyba lepiej specyficznie, niż sztampowo…? A że nie wszyscy będą urzeczeni… cóż, z tym się już (prawie) pogodziłam ;))) Przede wszystkim zależało mi, żeby zawrzeć w tym opowiadaniu kilka kwestii, które wydają mi się dość istotne. Największym zaś bodźcem do napisania tego była potrzeba “poprawienia rzeczywistości” w pewnej historii. Bo rzeczywistość nie zawsze staje na wysokości (!) zadania…
@Reg – dziękuję :) Mam taką nadzieję! :)
;D
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
@drakaina –
mnie błękitna krew, zwłaszcza jeśli przymrużę oko, kojarzy się przede wszystkim z czymś lepszym, wyższym, mogącym więcej. Prawdę mówiąc wydelikacenie to dalszy, jeśli w ogóle jakikolwiek, plan moich skojarzeń z tą kwestią związanych. Jeżeli bym na przykład skonstruowała termin “arystokracja wspinaczkowa”, to miałabym na myśli super-profesjonalistę, który ma tak duży zapas wiedzy i doświadczenia, że może sobie pozwolić na znacznie więcej, niż Hejmen. A więc: kwestia dyskusyjna. Oczywiście, mogę nie mieć racji. Skojarzenia to skomplikowana kwestia dotycząca linii autor – odbiorca.
Jeszcze raz: bohater prawie cały czas się waha co do Legendy. A wahanie oznacza sprzeczne uczucia, mętlik w głowie, zmianę zdania, a nawet zaprzeczanie samemu sobie. W końcu podejmuje ostateczną decyzję jak ją potraktować.
Anaeredy – ponieważ w tym opowiadaniu stworzyłam anaeredy, a nie anaeredów. Nie mogę tego tutaj zmienić, z wielu powodów. Proszę więc o uszanowanie nazewnictwa autorskiego :)
Korona Królów – z mojej strony zaś była to zakamuflowana informacja, że tak to pozostawię. Czy zmienię zdanie? Nie wiem.
Kwestii nosa mam póki co trochę dosyć, więc jeśli pozwolisz nie będę ciągnąć już tego wątku ;)
Natomiast kwestię różnych typów, różnego stylu i tonu, komentarzy uczestników konkursu pod opowiadaniami konkursowymi, w czasie trwania konkursu uważam za kwestię szerszą i głębszą, ale wolałabym o tym tu i teraz nie dyskutować. Pozdrawiam – i powodzenia w konkursie.
Reg, a jeszcze w kwestii spacji po wielokropkach/przed wielokropkami – otóż mam z tym techniczny problem polegający na tym, że w edycji robią mi się (niezależnie ode mnie) dwa rodzaje formatowania trzykropków: jeden bardziej rozstrzelony, a drugi wąski. Nie bardzo wiem, jak mogę wpłynąć na ujednolicenie tego, a faktem jest, że to mi przeszkadza w zapanowaniu nad precyzyjnością spacji… :(
Blue, przykro mi, nie pomogę Ci i nic nie doradzę, albowiem nie mam żadnych doświadczeń z zamieszczaniem tekstów na stronie. :(
Może zjawi się ktoś, kto doradzi Ci coś mądrego. ;)
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Próbuję to jeszcze edytować i sprawdzać “na piechotę”, gdzie jest spacja, a gdzie jej nie ma…
Z tego co wiem, to portalowy edytor automatycznie zamienia trzy kropki na wielokropek (a wiem, bo kiedyś pisałam tekst o ściśle określonej liczbie znaków i zwracałam na to uwagę). To by była to rozstrzelona wersja, jak sądzę.
Babska logika rządzi!
@Finkla – dzięki za info. Mnie ten edytor raz zamienia, a innym razem nie. Może coś robię nie tak, nie wiem. Wczoraj z tym walczyłam, może zbyt usilnie ;) Dziś trochę już nie mam siły, ale pewnie jeszcze raz to w najbliższym czasie przepatrzę…
A, bo może potrzebuje na przykład spacji po tych kropkach, żeby się upewnić. Sprawdzałaś, czym się różnią zamienione od niezamienionych?
Babska logika rządzi!
Tyle, co sprawdzałam poprzedniej nocy, to po prostu w jednym miejscu na spację reagował tak, a w innym inaczej. Jutro to sprawdzę jeszcze, bo dziś zaniemogłam z lekka…
Mnie się spodobało. Jest bajkowo i magicznie. No i tytuł pomysłowy, myślałem przed przeczytaniem, że ten brak ogonka to literówka. ;)
„Często słyszymy, że matematyka sprowadza się głównie do «dowodzenia twierdzeń». Czy praca pisarza sprowadza się głównie do «pisania zdań»?” Gian-Carlo Rota
@SzyszkowyDziadek – dziękuję bardzo za klika! :) Aaaaa, czekałam, kiedy ktoś to powie/napisze :D …znaczy, że myślał, że to literówka ;) A tymczasem to wprost imię bohaterki. W sumie miało być w tekście później: “Jestem Legenda. Twoja Legenda.”, coś jak “I’m Bond… itd., wiadomo :) Niestety, ze względów fabularnych nie mogłam zrealizować tak efektownego przedstawienia postaci :P ;)
Fajne :)
Przynoszę radość :)
Dzięki, Anet :)
Muszę przyznać, że rzadko trafiam na takie opowiadanie, jak Twoje. Mam na myśli połączenie dramatycznej obyczajówki z… Właśnie z czym? Z bajką, baśnią? To chyba nie istotne. Czy zabieg się udał? Moim zdaniem tak. :)
Wcale nie widzę tu "doszywania" na siłę, a nawet przyznam, że całość dobrze się komponuje. W swój specyficzny sposób budujesz nowych bohaterów. Mimo, że jest to inne opowiadanie, widzę podobieństwa z Zegarem. Oczywiście na plus. :) Może zakończenie to nie jest jakieś wielkie bum, ale klimat opowiadanie ma. Podobało mi się, z przyjemnością dobijam bibliotekę.
Anaeredy mówisz… No, no. :)
Czy inspiracją była niedawna wyprawa na K2 i tragiczne wejście na Nanga Parbat Tomasza Mackiewicza?
Przeczytałam opowiadanie prawie o Nanga Parbat i Czapkinsie. Kwalifikuje się do konkursu ;)
Uwagi:
Chyba, że…
a przed owym “wszystkim” – To Coś… – No, wykapana Dominika! ← półpauzy nieoznaczające wprowadzenia didaskaliów powodują tutaj zamęt, w fantazmatowej formatce są usuwane
ponieważ anaeredy starzały się bardzo powoli(+,) przechodząc różne stadia swojego życia
M y tak nie robimy! ← zbędna spacja? ;>
Do czego ona zmierza? Jaki ma cel, żeby mi pochlebiać? – myślał. ← ponieważ znowu mamy to blisko półpauz dialogowych, wywaliłabym “– myślał”, a pytania dała kursywą.
jakby białą maskę, wyglądającą jak z nagiej kości. Dolna część szczęki zwisała mu, jakby ostatni raz
nie uderzyłby nikogo, o kobiecie nie wspominając – i z całej siły ← półpauza zaburzająca ;)
Kokke rozejrzał się dookoła. – A gdzie jużń? – zapytał. ← brakuje wypowiedzi od nowej linijki
zabrzmiał jeszcze wysoki głos kurdupla Zolizo.:
Opinia o fabule po zakończeniu konkursu.
Życzę powodzenia :)
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
@Darcon – dziękuję podwójnie: za miłe słowa i za klika, zwłaszcza t e g o ;))
Dobrze, że opinie o złożoności tego opka się między sobą różnią. Na pewno mam nad czym myśleć w tej kwestii. Ja wiem, że po prostu zrobiłam to, co miałam zrobić, i tyle. Starałam się dbać o atrakcyjność treści w różnych warstwach, natomiast fabuła miała taka “w dwie strony” być od samego początku, więc absolutnie nie czuję, żebym cokolwiek szyła, kroiła, czy spawała. Podejrzewam, że w bardziej jednorodnej materii mogłobykomuś nie pasować z kolei to, że tekst jest “jakiś taki jednowymiarowy” :P Po prostu, czasem jest chemia albo jej nie ma (pomiędzy czytelnikiem a autorem). Z tym, że, oczywiście, autor nigdy nie ma racji ;)
Góra, o której myślałam, pisząc to opowiadanie (tak, Nanga Parbat) jest znana z tego, że zamieszkują ją istoty spoza realności. Zresztą myślę, że dotyczy to każdego ośmiotysięcznika, bo mało kto staje na szczycie, a jeśli nawet, to w takim stanie świadomości, że jawa może mieszać się ze snem. Wydało mi się to wprost wymarzoną sytuacją do takiego,a nie innego kierunku fabularnego. Zwłaszcza, że w tej historii oryginalnie ludzie zawiedli. Duchy też. Chociaż, tego ostatniego nigdy się nie dowiemy…chyba, że napiszę kolejne opowiadanie. Albo ktoś inny napisze.
Pozdrawiam.
P.S. Tak, o tę sprawę chodziło… :( Trochę drobiazgami zmieszałam z K2 (w końcu te dwie wyprawy i tak się ze sobą powiązały) no i oczywiście finał u mnie niestety różni się od faktycznego. Nie daje mi to spokoju po dziś dzień. A wcześniej nawet nie wiedziałam o istnieniu Mackiewicza. Po prostu, w tej historii jest coś…jest wiele rzeczy… bardzo dziwnych. I podejrzanych. Katastrofalnie smutna sprawa…Nieskończenie.
@Naz – witam w moich skromnych progach Panią Juror(kę) :)
Dziękuję za kwalifikację – i za wytknięcia, zaraz tam jeszcze zerknę… tylko ligę mistrzów obejrzę :P ;)
Pozdrawiam.
P.S. Rozszyfrowałaś kanwę opka prawidłowo ;)
Blue_Ice, chyba jako jedyna nie jestem jurorką :P Jako organizatorka nie głosuję.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Naz, jak nie głosujesz? To po co się wstrzymujesz z opiniami?
Babska logika rządzi!
Jak to dlaczego? Żeby innym nie sugerować.
Darcon rozbił bank. Nie mogę głosować, opiniować ani brać udziału.
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Ale czego sugerować, skoro Naz nie zamierza głosować?
Babska logika rządzi!
Naz, a, to sorry. Jakoś mi się to wszystko skojarzyło z jurorowaniem… Oczywiście, witam tak czy inaczej, zwłaszcza, że konkurs bardzo udany i bardzo… oblegany ;) :) To w takim razie wyszło, że nie wiem, kto będzie Jurorem…zaraz nadrobię braki w orientacji w terenie :P
edit. » no tak, faktycznie, zapomniałam. Jurorstwo zbiorowe :)
A ja się z przyjemnością przyłączę do Darkona. Wcale się Twoje opowiadanie nie “rozdwaja”, jest bardzo spójne i wciągające. I też mi się kojarzy z “Zegarem”.
Jak tak czytam komentarze, szczególnie innych uczestników konkursu, to mi się od razu nasuwa, że czym lepsze opowiadanie konkursowe tym bardziej zjechane przez konkurencję. Tak że nie masz się czym przejmować Blue, a nawet dobrze Ci to wróży ;)))
Wracając do opowiadania, ludzie, przecież to jest fantastyka ;) Jak zaczniemy rozkładać wszystko na czynniki pierwsze to żadne opowiadanie się nie uchowa. Anaeredy Wam nie odpowiadają? Bardzo sympatyczne stworzonka. Nie znacie? Wasza strata. A czym się żywią, gdzie śpią, co i gdzie wydalają, czy to takie istotne… Może pojawiają się tylko gdy kolejna wyprawa wstępuje na ścieżkę ;)
Podsumowując, gratuluję kreacyjności i z niecierpliwością będę czekał na Twoje kolejne prace ;)))
Enderku, bardzo dziękuję za wysoką notę i Twój komentarz. Mnie jako autorce i tak chyba nie pozostaje nic innego, jak pisać to, do czego mam przekonanie, jak, przynajmniej w danym momencie, potrafię najlepiej. Jako czytelniczka sama mam dość sprecyzowane preferencje wobec fantastyki, aczkolwiek zdarza się, że czyjś tekst mnie wciągnie klimatem, językiem, zyska moją sympatię mimo, że – jak by to ująć – tagi tego nie zapowiadają. I mimo pewnych rys. Zawsze wtedy chwalę. Jeśli chodzi o krytykę opowiadań konkursowych przed zapadnięciem "wyroku", jej styl i rodzaj, to kształtuje mi się coraz wyraźniej opinia na ten temat i uważam, że temat ten jest wart dyskusji…że tak się ostrożnie wyrażę. Osobiście na szczęście nie mam na sumieniu żadnego, nawet potencjalnego, wkładu w utopienie czyjegokolwiek tekstu (zresztą, to samo tyczy niekonkursowych opowiadań), a za moje ulubione trzymam kciuki. Ogólnie przyznam, że mi też tryb komentarzy na tym konkursie wiele dał do myślenia…Tak, czy inaczej…ogromnie się cieszę, że podoba Ci się to opowiadanie i oczywiście zapraszam do lektury następnych! :)))) Pozdrawiam.
No i cała Blue_Ice! Nikt inny na portalu nie wymyśliłby tych stworków ;)
W całym opowiadaniu najbardziej podobał mi się pomysł na to alter ego wspinaczy – istoty zamieszkujące szczyty i podejmujące wyprawy w dół. Fajnie też wypadł motyw wiecznego braku realizacji tej podróży, tego, że jej planowanie i marzenie jest ważniejsze niż spełnienie.
Mam problem z głównym wątkiem – inspiracje do jego napisania były dla mnie bardzo czytelne, właściwie od pierwszych słów tekstu. I właśnie ta bliskość nawiązań do prawdziwej historii prawdziwego człowieka (zimowe wejście, wielokrotne próby, wzmianka o narkotykach, nawet podobieństwo fizyczne) jest czymś, co mnie razi. Rozumiem Twoje intencje, czuję, że to miał być też hołd dla Tomasza Mackiewicza, ale kiedy prawdziwa tragedia jest tak świeża, osobiście postawiłbym na mniejszą dosłowność.
@Cobold – dzięki za wizytę i przyjazne podejście do opka :)
No, nawiązania do narkotyków jako takich nie było i nie miało być, absolutnie… chodzi o samą wspinaczkę jako narkotyk. Uzależnienie od emocji i adrenaliny związanej ze wspinaniem. Zauważ, że tu nigdzie nie ma nawiązania do dragów! Uzależnienie i jego rodzaje są na świecie od dawna omawiane w szerokim znaczeniu, bardzo różnych kontekstach i “odsłonach” …wiadomo, że uzależnić się można dosłownie od wszystkiego, zwłaszcza, jak się ma tak zwaną naturę uzależnieniowca. Np. od internetu. Prawdę mówiąc wątku narkotykowego ś.p. Tomasza akurat nie znam zbyt dobrze, chociaż tu i ówdzie wpadła mi w oko wzmianka na ten temat, w tym czy owym jadowitym komentarzu…ale że nie lubię wyciągania takich spraw z czyjegoś życia prywatnego, zwłaszcza w takich okolicznościach, nie zagłębiałam się w ten temat, a także irytowało mnie kiedy inni tą sprawą przeciw niemu wojowali, mimo, iż – jak rozumiem – sprawa była dawno nieaktualna. W związku z tym nigdy bym nie chciała sama do tego nawiązywać. Kiedy bohater, Hejmen, zwraca do swojej prześladowczyni – Legendy (personifikacji własnej legendy, legendy słynnego wspinacza) “trafiłaś na pasjonata, nie narkomana”, to oznacza to właśnie dokładnie to, że nie jest narkomanem gór, tylko pasjonatem. Że nie adrenalina, a miłość. To miałam na myśli w tym akurat opowiadaniu, które nie jest, jak już się rzekło w poprzednich komentarzach, zbyt wiernym odwzorowaniem faktów – a wręcz im przeczy.
Reasumując: w świetle bardzo wielu wydarzeń w tych wspinaczkowych tematach trudno uciec od motywu wspinania jako narkotyku, natomiast narkomania w podstawowym znaczeniu ani mnie nie interesuje, ani też nie wystąpiła w tym tekście. Jeśli takie są skojarzenia (rozumiem, skąd się biorą i nie mam za złe, oczywiście) osób, które posiadają głębszą wiedzę na temat Mackiewicza i tego problemu, niestety zostanę niewinną ofiarą tych skojarzeń. Coś za coś, bo wątek uzależnienia od góry musiał się pojawić, inaczej ten tekst nie miałby sensu.
Co do dosłowności… no cóż… rozumiem, że nie każdy chce odnajdywać echa tej tragicznej historii w opowiadaniu, ale dla mnie to był to też rodzaj autoterapii, ponieważ bardzo mnie ta sprawa zabolała. O innych powodach już się wypowiadałam, więc lepiej nie będę się powtarzać.
Pozdrawiam!
Od początku do końca, przeczytałam Twoje opowiadanie zafascynowana. Motyw górskich stworków przedni. Cóż mogę powiedzieć więcej, niż być po prostu zachwyconą. I piszę całkowicie poważnie, ponieważ motywy i sposób prowadzenia historii pasują idealnie do tego, co lubię czytać najbardziej.
Jeden idzie na górę, a stworki chcą do Podnóża – coś pięknego. Wszystko w Twoim opowiadaniu gra. Podejrzewam, że wszystkie swoje założenia umieściłaś, bo nie miałam w ogóle wrażenia, że czegoś brak.
Z komentarzy wnioskuję, że naprawdę nie odnosiłaś się tragedii Mackiewicza. Czasami miewamy takie zbiegi okoliczności. A czy jest jeszcze jakiś motyw osobisty, nie wnikam, ale “niestety”, z dobrymi opowiadaniami (albo książkami czy filmami) człowiek zastanawia się czy jeszcze coś więcej tam nie ma.
Świetna lektura. Dziękuję :)
@Deirdriu – pięknie dziękuję! Ogromnie się cieszę, że lektura sprawiła Ci radość! Jestem Ci też wdzięczna za wysoką notę i słowa literackiej otuchy. Miło czasami spotkać bratnią duszę, dobrze czującą się w świecie, który się stworzyło i przedstawiło. Co do odniesień, odwołań… przede wszystkim chciałam dotknąć sfery ludzkich – i nie tylko ;) – dążeń, pragnień, pasji tak pokrewnych miłości, jak są silne, że potrafią tworzyć, ale i niszczyć dzięki swojej intensywności i sile, dokąd prowadzą, ale też jak potrafią oszukiwać umysł, przybierając postać fałszywego przeznaczenia. Pozdrawiam z uśmiechem i, oczywiście, zapraszam następnym razem! :)
Szkoda, że nie trafiłem wcześniej na Twoje opowiadanie, bo znakomite! Ale lepiej późno niż wcale.
Tekst jest napisany świetnie – widać, że czujesz słowo, operujesz nim lekko, z gracją, gdy trzeba prosto, oszczędnie i konkretnie, innym razem zaś szeroko, zamaszyście i ornamentnie. Ale zawsze treściwie, każde zdanie nadziane jest znaczeniami, jak dobra kaczka farszem. Pisałem niedawno pod tekstem Wybranietz, że szalenie podoba mi się jej styl – niby bogato, pokrętnie, na granicy przegadania, ale gdyby zastanowić się co można wyciąć, to okazuje się, że nic. Każde zdanie, każde słowo jest na swoim miejscu i nie dość, że piękne, to jeszcze niesie jakąś konkretną myśl. I Ty piszesz podobnie. Znaczy – cholernie dobrze.
A fabularnie też niczego tekstowi nie brakuje. Kontrast między poruszająco poważnym wątkiem himalaisty i jego upiornej Legendy, a lekkopółsłodką (choć wcale nie niepowazną) dobrodusznością górskich stworów,jest świetny. Nawiasem mówiąc, są one tak pomysłowe i fajnie skonstruowane, że kompletnie nie interesowała mnie ich niemożliwa biologia. Dokładnie tak samo, jak w przypadku jednorożców, które, jak wiadomo, jedzą tęczę i wydalają motylki. Albo odwrotnie, nie pamiętam.
Rzecz w tym, że wątek anaeredów, choć z pozoru infantylny, ani trochę taki nie jest. Po prostu o rzeczach istotnych i poważnych piszesz z perspektywy postrzegania rzeczywistości przez takie wysokogórskie muminki, i to jest świetne, bo lekkość narracji nie odbiera treści mocy i znaczenia. W ogóle bardzo lubię takie mieszanie zartobliwości z powagą, smutku i radości. Pisanie lekko o poważnych rzeczach to niebłaha umiejętność.
Mógłbym jeszcze długo rozwodzić się nad wielowymiarowością i pomysłowością (jużń – znakomite) tekstu, ale od tego nadmiaru słodyczy rozbędziesz się w biedrach. Z pewnością tekstowi brakuje kilku fajnych rzeczy, na przykład kosmicznego krążownika, gołych cycków, albo strzelaniny przy użyciu wielolufowych karabinów maszynowych. Ale trudno traktować to jednoznacznie jako wadę.
Cóż, nie będę więc na siłę doszukiwał się minusów (bo raczej nic konkretnego do głowy mi nie przychodzi) i powiem tylko – znakomity, niezwykle satysfakcjonujący tekst. Czołówka konkursu.
Pozdrawiam!
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
@Thargone – dziękuję wielce i radośnie, naprawdę, zaprawdę, pięknie się czyta takie pomyślne i życzliwe opinie, tak szlachetnie i szczodrze wyrażone. Moje serce podskoczyło, a biedra ani drgnęły wszerz, albowiem myślę, że mają spory zapas dla takich słodkości ;) Muszę też przyznać, że bezbłędnie przejrzałeś moje intencje i nadzieje związane z tym opowiadaniem, jego odbiorem :) Jeszcze raz dziękuję, a w dodatku też pozdrawiam! :)
Poczułem się trochę spóźniony z opinią, bo pod tym, co napisał Thargone, mógłbym się podpisać… Wróć, chętnie bym się wślizgnął między wiersze w Jego okienku edycyjnym. Ale to zawsze słabe jest, więc…
Piękny tekst, Blue_Ice, wspaniale przemyślany i doskonale rozpisany. Temat ważny! I wcale nie traci na wątku fantastycznym, w postaci baśniowych stworków. Właściwie zastanawiam się kolejny raz nad tym, co jest fikcją, a co rzeczywistością…
Historia jakich wiele w naszym świecie, ale dotyczy pogoni za czymś ulotnym, nierzeczywistym, żeby zaistnieć, zamanifestować swoje istnienie, choć wiadomo – zagadnienie jest bardziej złożone. Z drugiej strony istoty fikcyjne i infantylne rozgrzebują gęstą mgłę ludzkich motywacji, demonów, złudzeń, itd, przyglądając się temu z góry i docierają do sedna, pomagają dotrzeć bohaterowi na sam “szczyt” właśnie tego, co rzeczywiste i najważniejsze, pomagają poczuć i zaakceptować swoją granicę, próg…
Człowiek, zwykło się mówić, podąża za tymi marzeniami z głową w chmurach, tu pnie się, a w odwróconym “ciągu” anaeredy podążają w dół, prowadzą do realnej oceny sytuacji – zrozumienia faktycznych możliwości w stosunku do pragnień – kapitalny pomysł…
Trochę brakuje mi słów do wyrażenia całego obrazka jaki otrzymałem, czytając ten tekst. Trochę obawiam się też wchodzenia w nadinterpretację. Choć to, co znajdę uważam za swoje, a to co znalazłem tutaj jest wspaniałe, naprawdę klarowne, a jednak wielowymiarowe. I uzyskałaś to właśnie dzięki obecności anaeredów, w zestawieniu z alpinistą i tym wszystkim, co ze sobą niesie w tej historii.
Dziękuję, Blue, za wspaniałą lekturę i pozostaje mi tylko życzyć Ci powodzenia w konkursie! Na mojej wstępnej liście do głosowania trochę namieszałaś, ale wybaczam. :)
I pozdrawiam najserdeczniej!
Wracam powtórnie i mam podobnie jak Majkubar, tzn. wszystko z ust mi wyjął Thargone ;)
Bardzo fajne opowiadanie, jak dla mnie po przejrzeniu wszystkich konkursowych czołówka.
I nie ma tu znaczenia że bardzo mi się podoba Twój styl pisania, połączenie prawdziwych historii z baśniowymi stworkami. Widzę że błędy popoprawiałaś, czasem dobrze jest pokazać się wcześniej i mieć czas na poprawki ;)
Pomysł z jużnią alpinistów super! Naprawdę dobrze konstruujesz swoją historię. Legenda jak syreny sprowadzające marynarzy na skały… Faktycznie, pytanie w którym momencie człowieka ogarnia szaleństwo do tego stopnia, że przestaje myśleć o powrocie, a zaślepia go tylko osiągnięcie celu, marzenia, nawet kosztem życia. Anaeredy, kolejny Twój rozpoznawalny punkt programu ;) Jak spotkam stworzonko z klamerką na nosie to będę wiedział kto to i skąd przybył ;)
Jednym słowem nic bym tu nie zmieniał, wszystko ma swój cel i jest ściśle powiązane. Pozdrawiam ;)
@Majkubar – dziękuję bardzo za Twoją przesympatyczną opinię :) Jestem szczęśliwa, że obraz przemówił do Twojej wyobraźni i unysłu i że znalazłeś w tym opowiadaniu to i owo dla siebie. Na zdrowie! Interpretacje są pięknym zjawiskiem i (chyba?) zawsze wyczekiwanym przez autora, w końcu świadczą o tym, ze oprócz połknięcia fabuły jest jeszcze o czym pomyśleć! Dla mnie to bardzo ważne i zawsze pracuję właśnie nad warstwą znaczeniową, żeby "coś powiedzieć", no i żeby było smaczniej czytać. Nawet nadinterpretacje to nie jest coś, czego trzeba się jakoś bać… autor przeprowadza w tekście własne założenia i nadaje zdarzeniom i postaciom sensy, na których mu najbardziej zależy, są one częściej czy rzadziej wyczytywane, wyłapapywane przez czytelników, ale przecież nawet z jego strony to nie zawsze jest jeden na jeden, czasami znaczeń poszczególnych elementów historii jest więcej…możliwości nie są dokładnie policzone i trzymane pod kluczem. Co do anaeredów, no tak, one mają ogromne znaczenie nie tylko fabularne, ale też pełnią znaczącą rolę jako nośnik wymowy tego opowiadania, a jako sympatyczne, w naszym sensie niewinne stwory (które jednak z ludźmi mają wspólną pewną ważną cechę), mogą ludzkie sprawy pokazywać, poruszać w bezpretensjonalny sposób. Miło było Cię ugościć, zapraszam zawsze, pozdrawiam słonecznie – i również życzę powodzenia konkursowego! :)
@Enderek – niezmiernie dziękuję za Twoją sympatię do tego tekstu, a tym razem również ochoczo dziękuję za konsekwentnie wysokie noty! :) Moje serce jest pokrzepione i wdzięczne ;) Tak już jest, że dany (przez autora) świat zatrzymuje na dłużej, przemawia do emocji, umysłu bardziej intensywnie, dobitniej… a język opowieści nie przeszkadza, a niesie szczęśliwie… albo odwrotnie, język odpycha i rozbija koncentrację, nastrój nie wchłania, a wydarzenia wydają się dalekie… Albo – albo. To jest właściwie niesamowite zjawisko, bo trochę jak chemia między ludźmi, nić pokrewieństwa dusz. Cieszę się, że dobrze się czułeś w tej podróży, na którą zaprosił Hejmen, Legenda i grupka specyficznych przyjaciół – i wróciłeś z niej zadowolony! Pozdrawiam jak najbardziej :)
Zaglądał będę, na pewno. :)
Jest dokładnie tak jak piszesz i też mi się marzą takie wielowymiarowe teksty, które można czytać od pierwszego poziomu – opowieść, po przez kolejne warstwy mentalne, emocjonalne, dalej duchowe, różne wymowy i kombinacje zaklęte w symbolice wszystkich elementów tekstu.
Mam wciąż w pamięci jakieś komentarze uczonych Żydów, kabalistów, talmudystów, którzy zawsze mieli takie podejście do tekstów – zawsze były pisane i odczytywane warstwa po warstwie – to dopiero umiejętności! :)
Pozdrawiam!
No i słusznie mędrcy czynią, bo jednowymiarowość prowadzi do braku zakotwiczenia w pamięci czytelnika, moim zdaniem. Właśnie to jest też i moje marzenie i dążenie – do ideału zgrabnej, mądrej wielowarstwowości. Nie mylić np.z, jak to się nazywało?…info dump-em, czyli zasypywaniem czytelnika informacjami, wrzucaniem go w ciemny miód wiedzy, w którym co krok utyka, gubi wątki, oryginalny nastrój, a nawet i sedno, tzw.przekaz (jeśli takowy w ogóle jest). Chociaż oczywiście wolę info dumping niż np.banały…Tak, jak tam boli głowa, to tu – zęby :) Chociaż np. migrenowcy to czasami mylą, bo źródło bólu jest akurat podstępnie niewykrywalne…boli oko, ucho, czy zatoki… a może szyja? … Obyśmy w każdym razie jak najczęściej potrafili rozpoznać źródło ewentualnego bólu przy czytaniu (również przy auto-becie, rzecz jasna) :D
W tym opowiadaniu pomysły przeważają nad fabułą. Stworki, jużń i Legenda – ciekawe rzeczy. Ale opakowałaś je w przeciętną historię. Jak mawiał Jezus, “stare wino do nowych worków skórzanych”. Nieźle to wszystko wymyśliłaś. Podejście i domysły aranaedów na temat ludzi – zdziwił mnie tylko wywód Williama, ale poza tym jest OK.
Znajdzie się też tu trochę filozofii. Może niezbyt odkrywczej, ale zawsze coś :)
Dobry tytuł – podoba mi się ta parafraza “Jestem legendą”.
Powodzenia na konkursie. Szanse są. Może wg mnie nie na pierwsze miejsce, ale lösen któreś z dalszych :)
Pozdrawiam!
https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/
@Pietrek Lecter – dziękuję za wizytę i życzliwy komentarz :) Cieszę się, że widzisz szanse dla tego tekstu… sama, prawdę mówiąc, nie potrafię ich ocenić. Wolę po prostu o tym nie myśleć…
Troszkę się będę bronić przed Tobą, chociaż nie we wszystkim.
Nie będę się na przykład upierać co do jakości historii, bo nie mnie to oceniać, tylko Wam, czytelnikom. Jedyne co, to wspomnę – skoro piszesz o “starym winie w nowych workach skórzanych” – że na tym stoi cała literatura. A ja akurat nie zgrzeszyłam chyba tutaj jakimś szczególnym brakiem oryginalności.
Co do filozofii… Co prawda nie dałam filozoficznego taga, bo wydawało mi się to nadużyciem, a w najlepszym razie brakiem skromności, ale… ta historia jakby JEST (przynajmniej w moim założeniu) filozofią. To nie są tylko pomysły, ponieważ są zrealizowane, i to chyba w dość gęstym w wydarzenia materiale?…Ta historia opiera się na Legendzie i jużniu, a konkretnie na podróży bohatera, w czasie której spotyka tę pierwszą, a traci tego drugiego. I, no właśnie… czy tu filozofia jest “niezbyt odkrywcza”? Nie jestem filozofką z zawodu, więc trudno mi być stuprocentowo pewną w tej kwestii, ale nie wydaje mi się, żeby coś takiego, jak jużń (byt materializujący się czyjąś siłą woli bycia w wymarzonym miejscu i stopniowo “wypełniający się” tą osobą, aż do (ewentualnie) całkowitego połączenia dwóch części rozszczepionego bytu )) wycierał się o jakąś szczególną ilość stronic literatury, a jeśli tak, to – tu prośba, szczera do filozofów-zawodowców, albo szczęśliwych czytelników, którzy ten motyw napotkali na swej czytelniczej drodze – proszę o linka :) Tak nawet z ciekawości. Bo jeśli nie, to oczywiście wszelkie prawa zastrzeżone ;))) Postać Legendy – personifikację czyjejś własnej legendy – starałam się natomiast pokazać jako najbardziej niebezpiecznego przeciwnika w drodze na szczyt. Też nie chce mi się wierzyć, że na porządku dziennym jest takie przedstawianie sprawy w literaturze. Natomiast najbardziej znany z poruszonych przeze mnie motywów, motyw, trawestując, trawy bardziej zielonej tam, gdzie nas nie ma, pokazałam fabularnie jako zestawienie dosłownie przeciwnych dążeń ludzi i wymyślonych przeze mnie anaeredów, co samo w sobie, jak sądzę, czyni to wystarczająco oryginalnym. Niekorzystanie z legend już stworzonych przez innych pisarzy też chyba przemawia za nieszablonowym podejściem do sprawy?…
Reasumując: nie wypada mi dyskutować o atrakcyjności fabuły, więc czynić tego nie zamierzam. Natomiast będę bronić jej oryginalności i nieprzeciętności, ZWŁASZCZA w warstwie filozoficznej, która jest jej podstawą. Faktem jest jednak, że wszelkie uwagi na temat fabuły szczególnie sobie cenię, bo tę prawdę znamy wszyscy, że budowanie historii to ciężka praca na całą bardziej czy mniej świetlaną przyszłość… To jest najtrudniejsze, po prostu.
Także, Pietrku, jeszcze raz dzięki za lekturę – i również pozdrawiam! :)
To może rozwinę wypowiedź. Prawda filozoficzna, którą tu przekazujesz nie jest szczególnie odkrywcza. ALE jest pokazana w oryginalny sposób i to trzeba Ci przyznać. I to jest najważniejsze. Filozofia jest tak stara, że już nikt nic nowego chyba w niej nie powie. Więc najważniejsze jest to, aby ubrać ją w jakimś nowym, ekstrawaganckim stylu. I sądzę, że Tobie się udało.
Historia kuleje, ponieważ nie jest jakoś szczególniej porywająca (a przynajmniej dla mnie). Ale już ta ubrana przez Ciebie filozofia zasługuje na uwagę.
https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/
A może bardziej chodzi Ci o prawdę psychologiczną, w takim razie? Bo z tym chyba prędzej bym się zgodziła. To jest również bezmiar, ale pewne kwestie psychologiczne są, że się tak wyrażę, bieżące, mimo, że widać je w bardzo różnych dziedzinach, pozornie ze sobą niezwiązanych, a jeśli, to przez metaforę. Tu można co najwyżej wyważać drzwi do lasu… czy jakoś tak :D Ale tak czy inaczej, przyjmuję, że opko nie zostawiło Cię z otwartą z wrażenia buzią :D Miło w takim razie, że opakowanie jest atrakcyjne i że moje hobbystyczne skrawki filozoficzne można łyknąć bez skrzywienia :) Raczej nie łudziłam się, że ogólnie ten utwór będzie działać jak grom z jasnego nieba. Miało być w miarę bezpretensjonalnie i komunikatywnie, ale ciekawie, trochę tajemniczo i z paroma ważnymi kwestiami do…uwypuklenia? przypomnienia? ;) Mniej więcej tak brzmiał mój własny przepis na ten tekst :P Cóż, w kuchni czasami sypnie się czegoś za mało lub za dużo, ze szczypty zrobi się łyżka, a z pół szklanki – tyle, ile zostało w opakowaniu ;) « bardzo-wyrafinowana-przenośnia, aplauz! :P
Przede wszystkim ten tekst ma sprawiać przyjemność. Na to jednak wciąż liczę…
Pozdrawiam! :)
P.S. A mogłabym, tak przy okazji, poprosić Cię o radę? Czy powinna “filozofia” jednak znaleźć się tutaj w tagu?
Uważam, że z czystym sumieniem “filozofię” w tagu dać. Tekst jest rzeczywiście przyjemny, a stworki urocze.
https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/
Dzięki :)
Teraz muszę tylko upewnić się, czy mogę to zrobić teraz, czy muszę czekać do zakończenia konkursu…
Aha, tak a propos… – również powodzenia! :)
Klimat w tym tekście jest miejscami nierówny: raz na luzie, raz arcypoważnie. Nie przepadam za takimi zabiegami, ponieważ odnoszę wrażenie, że czytam więcej niż jedno opowiadanie. Historia sama w sobie nie porywa, chociaż jest tu wiele interesujących pomysłów. Może gdyby to rozwinąć… sam nie wiem. Tak czy inaczej tekst nie przypadł mi do gustu.
Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!
@soku1403 – przykro mi, że nie przypadło, pochylam głowę, że nie porwało. Natomiast: to, że w tym tekście jest czasem "arcypoważnie", a czasem bardziej pogodnie, nie jest wynikiem żadnego "zabiegu" z mojej strony, tylko wynika z różnic dość, rzekłabym, podstawowych pomiędzy postaciami, które w nim występują. Uważam, że to niewystarczający powód do określenia tekstu "nierównym".To opowiadanie zarówno w założeniu jak i w realizacji oparte jest na pewnym kontraście, w więcej niż jednej warstwie nawet, nie powinno więc dziwić, że ton się zmienia w zależności od tego, kogo i co akurat obserwujemy. Emocje zaś szczególnie mają tendencję do wspólnych zależności z układem chmur, że tak napiszę. W życiu mamy "czasem słońce, czasem deszcz" i to świadczy o życia urodzie i mądrości, nawet jedna i ta sama życiowa sytuacja może być opisana zupełnie różnie (a nawet skrajnie odmiennie) z różnych punktów widzenia. Różnorodność i łączenie, zestawianie często dają szczególnie do myślenia i rozumienia, i o to chyba chodzi… Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie :)
Mam mieszane odczucia: o ile koncepcja jużni/jużnia bardzo bardzo mi się podoba (i jeszcze ten jego wygląd, aj), to stworki radośnie grillujące na ośmiotysięczniku w ogóle mnie nie przekonują. I jasne, założenia autora są założeniami autora, ale ja ich, niestety, nie kupuję.
Ciekawa interpretacja legendy ;)
I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/
@wybranietz – Cieszę się, że koncepcja jużnia i jego wygląd kupiły Ciebie, szkoda, że reszty nie kupiłaś Ty. Miło mi, że moją interpretację konkursową uznajesz za ciekawą. ALE – nie, stworki nie “grillowały radośnie na ośmiotysięczniku” (i chociaż nawet się lekko uśmiechnęłam na to sformułowanie, to prawdę mówiąc nie bardzo rozumiem skąd się ono wzięło), miały natomiast inne, dużo ważniejsze i poważniejsze rzeczy do roboty, na przykład pomoc bohaterowi opowiadania, rozwiązanie problemu z podróżą swojego życia, jak też i dowiadujemy się, że jeden z nich pomaga umierającym wspinaczom w ostatnich chwilach ich życia, sprawia, że są one lżejsze.
Powodzenia w konkursie.
– Owszem! – podchwycił Taratak. – Zasłużyliśmy na kilka tłustych steków z jaszczurek kirkanu. Kto rozpali grilla? – to mówiąc poprowadził przyjaciół na zachodnią stronę szczytu, gdzie w zachodzącym słońcu wygrzewała się ich kolacja.
Jest grill, jest wielka góra ;)
No właśnie te większe i poważniejsze rzeczy nie chwyciły. Ktoś wyżej pisał, że chętnie poczytałby o stworkach w wersji “O czym szumią wierzby” i coś takiego, z mniej konkretnymi mrzonkami o spotkaniu ludzi też miałoby dużo uroku (a taki jużnia to siła rażenia Buki jak nic!)
I would prefer not to. // https://www.facebook.com/anmariwybraniec/
To wyciągnęłaś jedno zdanie, jakiś końcowy margines marginesu marginesów i podsumowałaś nim całą ich działalność? – to tak, jakbyś ciągnęła je na siłę w swoją stronę, bez względu na treść opowiadania. Fakty są inne: to ważkie działania anaeredów stanowią tu znakomitą większość, a nie końcówkowe, pogodne słowa jednego z nich, wypowiedziane już po zakończeniu całej historii, po happy endzie, a właściwie jako jego element.
Zważ też, że anaeredy pomagają ludziom nie tylko dlatego, że chcą czy że mają dobre serce, ale również właśnie dlatego, że dla ludzi są poniekąd takim promykiem tam, na szczycie, są jak okład dla ran, ukojenie dla problemów, właśnie ów sławetny “promyk nadziei” w tragediach, które spotykają wspinaczy – ale to bynajmniej nie oznacza “radosnej” działalności – far from it. Może Ci przypomnę, dla przykładu, pokrótce, żeby za bardzo nie spojlerować (a i tak już pewnie niejeden spojler był):
“(…) [Kokke] schodził do zamarzających na śmierć wspinaczy. Szeptem snuł im do ucha szczęśliwe historie o dotarciu na sam szczyt, o tym, jakie cuda tam na nich czekają, jak bardzo są kochani przez tych, do których później wrócą. Tymi opowieściami wprowadzał cierpiących jak najłagodniej w wieczny sen.”
To, czy to “kupujesz”, czy nie, jest oczywiście ważną sprawą i ja to szanuję, ale proszę ze swojej strony również uszanować faktyczną treść mojego tekstu.