- Opowiadanie: Drozd - Zaklęty w ogniu

Zaklęty w ogniu

Dyżurni:

Finkla, joseheim, beryl

Biblioteka:

Naz

Oceny

Zaklęty w ogniu

Zaklęty w ogniu

 

Lodowaty wiatr hulał wśród urwistych skał, odbijając się od ścian wysokiej góry. Jego szum ogłuszał. Targany silnymi podmuchami śnieg ograniczał widoczność zaledwie do metra. Mroźny wicher przenikał ubrania.

Szli wąską skalną półką. Z lewej strony mając głęboką przepaść, a z prawej niemal pionową ścianę sięgającą nieba. Poruszali się gęsiego, poprzewiązywani w pasach liną tak, by żaden nie zgubił się w zamieci. Savael widział przed sobą szerokie plecy przyjaciela przedzierającego się przez szybko rosnące zaspy. Chciał krzyknąć, by ten wypatrywał jakiegoś schronienia, lecz wiatr i mokry śnieg momentalnie wdarły się do jego ust, tłumiąc słowa nim te zdołały wydostać się z gardła. Po chwili spróbował ponownie, tym razem z lepszym skutkiem. Zauważył jak kaptur Szemaza, ciemny na tle śnieżycy, porusza się w potakującym geście.

– Kurwa! Mać!

Usłyszeli za plecami, przedzierający się przez wichurę, głośny krzyk Berita. Żaden z nich tego nie skomentował.

Powoli poruszali się naprzód, a śnieżyca przybierała na sile. Savaelowi w pewnym momencie wydawało się, że przez góry przetoczył się ledwie słyszalny odgłos gromu.

– Szemaz! Przyspiesz, proszę! – krzyknął głośno z nadzieją, że zostanie usłyszany.

Zmrużył powieki, by ochronić oczy przed płatkami śniegu zasypującymi jego twarz. Zaczął karcić się w myślach za to, że przystał na propozycję Berita, by wyruszyć w góry nim na dobre zagościła w nich wiosna. Jeśli tak dalej pójdzie, zamarzną i staną się lodowymi pomnikami, drogowskazami i przestrogą dla kolejnych wędrowców.

Nagle poczuł szarpnięcie w pasie. Lina, którą był przewiązany, napięła się. Odwrócił się by zobaczyć, co się dzieje z Beritem. Nie dostrzegł nic poza białą ścianą śniegu. Dołączył do niego Szemaz i spojrzał pytająco. Ze swoją futrzaną kurtką, kapturem pokrytym śniegiem, bujną zmrożoną brodą i zielonymi przenikliwymi oczami wyglądał trochę jak yeti.

Huk gromu przebił się przez wichurę i przetoczył po górach. Savael złapał linę i zaczął poruszać się wzdłuż niej. Przyspieszył kroku, by w końcu zobaczyć jak jej końcówka, niknie w skalnej ścianie. Zdziwiony zamarł na chwilę rozglądając się dookoła. Nie dostrzegł nic prócz wszechobecnej bieli. Ruszył przed siebie. Okazało się, że w ścianie jest wąska szczelina, w której znika koniec liny. Szemaz stanął obok i zamarł z dziwnym wyrazem twarzy. Nagle ze szczeliny wysunęła się zakapturzona głowa Berita z ustami rozciągniętymi w szerokim uśmiechu.

– Czym chata bogata! – krzyknął. – Zapraszamy!

Po tych słowach ponownie zniknął w środku. Savael ruszył za nim. Za wąskim przejściem, w którym miał problem się zmieścić, rozciągała się niewielka jaskinia. Wewnątrz panował półmrok, dało się jednak dostrzec ogólny zarys pomieszczenia. Jama była prawie okrągła i niewysoka. Trzeba było uważać, by nie zahaczyć głową o nierówny strop. Grota łączyła się z ciągnącym się w głąb góry tunelem, do którego właśnie zaglądał Berit. Savael zastanawiał się jak mógł przegapić tę szczelinę, przecież przed chwilą on też tędy przechodził.

– Dobrze, że to wypatrzyłeś – pochwalił przyjaciela.

– Wiem. Nie wiem za to, jak wy żeście mogli to przegapić.

– Ha. Też nie wiem.

Chciał wejść głębiej, lecz powstrzymało go szarpnięcie liny. Dopiero teraz zorientował się, że Szemaz wciąż stoi na zewnątrz. Wyjrzał przez szczelinę.

– Wchodź! – krzyczał, starając się przebić przez szum wiatru. – Jest tutaj dużo miejsca.

Szemaz podszedł do szczeliny zasłaniając swoim ogromnym ciałem całe przejście i zamarł. Wewnątrz zrobiło się ciemniej. Kolejny głośny grzmot rozszedł się na zewnątrz. Savael czuł pod stopami jak skała drży. Po chwili zrozumiał co się dzieje.

– Kurwa – szepnął. – Właź do środka! Natychmiast! – zawołał i zaczął ciągnąć za linę. – Berit! Pomóż mi!

Dopiero gdy zaparli się we dwójkę, udało im się wciągnąć do środka olbrzyma, który momentalnie padł na kolana z wyrazem męki w oczach. Kilka sekund później narastające drżenie góry objawiło się w postaci lawiny zasypującej ścieżkę oraz wejście do jaskini. Wewnątrz zapanował mrok.

Cały hałas – szum wichury, ryk gromu i ogłuszający huk lawiny – momentalnie ucichł. Pozostawił po sobie jedynie cichy pisk ciszy i sapnięcia olbrzyma. Savael trwał chwilę w bezruchu.

– Berit, rozpal ogień.

– Chwila.

Usłyszał krzątaninę przyjaciela, a po chwili odgłos krzesiwa i w końcu zobaczył jasny rozbłysk iskier strzelających we wszystkie strony. Brzozowa kora szybko zajęła się ogniem i wątły jeszcze płomyczek rozświetlił wnętrze jaskini.

Chybotliwe światło wydobyło z mroku postać Szemaza skulonego pod ścianą oraz Berita, który dorzucał do ognia zawczasu przygotowane kawałki suchego drewna. Savael odwiązał linę i podszedł do olbrzyma.

– Spokojnie, Szemaz – powiedział łagodnym głosem i położył dłoń na ramieniu przyjaciela. – Tutaj nie jest wcale tak ciasno, ognisko już płonie, więc jest jasno.

– Wiem – odpowiedział nie otwierając oczu.

– Chcesz może łyczka? To pomoże.

– Może. A, daj. – Zdecydował i uchylił powieki.

Rozejrzał się dookoła z trwogą w oczach, a jego mina wyrażała ból, jak gdyby był ranny. Twarz miał mokrą. Savael nie wiedział czy to stopniały śnieg czy pot. Wyciągnął z plecaka butelkę z ciemnego szkła i podał przyjacielowi.

– Uważaj, bo mocne i pewnie zimne.

Szemaz przyjął naczynie i wypił mały ostrożny łyk, po czym się rozkaszlał. Gdy uspokoił oddech powtórzył czynność i zakorkował butelkę. Chciał ją oddać, lecz po chwili zastanowienia zachował ją.

– Na razie sobie zostawię, dobra?

– Jasne.

W jaskini zaczęło się robić coraz cieplej. Savael ściągnął z siebie gruby futrzany płaszcz, strzepnął nim, chcąc pozbyć się śniegu i położył na swoim plecaku.

– Ty też ściągnij kurtkę.

– Zaraz. Dajcie mi chwilę – powiedział Szemaz po czym położył się na boku i zasłonił oczy przedramieniem.

Przyglądający się im w milczeniu Berit spojrzał pytająco na przyjaciela.

– Klaustrofobia – wyszeptał Savael i ruszył w stronę zawalonego przez lawinę wyjścia. Przyglądał się chwilę kawałkom lodu i kamieniom. – Tędy chyba się nie przebijemy, a nawet jeśli to i tak cała półka na pewno jest zasypana. Nieciekawie. Na razie i tak musimy tu poczekać.

Co jakiś czas z wnętrza tunelu niosło się echo kropel rozbijających się o skały. Szemaz ściągnął kurtkę i leżał na niej w pozycji embrionalnej. Wypił jeszcze parę małych łyczków bimbru i zasnął. Savael i Berit rozłożyli się wokół ogniska i w milczeniu wpatrywali się w szczapy drewna pochłaniane przez chciwe płomienie. Cichy trzask drewna uspokajał i hipnotyzował.

– To co? – zagadnął Berit. – Idziemy tunelem, znajdujemy wyjście i szukamy go dalej, nie?

Te słowa, nie wiedzieć czemu, bardzo zdenerwowały Savaela.

– Pojebało cię? – Ledwie powstrzymał się, by nie krzyczeć. – Jeszcze ci mało? Przecież przed chwilą mogliśmy zginąć zmiażdżeni przez lawinę. A ty chcesz iść dalej?! Niepotrzebnie cię posłuchałem, mieliśmy czekać na wiosnę. A tak w ogóle to co się stało, że nagle tak ci się spieszy i dalej chcesz szukać tego czarownika?

– Tak, o. – Berit zrobił złą minę i wzruszył ramionami. – Chcę wrócić do domu, po prostu, tak jak wy.

– Jakoś nigdy ci się nie spieszyło by wracać. Co się zmieniło?

– No, dobra – powiedział. – Chcę zdobyć ten zaklęty miecz, który podobno ma ten czarownik.

– Ha – zaśmiał się Savael. – Daj spokój. Nic takiego jak zaklęte przedmioty nie istnieje. To są bajki dla dzieci i głupich wieśniaków. Bujdy.

– Tak? Skąd wiesz? I powiedz mi, od kiedy nie wierzysz w magię? Przecież to ty nas gonisz po całej okolicy w poszukiwaniu czarodzieja i magicznych zaklęć.

– Ech. Nie wiem. – Savael ochłonął. – Tyle czasu już szukamy, a jedyne co znaleźliśmy to kilku znachorów, zielarzy i oczywiście kupę problemów. Nie wiem czy wierzę jeszcze w czarodziejów i czary. Nie wiem czy wierzę jeszcze w nasz powrót do domu.

– Daj spokój. Kiedyś w końcu musi się udać.

– Może – przytaknął zrezygnowany.

– A wracając do zaklętego miecza. – Oczy Berita zalśniły. – Maga żadnego na razie nie spotkaliśmy, ale i tak szukamy. Zaklęte przedmioty może też istnieją. Hm?

– Możliwe. Mniejsza z tym. Na razie trzeba znaleźć wyjście z tej jaskini, a później się zobaczy, dobra?

– Dobra – zgodził się Berit. – A zmieniając temat: nie wiedziałem, że on ma taką klaustrofobię.

– No, niestety i to może być duży problem, skoro musimy się szlajać po jaskiniach – zauważył Savael. – W ogóle to wiem, kiedy się tego nabawił.

– Ta? To dawaj.

– Już wiesz, że chodziliśmy razem do szkoły od najmłodszych lat, ale zapewne nie wiesz o tym, że jak mieliśmy po osiem lat, to Szemaz był niskim, niezdarnym grubaskiem. Mówię ci: był szerszy niż wyższy. – Berit zrobił zdziwioną minę i wskazał palcem na śpiącego, ponad dwumetrowego, umięśnionego olbrzyma. Savael potwierdził skinieniem głowy. – Wiesz, że takie dzieci nie mają łatwo w szkole. Zaraz się znajdzie jakaś banda, która się naśmiewa z takich i im dokucza. Powiem ci, że on nie miał łatwo, nikt nie chciał z nim gadać, a urwisy mu nie odpuszczały. Zawsze jednak spokojnie znosił ich drwiny i zaczepki. Był jak góra, nie do ruszenia, był oazą spokoju. Co jak na ośmioletnie dziecko było dziwne. W końcu przyszedł czas wyjazdu na zieloną szkołę. Byliśmy już trochę starsi. Zacząłem się z nim kolegować. Niestety nie trafiliśmy do jednego pokoju. Którejś nocy banda klasowych zbirów zakneblowała mu usta, związała mu ręce i zawlokła na stryszek. Porządnie go nastraszyli i zamknęli na całą noc w ciasnym, śmierdzącym stęchlizną składziku. Dzieciaki z jego sypialni bały się odezwać. Dopiero ja, rano przy śniadaniu, zorientowałem się, że nigdzie go nie ma. Poszedłem do nauczycielki i zaczęliśmy go szukać. Po godzinie poszukiwań ktoś pomyślał o tym, by zajrzeć na strych. I znaleźli go. Był cały zasmarkany, mokry od łez i potu, poobijany od szarpania się i obsikany. Pamiętam, że rodzice po niego przyjechali i zabrali go do domu. Długo nie pokazywał się w szkole, ale wrócił w końcu i wydawało się, że nic się nie zmienił. To właśnie wtedy nabawił się mocnej klaustrofobii.

– Kurde, nieźle – powiedział Berit. – A co z tymi łobuzami?

– W sumie to nie wiem. Pamiętam, że kilku przeniesiono do innej klasy. I tyle.

– A kiedy… – Berit udał, że napina mięśnie.

– O, to później. Pamiętam jak w pewnym momencie urósł w przeciągu chyba pół roku z trzydzieści centymetrów i już nie był małym, śmiesznym grubaskiem. Oczywiście dalej był gruby, ale ze względu na wzrost nikt go już nie zaczepiał.

– Powiem ci: dobrze, że nie chodziłem z wami do klasy, bo pewnie byłbym w tej grupie łobuzów i teraz miałbym przesrane. – Berit przeciągnął kciukiem po gardle.

– Wątpię.

– No, nie wiem. Widziałeś do czego jest zdolny, gdy się wkurwi.

– Fakt – przytaknął Savael i zapatrzył się w ognisko. – To wiesz co? Nie nabijaj się z niego za bardzo.

– Zapamiętam – zaśmiał się Berit.

Zamilkli i zapatrzyli się w płomienie. Ich szum usypiał. Savaelowi w pewnym momencie wydawało się, że słyszy szept, lecz nie był w stanie rozpoznać słów.

– Co? – zapytał.

– Co? Ja nic nie mówiłem.

– A. Może mi się przysnęło. – Savael poprawił koc, na którym siedział. – A wracając do wcześniejszej rozmowy. To co, chcesz wracać do domu, czy tutaj ci się bardziej podoba?

– A, obojętne mi to. – Berit wzruszył ramionami.

– Za nikim nie tęsknisz?

– Nie. No, może trochę za młodszym bratem.

– A ojciec, matka?

– Za ojcem w żadnym wypadku. Gdybym spotkał tego bydlaka… – Widać było, że się zdenerwował. Zacisnął pięść lewej ręki i zaczął ugniatać ją prawą.

– Jak nie chcesz to nie mów.

– Nie ma o czym mówić. To standardowa historia. Ojciec był alkoholikiem, a gdy wypił, lubił się na kimś wyżyć, na początku dostawało się mojej matce, później i mnie. Przez kilka lat to znosiliśmy, ale gdy urodził się mój młodszy brat, matka stwierdziła, że już wystarczy i uciekliśmy. Później ona pracowała całymi dniami, a ja się opiekowałem bratem. Zmieniałem pieluchy, karmiłem, wychowywałem i takie tam.

– Hm? – Savael nie wiedział, co powiedzieć.

– Nie musisz nic mówić. – Wyręczył go Berit. – A co u ciebie?

– Nic. Wszystko było okej. Ojciec był wymagający, nigdy nie chwalił, ale jakoś się dogadujemy. Matka była nadopiekuńcza. Ostatnio trochę podupadła na zdrowiu. Zaczęła zapominać. Chciałbym wiedzieć co u niej.

– Pewnie wszystko dobrze.

– Pewnie tak…

– Dobra. Koniec tych smętów – zarządził Berit. – Ja idę spać, a ty bierzesz pierwszą wartę, bo na Szemaza na razie nie możemy liczyć. Obudź mnie później.

Obrócił się na bok, nakrył głowę kocem i chwilę później już spał. Savael wstał, by rozprostować nogi i trochę przygarbiony, by nie uderzyć głową w strop, przechadzał się dookoła jaskini. Nasłuchiwał dźwięków dobiegających z głębi tunelu. Na początku słyszał jedynie kapiącą wodę, po chwili zdawało mu się, że usłyszał szum. Wrócił na swoje miejsce i wrzucił do ognia kolejny patyk. W grocie, tam gdzie siedzieli, było ciepło i przytulnie.

Savael się obudził, usiadł i zobaczył Berita. Ten podniósł na niego oczy i skinął głową w stronę Szemaza. Okazało się, że olbrzym też już nie śpi. Siedział po turecku i wpatrywał się w swoje buty.

– Jak tam, wielkoludzie? – zagadnął.

– Średnio – odpowiedział i podniósł głowę. Miał podkrążone, czerwone oczy i wyraz męki wypisany na twarzy. – Tędy się nie przebijemy. – Skinął w stronę zasypanego wyjścia z jaskini. – Co oznacza, że musimy iść tym tunelem w głąb góry. – Przeniósł wzrok najpierw na niknący w mroku korytarz, a później z powrotem na Savaela.

– Niestety, przyjacielu, niestety.

– Dlatego, średnio. Dajcie mi jeszcze chwilę, dobra? Za chwilę się zbiorę.

– Jasne, nie będziemy cię poganiać – obiecał Savael.

Po kolejnym ataku paniki okazało się, że jedynie Szemaz pomyślał i zabrał ze sobą dwie pochodnie. Tunel był wąski. Savael zgłosił się na ochotnika jako prowadzący, za nim miał iść olbrzym, a na końcu Berit. Tunel nieustannie się zmieniał. Raz był ciasny i niski, tak, że trzeba było się poruszać na kolanach. Przed każdym takim odcinkiem Szemaz przystawał na chwilę i przyglądał się ścianom, jakby w obawie, że zaraz się na niego zawalą. Ze strachem w oczach i przerażeniem na twarzy, powoli posuwał się naprzód. Innym razem korytarz był wysoki i szeroki na dwie osoby. Na takich odcinkach olbrzym łapał oddech i wszyscy mogli przyspieszyć kroku. Nieustannie jednak tunel opadał prowadząc ich ku sercu góry.

Migotliwy płomień pochodni oświetlał gładkie, wyszlifowane ściany jaskini. Miejscami z sufitu zwisały niewielkie, jakby regularnie ułamywane przez kogoś stalaktyty. Podłoże pozostawało niezmiennie równe, miejscami wilgotne i śliskie. Przez dłuższy czas nie napotkali na swojej drodze żadnych odnóg, jedynie niewielkie zagłębienia. Dopiero gdy stromizna się zmniejszyła, pojawiły się pierwsze rozgałęzienia. Wędrowcy zatrzymywali się przy każdym z nich, nasłuchiwali oraz starali się wyczuć podmuchy powietrza. Słyszeli tylko echo kapiącej wody, a powietrze pozostawało wilgotne i nieruchome. Wybierali więc ścieżki losowo.

Starali się również wydedukować jak długo obozowali i ile już się tułają. Jednak bez wschodów i zachodów słońca było to niewyobrażalnie trudne. Równie dobrze mogli przebywać w podziemiach zarówno kilka godzin, jak i dni. Co jakiś czas Savaelowi wydawało się, że słyszy szum płomieni dochodzący z głębi korytarzy, lecz złudzenie to szybko mijało i pozostawał jedynie odgłos rozbijających się o skały kropel.

W pewnym momencie rozległ się nowy, niepokojący dźwięk. Przywodził na myśl zwielokrotnione echem uderzenia młotka o skałę – niczym brzmienie szkoleniowego klikera dla psów lub dźwięk sonaru.

Wędrowcy ruszyli korytarzem, z którego dobiegał hałas. Po pewnym czasie dołączył do niego pisk nietoperzy. Przyjaciele byli pewni, że zbliżają się do wyjścia, więc przyspieszyli kroku.

Nagle, za załomem wąskiego tunelu, trafili na grupkę dziwacznych istot, które zaskoczone cofnęły się, wpadając jedna na drugą. Savael uniósł pochodnię, by przyjrzeć im się lepiej, a one odskoczyły przestraszone. Były niemal o połowę niższe od przeciętnego człowieka. To one wydawały te wszystkie dźwięki. Na ich małych, podłużnych głowach nie sposób było wypatrzeć oczu ani nosa – w jego miejscu pozostawały jedynie niewielkie czarne dziury. Stwory miały duże i rozciągnięte uszy, sięgające do barków. Wokół szerokich ust, z których wyzierały szpiczaste, czarne zęby, bujały się dziwaczne skórne wypustki, przypominające wąsy i brodę. Chude i drobne ciała tych istot opinała, chorobliwie wyglądająca, białoróżowa skóra, na której miejscami wykwitały ciemne plamy pleśni. Pokrywały ją również pojedyncze, długie i cienkie włosy, przywodzące na myśl wąsy czuciowe u kotów. Stwory były kompletnie nagie, a mimo to nie sposób było dostrzec u nich żadnych narządów płciowych. Ich stopy, przypominające przyssawki, wyglądały niemal jak ludzkie, lecz były mocno rozpłaszczone. Każdy z nich ściskał w dłoni dzidę. Ośmielone swoją przewagą liczebną z popiskiwaniem rzuciły się na wędrowców. Stojący na czele Savael sięgnął ponad ramieniem i złapał za rękojeść maczety wystającej z plecaka. Wyszarpnął ją i jednym płynnym ruchem odciął ręce pierwszemu ze stworów, który się na niego rzucił.

– Co to, kurwa, jest za paskudztwo?! – krzyknął z tyłu Berit, lecz nikt mu nie odpowiedział.

Głośny pisk poparzonego pochodnią stwora wdarł się do uszu wędrowców. Savael z pomocą Szemaza bez większego problemu odpierał zaciekłe ataki. Istot było dużo. W końcu ich martwe ciała zaczęły zalegać na ziemi. Nie było innej możliwości, jak poruszać się po ich truchłach. W pewnym momencie Savael poślizgnął się i przewrócił do przodu w tak niefortunny sposób, że nadziałby się na dzidę, gdyby nie jedna z istot, która odepchnęła swojego pobratymca. Najwyraźniej chciała pomóc wędrowcom. Savael szybko odzyskał równowagę i znowu zaatakował ze śmiertelną skutecznością. W końcu pozostałe przy życiu stwory uciekły w głąb tunelu, szybko niknąc w ciemnościach. Pozostało po nich jedynie cichnące klikanie.

Nasłuchiwał przez chwilę odgłosów niesionych echem, po czym złapał kilka głębszych oddechów i odwrócił się do swoich towarzyszy. Zobaczył jak Szemaz i Berit stoją nad związanym stworem, który im pomógł, i przyglądają się mu z ciekawością. Istota miała związane ręce i krwawiła ze skroni.

– Nie róbcie… – chwilę się zastanawiał – …temu nic. To coś mi pomogło.

– Wiem, widziałem – mruknął Szemaz.

– Ty, patrzcie! To nie ma fajfusa – zawołał z przejęciem Berit. – Bez jaj. Ha, i to dosłownie. – Zaczął się śmiać.

– Tak, kurwa, teraz to jest naprawdę istotne. Rozwiążcie go i chodźmy, musimy się stąd zmywać zanim wrócą.

Schował maczetę z powrotem do plecaka i podszedł do przyjaciół. Widząc jak stwór kuli się i odwraca twarz od pochodni odsunął ją do tyłu.

– Rozumiesz nas? – zapytał.

– Rozumieć – odpowiedziała niewyraźnie istota piskliwym głosem.

– To dobrze. Nie bój się, nic ci nie zrobimy. Możesz wstać? Musimy stąd iść, bo twoi koledzy pewnie zaraz tu wrócą.

– Jasność! – zaskrzeczał stwór i osłonił twarz rękami, gdy Savael bezwiednie zbliżył do niego pochodnie.

– Lepiej? – zapytał, odsuwając się na krok.

– Lepiej – powtórzyła po nim istota.

– Chodźmy już.

– Tak! Iść. Wiedzieć gdzie. Iść. – Podziemiec, jak go w myślach nazwał Savael, wstał i poszedł w głąb tunelu.

Wędrowcy ruszyli jego śladem. Stwór zaczął wydawać głośne klikanie. Szedł przed siebie pewnie, mimo braku oczu, wybierając odpowiednie odnogi korytarzy.

– Możemy mu zaufać? – zagadnął Szemaz, który przestał się kulić i trząść ze strachu.

– Pewnie nie, ale na razie nie mamy wyjścia – odpowiedział Savael, a Berit tylko wzruszył ramionami. – Widzę, że lepiej się czujesz.

– To tylko adrenalina. Ale dzięki, jakoś się trzymam.

Dalej szli w milczeniu starając się nadążyć za istotą. Liczne tunele rozchodziły się we wszystkie strony jak w labiryncie. Niekiedy musieli się wspinać, lecz przeważnie poruszali się dół. Na ich drodze od czasu do czasu pojawiały się niewielkie groty. Nie zatrzymali się jednak w żadnej z nich.

Dopiero po pewnym czasie i niezliczonej liczbie zakrętów oraz korytarzy, podziemiec zatrzymał się w przestronnej sali z naciekami. Był w niej niewielki zbiornik wodny i stalaktyty rozsiane na całym stropie. Znajdowało się tam również kilka stalagnatów wyglądających niczym filary podtrzymujące sufit. Trzy wyjścia rozchodziły się w różne strony. Echo niosło ze sobą plusk wody.

Istota przestała wydawać z siebie głośnie trzaski i stanęła przy wodzie.

– Tu – zadecydowała.

– Dobrze – powiedział Savael. – Przy okazji napełnimy manierki. Berit, rozpal małe ognisko. Ja zgaszę pochodnię, trzeba ją oszczędzać.

– Zaraz – odpowiedział i podszedł do zbiornika, nabrał wody do rąk i napił się trochę. – Uuu, ale zimna. Elegancka.

Wziął się za rozpalanie drewna. Gdy już było jasno Savael zgasił pochodnię i rozłożył się przy ognisku. Szemaz się zasępił, zaczął rozmasowywać skronie i miarowo oddychać. Klaustrofobia znowu dawała o sobie znać.

– Jak się nazywasz?

Stwór wydał z siebie krótki dziwny dźwięk, trochę jakby strzykał śliną między zębami.

– Hmm. Może Tsy? – zaproponował po chwili zastanowienia Savael. – Możemy tak do ciebie mówić?

– Tak – pisnęła istota siedząc za jednym ze stalagnatów, tak by skryć się przed jasnością bijącą z ogniska.

– Boicie się jasności?

– Parzy.

– Rozumiem. Dziękuję, że mi pomogłeś.

– Pomogłeś – powtórzył Tsy.

Savael zrozumiał, że robi tak, gdy nie zna jakiegoś słowa, a czuje, że trzeba coś odpowiedzieć. Mechanizm kompensacyjny – przypomniało mu się, że gdzieś o tym słyszał. Jak na dziwnego skrzata bardzo przypominał normalnego człowieka.

– Pomożesz nam jeszcze w czymś, Tsy? Chcemy stąd wyjść, na powierzchnię. Zaprowadzisz nas tam? Pokażesz nam którędy iść?

– Pokazać. Tak. Plemię gonić i zabić. Musieć iść długa droga.

Na słowa o długiej drodze Szemaz się skrzywił i wyciągnął butelkę z plecaka, odkorkował i pociągnął mały łyk.

– Dobrze…

– Czemu byłeś związany? Gdzie oni cię zabierali? – Wtrącił się Berit, nie mogąc już dłużej wytrzymać.

– Być wiedząca. Uczyć i zostać. Nie być czysta. Plemię dowiedzieć i chcieć zabić. Chcieć poświęcić. Wy uratować.

Wędrowcy dopiero teraz zrozumieli, że Tsy jest kobietą i zamilkli na chwilę.

– A wiesz coś o czarodzieju mieszkającym w górach? Albo o zaklętym mieczu? Takim magicznym?

– Nie wiedzieć.

Nadzieja na posiadanie zaklętego miecza uleciała z Berita z cichym westchnieniem, zaklął cicho pod nosem i spojrzał na Savaela. Ten tylko rozłożył ręce w geście oznaczającym: a nie mówiłem?

Wędrowcy w milczeniu żuli suszone mięso. Poczęstowali Tsy. Wzięła do ust mały kawałek, skrzywiła się i oddała resztę. Podeszła do jeziorka i przyklęknęła na jego brzegu wpatrując się, o ile można tak powiedzieć o kimś, kto nie posiada oczu, w krystalicznie czystą wodę. Jej uszy poruszały się we wszystkie strony jak u psa. W końcu wskoczyła głową w dół do lodowatej wody zanurzając się w niej do połowy. Równie szybko i zwinnie znalazła się na brzegu trzymając w ręce białego, wężopodobnego ostańca jaskiniowego, długiego i grubego jak jej ramię. Miał trójkątny łeb, spłaszczony, zakończony płetwą ogon oraz cztery cienkie i krótkie łapy. Tsy najpierw zaproponowała wędrowcom poczęstunek, a gdy odmówili, zbliżyła wijącego się płaza do ust i wgryzła się ostrymi zębami w nasadę jego głowy. Ciemna, gęsta krew pociekła jej po brodzie, kapiąc na klatkę piersiową i ziemię. Coś chrupnęło i wąż zwiotczał.

Berit skrzywił się z obrzydzeniem, mimo to dalej wpatrywał się w kobietę, która wróciła na swoje miejsce, oparła się o filar i ze smakiem zaczęła zajadać mięso. Co jakiś czas dało się słyszeć trzask miażdżonych kości.

– Ty bierzesz pierwszą wartę – szepnął Savael.

Postanowił iść w ślady śpiącego Szemaza. Okrył się kocem i zapatrzył w płomienie.

Stwierdził, że ogień ma w sobie coś magicznego. Raz zapewniał poczucie bezpieczeństwa, innym razem przerażał i niszczył. W ciemną noc odstraszał mrok i dodawał otuchy. Jego szum koił nerwy i usypiał. Savael uwięziony między jawą a snem wsłuchiwał się w ten dźwięk.

Gdy wszyscy już wypoczęli, wyruszyli w dalszą drogę. Tsy ich prowadziła, idąc kilka kroków przed nimi i wydając z siebie głośnie kliknięcia. Tunele, którymi szli, nie były już tak równe i wygodne jak te na początku ich drogi. Czasami musieli poruszać się na czworakach lub przeciskać się bokiem przez wąskie szczeliny, co było szczególnie uciążliwe dla Szemaza. Był roztrzęsiony i obolały, skurczył się w sobie, musiało go wiele kosztować, by nie zwinąć się w kłębek i nie zacząć krzyczeć i płakać. Nieraz tam, gdzie Tsy przeciskała się bez problemu, oni grzęźli nie mogąc przejść. W takich sytuacjach szukali innej drogi. Z czasem korytarze zaczęły prowadzić w górę, a na wilgotnej skale wędrowcy zaczęli się ślizgać, co spowolniło ich marsz. Kobieta za to poruszała się bez problemu, jej rozpłaszczone stopy przysysały się do wilgotnej powierzchni, ułatwiając poruszanie. Bywało, że idąc przodem czasami znikała im z oczu za zakrętem, lecz za każdym razem na nich czekała.

Pochodnia, którą niósł Savael, zaczęła przygasać, dając coraz mniej światła. Zaczął się martwić, że całkiem zgaśnie i będzie po nich. Zastanawiał się, co mogliby wykorzystać jako pochodnię. Drewno na ognisko też im się już kończyło. Musieli jak najszybciej wydostać się z tych jaskiń. Starał się określić ile czasu spędzili już w podziemiach, ale bez żadnych punktów odniesienia było to bardzo trudne.

W pewnym momencie trafili na zawaloną ścianę. Nim wędrowcy ją dogonili, Tsy weszła na gruz i zniknęła w czarnym otworze. Przyjaciele ruszyli za nią. Znajdowała się tam niewielka grota, w której było przejście do następnej i jeszcze następnej. Przemieszczali się ostrożne z jednej do drugiej. W końcu trafili na taką, gdzie na ziemi leżały kawałki glinianych naczyń, a wgłębienia wykute w skałach przypominały półki. Szli dalej, przechodząc do kolejnych pomieszczeń. W niektórych było więcej potłuczonej gliny i pustych wnęk. W innych trafiały się kawałki desek i skrawki materiałów. Wszystko co nadawało się na ognisko zbierał Berit i pakował do plecaka. Im dalej się poruszali, tym śmieci było więcej. Wśród nich zaczęły się pojawiać całe drewniane regały stojące pod ścianami oraz gdzieniegdzie włócznie podobne do tych, których używały podziemce. Tsy została z tyłu, podnosiła z ziemi różne śmieci i dokładnie badała, obracając je w palcach. W jedno z kolejnych przejść była wmontowana krata, która służyła jako drzwi. Savael podszedł do niej i popchnął delikatnie, by móc przejść. Zawiasy zareagowały przeciągłym jęknięciem, które rozeszło się i wróciło zwielokrotnione echem. Było słychać kapanie wody i szum.

Za kratą znajdowała się, sądząc po echu, ogromna sala. Słabnący płomień pochodni nie oświetlał jej w całości, również strop pozostał skryty w ciemnościach. Niedaleko wejścia całe podłoże było usłane wyschniętymi już ciałami podziemnego plemienia i resztkami ich dzid. Trochę w oddali, po prawej stronie, między rzędem stalagnatów, leżały poniszczone meble i potargane płachty materiału.

– Nie podoba mi się tu – szepnął Szemaz i wziął do ręki morgenszterna.

– Mnie też nie – przytaknął Savael. – Lepiej stąd chodźmy.

Na te słowa zgrzyt zawiasów i huk zatrzaskiwanej kraty rozszedł się dookoła. Wędrowcy odwrócili się jak na komendę i za metalowymi prętami zobaczyli paskudny uśmiech bezokiej twarzy Tsy, która wydała z siebie głośny, przeciągły pisk. Odwróciła się i odbiegła niknąc w ciemności.

Berit pierwszy dobiegł do kraty i zaczął nią szarpać. Nie przyniosło to żadnych efektów. Po chwili dołączyli do niego przyjaciele.

– No i chuj! Nic z tego! – sapnął ze złością. – Daliśmy się zrobić jak jacyś jebani amatorzy. Wyjebała nas na szaro. Kurwa! Dopadnę cię, słyszysz?!

Gdy echo pisku w końcu przebrzmiało, rozszedł się inny dźwięk, bardziej złowrogi i niebezpieczny, mrożący krew w żyłach, głośny syk dobiegający z góry. Zamarli i unieśli głowy. Zobaczyli jak z prawej strony nadlatuje gruby, szary, łuskowaty ogon. Wszyscy trzej zostali trafieni, Szemaz wpadł na Berita i razem poszybowali do tyłu. Savael odleciał w inną stronę i w momencie, gdy uderzył plecami o ziemię, wypuścił z ręki pochodnię. Ta potoczyła się w bok, a jej płomień jeszcze bardziej przygasł.

 

Po chwili, gdy trochę się otrząsnął, zaczął pełznąć na czworakach w jej stronę. Przechodził po wyschniętych lub stopionych ciałach podziemców. Nim dotarł do pochodni coś gęstego kapnęło na ogień i zgasiło go z sykiem. Zapanował kompletny mrok.

 

Podnosząc się z ziemi i klnąc siarczyście, Berit wodził dookoła siebie rękami. W ciemnościach natrafił na Szemaza, któremu udało się, dzięki wystarczającej przestrzeni i adrenalinie, zachować spokój.

– Musiałeś, kurwa, na mnie wylądować? Żebra byś mi połamał.

– Ale przynajmniej było miękko.

– Ha, ha, kurwa, śmieszne. Co to w ogóle było?

– A ja wiem.

– Ciemno jak w dupie, co się stało z pochodnią? Gdzie Savael?

Szemaz wzruszył ramionami i po chwili zdał sobie sprawę, że nikt przecież nie mógł tego zobaczyć. Znowu zabrzmiał głośny syk, a następnie odgłos ciężkich kroków.

– Rozpalcie ogień! – Rozległ się krzyk, a następnie wrzask bólu.

– Chwila! – krzyknął Szemaz. – Chodź, mam pomysł. – Dodał już ciszej. Złapał Berita za ramię i pociągnął za sobą, biegnąc na oślep w smolistą ciemność.

 

Ze stęknięciem Savael podniósł się na nogi. Sięgnął ponad ramieniem i wyciągnął z plecaka maczetę. Przeklął się w myślach za to, że przed wyruszeniem w podróż nie zaopatrzył się w lepszą broń. Złapał za rękojeść oburącz, ugiął kolana i czekał. Nasłuchiwał odgłosów otoczenia. Słyszał kroki przyjaciół, kapanie wody i szum. Po chwili, niedaleko siebie usłyszał głośny, ciężki tupot, który szybko zbliżał się w jego stronę. Odwrócił się przodem w jego kierunku i czekał. Silne uderzenie w bok spowodowało, że całe powietrze uciekło z jego płuc wraz z głośnym jęknięciem. Pękające żebra trzasnęły cicho, niczym łamana sucha gałązka. Ponownie upadł na ziemię, lecz tym razem nie poniósł się od razu. Ostry ból przeszył jego klatkę piersiową. Chwilę trwało nim złapał oddech i jeszcze dłużej nim stanął na nogi. Na szczęście dalej trzymał w ręce maczetę. Zrzucił ciężki plecak i przybrał pozycję obronną.

Z oddali, jakby na drugim planie, dobiegł do niego odgłos rozbijanego szkła i przekleństwa Berita. Zaś na pierwszym pozostał szum i dudnienie kroków. Znowu się zbliżały. Savael wyczekał odpowiedniej chwili i odskoczył w bok. Wpadł na coś twardego, potknął się, ale zdołał ustać. Kątem oka dostrzegł jak niedaleko niego przelatuje szkarłatny, żarzący się punkcik, niczym świetlik w noc świętojańską.

Nagle w oddali przed sobą, między stalagnatami, dostrzegł małe błękitne światło, które z czasem zaczęło się powiększać i falować. Ogień, który zaczął trawić resztki mebli, które po wejściu do jaskini ujrzeli wędrowcy, oświetlił wnętrze ogromnej jaskini.

 

Stali między wielkimi stalagnatami. Berit z zadowoleniem przyglądał się nabierającemu siły płomieniowi. Schował krzesiwo do kieszeni. Szemaz stojący koło niego rozglądał się dookoła. W końcu dostrzegł Savaela w dalszym ciągu będącego niedaleko kraty i kawałek za nim obróconego bokiem wielkiego jaszczura. Miał długość ponad trzech metrów, był szary i pokryty łuską. Z szerokiej paszczy wystawały krótkie trójkątne, niczym u rekina, kły. Jego niewielkie, pokryte bielmem ślepia znajdowały się po bokach trójkątnej głowy. Gdy gad dostrzegł ogień, zaryczał przeciągle, a wokół jego łba rozłożył się duży skórny kołnierz pokryty czarnymi i białymi plamami.

– Co to, kurwa, smok? – spytał Berit, który odwrócił się, gdy usłyszał ryk.

– Jaszczur.

Gad właśnie nawracał by ponownie zaatakować.

– Savael, uważaj! Za tobą! – krzyknęli jednocześnie. – Tutaj! – Zaczęli machać do niego.

– Chodź, teraz ja mam pomysł – powiedział Berit, odwrócił się i odbiegł.

 

Widział ich przed sobą, jak machają do niego i coś krzyczą. Głośny ryk jaszczura, który stał za nim, podziałał jak dopalacz. Savael biegł przeskakując nad wyschniętymi truchłami podziemców. Co chwilę zerkał za siebie. Gad podążał za nim i mimo, że poruszał się ociężale z każdą chwilą był coraz bliżej. W pewnym momencie stwór otworzył paszczę i splunął gęstą cieczą w kierunku uciekającego. Kilka kropel spadło na plecy Savaela i po chwili zaczęła go piec skóra. Jedną ręką zaczął się szarpać z guzikami. Nie mogąc sobie z tym poradzić, pourywał je i w pośpiechu zdjął ubranie. Skóra niemiłosiernie go piekła. W końcu wbiegł między stalagnaty i rzucił się w bok znikając za jednym z nich.

Gad nie zdążył wyhamować i wpadł w ognisko. Roztrącił na boki płonące deski, a iskry strzeliły w górę. Poparzony i oślepiony jaszczur zawył dziko i znowu rozłożył kołnierz.

 

Szemaz wyskoczył zza osłony i przerzucił łańcuch, który znaleźli między stalagnatami, nad stworem. Berit, stojący po drugiej stronie, złapał go i pociągnął. Łukiem obiegł stwora i dołączył do przyjaciela. Związali końce i razem pociągnęli za jeden z nich, tworząc pętlę. Jaszczur, czując ucisk na nieosłoniętej szyi, rzucił się do ucieczki, lecz końcówka łańcucha była już przybita do ziemi. Pętla zacisnęła się, dusząc go.

Wędrowcy schowali się za filarami i czekali. Jaszczur szarpał się, ryczał, pluł jadem, lecz z każdym targnięciem łańcuch coraz bardziej zaciskał się na jego szyi, odcinając mu dopływ powietrza. Trwało to chwilę, aż w końcu gad padł z łoskotem na ziemię i znieruchomiał.

– Zdechł!? – krzyknął Berit do przyjaciół.

– Nie wiem! – odkrzyknął Szemaz. – Sprawdź!

– Sam se, kurwa, sprawdź!

Savael nie dołączył to ich wymiany zdań, zamiast tego podniósł się ociężale.

W lewym boku strasznie go kłuło, plecy w dalszym ciągu paliły żywym ogniem, a strzaskane podczas skoku kolano pulsowało tępym bólem. Nie był w nastroju na głupie rozmowy. Wychylił się zza osłony i spojrzał na stwora. Widząc, że się nie porusza, dokuśtykał do truchła. Szum, który słyszał przez całą walkę, nasilił się.

Przyglądał się bestii. Kątem oka zauważył błysk i dostrzegł wbitą u nasady ogona włócznię, zwieńczoną połyskującym krwistoczerwonym rubinem. Broń wyglądała dziwnie, miała długi lśniący grot i bogato zdobione, inkrustowane różnymi metalami drzewce. Wyglądała na delikatną i nieporęczną. Podszedł do niej i po chwili zastanowienia złapał. W tym momencie przeszywający ból ogarnął całe jego ciało. Ostrze wysunęło się z ciała jaszczura. Savael stracił przytomność. Przewracając się pociągnął oręż za sobą. Gdy upadł, wciąż trzymał go w ręku.

 

***

 

Savaela obudziło nieznośne gorąco i ból, który z każdą chwilą przybierał na sile. Otworzył oczy i dostrzegł, że otacza go ogień: wszystko dookoła, niebo, ziemia, powietrze było z niego zbudowane. Chciał wstać, lecz nie mógł, unosił się. Lewitował wśród języków ognia smagających jego ciało. Huk płomieni ogłuszał. Zaczął krzyczeć i szarpać się. Skóra zaczęła się topić, by po chwili zamienić się w popiół. Gorące powietrze poparzyło mu płuca i zaczął się dusić. Płyn w gałkach ocznych zagotował się, rozsadzając mu oczy. Miał już dosyć, zaczął się modlić o śmierć, lecz męczarnia trwała dalej. Mięśnie zaczęły odchodzić od kości, wnętrzności wypłynęły na zewnątrz, aż w końcu umarł, co przyjął z ogromną ulgą i wdzięcznością.

 

***

 

Widzieli jak upadł na ziemię. Ruszyli biegiem w jego stronę. Szemaz przypadł do niego i przyłożył ucho do klatki piersiowej. Savael oddychał, ale potrząsanie za ramiona nie obudziło go. Nawet siarczysty policzek nie poskutkował.

– Co mu jest? – zapytał Berit.

– Nie wiem, stracił przytomność.

– To go obudź.

– Nie da się!

– Kurwa, i co teraz? Nie możemy tu zostać.

– Wiem.

Nagle rozbrzmiało klikanie, a następnie pisk podziemców niosący się z wielu gardeł jednocześnie. Dźwięk dobiegał z tunelu zamkniętego kratą. Stwory były coraz bliżej, słychać już było ich kroki. Wędrowcy usłyszeli jak coś uderza o metalowe pręty. Odgłos ten powtarzał się cyklicznie.

– Ta krata długo nie wytrzyma. – zauważył Berit.

– Wiem.

– Co robimy?

– Musimy uciekać, nie mamy z nimi szans. Pewnie jest ich cała chmara. Z tej jaskini musi być inne wyjście. Weź mój plecak, ja wezmę Savaela.

– A to?

Berit pochylał się już nad włócznią, by ja podnieść.

– Nie! – krzyknął Szemaz.

– Co? Przecież tego nie zostawię.

– Nie dotykaj tego. Savael stracił przytomność, gdy tylko złapał za drzewce. Nie dotykaj tego, przynajmniej nie gołymi rękami, przez coś.

– No, dobra.

Berit znalazł duży kawałek materiału i owinął włócznię. Spróbował ją wyciągnąć z ręki przyjaciela, ale nie udało mu się. Spróbował ponownie, również bez skutku.

W tym czasie olbrzym z kilku kawałków drewna zrobił prowizoryczną pochodnię.

– Gotowy? – spojrzał na Berita.

– Nie, nie chce jej puścić. Jakby była przyklejona do jego ręki.

– Co? Nie żartuj. – Szemaz podszedł, złapał za włócznię i mocno pociągnął, ale zamiast wyciągnąć ją z ręki przyjaciela, przesunął go całego po ziemi. – Kurde, co jest grane? Dobra, nie ma na to czasu, bierz go pod rękę z drugiej strony, tylko uważaj, żeby tego nie dotknąć.

Unieśli go i zaczęli ciągnąć, tak że jego nogi i ostrze włóczni szurały o skałę.

Szybko natrafili na wyjście z jaskini i weszli w szeroki korytarz, który po chwili rozgałęział się na kilka mniejszych. Kluczyli nimi wybierając te szersze, tak by się w nich zmieścili niosąc nieprzytomnego Savaela. Chcieli jak najszybciej i jak najdalej uciec, nim podziemce ruszą ich śladem. Przeważnie tunele prowadziły w górę. Szemaz miał nadzieję, że zaprowadzi ich to do wyjścia. Miał już dosyć podziemi i nieustannego strachu. Chciał w końcu ujrzeć słońce, rozprostować przygarbione plecy i odetchnąć świeżym powietrzem.

 

***

 

Savaela obudziło nieznośne gorąco i ból, który z każdą chwilą przybierał na sile. Gdy otworzył oczy dostrzegł, że otacza go ogień… Zamarł czując, że coś jest nie tak. Wydawało mu się, że już był w tym miejscu, już je kiedyś widział. Ogłuszający szum płomieni przytłaczał. Języki ognia zaczęły go parzyć, aż w końcu umarł, a z jego ciała został jedynie zwęglony ochłap i kupka popiołu.

Obudziło go nieznośne gorąco…

Za którymś razem Savael zorientował się, że przeżywa tę samą chwilę. Raz za razem umiera w niewyobrażalnych męczarniach i w momencie, gdy z jego ciała nic już nie zostaje, budzi się na nowo. Znalazł się w pętli i nie miał pojęcia jak się z niej wyrwać. Na zmianę krzyczał błagając o litość, to znów złorzeczył wszystkim i wszystkiemu.

Liczył swoje zgony, lecz w końcu się pogubił. Jego świadomość zaczęła przygasać. Wciąż odczuwał ból, lecz był gdzieś dalej, za zasłoną, za którą docierała tylko jego część. Przestał się szarpać i krzyczeć. Popadł w odrętwienie i apatię, tylko potworny huk płomieni pozostawał taki sam.

Mijały miesiące, lata, dekady.

Śmierć i życie.

W końcu w otaczającym go szumie zaczął słyszeć cichy, niezrozumiały szept. Z każdym ocknięciem Savaela przybierał on na sile i stawał się wyraźniejszy. Z czasem można było rozróżniać pojedyncze słowa.

Jak cię zwą? – szumiał ogień.

– Nie wiem – szepnął.

Jak cię zwą?

– Nie…

Ocknij się i powiedz, jak masz na imię.

Mimo, że ogień wciąż otulał jego ciało, Savael nagle przestał odczuwać ból. Było to tak nagłe i zaskakujące doznanie, że w pierwszej chwili się przestraszył, ale później odczuł ogromną ulgę, wręcz euforię. Zaczął się śmiać. Spojrzał na swoją dłoń i nie dostrzegł tam, jak za każdym razem, zwęglonego kikuta bez palców. Miał normalną pokrytą skórą rękę, po której wciąż pełzały płomienie, które jednak nie parzyły. W miejscu, w którym dotykały jego ciała, odczuwał jedynie delikatne, wręcz przyjemne, mrowienie.

Jak się nazywasz? – Pytanie ponowiło się.

– Savael… – szepnął. – Gdzie… Gdzie ja jestem? Kim ty jesteś? Co się dzieje? Skąd ten ogień? Czemu przestał mnie parzyć?

Jesteśmy wewnątrz, w moim domu.

– Co? – Savael był skołowany. – Nie rozumiem.

Skup się! – Zagrzmiało, a płomienie się wzburzyły. – Co zrobiłeś, zanim się tu ocknąłeś?

– Walczyłem… – Z  trudem sobie przypominał, wszak było to tak dawno temu. – Ze smokiem. Nie! To nie był smok… Jaszczurka, bardzo duża. Oberwałem… Szemaz!? Berit!? Gdzie oni są? Żyją?

Nieważne. Dalej!

– Pamiętam. Ona umarła. Wygraliśmy, a później… Zobaczyłem. Coś zobaczyłem, to świeciło. – Zastanawiał się chwilę. – Miecz! Nie, nie. Ta dziwna włócznia! Pamiętam. Złapałem ją i obudziłem się tutaj, a później umierałem, wiele razy. Ta jaszczurka, zatruła mnie jadem! Umarłem i jestem w piekle. To jest moja kara?

Nie. Mimo, że powinieneś był umrzeć. Przeżyłeś. I zrozumiałeś. Zrozumiałeś moją mowę. Mowę ognia.

– Co? Kim ty jesteś?

Dawno temu zostałem uwięziony w tej włóczni.

– Jesteśmy w broni? Jak?

Tylko twoja jaźń. Twoje ciało pozostaje tam, gdzie było.

– Nie… – Savael był skołowany. – To niemożliwe. Nieprawda. Uwięziony we włóczni? Żartujesz. Nie! Coś takiego jak zaklęte miecze nie istnieje! To są bujdy dla dzieci, zabobony! Legendy!

Ha, ha, ha! – Rubaszny, zadowolony z siebie śmiech rozszedł się dookoła, a płomienie zawtórowały mu buchając wyżej. – Ja jestem legendą!

– Nie, nie wierzę! Wypuść mnie stąd! Słyszysz!

Na razie możesz odejść. Ale jeszcze porozmawiamy.

 

***

 

Ocknął się i uchylił powieki. Zobaczył jak skalne podłoże przesuwa się pod nim. Ktoś go trzymał za ramiona i ciągnął za sobą. Przy każdym szarpnięciu kłujący ból w klatce piersiowej wzmagał się. Plecy piekły intensywnie. Był zmęczony i poobijany, nie miał sił, by się poruszyć. Upuszczona broń zabrzęczała na kamieniach i wtedy się zatrzymali.

– Obudził się. – Usłyszał znajomy głos.

Delikatnie położyli go na ziemi, odwrócili i oparli o chłodną skałę. To przyniosło ulgę jego poparzonym plecom. Widział przed sobą włócznię zwieńczoną rubinem, w którym przelewały się płomienie.

– Wszystko w porządku? – zapytał Szemaz.

– Tak.

– Co się stało?

Savael machnął ręką dając do zrozumienia, że to teraz nieważne.

– Musimy uciekać, znajomi Tsy nas ścigają. Dasz radę iść?

– Chyba nie.

– Trudno. Pomogę ci.

– Dzięki. Weźcie to. – Wskazał palcem broń. – Tylko nie dotykajcie gołymi rękami.

– Weźmiemy. – Szemaz uniósł go i złapał pod ramię.

– Berit, miałeś rację.

– Co? – Przyjaciel spojrzał na niego zaskoczony.

Savael nie odpowiedział, uśmiechając się delikatnie pod nosem. Mimo, że był cały poobijany i obolały, odczuwał dziwną radość. Odczuwał… nadzieję. Zamknął oczy i pozwolił się prowadzić przyjacielowi.

Koniec

Komentarze

W sumie jak Szemazy, Berity i Savaele rzucają na prawo i lewo kurwami, to trochę przestaje mi się chcieć czytać dalej.

Poza tym świat fantasty (tag), w którym świecą sobie pochodniami, ale autor nie ma problemu z takim porównaniem: “[Dźwięk] Przywodził na myśl zwielokrotnione echem, uderzenia młotka o skałę – niczym brzmienie szkoleniowego klikera dla psów lub dźwięk sonaru.”?? Znaczy latarek nie mają, ale wiedzą, co to sonar?

(Skądinąd przecinek po echem – niepotrzebny.)

 

“Kątem oka zauważył błysk i dostrzegł wbitą, u nasady ogona, włócznie zwieńczoną połyskującym krwistoczerwonym rubinem. Broń wyglądała dziwnie, przypominała bardziej miecz z długą, dłuższą od ostrza, rękojeścią.“

Zawiesiłam się na tym opisie, usiłując ogarnąć ideę włóczni, która jednak przypomina miecz, który na dodatek ma rękojeść dłuższą od głowni. Pomijając wątpliwą przydatność bojową oraz problemy z wyważeniem takiego wynalazku: Skoro to jednak raczej miecz, a nie włócznia, czyli nie drzewce, ale ciężka rękojeść, to czemu ma ona służyć? Połaskotaniu króciutkim ostrzem przeciwnika? Chyba że to narzędzie do pieczenia kiełbasek w ognisku. Przecież przy takim przeciążeniu rękojeścią sensownego sztychu ani cięcia nie wykonasz.

 

Po co ten makabryczny opis z punktu widzenia płonącego jaszczura? Dostatecznie obrzydliwie znęcasz się nad nim wcześniej.

http://altronapoleone.home.blog

O kurwa żesz w…., ….,….. mać! Mooooocne. Powiem więcej: MOOOOOCNEEE!

Norrrrmalnie, uwwwielbiam ten bojowy zapach denaturatu o poranku!

Wtedy dopiero fantasy nabiera prawdziwej siły i takiej potęgi, że nawet głównego przemęskiego bohatera w pradawny i archetypiczny symbol falliczny można zakląć!

Brawo Ty!

:)

Dziękuję za przeczytanie i komentarz drakainy. Już biorę się za poprawki i dopracowanie opisu broni :) A jeśli chodzi o opis, dotyczy on Savaela a nie jaszczura.

Marudzicie jak zwykle :). Fantasy, choć elementy tegoż z różnych bajek (podziemce, legendarna mieczowłócznia, zaginiony mag). Dlatego też trochę się to opowiadanie rozpada na niespecjalnie pasujące części – opowieść o męskiej przyjaźni, opowieść o podziemnym ludzie, opowieść o legendarnym mieczu. Trochę za dużo grzybów w barszczu. O anachroniczności tego świata wspomniała Drakaina (”zielona szkoła”, klaustrofobia itp itd). Są wątpliwe rozwiązania logiczne – po cholerę oni się pchali o tej porze w te góry (lawina)? Ognisko wesoło płonące w jaskini zatkanej lawiniskiem (a dym którędy uchodził? A tlen skąd się tam dostawał? Tym tunelem?). Gość z połamanymi żebrami hasa jak gimnastyczka w występie ze wstążką.

Parę drobiazgów:

– “nim te zdołały minąć gardło” – wydostać z gardła;

– “przegapić tą szczelinę” – tę;

– “Zrobił jeszcze parę małych łyczków bimbru” – łyczki to można wypić, ale zrobić?;

– “dziwacznych istot, które zaskoczone cofnęły się, wpadając jeden na drugiego” – skoro to one, to wpadały jedno na drugie;

– “oczu ani nosa – w jego miejscu pozostawały jedynie, niewielkie czarne dziury” – w jego czy ich?;

– “poruszać się na czworaka” – na czworakach – później też masz ten błąd;

– “Przeklnął się w myślach za to” – przekłął;

– “odskoczył w bok wykonując przewrót w przód” – to w bok czy w przód?;

– “gdy z jego cała” – ciała.

 

Podsumowanie – przyzwoity warsztat już jest, teraz tylko należy skupić się na spójnej historii. Bo powyższe opowiadanie rozsypuje się na garść luźno powiązanych scenek.

Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.

Zgadzam się, jest przyzwoity warsztat, przeróżne drobne nierówności to kwestia szlifu i doświadczenia, przyjdzie z czasem.

Podtrzymuję zarzuty względem braku konsekwencji w wymyślonym świecie – narracja, zwłaszcza dialogi, nie pasują do realiów. Przede wszystkim bohaterowie, z tymi swoimi opowieściami o szkole, wzmiankami o adrenalinie, mechaniźmie kompensacyjnym, sprawiają wrażenie, jakby urwali się z innej epoki, innego świata, zapewne przy pomocy magicznego portalu, albo innej szafy.

Samego włóczniomiecza się nie czepiam – broń to magiczna, a jako taka może być zabójcza, nawet gdyby miała kształt i wyważenie rybakowego Artefaktu.

Właściwie tekst jest całkiem sprawnie opisaną, ale wyrwaną z kontekstu przygodą. Brakuje mi tu wprowadzenia do przedstawionego świata, opisu rzeczywistości, szerszego przedstawienia bohaterów, ich historii (czegoś więcej, niż szkolne opowiesci), oraz solidnej linii fabularnej, wyjaśniającej jak to się stało, że poszli na wyprawę, jaka była istota magicznej broni, kto ją wbił gadowi w dupę, ogólnie – co, jak, po co i dlaczego. Nawet w przypadku prostego fantasy, najważniejsza jest dobra historia.

Zatem ogólnie – udany fragment czegoś większego, niezła zachęta, zwłaszcza, że piszesz zupełnie nie najgorzej. Ale jako zamknięty tekst, opowiadanie ma solidne niedociągnięcia fabularne.

Pozdrawiam! 

Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!

Jestem legendą!:D

 

Też mam wrażenie wymieszania różnych elementów. Rozmówki o szkolnych przeżyciach najbardziej nie pasowały mi do całej reszty. Poza tym te dialogi wyglądały trochę jak infodump.

Fabuła na początku sztampowa (ile to już było stworków napotkanych pod ziemią?), potem się rozkręca. Spodobał mi się język ognia. Co się stało z początkowym problemem ludzi? Jakoś tak zniknął bez śladu.

Bohaterowie podobni do siebie. Jeden wyróżnia się klaustrofobią. Szkoda, że to słabo wpisuje się w uniwersum oświetlane pochodniami. I niezbyt bystrzy – dlaczego w ogóle pchali się w góry zimą i to jeszcze w taką paskudną pogodę? Rozpalanie ogniska w jaskini tuż po zasypaniu wejścia też nie wydaje mi się mądre.

Legendy trochę mało.

Warsztat niezły, acz niekiedy brakuje przecinków. No i zgrzytały mi te anachronizmy. Przy klikaniu pomyślałam, że to gra komputerowa. To by w sumie tłumaczyło pomieszanie stylów – co level, to jakaś nowość.

Babska logika rządzi!

“Pękające żebra trzasnęły cicho, niczym łamana sucha gałązka”. – ciekawe, czy można usłyszeć trzask pękających własnych żeber. Nawet gdyby, to na pewno nie jak trzask łamanej gałązki. Łamana sucha gałązka wydaje odgłos niemal jak wystrzał z pistoletu.

Raczej przeskanowałem, niż przeczytałem, bo nie miałem zamiaru wstawiać komentarza. No ale ta gałązka mnie jakoś zakłuła.

Sądzę, że usłyszeć można. Nie mam takich doświadczeń z żebrami, ale kiedyś lodowisko się na mnie rzuciło i walnęło w głowę, aż usłyszałam.

Babska logika rządzi!

Rękę kiedyś złamałem w kości ramieniowej długiej. Nie słyszałem trzasku. Ino mój wrzask ;). Jak niechcący na oćca własnego dawno temu upadłem, potknąwszy się we warstacie, i żebro mu masą swą niebagatelną złamałem, też nic nie trzasnęło, a nawet nie chrupnęło. A ocieć ino zaklął szpetnie. O, to, to ja usłyszałem! ;). Kości klatki piersiowej są częściowo chrzęstne (w okolicach mostka) i w ogóle nie mają predyspozycji do wydawania odgłosów. Chyba że nadepnięte szkielety przez niebacznego przechodnia w katakumbach. Tam niemal nie słychać tła (przypomnę – w cichym mieszkaniu ok 40 decybeli!), a kości są raz, że nie izolowane akustycznie zewnętrzną tkanką mięśniową, łączną i tłuszczową, a dwa, że odpowiednio wysuszone….

Wychodzi na to, że ktoś w opku złamał żebro szkieletowi…;p

Ja w sensie, że jeśli w ogóle słychać na zewnątrz ciała, to i ofiara może słyszeć. Chyba że woli zagłuszyć wrzaskiem. ;-)

Babska logika rządzi!

Mam doświadczenie głównie ze szkieletami, które dużo się przeleżały w ziemi, a one trzaskają, jak się na nie przypadkiem nadepnie albo walnie łopatą, ale tu nie o wysuszone kości chodzi. Poza tym jak komuś żywemu pęka żebro, to chyba ostatnią rzeczą, o jakiej myśli, są skojarzenia dźwiękowe, bo zakładam, że to musi sakramencko boleć…

http://altronapoleone.home.blog

Przeczytałem. Rozmowa z ogniem zapadła mi w pamięć, ale inne aspekty historii – niestety nie. Są bardzo typowe dla fantasy. Więc przeczytałem, ale koniec końców fabuła ni ziębi, ni grzeje.

Wykonanie czasem chrzęści, ale czytałem bez problemu.

Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?

Podoba mi się pomysł z zaklęciem ognia we włóczni :)

Przynoszę radość :)

Przeczytałam opowiadanie. Kwalifikuje się do konkursu.

(Tak przy okazji zastanawiam się, po co jest pierwszy komentarz rybaka. I drugi.)

 

Uwagi:

 

Zmrużył powieki(+,) by ochronić oczy przed płatkami śniegu

Przyspieszył kroku(+,) by w końcu

krzyczał(+,) starając się przebić przez szum wiatru.

Ognisko płonęło już jasnym, przyjemnym płomieniem(+,) ogrzewając jaskinię.

śmierdzącym stęchlizną, składziku.

Nadużywasz w niektórych fragmentach "a" – często rozpoczynasz nim zdania lub używasz go jako łącznika ;) W jednej z rozmów w jaskini rzuciło mi się w oczy.

wyszlifowane, ściany jaskini

wyzierały szpiczaste czarne zęby ← musisz być konsekwentny w zapisie kilku określeń. Przeważnie oddzielasz je przecinkami, więc tutaj też by się przydało

Co to, kurwa, jest za paskudztwo! ← dodaj pytajnik, bo to przecież pytanie ;)

poczym złapał kilka głębszych oddechów ← po czym

zapytał(+,) odsuwając się na krok.

Berit(+,) rozpal małe ognisko.

na powierzchnie ← powierzchnię

Ciemna(+,) gęsta krew pociekła jej po brodzie(+,) kapiąc

Słabnący płomień pochodni nie był w stanie oświetlić jej w całości, nie było również widać stropu. Niedaleko wejścia całe podłoże było usłane

Złapał maczetę w zęby, i zaczął się szarpać w guzikami. ← no nie wiem, czy da się złapać maczetę w zęby

coraz bardziej zaciskał się na jego szyi(+,) odcinając mu dopływ powietrza.

dostrzegł wbitą, u nasady ogona, włócznięe(+,) zwieńczoną

Savaela obudziło go nieznośne gorąco i ból,

Płyn w gałkach ocznych zagotował się(+,) rozsadzając mu oczy.

Rozważ użycie trzech gwiazdek pomiędzy podrozdziałami, nie jednej ;)

Berit pochylał się już nad włócznią(+,) by ja podnieść.

Savaela obudziło go nieznośne gorąco i ból, który

jedynie delikatne, wręcz przyjemne, mrowienie(+.)

Był zmęczony i poobijany, nie miał sił(+,) by się poruszyć.

 

Opinia o fabule po zakończeniu konkursu.

Życzę powodzenia :)

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Dziękuję bardzo za wszystkie uwagi i komentarze ;)

Dziwaczny mix fantasy (magiczne włoczniomiecze, stwory potwory, sieczka-nawalanka, “płynnym ruchem odciął dłonie”! ) ze współczesną rzeczywistością (klaustrofobia, szkoła z klasami, patologiczny ojciec).

Miejscami miałem wrażenie jakby na questa udało się paru Sebków z osiedla.

Napisane nawet płynnie, ale treść… :(

/ᐠ。ꞈ。ᐟ\

Przeczytałem, niestety faktycznie poprzednicy mają rację. Ciężko to w jakiś sposób umiejscowić przez to wymieszanie wątków i tematów. No i motyw wyprawy – ​poszukiwanie czarodzieja żeby zdobyć zaklęty miecz, ale nie wierzę w czarodziei (bo chodzimy szukamy ale żadnego nie spotkaliśmy), a już tym bardziej w zaklęte przedmioty. To jak to się ma do wyprawy? 

A potem, po wejściu do jaskini to już horror klasy B. Ehhh

Warsztat niezły ale brak spójności.

Naz – mnie też zastanawiały te komentarze ;)

Przeglądałam sobie jeszcze opowiadanie i znalazłam coś do kosmetyki:

 

– Kurwa. – szepnął.

Ledwie powstrzymał się(+,) by nie krzyczeć.

– Hm? – Savael nie wiedział(+,) co powiedzieć.

Savael wstał(+,) by rozprostować nogi

w jego miejscu pozostawały jedynie, niewielkie czarne dziury.

– Nie róbcie… – Cchwilę się zastanawiał. – …temu nic. To coś mi pomogło.

Szli dalej(+,) przechodząc do kolejnych pomieszczeń.

popchnął delikatnie(+,) by móc przejść.

Zrzucił z pleców ciężki plecak ← wiadomo, że nie z innej części ciała, a plecy i plecak tak blisko siebie średnio brzmią

– Ta krata długo nie wytrzyma. – Zzauważył Berit.

– Jak cię zwą? – Szumiał ogień. ← to problematyczne, ale uznajemy, że szumienie ognia to jego czynność “gębowa”, więc chyba szumiał przydałoby się zapisać z małej ;)

– Co? – Przyjaciel spojrzał na niego zaskoczony na niego.

Jedną ręką zaczął się szarpać w guzikami ← zapomniałam wcześniej zaznaczyć, że masz literówkę, z guzikami

"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia

Jeszcze raz dziękuję ;)

Osobliwe to opowiadanie, w którym nic się kupy nie trzyma. Pierwszy raz zdarzyło mi się czytać o przypadku, kiedy to bohaterowie noszą w plecakach drewno na ognisko, maczetę, bimber czy pochodnie, a nie mają latarek ani zegarka.

Opisane przypadki mogłabym zaakceptować w prawdziwym opowiadaniu fantasy, ale umieszczenie akcji w czasach kiedy bohaterowie, jeszcze będąc w wieku pacholęcym, uczestniczyli w zajęciach zielonej szkoły, nie pozwala mi poważnie podejść do tego pomysłu.

Wykonanie, delikatnie mówiąc, pozostawia bardzo wiele do życzenia. Rażą też nielogiczności.

 

wdar­ły się do jego ust, tłu­miąc jego słowa… –> Czy oba zaimki są konieczne?

 

po­chy­lał się nad małym ogni­skiem i do­rzu­cał do ognia… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Sa­va­el od­wią­zał linę, którą był prze­wią­za­ny… –> Jak wyżej.

 

W ja­ski­ni za­czę­ło się robić coraz cie­plej, Sa­va­el po­czuł, że za­czy­na się pocić. –> Powtórzenie.

 

Ogni­sko pło­nę­ło już ja­snym, przy­jem­nym pło­mie­niem… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Matka była tro­chę na­do­pie­kuń­cza. Ostat­nio tro­chę pod­upa­dła… –> Powtórzenie.

 

Na­słu­chi­wał od­gło­sów do­bie­ga­ją­cych z głębi tu­ne­lu. Na po­cząt­ku sły­szał je­dy­nie od­gło­sy ka­pią­cej wody, po chwi­li zda­wa­ło mu się, że usły­szał szum. Wró­cił do ogni­ska i wrzu­cił do ognia ko­lej­ny patyk. –> Powtórzenia.

 

zo­ba­czył Be­ri­ta grze­bią­ce­go w swoim ple­ca­ku. Ten pod­niósł na niego oczy i ski­nął głową w stro­nę Sze­ma­za. –> Czy dobrze rozumiem, że to plecak podniósł oczy i skinął głową?

 

z po­wro­tem na przy­ja­cie­la.

– Nie­ste­ty, przy­ja­cie­lu, nie­ste­ty. –> Czy to celowe powtórzenie?

 

Tunel był wąski, więc usta­li­li, że będą po­ru­szać się gę­sie­go. –> Czy, wobec wąskości tunelu, trzeba było aż ustalać tak oczywistą rzecz?

 

Nie­ustan­nie jed­nak tunel opa­dał stro­mo w dół… –> Masło maślane. Czy tunel mógł opadać w górę?

 

Nagle, za za­ło­mem wą­skie­go tu­ne­lu, tra­fi­li na grup­kę dzi­wacz­nych istot, które za­sko­czo­ne cof­nę­ły się, wpa­da­jąc jedno na dru­gie. –> Piszesz o istotach, a te są rodzaju żeńskiego, więc: …wpa­da­jąc jedna na dru­gą.

 

Stwór za­czął wy­da­wać z sie­bie gło­śne kli­ka­nie. Szedł przed sie­bie pew­nie… –> Powtórzenie.

 

Nie­kie­dy mu­sie­li się wspi­nać pod górę, lecz prze­waż­nie scho­dzi­li w dół. –> Dwie paczki masła maślanego.

 

za­czął się roz­kła­dać przy ogni­sku. Sze­maz znowu się za­sę­pił, za­czął roz­ma­so­wy­wać skro­nie i mia­ro­wo od­dy­chać. Klau­stro­fo­bia znowu da­wa­ła o sobie znać. –> Powtórzenia.

 

Wę­drow­cy do­pie­ro teraz zro­zu­mie­li, że Tsy jest ko­bie­tą i za­mil­kli na chwi­lę. –> Kobieta to dorosły człowiek płci żeńskiej. Istota Tsy nie jest człowiekiem, więc nazywanie jej kobietą, uważam za niewłaściwe.

 

Okrył się kocem i za­pa­trzył w ogni­sko. Stwier­dził, że ogień ma w sobie coś ma­gicz­ne­go. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

po­ru­sza­ła się bez pro­ble­mu, jej roz­płasz­czo­ne stopy przy­sy­sa­ły się do wil­got­nej po­wierzch­ni, uła­twia­jąc po­ru­sza­nie się. Zda­rza­ło się, że idąc… –> Siękoza.

 

Nim wę­drow­cy po­de­szli do niej, Tsy we­szła na gruz i znik­nę­ła w czar­nym otwo­rze. Przy­ja­cie­le ru­szy­li za nią. Znaj­do­wa­ła się tam nie­wiel­ka grota, w któ­rej było przej­ście do na­stęp­nej i jesz­cze na­stęp­nej. Prze­cho­dzi­li ostroż­ne… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Szli dalej ,prze­cho­dząc do ko­lej­nych po­miesz­czeń. –> Zbędna spacja przed przecinkiem, brak spacji po przecinku.

 

W in­nych tra­fia­ły się ka­wał­ki desek i ma­te­ria­łu. –> Jakiego materiału?

 

Mi też nie – przy­tak­nął Sa­va­el. –> Mnie też nie – przy­tak­nął Sa­va­el.

 

Berit pierw­szy do­biegł do kraty i za­czął za nią szar­pać. –> Berit pierw­szy do­biegł do kraty i za­czął nią szar­pać.

 

Zo­ba­czy­li jak z pra­wej stro­ny leci gruby, szary, łu­sko­wa­ty ogon. Wszy­scy trzej zo­sta­li tra­fie­ni, Sze­maz wpadł na Be­ri­ta i razem po­le­cie­li do tyłu. Sa­va­el od­le­ciał w inną stro­nę… –> Powtórzenia.

 

do­strzegł małe źró­dło błę­kit­ne­go świa­tła, które z cza­sem za­czę­ło się po­więk­szać i fa­lo­wać. –> Czy na pewno dostrzegł źródło światła, czy może raczej światło?

 

Sa­va­el biegł przed sie­bie prze­ska­ku­jąc nad wy­schnię­ty­mi tru­chła­mi pod­ziem­ców. Co chwi­lę zer­kał za sie­bie. Gad biegł za nim… –> Powtórzenia.

 

Kilka kro­pel spa­dło na ko­szu­lę Sa­va­ela i po chwi­li za­czę­ły pa­rzyć go w plecy. –> W jaki sposób ciecz mogła spaść na koszulę? Przecież oni mieli na sobie kurtki, futrzane płaszcze…

 

Jedną ręką za­czął się szar­pać z gu­zi­ka­mi. Nie mogąc sobie z nimi po­ra­dzić, ro­ze­rwał je i w po­śpie­chu zdjął ubra­nie. –> Rozerwał guziki???

 

Roz­trą­cił na boki pło­ną­ce deski, a w górę uniósł się kłąb iskier. –> Masło maślane.

 

Sze­maz wy­sko­czył zza osło­ny i prze­rzu­cił łań­cuch nad stwo­rem. Berit, sto­ją­cy po dru­giej stro­nie, zła­pał go i po­cią­gnął. Łu­kiem obiegł stwo­ra i do­łą­czył do przy­ja­cie­la. Zwią­za­li końce i razem po­cią­gnę­li za jeden z nich, two­rząc pętlę. –> Skąd mieli łańcuch? Czy łańcuch da się związać

 

W lewym boku strasz­nie go kuło… –> Kuło młotem?

Sprawdź znaczenie słów kłućkuć.

 

strza­ska­ne pod­czas skoku ko­la­no pul­so­wa­ło tępym bólem. […] Wi­dząc, że się nie po­ru­sza, pod­szedł do tru­chła. –> Podszedł ze strzaskanym kolanem?

 

zwień­czo­ną po­ły­sku­ją­cym krwi­sto­czer­wo­nym ru­bi­nem. Broń wy­glą­da­ła dziw­nie, miała długi po­ły­sku­ją­cy czer­wie­nią grot… –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Upa­da­jąc po­cią­gnął oręż za sobą. Gdy upadł, wciąż trzy­mał go w ręku. –> Jak wyżej.

 

Skóra za­czę­ła się topić, by po chwi­li za­mie­nić się w po­piół i od­paść du­ży­mi pła­ta­mi. –> Skoro zmieniła się w popiół, to chyba nie mogła odpadać płatami, a tym bardziej dużymi.

 

Berit po­chy­lał się już nad włócz­nią, by ja pod­nieść […]

– Nie do­ty­kaj tego. Sa­va­el stra­cił przy­tom­ność, gdy tylko zła­pał za rę­ko­jeść. –> Gdzie włócznia ma rękojeść?

 

Szyb­ko na­tra­fi­li na wyj­ście z ja­ski­ni i wbie­gli w sze­ro­ki ko­ry­tarz… –> Biegli obciążeni plecakami i ciągnąc Sa­va­ela?

 

nim pod­ziem­ce ruszą ich śla­dem. Prze­waż­nie po­ru­sza­li się w górę. –> Nie brzmi to najlepiej.

 

Sa­va­el zo­rien­to­wał się, że prze­ży­wa samą chwi­lę. –> Sa­va­el zo­rien­to­wał się, że prze­ży­wa samą chwi­lę.

 

za­czął sły­szeć cichy, nie­zro­zu­mia­ły szept, który z każ­dym ock­nię­ciem się przy­bie­rał na sile i sta­wał się wy­raź­niej­szy. –> Czy dobrze rozumiem, że to szept doświadczał ocknięć?

Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.

Te anachronizmy na początku i fakt, że w ogóle nie wiadomo o co chodzi nawet mnie zaintrygowały. Pomyślałem sobie, że to świadome, a wędrówka w głąb góry będzie wędrówką w głąb siebie. I kiedy już nastawiłem się na kawałek solidnej egzystencjalnej prozy pojawił się ten nieszczęsny akapit:

Nagle, za załomem wąskiego tunelu, trafili na grupkę dziwacznych istot…

no wybacz, ale już mniej finezyjnie zwrotu akcji nie da się przeprowadzić.

 

Dalej przyznam czytałem coraz pobieżniej, a od zamknięcia w jaskini z jaszczurem już tylko skanowałem. Całość sprawiała wrażenie wrzucanych od czapy pomysłów, a i jakość narracji niebezpiecznie spadła do poziomu wczesnoszkolnego. Naprawdę odniosłem wrażenie, jakby to opowiadanie pisały dwie osoby, albo powstawało we fragmentach, w odstępie kilku lat.

I jeszcze jedno:

– No i chuj! Nic z tego! – sapnął ze złością. – Daliśmy się zrobić jak jacyś jebani amatorzy. Wyjebała nas na szaro. Kurwa!

Mieszkałem ćwierć wieku w Nowej Hucie, ale uważam, że w literaturze wulgaryzmy powinny mieć jakiś sens.

 

 

Będę niemiły. Nudne to opowiadanie. Dużo się dzieje, ale niewiele ciekawego. Fabuła kiepsko skonstruowana. Główny motyw w pewnym momencie zapomniany (mam na myśli poszukiwanie magicznego miecza). Wprowadzone kilka wątków, z czego żaden nie został doprowadzony do końca. Przez co, opowiadanie bardziej przypomina fragment niż samodzielną historię. Jedyne, co zasługuje na uwagę, to rozmowa z ogniem. Tylko szkoda, że nic z niej nie wynika i nic więcej się nie dowiadujemy. Dlatego nie robi to wielkiego wrażenia.

Trudno określić, w jakich czasach i rzeczywistości została osadzona akcja. Po przeczytaniu, nadal nie wiem czy to quasi-średniowiecze czy współczesność z wątkiem fantastycznym.

Bohaterowie nie są wspomniani, a rzeczywiście jak już wspomniano sprawiają wrażenie troglodytów.

Styl ani nie przykuwa uwagi, ani nie nasuwa krytyki.

Nie tym razem. Pozdrawiam!

https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/

Tekst nie wykracza poza sferę typowego fantasy. Dłużyło się te 40k znaków i dłużyło. Opko wydaje się być niespójne, a miejscami nienaturalne (co już wcześniej powiedziano), ale przede wszystkim nie wydarzyło się nic, co przykułoby moją uwagę jakoś bardziej. Dzieje się sporo i gdybyś jedną-dwie sceny nieco zmienił, to to wszystko nabrałoby realnej, a nie złudnej dynamiki. No, nie trafiło do mnie :)

Przede mną ugnie się każdy smok, bo w moich żyłach pomarańczowy sok!

Ładne imiona bohaterów i myślę sobie, że idą wypełnić jakąś tam misję. A potem zaskakujesz określeniami, które totalnie nie pasują do siebie. Czym jest świat przedstawiony? Jest straszliwie niespójny. Po co ta trójka szła do tej góry? Co oni zabrali i po co? Przekleństwa też są odpychające. Nie ma żadnego powodu, aby tam były.

Nowa Fantastyka