Drogi Wuju,
podróż do Bajonny minęła bez żadnych wypadków i wczoraj dotarliśmy do podnóża Pirenejów. Za kilka dni powinniśmy dojechać do Saragossy, gdzie spotkamy się z wysłannikiem pana de M. i skąd postaram się napisać następny list. Matce pisałem z Bordeaux, ten list zapewne już otrzymała. Herr Professor narzeka na trudy podróży mniej niż się spodziewałem.
Ucałowania dla Wujenki, kuzyna J., kochanej mojej S. i małego M.,
Antoine
Julien odłożył list i wpatrywał się w drugi leżący przed nim kawałek papieru. Żółtawy, wymięty, poplamiony. List został napisany dziesiątego września 1788 roku, do Paryża dotarł prawie tydzień później. A potem, w marcu 1789, on znalazł tamten… świstek. Częściowo zapisany pojedynczymi niezrozumiałymi hiszpańskimi słowami oraz liczbami. Rachunek z oberży? Kawałek karty, na której poborca podatkowy robił notatki?
I te kilka słów po francusku, skreślonych dziwacznym brązowym atramentem.
Wychodzą z każdej szczeliny.
Znalazł to przypadkiem, kiedy ojciec posłał go po papier i pióro do gabinetu. Świstek był przyciśnięty starym kałamarzem, który Julien wziął do ręki, nie mogąc znaleźć nowego. W koślawym piśmie rozpoznał natychmiast rękę Antoine’a – pewne manieryzmy odziedziczyli po wspólnym guwernerze. Kałamarz okazał się pusty… nie do końca. Wypadł z niego niewielki przedmiot i Julien cofnął się z przerażeniem.
Ojciec z początku nie chciał o tym rozmawiać. Zawiniątko przywiózł do państwa de Lemieux, zamieszkałych pod Montauban krewnych Antoine’a ze strony ojca, niemówiący po francusku Cygan, który przyjął zapłatę za fatygę i bez słowa odszedł w swoją stronę. W brudnej chustce oprócz kartki znajdował się guzik. Niewielka kulka, którą Julien obracał teraz w palcach – jak prawie miesiąc temu, kiedy nie mógł zdecydować, czy przyzna się ojcu do tych odkryć – i przypominał sobie podróżny frak kuzyna, osobiście wybrany przez Sophie, siostrzenicę matki wychowującą się w ich domu. Piękny błękit i te guziki obciągnięte ciemnogranatowym jedwabiem z wyhaftowanymi różyczkami, takimi samymi, jakie granatem wyszyto na wyłogach. Za elegancki, śmiał się Antoine pstrykając palcami w ozdoby, a Sophie trzepotała powiekami jak panna na balu. Chwilę później zagrzmiało, mały Maurice wystraszył się burzy, a Antoine wyszedł w deszcz w tym błękitnym fraku, wsiadł do powozu i żadne z nich już więcej go nie zobaczyło.
Trzy tygodnie później przyszedł list z Bajonny.
A potem państwo de Lemieux przysłali te przedmioty, których ojciec nie chciał nikomu pokazać, dopóki Julien ich nie znalazł.
Sophie płakała całymi dniami, matka na zmianę mdlała i krzyczała, a wicehrabia wezwał syna do biblioteki i długo patrzył mu prosto w oczy, aż wreszcie nieskładnie opowiedział o wizycie Antoine’a w Wiedniu, o wyprawie do Hiszpanii z poznanym tam uczonym. Jakieś sprawy polityczne, ważne, we Francji przecież niespokojnie, a i po drugiej stronie Pirenejów dziwnie się dzieje, monsieur le professeur mówił coś o sposobie, żeby tym niepokojom zapobiec… Julien ledwie słuchał. Oczywiście, że pojedzie na poszukiwania, odrzekł, nawet się nie wahając, choć czuł żal do ojca, że wcześniej nie okazał się godnym zaufania. Oczywiście, wyruszy natychmiast.
Teraz siedział w oberży jakieś dziesięć mil od granicy, rozmyślając o wizycie w Montauban, która nic nie przyniosła: kuzynostwo nie potrafili powiedzieć o dziwacznym kurierze nic ponad to, co Julien już wiedział.
Do Saragossy zostało jeszcze może cztery dni drogi, miał więc czas, żeby myśleć.
***
Uderzyło go to, kiedy zjechali z gór. Inne powietrze. Z początku zmiana zdawała się oczywista: w miejsce rześkich zapachów górskich sosen i ziół oraz chłodnej, czystej bryzy pojawił się typowy dla bardziej uczęszczanych dróg kurz i smród końskiego łajna. Ale pod tym kryło się coś jeszcze, coś nieuchwytnego, co nie było zapachem żadnej rośliny ani żadnego zwierzęcia. Julien nazywał to zapachem strachu.
Był jeszcze jeden list. Z listopada, od pana de Moncayo, zaniepokojonego tym, że nie miał żadnych wieści od Antoine’a. W grudniu zaś zmarł hiszpański król i kraj pogrążył się w żałobie, nic więc dziwnego, że pan de Moncayo więcej nie pisał. Nikt już więcej nie pisał.
Julien otrząsnął się z półsnu, w jaki od kilku dni zapadał w siodle, zły, że znów mu się to przydarzyło, i spojrzał za siebie. Stary Michel jechał z niezachwianym spokojem żołnierza, którym nie był już od ćwierćwiecza, od kiedy kula z muszkietu zgruchotała mu kolano. Julien wstrzymał lekko konia, pozwalając słudze zrównać się z sobą.
– Ten odór – odezwał się. – Czujesz to?
– Odór, wasza wielmożność? – Michel rozejrzał się po drodze. – Ano, kurz, łajno i upał, to i smród normalny.
Julien pokręcił głową.
– Nie, to… to bardziej jak padlina… – Nie potrafił określić tego, co czuł.
Michel pociągnął nosem.
– Jak tak mi panicz zwrócił uwagę – powiedział po chwili, marszcząc nos – to zaiste może i dobrze panicz czuje. Ale i to normalne, w taki upał każde truchło rozłoży się, zanim jeszcze psy czy sępy je zjedzą.
Julien rozejrzał się po porośniętej niewysoką roślinnością dolinie rzeki Ebro, powiódł wzrokiem ku wzgórzom. Znajdowali się jakieś dwie, może trzy godziny jazdy od Saragossy. Nigdzie nie widział krążących padlinożerców.
– Paniczu – odezwał się chwilę później Michel, wskazując ręką ku niewielkiej dróżce, biegnącej w kierunku wzgórz. W ich stronę zmierzała powoli grupa ludzi.
Julien potrzebował chwili, żeby zrozumieć, że ci ludzie w czerni, wydający z siebie posępne jęki, to kondukt pogrzebowy. Zsiadł z konia i przyklęknął, czekając aż minie go ksiądz i trumna. Pył na drodze miał dziwaczny żółtawy kolor, przyciągał wzrok. Julien poczuł, że kręci mu się w głowie… Powietrze zrobiło się ciężkie i lepkie, usłyszał jakieś głosy, a potem była już tylko ciemność.
Obudził się siedząc oparty o pień karłowatego drzewa, obok stały uwiązane ich trzy konie, a Michel poił go winem z manierki, która pamiętała zapewne wojnę siedmioletnią. Julien odsunął jego rękę i spojrzał przed siebie. Kondukt minął ich dawno, sądząc po tym, że żałobników ledwie było widać, a poruszali się bardzo powoli.
– Przeklęty upał – mruknął Michel. – Myślałby kto, przecież dopiero kwiecień. Zemdlał panicz, jak nie przymierzając młoda panna.
Julien wiedział, że zalewa go rumieniec. Czuł wstyd, straszny wstyd, że pokonało go słońce i ciężkie od pyłu powietrze. Padlina.
Otrząsnął się. W tym upale to oczywiste, nieszczęśnik miał prawo cuchnąć. Przeżegnał się, powtarzając w myśli modlitwę za zmarłych.
***
W Saragossie uświadomił sobie, że nie wie, jak zacząć poszukiwania: miasto okazało się większe, niż sobie wyobrażał. Stanęli w gospodzie tuż przy bramie zwanej Quemada. Spalona. Z kuchni jak na ironię dolatywał zapach spalenizny, ściany były odrapane, ale i tak wnętrze wyglądało lepiej niż w zapchlonych i brudnych posadas, w których spędzili kilka ostatnich nocy. Michel jak zwykle kłócił się z właścicielem o cenę pokoju mieszanką hiszpańskiego i francuskiego, podczas gdy Julien, jako że nie odzyskał całkowicie sił po omdleniu w południe, stał oparty o ścianę i wpatrywał się w majaczącą w oddali na tle wieczornego nieba ciężką bryłę mauretańskiego zamczyska.
– Załatwione – oznajmił zadowolony z siebie Michel, który odkąd wjechali do Hiszpanii pomimo protestów Juliena targował się uparcie z właścicielami zajazdów, powołując się na matkę Hiszpankę, przywiezioną przez ojca do Francji z wojny sukcesyjnej. Znajomość języka była jednym z powodów, dla których pan de la Vedière wybrał tego właśnie sługę, by towarzyszył synowi w wyprawie. Drugim było oczywiście to, że pomimo kalectwa Michel był nadal wybornym jeźdźcem i strzelcem.
– Skąd pochodziła twoja matka? – zapytał go, kiedy znaleźli się w pokoju. Służący walczył z powygniatanym siennikiem w głównym pomieszczeniu, a Julien czekał, aż z dołu przyniosą balię z wodą, przysiadłszy na skraju solidnego, choć pamiętającego lepsze czasy łoża z baldachimem, znajdującego się w niewielkiej alkowie.
– Z Andaluzji – odparł krótko Michel.
Woda była letnia i mało przyjemna, ale Julien siedział w niej, dopóki cały nie ścierpł w ciasnej wannie. Miał wrażenie, że nigdy nie zmyje z siebie tego pyłu, tego żółtawego kurzu z drogi, którą szedł kondukt pogrzebowy. Tarł ciało gąbką, jakby chciał zedrzeć z siebie skórę, a potem długo wycierał się ręcznikiem. Przyglądał mu się bez szczególnego zainteresowania mrukliwy kilkunastoletni chłopak, który wcześniej przydźwigał wraz z drugim podobnym wyrostkiem balię, a teraz siedział na parapecie czekając, aż gość zakończy dziwaczne rytuały.
– Zapytaj go – Julien zwrócił się do Michela – czy nie słyszał o Francuzie i Niemcu, którzy pół roku temu zatrzymali się w Saragossie.
Michel spojrzał na niego z wiele mówiącą miną, ale wzruszył ramionami i zagadał do chłopaka. Tamten pokręcił głową.
Michel powiedział coś jeszcze, na co chłopak przyjrzał mu się z cieniem zainteresowania w oczach i w końcu skinął głową, gdy wymienili kolejne parę zdań. Julien rzucił towarzyszowi pytające spojrzenie.
– Zaproponowałem mu niewielką zapłatę, jeśli popyta w innych zajazdach.
– Oczywiście – przytaknął Julien.
Nie nadaję się do tego, pomyślał, kładąc się do łóżka i zaciągając zasłonę w przejściu do alkowy. Wiem już, dlaczego ojciec wybrał Antoine’a. On był bystry… jest bystry. Nie mógł sobie pozwolić, żeby myśleć o kuzynie w czasie przeszłym. Musiał wierzyć, że Antoine żyje.
Skąd pewność, że przydarzyło mu się coś złego? To pytanie zadawał sobie codziennie i codziennie udzielał sobie tej samej odpowiedzi. Ponieważ nikt, komu nic złego się nie stało, nie pisze bełkotliwej wiadomości na skrawku zużytego papieru brązowym atramentem, wyglądającym jak zaschnięta krew.
***
Spał jak zabity ponad osiem godzin, a i tak obudził się z ciężką głową, udręczony sennymi koszmarami, których nie zapamiętał.
Przez pół dnia włóczył się bez celu po mieście, usiłując wyobrazić sobie, gdzie mogli nocować Antoine i pan Leitner, gdzie wyznaczył im spotkanie wysłannik pana de Moncayo, skąd wyruszyli dalej do Madrytu? Nie jechali lekko, jak on i Michel, którzy w Tuluzie przesiedli się z powozu na konie. Pan Leitner był starszawym człowiekiem; Julien widział go tylko raz, przelotnie, kiedy wiedeński uczony odwiedził jego ojca tuż przed wyjazdem do Hiszpanii. Zamknęli się wtedy w gabinecie, a gość nie został nawet na kolacji, co matka uznała za wielką nieuprzejmość. Julien zapamiętał mężczyznę w sile wieku, dość wysokiego i lekko zgarbionego, ubranego w prosty ciemny frak ze staromodnym żabotem i wymiętoszoną peruczkę. Herr Professor przypominał mu nieodparcie uczonego z satyrycznych rycin.
Spoglądając na szyld kolejnego zajazdu uświadomił sobie nagle, że nie wie, czy Antoine spotkał się w tym mieście z kimkolwiek ani czy opuścił Saragossę, a nawet, czy do niej dotarł. Było południe, dzwony wszystkich kościołów rozdzwoniły się i Julien skulił się, ogłuszony nagłym natłokiem dźwięków. Michel podtrzymał go z wyrazem zatroskania na twarzy.
– To nic – usiłował powiedzieć Julien, ale miał wrażenie, że bruk ulicy wybrzusza się i wznosi ku niemu falą, podczas gdy grzmot dzwonów przyciska go do ziemi, i te dwie przeciwstawne siły zgniatają go w potrzasku.
A potem, w jednym momencie, wszystko wróciło do normy. Julien kątem oka zobaczył jeszcze ciemną postać stojącą w bramie tuż obok i poczuł dziwaczny dreszcz, lecz właśnie wtedy świat stał się na powrót zwyczajny: ludzie spieszyli do kościoła, konie zaprzężone do eleganckiego powozu parskały, gołębie poderwały się do lotu, gdy przez plac przebiegł pędem smagły i dodatkowo umorusany wyrostek. Julien z ulgą skonstatował, że to jego wziął za ciemny kształt czający się w bramie. Może zresztą słusznie: to pewnie drobny złodziejaszek, zamierzający okraść bez skrupułów nieprzytomnego cudzoziemca. Pomacał się po bokach, ale pistolet i pieniądze były na miejscu.
Michel chlusnął mu w twarz przyniesioną z pobliskiej studni wodą.
– Już dobrze – powiedział Julien. – To przez to przeklęte słońce – dodał, po czym spojrzał na niebo, zasnute wróżącymi niechybny deszcz chmurami. – To… pewnie przez wczoraj… wczorajsze słońce – wymamrotał, czując znów wstyd, że okazał się słaby.
Na resztę dnia wynajęli powóz i jeździli po mieście, zaglądając do wszystkich zajazdów i wypytując o cudzoziemców, którzy mieli zatrzymać się tu przejazdem przed pół rokiem, ale bezskutecznie.
Kiedy wrócili do gospody przy Puerta Quemada, ze schodów zerwał się na równe nogi zwerbowany do poszukiwań chłopak, ukazując w szerokim uśmiechu niezbyt zdrowe zęby i wyciągając wymownie rękę. Michel pokręcił głową i powiedział parę słów, na co chłopak zaczął mu coś tłumaczyć, gestykulując obficie. Chwilę później na jego dłoni wylądowała niewielka moneta i po wymianie jeszcze kilku zdań, w których Julien domyślił się dalszych negocjacji, chłopak zbiegł pędem na dół, oni zaś weszli do pokoju.
Julien spojrzał pytająco na towarzysza.
– Przyjaciel kuzyna czy też kuzyn przyjaciela naszego tu Felipe – zaczął Michel – jest stajennym w gospodzie o trzy ulice dalej… Felipe twierdzi, że to nędzna spelunka, w której…
Julien machnął z niecierpliwością ręką.
– Ale jeszcze w grudniu pracował w zajeździe pod miastem – wojak wrócił do przerwanego wątku – i zaklina się, że widział tam towarzystwo, jakiego szukamy. Młody panicz Francuz, a z nim starszy cudzoziemiec, którego tamten wziął za Niderlandczyka.
***
Gospoda Mesón Viejo de San Ildefonso znajdowała się około milę od Saragossy na północ i szczyciła mianem domu dla pielgrzymów zdążających do Santiago. Nad wejściem wisiała wielka wyrzeźbiona w drewnie muszla przegrzebka dla dodatkowego podkreślenia statusu przybytku. Wnętrze nie różniło się jednak od wszystkich innych niezbyt przyjemnych obejść tego typu, jakie napotkali dotychczas w Hiszpanii.
Kiedy okazało się, że goście nie zamierzają nocować, ale tylko chcieliby porozmawiać, oberżysta stał się opryskliwy i nawet portmonetka, wymownie obracana w ręku przez Michela, nie zdołała skłonić go do większej wylewności.
– Może i byli tacy – burknął w końcu w czymś, co udawało francuski. – Dawno. Nie pamiętam.
Julien wziął głęboki oddech i bardzo powoli powiedział:
– To był mój kuzyn, szukam kuzyna… – Oberżysta nie zrozumiał albo udał, że nie rozumie, więc Julien powtórzył to samo w tych kilku hiszpańskich słowach, których zdążył się już nauczyć, słuchając Michela: – Busco… mi familia.
Mężczyzna spojrzał mu prosto w oczy, zdecydowanym ruchem odsunął portmonetkę, którą bawił się wciąż Michel, i powiedział wyraźnie:
– No recuerdo nada.
Nic nie pamiętam.
Julien nie wierzył mu, a w dodatku znów poczuł się tak bardzo nie na miejscu. Zawiódł siebie, zawiódł Antoine’a, zawiódł ojca. I Sophie, przede wszystkim zawiódł Sophie, która starała się być taka dzielna, kiedy to tym razem on wyjeżdżał z domu. Patrzył na oberżystę, ale przed oczami miał wciąż jej drobną postać w bladoniebieskiej sukience, haftowanej w podobne różyczki jak te z fraka Antoine’a, kiedy łamiącym się głosem życzyła mu dobrej podróży. Do tamtego dnia nie zdawał sobie sprawy, jak bardzo Sophie jest zakochana w jego kuzynie…
Jak przekonać tego człowieka, żeby jednak coś im powiedział, skoro ani pieniądze, ani prośba o pomoc nie działają? A przede wszystkim cisnęło mu się na myśl pytanie: dlaczego nie działają?
Ta myśl przyprawiła go o mdłości. Spojrzał na oberżystę z przerażeniem i odrazą. Liczby, pojedyncze słowa. Na blacie leżał plik brudnych, żółtawych, częściowo zapisanych kartek. Julien wbił w nie wzrok i odruchowo sięgnął do portfela, w którym trzymał listy Antoine’a i jego guzik. Poczuł na nadgarstku czyjś uścisk – zamarł, ale szybko uświadomił sobie, że to dłoń Michela.
– Chodźmy. – Były żołnierz ledwie zauważalnym skinieniem głowy wskazał mu kąt na podwórzu, gdzie wśród połamanych sprzętów kulił się dwunastoletni może chłopiec z dziwaczną, paskudną blizną na twarzy. – Gracias, señor – rzucił do oberżysty, zostawiając mu na blacie kilka miedziaków.
– Jakby było za co – burknął Julien z rozdrażnieniem. Był zły na siebie, zły na Michela i bardzo zły na oberżystę.
– Bo i jest – odparł Michel. – Po pierwsze wiemy, że oberżysta ich doskonale pamięta, ale z powodów, których nie znamy, nie chce o tym mówić. Zagadka numer jeden rozwiązana: dotarli do Saragossy.
– Ale nie wiemy, czy stąd wyjechali! – wybuchnął Julien, po czym zniżył głos. – Nie wydaje ci się, że ktoś ich… zrobił im krzywdę? – dokończył, nie chcąc mówić tego, co nasunęło mu się pierwsze na myśl. Z trudem powstrzymał się od spojrzenia przez ramię w kierunku opryskliwego oberżysty.
– Być może – odparł Michel ze spokojem. – To będziemy musieli sprawdzić.
Julien chciał znów coś odparować, kiedy jego uwagę zwrócił chłopak, którego wcześniej widzieli na podwórzu. Stał teraz obok powozu i wpatrywał się w nich z miną znamionującą wielkie przejęcie.
Michel zagadał do niego po hiszpańsku. Julien, który usiłował uczyć się kolejnych słówek, zdumiony tym, że prawie nikt z napotykanych dotychczas ludzi nie mówił po francusku, domyślił się w jego słowach jakiegoś zdawkowego pozdrowienia. Spodziewał się odpowiedzi w rodzaju “dobry panie, daj parę groszy”, ale chłopiec tylko gestem pokazał na powóz.
– ¿Qué quieres? – zapytał Michel. Czego chcesz, przetłumaczył w myślach Julien.
Chłopak potrząsnął ręką, wskazując na powóz, po czym wydał gardłowy dźwięk, nieprzypominający hiszpańskiego. Podbiegł do Juliena i nagląco pociągnął go za połę w kierunku pojazdu. Więcej gardłowych dźwięków i nerwowe gesty, którymi wskazywał to na Juliena, to na wejście do oberży.
– Eres muto – powiedział Michel i spojrzał na Juliena. – Niemowa.
Chłopak potaknął ochoczo, po czym przyłożył dłoń do szpecącej twarz głębokiej blizny, zapewne uniemożliwiającej mu normalne mówienie, i wydobył z siebie dźwięk, który można było wziąć za artykułowane słowo:
– Mu-to – powtórzył, potakując.
Wiedziony jakimś instynktem Julien skinął na niego i chciał wciągnąć go za sobą do powoziku, ale tamten pokręcił gwałtownie głową, wyrwał lejce z dłoni Michela i wdrapał się na kozioł. Przez chwilę rozglądał się niespokojnie, po czym bardzo powoli i ostrożnie skierował konia w prawo od oberży i wkrótce zatrzymał powóz na obrzeżu wioski, za zrujnowaną szopą. Zeskoczył na ziemię, dał Julienowi i Michelowi znak, żeby zaczekali, po czym puścił się pędem między budynki.
Wrócił parę minut później, ściskając coś w rękach. Na twarzy miał smugi sadzy i kurzu, we włosach pajęczyny.
– Fah-lia – wycharczał, podając Julienowi brudne zawiniątko, a skinieniem głowy wskazując w kierunku gospody.
– Familia – domyślił się Michel. Chłopak dotknął uszu i uśmiechnął się, na ile pozwalała mu zniekształcona twarz.
Słyszy, tylko mówić nie umie, uświadomił sobie Julien.
– Pah-lo – wydukał ich nowy znajomy, wskazując na siebie.
– Pablo – powtórzył Julien. – Gracias.
Michel bez słowa podał chłopcu portmonetkę, którą wcześniej usiłował wcisnąć w rękę oberżyście. Pablo pokręcił głową. Kiedy nalegali, żeby zatrzymał pieniądze, otwarł mieszek, wygrzebał kilka najdrobniejszych monet, pokazał je na wyciągniętej dłoni i wsunął za pasek, uśmiechając się krzywo.
Nie zwrócą uwagi, uznał Julien. Poklepał chłopca po ramieniu.
Michel powiedział do niego coś, w czym Julien domyślił się pytania, czy zawieźć go z powrotem do oberży, ale Pablo pokręcił głową, odwrócił się i pobiegł z powrotem między budynki.
***
Przez całą drogę do gospody w Saragossie Juliena kusiło, żeby zajrzeć do środka zawiniątka, zrobił to jednak dopiero w pokoju. Rozwinął brudne szmaty i jego oczom ukazały się nadgniłe deszczułki, związane cienkim sznurkiem, a między nimi kilka kartek. Brudnych, naddartych, lekko spleśniałych. Przetarł je rękawem, wygładził, na ile się dało, i wpatrywał się w lekko poblakły atrament. Czarny.
Leżąca na górze karta była podarta oraz poplamiona brudną wodą i sadzą tak, że niewiele dało się z niej odczytać, ale Julien jednego był pewny: to była ręka Antoine’a. Zwyczajne, proste pismo zdrowego człowieka.
… ragossy … brał zajazd dla pielgrzymów, utrzymując, że tam będziemy najbezp … cayo … dzam i próbuję trochę nauczyć się języka … Ucałow …
Druga była w górnej części mniej zniszczona, ale i tu zdarzały się miejsca nieczytelne, a dół rozsypał się całkowicie.
… ywa coś przede mną. Odkąd … Saragos … Nie roz … mną o niczym ważnym, włóczę się bez celu po … koniec paź … czasu … źnia się, nie wiem … robił notatki … tkał nas fray R. i … żenie, że L. znał już wcześ … Rzym …
Trzecia była grubszą kartą, która na jednej stronie miała zatarty, niedający się odcyfrować tytuł. Za to papier prawie się nie zniszczył, a pismo Antoine’a było tu znacznie wyraźniejsze, choć mało staranne, jakby pospieszne.
Kiedy L. wrócił wczoraj do zajazdu, miałem wrażenie, że przyszedł prosto z rzeźni albo ze szpitala dla trędowatych. Miał ze sobą niedużą skrzynkę, którą schował pod łóżkiem w swojej alkowie. Chciałem ją otworzyć, kiedy wyszedł na zewnątrz, ale nie dałem rady. Zresztą cuchnęła jak on po powrocie, więc dałem spokój. Wydaje mi się, że to ważne, ale nie chcę go pytać. Podobno jeszcze najwyżej dwa dni i ruszamy do Madrytu.
Kolejna kartka była znów zwykła, niegdyś zapewne czysta, ale teraz poplamiona wodą, trochę pomazana sadzą. Pismo było równe, staranniejsze.
Dziś przyjechał wreszcie pan S. Przepraszał za spóźnienie, wypytywał o Francję, krzywił się prawie jak wuj, kiedy wspomniałem monsieur Voltaire’a. Zabrał mnie na przejażdżkę po okolicy, a L. nie pojechał z nami, wymawiając się bólem głowy. Jestem pewny, że nie spędził tego dnia w gospodzie. Jak przyjechaliśmy, skrzynki pod jego łóżkiem nie było. Nadal nie mogę przestać o niej myśleć.
Na widok ostatniej kartki Julien omal nie zemdlał. Był to żółtawy kawałek podlejszego papieru, na którym widniały nabazgrane ołówkiem liczby i hiszpańskie słowa. Oprócz nich dostrzegł tam napisane tym samym czarnym atramentem i tą samą ręką Antoine’a zdania po francusku.
Za kilka godzin wyjeżdżamy. L. rozmawiał dziś przez kilka godzin z S., po hiszpańsku, niewiele zrozumiałem, choć słów znam już więcej. Na pewno dyskutowali o jakichś niebezpieczeństwach na drodze, ale założyłbym się, że również o mnie. I o królu, który podobno choruje. Ja też nie czuję się najlepiej. Tu grudzień, a słońce pali jak w środku lata. Zostawiam te notatki niememu P., który tu czasem pomaga w kuchni i biega na posyłki. Nie wiem, dlaczego to robię, ale nie ufam już L. jak dawniej. Mam wrażenie, że od tego dnia, kiedy przyniósł skrzynkę, dziwnie na mnie popatruje. Dołączam list do wuja, nie zdążę go już wysłać.
List też tam był, ale zawierał jedynie zdawkową informację o tym, że spędzili kilka dni w Saragossie i ruszają dalej, oraz pozdrowienia dla całej rodziny.
Julien raz jeszcze przebiegł oczami wszystkie kartki, po czym bez słowa podał je Michelowi. Uświadomił sobie, że nigdy wcześniej nie pokazał staremu wojakowi tych przedmiotów, które dotarły do Francji – Michel wiedział jedynie, iż panicz Antoine zaginął, a oni zostali wysłani, by go szukać. Sięgnął po portfel i przesunął go ku swojemu towarzyszowi.
– To też powinieneś przeczytać – powiedział.
***
Przez resztę nocy siedzieli w milczeniu. W pewnym momencie Julien miał wrażenie, że musiał zasnąć, bo wyraźnie czuł, że się budzi – znów z tego snu pełnego koszmarów, z których nie był w stanie zapamiętać nic poza czarnymi kształtami wirującymi nad nim, usiłującymi porwać go w szpony i wciągnąć w mroczną otchłań. Może zresztą obaj poszli spać, bo Michel drzemał teraz oparty o wejście do alkowy, a Julien półleżał wsparty na poduszkach. A dałby głowę, że wieczorem siedzieli przy nędznym palenisku udającym kominek w głównym pomieszczeniu.
– Pablo. – Julien prawie podskoczył, kiedy uświadomił sobie, że w Mesón Viejo zostawili kogoś, komu zaufał Antoine, kogoś, kto mógł wiedzieć więcej. Za oknem szarzało.
Michel ocknął się natychmiast i potaknął.
Dojechali do San Ildefonso szybciej niż poprzednio i Julien już z daleka wypatrywał gospody, w nadziei, że dostrzeże pod nią charakterystyczną sylwetkę, ale chłopaka nigdzie nie było widać. Uznali, że nie powinni się ponownie pokazywać oberżyście, toteż minęli zajazd i skierowali się ku szopie na skraju wioski, gdzie wczoraj czekali na niemowę. Tu go też nie znaleźli.
Mimo iż stary wojak niechętnie się na to zapatrywał, Julien uparł się, żeby wejść między nędzne zabudowania, gdzie poprzedniego dnia zniknął Pablo. W końcu zgodził się, by to jego bardziej doświadczony towarzysz udał się na poszukiwania, on zaś sam stanął na czatach, pilnując koni. Nie minęło pięć minut, kiedy spomiędzy szop usłyszał zduszony krzyk, ale zanim zdążył zareagować, zobaczył Michela kuśtykającego ku niemu z czymś ciężkim na ramionach.
Zniekształcona paskudną blizną twarz Pabla była zalana krwią. Zwisająca bezwładnie ręka wyglądała na złamaną. Julien pobladł; upiorne słońce jakby znów go dopadło, miał wrażenie, że ziemia wokół niego zacznie się unosić jak bruk w Saragossie – ale nic takiego się nie stało.
– Żyje – dotarł do niego głos Michela. – Ale gdyby tam poleżał jeszcze parę godzin, mogłoby być po nim.
– Co się stało? – zapytał Julien.
Michel wzruszył ramionami.
– Znalazłem go w stodole, leżącego w kałuży krwi pod złamaną drabiną. Mógł spaść… – Stary żołnierz zawiesił głos. Ułożył chłopaka na ziemi, zdjął jego koszulę, podarł ją i obwiązał mu porządnie głowę, choć krew już w dużej mierze zdążyła zaschnąć.
– A równie dobrze ktoś mógł go zepchnąć – dokończył po chwili Julien, czując, że przejmuje go tym razem całkiem zwyczajny strach.
– Lepiej będzie, jeśli przyjmiemy tę wersję wydarzeń – powiedział ponuro Michel, wiążąc resztkami koszuli i własnym paskiem rękę Pabla do deszczułki oderwanej od beczki stojącej pod jedną ze ścian. – Przynajmniej dopóki czegoś więcej się od niego nie dowiemy.
– Skąd…? – Julien wskazał na opatrunki.
Michel uśmiechnął się ponuro.
– Niejednego towarzysza opatrywałem. No i to – wskazał na swoje kolano.
Oczywiście, pomyślał Julien. Sam spędził rok w szkole wojskowej, lecz uczono go tam głównie jazdy konnej, szermierki i tańca. Po tej wyprawie, jak wspomniał ojciec przy pożegnaniu, powinien wreszcie przestać się obijać i objąć przysługujące mu stanowisko w armii. Po raz pierwszy w życiu pozazdrościł gorzej urodzonym kadetom z artylerii, z których on i jego koledzy wyśmiewali się na balach, bo zamiast dobrych manier, jakie przystały młodym oficerom, uczyli się przede wszystkim wojennego rzemiosła.
Michel załadował następnie chłopaka przed siebie na siodło, po czym poprowadził ich okrężną drogą z dala od bramy, przez którą wyjechali z Saragossy, narzuciwszy wcześniej Julienowi na ramiona własny ciemny płaszcz z grubej wełny. Znalazł wyglądającą dość podle oberżę na obrzeżach miasta, w dzielnicy najwyraźniej zamieszkanej głównie przez Cyganów i inną biedotę, po czym bez targowania się zapłacił za nocleg w nędznej izdebce przy stajni.
Pablo obudził się, kiedy Michel wlał mu do gardła nieco wina, odwiązał ranę na głowie i wylał na nią resztę trunku z manierki. Chłopak z początku zaczął się wyrywać, ale uspokoił się na widok znajomych twarzy.
Michel zwrócił się do Juliena z ciężkim westchnieniem.
– Musimy podjąć ważną decyzję – powiedział.
– Wyjeżdżamy z miasta. Ale nawet nie wiemy, dokąd Antoine…
– Decyzję, czy wracamy po nasze rzeczy do gospody. Lepiej byłoby tego nie robić. Nie zostawiliśmy tam nic, czego nie dałoby się odkupić…
Papiery, pomyślał Julien z rozpaczą. W pośpiechu nie wziął sakwy, do której włożył zawinięte w czysty kawałek płótna notatki Antoine’a. Były za duże, by je umieścić w tym niewielkim portfelu, który nosił przy pasie.
– Papiery – powiedział. – Muszę wrócić.
Michel zagryzł wargę. Julien widział, że jego sługa chciałby coś powiedzieć, ale szacunek nie bardzo mu pozwala.
– Będę ostrożny. – Czuł, że zabrzmiało to słabo i nieprzekonująco. – Lepiej, żebyś ty z nim został. Jeśli zacznie krwawić albo się rzucać, ja sobie nie poradzę – dodał ponuro.
– Nawet zakładając, że to nie był wypadek – odparł powoli Michel – to jeśli ktokolwiek nas szuka, być może jeszcze nie wyśledził, gdzie się zatrzymaliśmy. Niech jednak panicz uważa. I niech panicz na wszelki wypadek kluczy.
To ostatnie okazało się najłatwiejszą częścią zadania, ponieważ Julien długo nie potrafił znaleźć drogi. Uliczki w tej części miasta były węższe i bardziej nieregularne niż w najstarszych dzielnicach Paryża, a on rzadko się w takie miejsca zapuszczał. Zapadał już zmrok, kiedy w końcu odnalazł Torre Quemada i zajazd. Przez chwilę stał na ulicy, obserwując wejście, ale nie dostrzegł nic niepokojącego. Nagle przyszło mu coś do głowy. Mało wiarygodne, ale spróbuje.
Podszedł od strony stajni – ich luzak nadal tam stał. Sprawdził, że stoi również wynajmowany wcześniej powozik. Na schodach wiodących do izb mieszkalnych siedział posługacz, który powiedział im o Mesón Viejo, jedząc cienką zupę z drewnianej miski. Felipe podniósł na niego wzrok i zapytał o coś, czego Julien nie zrozumiał. Powinienem był jednak wysłać tu Michela, pomyślał.
– Amigo – zaczął, szukając sensownych słów w pamięci – złamał nogę. – Powiedział to po francusku, więc skrzywił się teatralnie i pokazał na kolano, udając, że utyka.
Tamten wyrzucił ze siebie potok hiszpańskich słów, wśród których Julien wyłapał jedynie te nieistotne.
– Nieważne – powiedział i wszedł na górę do pokoju.
Nie potrafiłby stwierdzić, czy wszystko było na swoim miejscu, ale torba wisiała na krześle tak jak ją zostawił. Z ulgą przekonał się, że zawiniątko jest w środku. Przebrał się w najbardziej zwyczajny surdut, jaki znalazł w bagażach, wrzucił resztę dobytku do sakw i zarzucił je na plecy.
Zszedł na dół, odnalazł oberżystę i położył przed nim kilka monet.
– Carro – powiedział. – Potrzebuję powozu. Compro – dodał. – Amigo… – Powtórzył pantomimę ze złamaną nogą.
Oberżysta przeliczył monety i pokazał jeszcze trzy palce. Julien z westchnieniem zapłacił, choć była to spora cena jak na marny powozik. Ale takiego właśnie potrzebował, nierzucającego się w oczy. Zadowolony właściciel zawołał służącego, coś mu tłumaczył, tamten zaś spojrzał ze zrozumieniem na Juliena i pociągnął go za sobą do stajni. Julien wrzucił tobołki do wnętrza i pokazał chłopakowi, żeby zaprzągł luzaka do pojazdu, mając przy tym nadzieję, że koń nie był układany tylko pod wierzch. Dał Felipe kilka miedziaków, nasunął trójgraniasty kapelusz głęboko na czoło i wyprowadził powóz ze stajni. Dwie ulice dalej zatrzymał się, z westchnieniem żalu wygiął rondo kapelusza do dołu i ruszył w drogę powrotną, z konieczności klucząc znów bardziej, niż by chciał.
Mijał właśnie jakiś duży budynek, pod którym kilku żebraków grało w kości, kiedy to poczuł. Jakby coś wysuwało się spomiędzy kamieni bruku, usiłując opleść mu kostki, wciągnąć go pod ziemię. Spojrzał w dół, lecz nic tam nie zobaczył, tylko światło księżyca odbijało się w płytkich kałużach pozostałych po wczorajszym deszczu. Kątem oka dostrzegł przeskakującą pomiędzy plamami cienia postać, którą, założyłby się, już wcześniej widział.
Około północy dotarł wreszcie do oberży, w której zostawił Michela i Pabla. Po drodze miał wrażenie, że co najmniej jeszcze raz na granicy jego pola widzenia przemykał czarny cień, aczkolwiek nie był pewny, czy to nie wyobraźnia podsuwała mu ten obraz.
Michel z początku skrzywił się na widok powozu, w końcu jednak przyznał Julienowi rację: wywiezienie Pabla z Saragossy będzie dzięki temu łatwiejsze, a dla chłopaka na pewno bezpieczniejsze.
– Śpi – powiedział Michel. – Gorączkuje trochę, ale powinien przeżyć, choć ręką pewnie dobrze już nie ruszy.
Julien skinął głową. Przez pół nocy modlił się o to, by chłopak przeżył, i wyrzucał sobie, że robi to, ponieważ potrzebuje dowiedzieć się czegoś więcej o kuzynie, a nie z uczciwych, miłosiernych pobudek.
***
Następnego dnia wyruszyli przed świtem i wyjechali za rogatki przez nikogo nienagabywani. Julien miał wrażenie, że w rodzącym się świetle dnia widział znów czarny kształt, ale kiedy chciał pokazać go jadącemu na koźle Michelowi, cień zniknął. Jeśli rzeczywiście tam był.
Pablo obudził się rano, a Michel zdołał nawet nakarmić go odrobiną podawanej tu na wszystkie posiłki mdłej owsianki i napoić winem. Chłopak miał nadal gorączkę, ale jego oczy były przytomniejsze. Tylko blizna na policzku wyglądała jeszcze bardziej upiornie niż wcześniej, podkreślona zarówno niezdrową bladością, jak i zaschniętymi strużkami krwi, których Michel nie zmył jeszcze porządnie z twarzy ich nowego towarzysza.
Jechali długo, Julien miał wrażenie, że w nieskończoność. Nie pytał nawet, dokąd jadą, zakładając, że służący ma jakiś plan. Sam marzył o jednym: materacu wygodniejszym od worka ze słomą, na którym przespał ostatnią noc, o misce z zimną wodą i szorstkim lnianym ręczniku, którym zdrapałby z siebie to coś, co poprzedniej nocy przykleiło mu się do nóg jak smoła.
Spojrzał na swoje buty. Jeśli nie liczyć dość naturalnego o tej porze błota, nie były szczególnie brudne. Zsunął je i obejrzał stopy. Żadnej smoły, żadnej czarnej mazi. To tylko mara, która wylęgła się z mojego lęku, powtarzał sobie. To obłęd podpełza powoli do mojego umysłu, podpowiadał mniej racjonalny głos wewnętrzny.
***
Koło południa zatrzymali się w sporej wiosce, gdzie z gospody dochodziły całkiem smakowite zapachy. Wcześniej Michel owinął zmoczoną w strumieniu koszulą głowę gorączkującego wciąż Pabla, zakrywając zarazem rzucającą się w oczy bliznę.
Jedli właśnie gęstą od jarzyn wiejską zupę okraszoną skwarkami, kiedy przed gospodą rozległ się turkot kół, a chwilę później czyjś podniesiony głos. Oberżysta wyskoczył na zewnątrz i wdał się w rozmowę z przybyszem, po czym zaczął wydawać rozkazy. Julien podszedł do drzwi i wyjrzał na rozświetloną słońcem drogę. Przed oberżą stał zamknięty powóz; młody chłopak, zapewne pomocnik oberżysty, podawał koniom wodę, a sam właściciel gospody rozmawiał ze stangretem. Kiedy konie napiły się, powóz ruszył z miejsca i wkrótce zniknął w chmurze pyłu.
Dopiero wtedy Julien zdał sobie sprawę, w co tak się wpatrywał przez ten moment, kiedy już jego oczy przyzwyczaiły się do różnicy między półmrokiem wnętrza a światłem słonecznym. Herb na drzwiczkach powozu… widział go już kiedyś, a nagłe uświadomienie sobie, gdzie, pozbawiło go na chwilę oddechu. Wrócił do ławy, przy której siedzieli, i wyjął z portfela list pana de Moncayo.
Wyjaśnił sprawę Michelowi, po czym zrzucił z ramion ciemny płaszcz, odkrywając frak – wprawdzie nie najelegantszy z jego garderoby, ale dość dobrej jakości, by wskazać na pozycję społeczną. Michel skinął na oberżystę i rozmawiał z nim przez chwilę, po czym zwrócił się do Juliena, spoglądając na niego przeciągle.
– Mówi, że to powóz don Fernanda Gutiérrez de Moncayo, właściciela pobliskiego majątku.
Jak mógł o tym zapomnieć… We wzrastającym poczuciu, że nie radzi sobie z niczym na tej wyprawie, Julien czuł, jak w jego głowie rodzi się pomysł, co do którego miał bardzo duże podejrzenia, że nie był dobry.
– Przenocujemy tutaj – powiedział.
Michel potaknął, patrząc na Pabla.
– Musimy porozmawiać – odrzekł.
***
Posada nie miała prywatnych pokoi, zapłacili więc słono za wynajęcie w całości mniejszego z dwóch pomieszczeń z siennikami dla podróżnych. Właściciel przegonił stamtąd do większej izby pozostałych gości, a Michel przyniósł wody ze studni, odwinął głowę Pabla i przemył ranę. Niby zasklepiona, wyglądała jednak, jakby nie chciała się dobrze goić. Umył twarz chłopaka, który patrzył teraz na niego nieco bardziej przytomnymi oczami.
– Gra-as – wycharczał.
– Zapytaj go, czy pamięta, co się stało – powiedział Julien. – W tamtej stodole.
Na pytanie przetłumaczone przez Michela chłopak pokręcił głową i usiłował coś powiedzieć, ale z jego gardła wydobyły się wyłącznie nieartykułowane dźwięki.
– Może będzie pisał odpowiedzi? – zaproponował Julien, wyjmując z jednej z sakw papier i ołówek i podsuwając te przedmioty towarzyszom.
Pablo w odpowiedzi pokręcił bezradnie głową. Nie zna liter, pomyślał z rozpaczą Julien. Nic się od niego nie dowiemy.
– Niech panicz pyta, ale tak, żeby mógł odpowiadać skinieniem głowy: tak albo nie – podpowiedział Michel. – Ja mu przetłumaczę.
Po prawie dwóch godzinach mozolnego wypytywania Julien przekonał się, że właściwe formułowanie pytań wcale nie jest łatwe. Zdołali się jednak dowiedzieć, głównie dzięki żywej gestykulacji, że Pablo nie pamięta dokładnie, co się stało: wchodził na swój stryszek nad zrujnowaną chałupą – tak, tam, gdzie w kominie chował wcześniej zawiniątko Antoine’a – kiedy coś go przestraszyło, jakby wielki ptak zerwał się z dziurawego dachu. Kilkakrotnie zdarzało mu się spadać z tej drabiny – Julien dopiero teraz zauważył, że oprócz blizny na twarzy chłopak ma też lekko skrzywioną w kostce nogę – nigdy jednak nie potłukł się aż tak bardzo.
Dali mu odpocząć, napoiwszy go rozcieńczonym winem, ale godzinę później Julien, nie potrafiąc usiedzieć spokojnie, postanowił zapytać o to, co naprawdę go nurtowało.
– Ten tobołek, który od ciebie dostałem – zagadnął, widząc, że Pablo nie śpi, ale wodzi wzrokiem po izbie – dał ci młody cudzoziemiec, który mieszkał w Mesón Viejo, tak?
Michel przetłumaczył. Chłopak skinął głową.
– Ten cudzoziemiec następnie wyjechał?
Tak.
– Był z nim drugi cudzoziemiec, starszy, zgadza się?
Tym razem, słysząc słowa Michela, Pablo utkwił wzrok w twarzy Juliena. Wzrok, w którym czaił się strach. Skinął pospiesznie głową, poruszył się nerwowo na sienniku i wydał gardłowy dźwięk, po czym skulił się w pół, ukrywając twarz w dłoniach.
Leitner, któremu Antoine przestał ufać.
– Ten cudzoziemiec – powiedział cicho Julien – przywiózł pewnego dnia do oberży jakąś skrzynkę… Widziałeś to może?
Tym razem Michel nie zdążył powtórzyć wszystkich słów, kiedy Pablo zaczął się trząść, po czym zdarł sobie bandaże z głowy i zaczął szybkimi, uporczywymi ruchami rozdrapywać twarz, jakby chciał z niej zerwać obrzydliwą maskę. Julien chwycił go za ręce, Michel przytrzymał mocno ramiona i nogi. Chłopak charczał i rzucał się, ale kiedy Julien zwilżył mu wargi winem i przemył twarz mokrą chustką, uspokoił się nieco. Jego głowa była pokrwawiona, zwłaszcza tam, gdzie…
– Te blizny – zapytał Julien słabym głosem. – Skąd je masz? – Uświadomił sobie, że na to pytanie Pablo mu nie odpowie. – Masz je od urodzenia? – poprawił się.
Nie.
– Poraniłeś się, kiedy spadłeś wcześniej z drabiny?
Nie.
– Pobił cię ktoś?
Wiedział, że zobaczy znów przeczący ruch głowy. Tak się stało, a Pablo najwyraźniej chciał coś dodać, lecz słowa, które usiłował wypowiadać, nie przypominały niczego zrozumiałego. Niemowa wbił w Michela wzrok, jakby usiłował mu coś przekazać, w końcu jednak spuścił bezradnie głowę.
– Znałeś wcześniej tego cudzoziemca? – spróbował Julien.
Nie. I znów ten strach w oczach.
– To, co przyniósł ten cudzoziemiec – zaryzykował Julien – to coś… już wcześniej widziałeś?
Chwila wahania. Tak. Nie. Tak.
Pablo spojrzał na Juliena. Zasłonił sobie nos i wykrzywił twarz, wydając przy tym charkot, jakby się dusił. Po czym upadł na siennik i uniósł go do góry, krzycząc. Julien już miał rzucić mu się ponownie na ratunek, ale chłopak podniósł się sam i wbił w niego wzrok.
Julien odwzajemnił to pełne napięcia spojrzenie. Miał wrażenie, że wie aż za dobrze, co Pablo próbuje mu pokazać.
– Michel – powiedział głucho – proszę, nie dziw się niczemu. Tłumacz to, co mówię.
Stary żołnierz skinął z powagą głową.
– Miałeś kiedyś w życiu wrażenie – zaczął cicho Julien – że ziemia się podnosi… że coś usiłuje cię chwycić… – Michel powtórzył to po hiszpańsku.
Brak odpowiedzi, tylko ten wzrok świdrujący go na wylot.
– Nie – poprawił się Julien. – Ty nie miałeś takiego wrażenia. To coś ci się przydarzyło.
Długa chwila bez ruchu. Tak. Niepewne, przestraszone.
Julien odruchowo uniósł dłonie do twarzy, jakby spodziewał się, że jest równie pobliźniona jak Pabla.
– Co to jest…? – zapytał bezwiednie.
Pablo chyba próbował odpowiedzieć, bo wydał z siebie szereg dźwięków, może kawałków słów, tak jak je były w stanie wyartykułować jego zniekształcone usta, ale Michel nie zdołał złożyć z tego choćby kawałka sensownego zdania. Julien zresztą nie był pewny, czy chciał znać odpowiedź na to pytanie.
– Co teraz? – szepnął w końcu, stając przy małym okienku wychodzącym na placyk przed oberżą, gdzie wcześniej zatrzymał się powóz z herbem rodziny Moncayo. Wiedział, że to, co wymyślił, jest ryzykowne i może do niczego nie prowadzić. Nie miał jednak lepszego pomysłu. – Miałeś jakiś plan, jadąc w tę stronę?
– Tylko taki, żeby jechać w kierunku innym, niż ktoś mógłby się po nas spodziewać. Ktoś, kto mógłby wiedzieć, czego… kogo tu szukamy. Nie wiedziałem, że majątek Moncayo leży w pobliżu.
To wszystko przeze mnie, pomyślał Julien. Jak tylko dostałem papiery Antoine’a powinniśmy byli tam właśnie się udać. I powinienem był więcej rozmawiać z Michelem.
– Dlaczego – zapytał przez ściśnięte gardło, przypominając sobie ciemny cień, który raz po raz pojawiał się w jego polu widzenia – ktoś miałby nas śledzić?
Michel rzucił mu ponure spojrzenie.
– Mam wrażenie – powiedział z dającym się wyczuć sarkazmem w głosie – że jeśli ktoś ma o tym pojęcie, to może panicz.
– Ten ciemny kształt na stryszku… – Julien chciał uniknąć rozmowy o swoim planie, lecz jeszcze bardziej nie miał ochoty rozmawiać o tym, co wiedział o wyprawie Antoine’a i pana Leitnera. A raczej o tym, że najwyraźniej niewiele o niej wiedział. – Myślisz, że ktoś go zepchnął albo tylko wystraszył tak, żeby spadł i skręcił kark? – Skinieniem głowy wskazał na skulonego pod ścianą Pabla, który wpatrywał się w nich z mieszaniną strachu i nadziei.
– Nie wiem – odparł Michel, drapiąc się w brodę. – Coś mi tu nie pasuje. Jeśli ktoś go zepchnął albo celowo przestraszył, to czemu nie sprawdził, czy żyje?
– Może jego z kolei ktoś wystraszył?
– I nie znalazł rannego? – Michel kręcił głową w zamyśleniu.
– Może jakieś zwierzę? Pokazywał, jakby to był ptak.
Michel milczał. Julienowi znów przypomniał się cień, widziany kilkakrotnie kątem oka. Ktoś, kto porusza się na granicy pola widzenia, może przypominać cień zwierzęcia albo ptaka… Czuł jednak, że zapewne nigdy nie pozna odpowiedzi na tę zagadkę.
– A zatem, co teraz, paniczu? – Z zamyślenia wyrwał go głos Michela.
Kiedy Julien mu wszystko wykładał, wojak kręcił niechętnie głową.
– Nie powinniśmy się rozdzielać.
Nie powinni.
– To kilka godzin jazdy. Jeśli… za dwa dni nie wrócę albo nie wyślę wiadomości…
Michel rzucił mu gniewne spojrzenie.
– Ja mam… – Urwał, przygryzając wargę.
Julien uniósł pytająco brwi.
– Obiecałem pańskiemu ojcu, że będę panicza pilnował. Bez obrazy dla panicza – dodał przepraszająco.
Nie było za co przepraszać, Julien wiedział to aż za dobrze: ojciec miał rację.
***
Kilka mil wystarczyło, żeby utwierdził się w przekonaniu, że to był zły pomysł. Patrzył w zachmurzone niebo, które oślepiało go blaskiem słońca. W przydrożnych krzakach czaiły się cienie, umykające, kiedy tylko spojrzał w ich kierunku. Wielokrotnie byłby przysiągł, że słyszy głosy tuż za sobą, ale kiedy obracał się w siodle, na drodze nikogo nie było. A kiedy mijały go nieliczne powozy albo chłopskie furmanki, ich pasażerowie spoglądali na niego szyderczo, naigrawając się z jego bezradności.
Koło południa zatrzymał się przy studni, by napoić konia i samemu odpocząć pod pobliskim drzewem. Musiał przysnąć na chwilę, bo zerwał się na dźwięk turkotu kół, który wdarł się w jego zmysły niczym kanonada. Od nagłego przebudzenia zakręciło mu się w głowie, a kiedy świat przestał wirować jak oszalały, Julien zobaczył w pyle unoszącym się nad drogą ten sam powóz, który poprzedniego dnia zatrzymał się przed oberżą. Uradowany, że oto napotkał cel swojej podróży, chciał podbiec w tamtym kierunku, zwłaszcza że pojazd zatrzymał się przy studni i otwarły się jego drzwiczki, wypuszczając podróżnego.
– Don Fernando – usiłował zawołać, ale głos ugrzązł mu w gardle, a z zarośli, przy których odpoczywał, dobiegł go nagle mdlący smród padliny, którego wcześniej nie wyczuł. Przeklęty upał, pomyślał.
Zatoczył się i byłby upadł, gdyby nie to, że ziemia uniosła się ku niemu, a jego ręka ugrzęzła w czarnej mazi.
Kiedy ocknął się ponownie i podniósł oczy, zobaczył nad sobą ciemny kształt, kołyszący się niczym trup na szubienicy. Podskoczył z krzykiem i dobywszy broni wycelował w sam środek wykrzywionej nienaturalnym grymasem twarzy. Czuł, że ziemia osuwa się pod jego stopami, kątem oka dostrzegł cień… i twarz. Twarz tego samego człowieka, który śledził go od Saragossy. Michel, pomyślał, chciał zawołać, ale starego żołnierza nie było przecież przy nim. Patrzył jak wypuszczony z ręki pistolet spada na ziemię z przeraźliwym, ogłuszającym hukiem, a tuż przy twarzy widział oczy tamtego, czarne, przeszywające go przenikliwym spojrzeniem niczym włócznią.
– Wybacz… – wyszeptał ostatkiem sił, zanim pochłonęła go ciemność.
***
Monotonny dźwięk wahadła dużego zegara w gabinecie ojca miał w sobie coś dziwnie kojącego. Kojarzył się z dzieciństwem, beztroską, zabawą z siostrami i Antoine’em w ogrodzie. Tak tak tak, mówiło wahadło i Julien dopiero po dłuższej chwili uzmysłowił sobie, że to odgłos kropli wody kapiących gdzieś w oddali…
Wyciągnął rękę i natrafił na szorstki kamień. Leżał na miękkim materacu – nie, na baraniej skórze, pod którą ułożono sosnowe gałęzie. Umarłem, pomyślał, umarłem, a to jest jakiś krąg czyśćca, z wygodnym łóżkiem, ale pustką wokół, sprzyjającą żalowi za grzechy.
Tak tak, kapała woda, tak tak, wtórowało jej wahadło. Julien czuł, że zapada z powrotem w sen bez widziadeł, że pochłania go znowu ciemność, ale skała pod nim pozostawała niewzruszona.
***
Kiedy ocknął się po raz kolejny, w oddali zobaczył migoczące światełko, a w jego zasięgu skuloną postać. Blask odbił się w oczach tego człowieka – oczach wpatrzonych w napięciu w Juliena. Zanim zdążył zareagować, tamten poderwał się i odbiegł w mrok.
Julien usiadł, po czym niepewnie zaczął przesuwać się w kierunku źródła światła, które okazało się ogarkiem świecy. Z oddali dochodził dźwięk kapiącej wody, ale nie przypominał już wahadła.
Wziął świeczkę do ręki i spróbował rozejrzeć się po miejscu, w którym się znajdował. Była to naturalna grota, ciągnąca się daleko, ale kiedy ruszył w kierunku kapiącej wody, po raptem paru krokach sklepienie obniżyło się tak bardzo, że dalej musiałby się czołgać. Pokuśtykał więc w przeciwną stronę, ale wkrótce stracił w ogromnym, ciemnym i nieregularnym pomieszczeniu orientację na tyle, że z trudem odnalazł drogę powrotną do swojego legowiska.
Nie miał pojęcia, jak się tu znalazł, kto go tu przyniósł – czy był to przyjaciel, czy wróg, czy ktoś go ocalił przed napastnikiem, czy też uwięził na wieki?
Może to samo spotkało Antoine’a, pomyślał.
Poczuł głód i uświadomił sobie, że nie wie również, od jak dawna się tu znajduje. Może od wczoraj, ale może od tygodni.
Tamten wszedł bezszelestnie. Julien raczej wyczuł czyjąś obecność, niż usłyszał kroki. Obrócił się, odruchowo sięgając po pistolet, ale nie znalazł go przy pasie – oczywiście.
W marnym świetle ogarka zobaczył przed sobą starego, przygarbionego mężczyznę, który gestem nakazał mu pójść za sobą. Dałbym radę go bez trudu pokonać, pomyślał Julien, stary nie może być bardzo silny.
Ale co bym na tym zyskał?
Starzec był jedyną szansą, żeby wydostać się z tego lochu, bo najwyraźniej znał drogę i poruszał się nawet bez światła. Julien uniósł świeczkę i ruszył za nieznajomym, który przez chwilę kluczył po otwartej przestrzeni groty, po czym wolnym, ale pewnym krokiem pomaszerował przed siebie. Julien ledwie za nim nadążał.
Grota wkrótce się zwęziła i znaleźli się w niewysokim korytarzu. Stary obmacywał ściany dłońmi, więc Julien podsunął mu świeczkę, ale tamten zareagował dopiero kiedy płomień prawie dotknął jego twarzy. Wyrzucił wtedy z siebie potok całkowicie niezrozumiałych słów i omal nie wytrącił Julienowi ogarka z ręki.
Ślepiec. Zna te groty na pamięć, może wyczuwa rzeczy, których ja nie zauważam. Gdzie jestem, co to za ludzie? Nie było sensu pytać, stary zapewne mówił jedynie w tym dziwacznym narzeczu.
Droga zdawała się ciągnąć w nieskończoność. Kilkakrotnie Julien miał wrażenie, że gdzieś z boku miga słabe światło, w pewnym momencie zdecydowanie poczuł zapach palącego się drewna i czegoś jeszcze, od czego zakręciło mu się w głowie: pieczonego mięsa. Kiedy nagle znaleźli się w kolejnej większej sali, blask ognia omal go nie oślepił, choć palenisko ledwie się żarzyło. Dzięki trzymanej w ręce świeczce oczy szybko przyzwyczaiły się do niezbyt przecież mocnego światła i w tym momencie Julien zamarł. Wokół ogniska siedziało kilku mężczyzn w dziwacznych strojach przypominających nieco ubrania miejscowych wieśniaków, a wśród nich rozpoznał bardzo wyraźnie swojego prześladowcę.
Wypuścił ogarek z ręki i osunął się na kolana, spodziewając się, że ziemia znów się uniesie, wciągając go w mroczny koszmar, w lepką smolistą maź, w smród padliny. Nic takiego jednak się nie stało: jego ręce opierały się mocno i pewnie na skale, tym samym twardym, szorstkim kamieniu, który wymacał wcześniej w grocie.
Jeden z siedzących przy ognisku mężczyzn podniósł się i podszedł do niego. Ślepy starzec powiedział coś w swoim niezrozumiałym języku, na co tamten pokiwał głową i zwrócił się do Juliena.
– Monsieur – powiedział po francusku z dziwacznym akcentem, bardzo wolno i wyraźnie – racz przyłączyć się do nas przy posiłku.
Podał mu ramię. Julien był na tyle oszołomiony, że nie protestował, kiedy prowadzono go do ogniska, choć nie spuszczał wzroku ze smagłej twarzy człowieka, który dotychczas tylko pojawiał mu się jako cień na granicy pola widzenia.
Za każdym krokiem spodziewał się, że grunt pod jego stopami jednak rozpadnie się, a od ogniska doleci go smród padliny. Ale ułożone na ruszcie kawałki mięsa i ziemniaki pachniały smakowicie, a skała, po której stąpał, nie zamieniała się w smolistą maź.
Gdy tylko usiadł, natychmiast odruchowo sięgnął po jedzenie, po czym cofnął rękę. Nie jestem prostakiem, pomyślał, nie jestem psem, rzucającym się z głodu na każdy ochłap, który podsunie mu człowiek. Jego przewodnik najwyraźniej to zauważył.
– Jedz, młody panie – powiedział. – Głód i pragnienie muszą ci doskwierać, bo przez ostatnie dni ledwie zdołaliśmy zmusić cię do wypicia nieco wody i wina…
Ostatnie dni.
– Nic nie pamiętam – powiedział Julien, biorąc do ręki kawał wędzonej i opiekanej teraz dodatkowo nad ogniem suchej kiełbasy. Było to jedzenie prostsze nawet od tego, co jadał ostatnio w hiszpańskich oberżach, ale nie pamiętał, kiedy cokolwiek tak mu smakowało. Jadł łapczywie, popijając winem, które podsunął mu mówiący po francusku mężczyzna.
Pozostali patrzyli na niego w milczeniu. Smagły chłopak kręcił się, jakby nie mógł usiedzieć, a Julien, nie wyczuwając w nim nic przerażającego, zaczął wypatrywać podobieństw i różnic, wmawiając sobie, że to z pewnością inny cygański wyrostek, przypominający jedynie tamtego.
– Gdzie jestem? – zapytał w końcu siedzącego koło niego mężczyznę, kiedy nasycił już głód.
Ten spojrzał na milczącego dotychczas człowieka w sile wieku, ubranego inaczej i wyraźnie lepiej od pozostałych, z narzuconą na ramiona peleryną przypominającą wilczą skórę, i zadał mu pytanie po hiszpańsku, ale tak szybko, że znużony Julien nic nie zrozumiał. Przywódca bandy – bo tym zapewne był – skinął głową.
– W Pirenejach, w kraju zamieszkanym przez Basków – odpowiedział zapytany. – Przywieźliśmy cię tutaj, kiedy Ramón – wskazał na cygańskiego chłopaka – znalazł cię nieprzytomnego na drodze kilkanaście mil od Saragossy.
Julien poczuł, że kręci mu się w głowie. To nie tak, nie…
– Monsieur – powiedział słabym głosem – oni nie rozumieją po francusku, n’est-ce pas?
– Nie – odpowiedział tamten, lekko zdziwiony – ale ja mogę tłumaczyć. Urodziłem się po francuskiej stronie gór… Mam na imię Vincent…
– Monsieur Vincent… – Julien czuł, że ogarnia go znów panika. – Ten człowiek – prawie niezauważalnym skinieniem głowy wskazał na Ramona – okłamał was. Nie wiem, dlaczego, nie wiem, czego ode mnie chce… – Vincent usiłował mu przerwać, ale Julien nakazał mu gestem milczenie. – To on mnie napadł na drodze, kiedy jechałem w odwiedziny do mojego krewnego, pana de Moncayo…
Natychmiast uświadomił sobie, że wymienienie hiszpańskiego nazwiska było błędem: pozostali spojrzeli po sobie znacząco. Julien czuł się jak osaczone zwierzę, które wie, że nie umknie przed myśliwymi, ale broni się ostatkiem sił.
– Monsieur, proszę, wysłuchaj mnie – powiedział jeszcze, ale w tym momencie Ramón podniósł się z miejsca, gdzie siedział, i podszedł do niego.
I położył mu dłoń na czole.
To był dotyk zwykłego człowieka. Julien nie czuł zawrotów głowy, ziemia nie rozstąpiła się pod nim, spomiędzy palców chłopaka nie wypełzła czarna maź, znikąd nie doleciał go smród rozkładu. Miał nawet wrażenie, że pod dotykiem palców Ramona jego myśli uspokajają się i rozjaśniają. Słońce nie paliło nienaturalnym światłem, jaskinię oświetlał przyjazny żar paleniska. Twarze otaczających go ludzi były zwyczajne, niepowykrzywiane groteskowo jak tamte, które widział na drodze pod Saragossą. Stojący pod ścianą ślepy starzec dłubał z obojętną miną w zębach, zamożniej ubrany mężczyzna siedzący przy ognisku wpatrywał się w Juliena przenikliwym wzrokiem, ale w jego oczach, w których odbijały się złote iskry, nie było groźby ani obłędu. Na twarzy tego mężczyzny, Julien musiał to niechętnie przyznać, malowała się mądrość, współczucie i godność, jakby przeżył i wiedział znacznie więcej, niż wskazywałyby jego wiek i wygląd.
Vincent coś mówił do Ramona…
– Jestem chory? – zapytał go Julien. – Co się ze mną działo?
– Musimy porozmawiać – odparł Vincent. – Ale najpierw potrzebujesz odpoczynku, młody panie.
Ten zwrot uderzył go jak batem. Michel. Pablo. Jeśli za dwa dni nie wrócę albo nie wyślę wiadomości.
– Mój sługa – powiedział słabym głosem. – Zostawiłem w zajeździe, w wiosce towarzyszy… Jak nie wróciłem, pojechali do posiadłości pana de Moncayo, teraz pewnie wszyscy mnie szukają. – Wyczuwał we własnych słowach jakiś nieuchwytny fałsz.
Vincent spojrzał na mężczyznę siedzącego przy ognisku i coś do niego mówił przez chwilę. Tamten skinął ponownie głową.
– Pańscy towarzysze są w Saragossie, w zajeździe w cygańskiej dzielnicy.
Julien kręcił głową z niedowierzaniem. Czyżby nigdy nie wyjechali z miasta? Czy wydarzenia, odkąd wyjechali z Saragossy, były tylko złudzeniem jego chorej wyobraźni? A może nigdy nie dotarł z powrotem do tej oberży, zatrzymany przez cień Ramona na placu przed katedrą, w tym oślepiającym słońcu w samym środku nocy…
***
Tak tak, mówiło wahadło, tak tak, wtórowała mu kapiąca woda.
Julien ocknął się: przysnął w gabinecie ojca, przyglądając się niebieskiemu guzikowi z fraka Antoine’a. Za kilka dni wyruszy do Hiszpanii, odnaleźć zagubionego kuzyna, który zapewne po powrocie oświadczy się wreszcie Sophie…
Wychodzą ze wszystkich szczelin.
Nie, pomyślał, to ziemia powstaje i wypluwa je. To coś usiłuje nas wessać pod ziemię, pochłonąć, wciągnąć w mrok. Choć może Antoine miał rację: coś usiłuje wydostać się spod ziemi?
Odnajdę cię, Antoine, powiedział, pojadę do Hiszpanii z jej oślepiającym słońcem i odnajdę cię.
***
Otworzył oczy. To było inne pomieszczenie, mniejsze, jaśniejsze.
– Obudził się – powiedział obok niego jakiś głos po francusku. Znajomy głos.
Julien spojrzał w kierunku, z którego ten głos dobiegał, i ujrzał zatroskaną twarz Michela.
– Niech panicz odpoczywa – powiedział. – Przywieźli nas tutaj, bo panicz chory. Ci ludzie uratowali panu życie.
Uratowali życie. Julien pamiętał wyraźnie twarz, która pochylała się nad nim w południowym skwarze przy studni. Oślepiające słońce, ciemny kształt, smród padliny i ta twarz. Twarz człowieka, którego ktoś nazwał Ramonem. Jeśli w ogóle kiedykolwiek wyjechali z Saragossy.
– Michel – powiedział słabym głosem – porozmawiajmy.
Wskazał wymownie na stojącego parę kroków dalej Vincenta. Tamten zapewne zrozumiał, bo wycofał się w korytarz wychodzący z groty. Jego kroki oddalały się i w końcu ucichły.
Julien chwycił Michela za rękę.
– Opowiedz mi… powiedz, czy my… czy ja… jechałem do pana de Moncayo, prawda?
Michel potaknął. Powoli, krok po kroku przypomniał Julienowi wydarzenia ostatnich dni – to znaczy tych, kiedy był przytomny. Julien odetchnął z ulgą: wszystkie jego wspomnienia były prawdą, aż do momentu, kiedy wyjechał z oberży w wiosce w pobliżu majątku Moncayo.
– Nie powinienem był paniczowi pozwolić jechać samemu – powiedział ponuro stary żołnierz – ale na szczęście Ramón pana śledził.
Julien kręcił głową z niedowierzaniem, czuł jednak coraz mocniej, że musi zrewidować swoje wspomnienia i wrażenia. Michel milczał, a Julien wracał pamięcią do wszystkich chwil, kiedy na pewno widział cień, który uważał za swego prześladowcę. I do tej ostatniej zapamiętanej chwili, kiedy pojawiło się nad nim jakieś trupie oblicze – jak mu się wydawało, Ramona. Potrząsnął głową i obraz rozpadł się na dwie twarze, z których jednej nigdy wcześniej nie widział.
Podniósł oczy na swojego sługę i opowiedział mu o tym wszystkim. Michel milczał nadal, ale teraz w tym milczeniu dawał się wyczuć wyrzut.
Kiedy wojak w końcu otworzył usta, powiedział coś zupełnie innego, niż Julien byłby się spodziewał.
– Moja matka… – zaczął powoli, jakby słowa przychodziły mu z trudem. – Uważałem ją za zabobonną, zacofaną wieśniaczkę. – Zawiesił na moment głos. – Rozumie panicz: mój ojciec służył w królewskich strzelcach, liznął co nieco szkół, był parę razy w teatrze, przekartkował nieco Rousseau, a i mnie kazał to czytać… A ona nawet liter nie znała. Byłem zapatrzony w ojca, matka wydawała mi się kobietą bardzo ładną, nie dziwiłem się więc, że ojciec przywiózł ją z wojny, ale zarazem próżną, niemądrą i strachliwą. Chodziła do kościoła, świąt wszystkich przestrzegała, ale co rusz odczyniała uroki i jakieś swoje czary wyprawiała. Na łąki szła zioła zbierać, narzekała, że we Francji wszystkiego nie znajdzie, czego jej potrzeba, a potem okadzała dom i wszystkim dawała do picia różne napary. Kiedy w tym samym roku mój młodszy brat złamał obie nogi tak, że na żołnierza się już nie nadał, a jego bliźniacza siostra zmarła na krup… – Michel urwał, a Julien nie śmiał mu przerwać, choć nie wiedział, czemu akurat teraz starego zebrało na rodzinne opowieści. – Pamiętam jej kłótnię z ojcem. Byłem już wtedy w pułku, ale stacjonowaliśmy niedaleko, więc dostałem zwolnienie na pogrzeb siostry… Matka odchodziła od zmysłów, mówiła, że i tu, z dala od domu, dosięgła ją klątwa, a ojciec, który mienił się człowiekiem oświeconym i gardził zabobonami, omal jej nie pobił za te słowa. – Michel podniósł wzrok i spojrzał Julienowi prosto w oczy. – Ja teraz myślę, paniczu, że moja matka, jak pan i jak ten nasz Pablo, coś tu widziała, czegoś się bała… Jak może i pan Antoine.
– Co się z nią stało? – zapytał przez ściśnięte gardło Julien, choć obawiał się, że zna odpowiedź.
Michel pokręcił ze smutkiem głową.
– Od tego pogrzebu nie była nigdy sobą. Płakała całymi dniami, przestała z nami rozmawiać, a jak w niedzielę wyszła do kościoła, to zawracała w połowie drogi, zamykała się w małej izbie i siedziała tam w milczeniu, nikogo nie wpuszczając. Kiedy ojciec zmarł, ją i mojego brata przygarnęły siostry szarytki: matkę na pensjonariuszkę, brata jako ogrodnika, co jej pobyt w klasztorze opłaca do dziś. Ale niedługo już jej pewnie pozostało, stareńka jest i chuda, jakby jej prawie nie było. – Zamilkł i Julien był przekonany, że to koniec opowieści, ale Michel dorzucił jeszcze jedno zdanie: – Od ponad dwudziestu lat nie wypowiedziała ani jednego słowa i nie ruszyłaby się ze swojej celi, gdyby mój brat nie wywoził jej prawie co dzień do ogrodu.
***
Kilka dni później, kiedy Julien poczuł się lepiej, Vincent oznajmił im, że udadzą się na południe, do kogoś, kto najlepiej zna odpowiedzi na nurtujące go pytania. Zostawili jaskinie, które, jak się okazało, były zimowym schronieniem kóz i owiec ślepego Pedra, i zjechali w dół doliny. Tam Juliena czekało zaskoczenie – dalszą podróż mieli odbyć z niewielkim taborem Cyganów. Pablo, który w jaskiniach odzyskał siły, z entuzjazmem założył barwny strój, Michel wzruszył ramionami i dał sobie narzucić starą kapotę kowala, ale Julien czuł się, jakby zdradzał swój świat, swoją rodzinę. W końcu Vincent podszedł do Michela.
– Panicz Julien wciąż nie jest całkiem zdrowy – powiedział – może więc położymy go w wozie, obandażujemy mu głowę i po prostu przykryjemy pledami, niech udaje słabszego, niż jest.
Niemniej po dwóch dniach na wozie w towarzystwie rozchichotanych starych bab, które usiłowały wróżyć mu z kart, Julien założył ozdobny cygański kubrak i przesiadł się na konia, po czym podjechał do Vincenta.
– Ten starszy człowiek w jaskini – powiedział. – Kim on jest?
Jego opiekun uśmiechnął się jedynie zagadkowo i odpowiedział krótko:
– Świętym mężem. – A widząc irytację na twarzy Juliena, dodał: – Wkrótce się panicz dowie więcej.
Raz czy drugi zaczepili ich przejeżdżający żołnierze, ale wędrujące z ręki do ręki sakiewki szybko załatwiały sprawę. W mijanych wsiach mieszkańcy patrzyli na nich nieufnie, choć raz po raz przychodzili z dziurawymi garnkami i połamanymi podkowami. Julien zauważył jednak, że tabor niechętnie zatrzymuje się w ciągu dnia, wyraźnie spiesząc na południe. Tylko wieczorami, jeśli nocleg wypadł w okolicy ludzkich siedzib, cygańscy kowale naprawiali przyniesione im przez wieśniaków przedmioty; Julien widywał też skradające się ku namiotom kobiet młode dziewczyny, zapewne przychodzące po wróżby.
– Nie zastanowiło cię, dlaczego nas śledzili? – zwrócił się pewnego wieczora do Michela, kiedy siedzieli nad wielką misą paelli, która stanowiła główne danie taboru, przygotowywane na koniec każdego dnia. – Jeśli mają wobec nas dobre zamiary, to dlaczego nic nam nie mówią? Ten Ramón… twierdzisz, że uratował mi życie, ale ja widziałem go zawsze wtedy, kiedy ciemność usiłowała mnie pochłonąć.
Michel rzucił mu przeciągłe spojrzenie.
– Jest panicz tego pewien? Że to ten sam człowiek?
– Tak, sami to zresztą przyznali. A potem tak łatwo znaleźli ciebie i Pabla…
Jego sługa jadł przez chwilę w milczeniu. Julien mieszał łyżką w ryżu, usiłując pogodzić się z myślą, która nie dawała mu spokoju, a której nie chciał zaakceptować, ponieważ burzyła wszystkie jego dotychczasowe wyobrażenia.
– Kiedy panicz nie wracał – powiedział w końcu Michel – rozpytałem się o drogę do majątku pana de Moncayo, wynająłem od oberżysty konia, bo panicz przecież zabrał naszego, i ruszyliśmy tam… W pewnym momencie, już chyba niedaleko od posiadłości, na drodze minął nas powóz – i Pablo dostał kolejnego ataku.
Jak ja, pomyślał Julien, zastanawiając się kto – lub co – podróżuje powozem pana de Moncayo.
– Chciałem ruszyć co koń wyskoczy dalej – ciągnął Michel – ale na drodze stanęła mi grupa… rozbójników z mułami, na to wyglądali. Pablo gorączkował i jęczał w powozie i wtedy jeden z tamtych podszedł, zajrzał do środka, i położył mu rękę na czole. Chłopak rzucał się jeszcze przez chwilę, po czym ucichł i znieruchomiał. Myślałem, że go zabili… Ale nie zdążyłem dobyć broni, kiedy usłyszałem równy oddech. Pablo patrzył na mnie przytomnymi oczami.
Pojechali dalej, opowiadał Michel, razem z tymi ludźmi. Ale nie do pana de Moncayo, tylko z powrotem do Saragossy, a potem w góry, do jaskini, gdzie zawieziono wcześniej Juliena.
– Może – powiedział w końcu Julien po wysłuchaniu całej opowieści, nie mogąc dalej walczyć z nękającą go myślą – Ramón mnie śledził, ale… ale nie sprowadzał na mnie tej ciemności, tylko ją odganiał, jak, jak ten… rozbójnik?
Poczuł czyjąś dłoń zaciskającą się na jego nadgarstku. Pablo wpatrywał się w niego z grymasem, który Julien nauczył się odczytywać jako uśmiech.
***
W końcu po prawie tygodniu dotarli pod Toledo, gdzie Cyganie mieli zatrzymać się na kilka dni, by następnie ruszyć dalej do Andaluzji. Vincent przyszedł do Juliena i Michela, przynosząc im ich własne bagaże, które dotychczas podróżowały ukryte na wozach taboru. Późnym wieczorem wymknęli się z obozowiska, prowadząc konie, a pół mili dalej dołączyli już wierzchem do topniejącego ruchu na gościńcu i wjechali do miasta, odprowadzani sennym wzrokiem strażników przy bramie.
Skierowali się ku stojącemu na uboczu sporemu domowi, otoczonemu niewielkim ogrodem. Budynek był stary i lekko zaniedbany, w stylu, który w swojej ozdobności wydał się Julienowi nieco dziwaczny. Ogród wyglądał na z rzadka jedynie pielęgnowany, choć bujna zieleń świadczyła o tym, że przynajmniej dbano o nawadnianie.
Vincent zsiadł z konia i lekko przyrdzewiałą kołatką wystukał skomplikowany rytm. Chwilę później do bramy podszedł, niosąc latarnię, śniady mężczyzna w średnim wieku, o postawie i czujnym wzroku żołnierza, ale ubrany po cywilnemu. Zamienił z Vincentem kilka cichych zdań po hiszpańsku, z których Julien wyłapał jedynie pojedyncze słowa, ale jedno z nich zaniepokoiło go.
– Capitán? – szepnął do Michela. – Czy dobrze…
Oczy wojaka mówiły to samo, co jego własny instynkt: nie podoba mi się to.
Nie mieli jednak wyboru.
Zostali zaprowadzeni do pokoi, gdzie chwilę później przyniesiono im balie z wodą, a następnie kolację. Kiedy służący wyszedł, Julien usłyszał charakterystyczny odgłos rygla. Michel wyszedł do przedsionka, po czym wrócił kiwając potakująco głową. Julien podszedł do okna, które wprawdzie samo dało się otworzyć, dzięki czemu do pomieszczenia wpadło świeże powietrze, ale okiennice były umocowane na stałe.
W progu pokoju urządzonego jak salonik, gdzie dostali jedzenie i gdzie złożono cały ich dobytek, stanął Vincent. Julien chciał się na niego rzucić z pięściami, ale Michel go powstrzymał. Ich towarzysz miał przepraszający wyraz twarzy.
– Wybaczcie, panowie – powiedział. – Nasz gospodarz nie zamierzał panów obrazić. Przedsięwzięte środki mają na celu wasze… nasze bezpieczeństwo. Goście bywają w tym domu różni. Dom stoi na litej skale, niemniej… Pan kapitan…
– Kim jest ten kapitan? – zapytał ostro Julien. – To brzmi jak jakaś pułapka.
Vincent znów uśmiechnął się tajemniczo.
– Pan kapitan zobaczy się z panem jutro, jak tylko tu przyjedzie.
Vincent przebywał w jednym z sąsiednich pokoi, więc nawet nie mogli swobodnie rozmawiać. Julien spał źle. Nie nękały go koszmary takie jak wcześniej – po których w pamięci pozostawało jedynie wspomnienie przerażenia – za to przez większość nocy miał wrażenie, jakby ktoś wołał go z bardzo daleka, lecz wiatr porywał słowa.
Rano przyniesiono im czekoladę i bułki – było to pierwsze normalne śniadanie od wielu tygodni – a Julien poznał po minie Pabla, że chłopak miał równie niedobrą noc jak on. Zanim jednak zdążył go o cokolwiek zapytać, niemowa złożył dłonie wokół ust i wydał przeciągły dźwięk, po czym opuścił ręce i wpatrując się z natężeniem w Juliena powiedział:
– Fah-lia.
Julien zadrżał. Ten głos w nocy… Wszystko zaczynało mu się układać w jakiś okrutny obraz. Czy Antoine odbył podobną drogę jak oni, przywieziony tu przez bandę Cyganów, zmylony życzliwością nieznajomych ludzi? Czy tkwił teraz w lochu w tym domu… jak to się wyraził Vincent? Zbudowanym na litej skale? Wzdrygnął się. A może umarł tu i oni słyszeli tylko echo jego krzyków, wołanie jego duszy?
Zakręciło mu się w głowie i już oczekiwał, że podłoga rozpłynie się w czarną lepiącą maź, która pochłonie go ostatecznie, ale nic takiego się nie stało. Pablo siedział spokojnie i z apetytem zajadał słodką bułkę, przyglądając się jej co rusz z zaciekawieniem.
Zamknięte na głucho okiennice nie dopuszczały wiele światła, ale musiało być koło południa, kiedy z oddali – Julien domyślił się, że ich pokoje znajdowały się na tyłach domu – dobiegł najpierw stukot kopyt, a potem zgrzyt ogrodowej bramy. Chwilę później na dole rozległy się głosy: rozpoznał wśród nich człowieka, który wpuścił ich wieczorem do domu, drugi był nieznany i domyślił się w nim tajemniczego gospodarza. W drzwiach ich przedpokoju przekręcił się rygiel i służący o postawie żołnierza wszedł do pokoju, po czym skinął na Juliena.
Nie mogę pokazać lęku, pomyślał. Cokolwiek tu się dzieje, nie zobaczą, że się boję.
***
Został zaprowadzony do biblioteki, gdzie na jego powitanie podniósł się mężczyzna, z wyglądu sądząc o kilka zaledwie lat starszy od niego, ubrany w elegancki mundur, którego szczegóły nic Julienowi nie mówiły. Mężczyzna powiedział coś do sługi w niezrozumiałym języku, ale innym niż ten, którym posługiwali się pirenejscy Baskowie, po czym odezwał się elegancką, momentami nawet zbyt wyszukaną francuszczyzną.
– Racz wybaczyć, monsieur, dość dziwaczne traktowanie, które was tu spotkało. Mam nadzieję, że kiedy zakończymy tę rozmowę, wybaczy mi pan gesty mogące dać asumpt do mniemania, iż wątpiłem w pańską uczciwość… Jeśli zaś nadal będzie pan uważał, iż uraziłem jego honor, służę moją szpadą.
Julien odruchowo położył dłoń na rękojeści swojej broni – teraz dopiero uświadomił sobie, że nie odebrano mu jej – ale w tej samej chwili służący wniósł tacę pełną słodyczy, a gospodarz uprzejmym gestem wskazał gościowi miejsce naprzeciwko siebie.
– Proszę wybaczyć odrobinę zbytku – powiedział, podsuwając oszołomionemu Julienowi smakołyki. – Ale, ale… cóż za gbur ze mnie, zapomniałem się przedstawić. Nazywam się don Pedro Velásquez i pochodzę z najmłodszej linii rodziny, która była skoligacona z największymi rodami Hiszpanii. – Uśmiechnął się. – Moi przodkowie od wynalezienia prochu służyli w artylerii, ale mój ojciec był uczonym, jak i jego ojciec, a nie wojskowym. Niemniej dziadek ze strony matki nalegał, abym wstąpił do gwardii królewskiej, do oddziałów walońskich, ponieważ jego rodzina stamtąd się wywodziła… Nie będę pana jednak zanudzał historią rodzinną, jako że to monsieur przybył tu w poszukiwaniu rodziny, nieprawdaż?
Julien od wejścia do biblioteki nie wypowiedział ani słowa, czuł się więc nieswojo, jakby przez ostatnie tygodnie całkowicie zapomniał wpajane mu przez lata dobre maniery. To, że najwyraźniej miał do czynienia z człowiekiem ze swojej sfery, dodało mu w końcu nieco odwagi.
– Don Pedro – powiedział, modląc się, by jego głos brzmiał pewnie i mocno. – Uczynił mi pan zaszczyt przyjmując w swoim domu, choć muszę przyznać, iż przyjęcie wczorajsze istotnie pozostawiało wiele do życzenia, a moi towarzysze, jak mniemam, nadal pozostają w zamknięciu.
– Och, proszę wybaczyć. Ali podjął może nieco zbyt szerokie środki ostrożności, ale tabor, z którym podróżowaliście, był śledzony, toteż przybyliście tu nieco wcześniej, niż planowano, a ja nie zdążyłem dojechać na czas z Madrytu.
– Śledzony?! – wykrzyknął Julien, zapominając o dobrych manierach.
Velásquez uśmiechnął się ironicznie.
– Dziś rano zapewne został szczegółowo przeszukany, ale po panu i pańskich towarzyszach nie zostało tam ani śladu. Ten dom należy do mojej matki, która była chrzestną córką i ulubienicą zmarłego króla, dzięki czemu jej własność jest wciąż nietykalna. – Przez twarz kapitana przemknął cień. – Dom posiada też inne… zalety. – Spojrzał znacząco na Juliena.
– Jest zbudowany na litej skale? – zaryzykował Julien.
Velásquez skinął głową, unosząc lekko brew.
– Matka zapłaciła ogromną sumę, by go nabyć, choć jak zapewne zauważył pan, zabudowania znajdują się w opłakanym stanie. – Kapitan wpatrywał się w swojego gościa badawczo, po czym nagłym ruchem nachylił się do niego, aż Julien cofnął się odruchowo. Nie wyczuł jednak w tym geście wrogości, ale raczej rodzaj desperacji. – Pan nie rozumie, o co chodzi? Co się tu dzieje, prawda?
Julien pokręcił przecząco głową, czując ogarniające go znów, jak zbyt często ostatnio, uczucie bezsilności.
– Mój kuzyn… – zaczął.
– Antoine de Bélièvre – przerwał mu tamten. – Podróżował do Hiszpanii pod koniec zeszłego roku w towarzystwie pewnego austriackiego uczonego.
– Pan wie coś o nim? – wyszeptał Julien.
– Aż za dużo – mruknął tamten.
Królewski szpieg, pomyślał Julien. Antoine wpakował się w jakąś polityczną kabałę, o której pewnie nawet ojciec niewiele wiedział, i teraz gnije w jakimś lochu.
Velásquez przypatrywał mu się nadal uważnie, oceniająco. Albo jakby usiłował odgadnąć jego myśli.
– Przodek pańskiego kuzyna był wiele lat temu chrzestnym ojcem mojego dziadka – powiedział w końcu bardzo cicho. – Antoine jest więc dla mnie jak powinowaty, ale… – Zawiesił głos. – Nic nie mogłem zrobić… Dowiedziałem się za późno… – Głos mu się łamał.
– On nie żyje – powiedział głucho Julien.
Tamten podniósł na niego wzrok; w jego oczach widoczna była udręka.
– Żyje – odparł. – Choć może lepiej by dla niego było, gdyby nie żył. Chyba czas, żeby kogoś pan poznał.
Klasnął w ręce i w drzwiach pojawił się mężczyzna zwany Alim. Julien zauważył teraz jego wschodnie raczej niż hiszpańskie rysy przy oliwkowej cerze, ale też intrygująco niebieskie oczy. Velásquez powiedział coś do niego w tym samym języku, co wcześniej, a w którym Julien domyślił się teraz arabskiego.
Przez chwilę siedzieli w milczeniu, a kiedy drzwi otwarły się ponownie, stanęła w nich drobna dziewczyna, niewiele młodsza od Juliena, mająca może siedemnaście lat.
– Panie kawalerze – zwrócił się Velásquez do swojego gościa – pozwoli pan, że przedstawię. Doña Enriqueta Manuela Gutiérrez de Moncayo, córka człowieka, do którego domu usiłował pan dojechać.
Dziewczyna nie była ładna, a nienaturalna wręcz chudość nie dodawała jej urody, ale Julien patrzył jak zahipnotyzowany w jej ciemne oczy, ogromne w wymizerowanej twarzyczce, otoczonej gładko zaczesanymi, prawie czarnymi włosami.
– Droga Enriqueto – powiedział następnie gospodarz łagodnie, wskazując dziewczynie krzesło pomiędzy nimi – opowiedz, proszę, panu de la Vedière o tym, co wydarzyło się w domu twojego ojca.
Julien teraz dopiero zrozumiał, że w jej oczach czai się strach. Panna de Moncayo usiadła bardzo ostrożnie, jakby przemyśliwała każdy ruch. Nerwowo poprawiła prostą ciemnozieloną sukienkę, spojrzała na Juliena, skinęła głową i odezwała się płynną francuszczyzną, aczkolwiek z wyraźnym hiszpańskim akcentem.
– Około roku temu mój ojciec, namówiony przez swojego spowiednika, byłego jezuitę, don Ruiza Bernanosa – Julien miał wrażenie, że dziewczyna zacisnęła mocno usta, wymawiając to nazwisko – nawiązał kontakty z jego austriackim przyjacielem, uczonym teologiem, i zaprosił go z wizytą do Hiszpanii.
– Herr Leitner… – szepnął Julien.
– Tak, monsieur, tak właśnie nazywał się ten uczony. Ja… – Dziewczyna zagryzła dolną wargę. – Nie wiem dlaczego, ale nigdy nie lubiłam don Ruiza. Bałam się go, choć rzadko nawet ze mną rozmawiał. Kiedy świętej pamięci król Karol wygnał jezuitów z Hiszpanii, on przeszedł do zakonu franciszkanów i oficjalnie jako brat Ruiz pozostał w służbie ojca.
Julien przypomniał sobie jedną z notatek Antoine’a, w której pojawiał się fray R, być może ten właśnie. Chciał zapytać jak najszybciej o kuzyna, czuł jednak, że nie powinien przyspieszać opowieści.
Panna de Moncayo milczała przez chwilę, jakby coś wspominała, Velásquez również jej nie ponaglał, a po chwili odezwała się znowu, z wzrokiem wbitym w podłogę. Miała raczej niski głos, który sztucznie podwyższała, jakby chciała wydać się bardziej kobieca.
– Kiedy pan Leitner przyjechał do naszego majątku na początku grudnia, ojca nie było. Wraz z innymi grandami został wezwany do Madrytu, ponieważ król poważnie zachorował. Mój najstarszy brat, który wcześniej podróżował do Austrii, przyjmował w domu uczonego i zdziwił się, gdyż odniósł wrażenie, że wiadomość o chorobie Jego Królewskiej Mości nie tylko go nie zmartwiła, ale wręcz, jak powiedział mi później Francisco… to znaczy mój brat… jakby ucieszyła.
Przez chwilę panowało znów milczenie. Dziewczyna kręciła głową, jakby nie dowierzała własnym słowom, a Julien z trudem powstrzymywał chęć ujęcia jej chudej dłoni, uniesienia drugą rękę jej podbródka i spojrzenia jej prosto w oczy, żeby sprawdzić, czy przerażenie tym, co najwyraźniej wydarzyło się w jej rodzinie, jest takie samo jak jego.
A potem ona odezwała się znowu, kontynuując opowieść.
O tym, jak ojciec wrócił do domu z wieścią o śmierci króla. Jak milczał przez cały obiad, przygnębiony i czymś wyraźnie zaniepokojony. Jak spotkał się z gościem, austriackim uczonym, a następnie, zaraz po jego wyjeździe, zamknął się w swoim gabinecie i nie wychodził stamtąd przez cały dzień i całą noc, aż w końcu służba musiała wyważyć drzwi, bo domownicy zaczęli się lękać o jego zdrowie i życie. Jak znaleźli ojca pogrążonego w skrajnej melancholii, z oczami utkwionymi w miniaturę przedstawiającą zmarłego monarchę, ułożoną na poduszce z czarnego aksamitu.
– Kiedy się go karmiło – powiedziała w końcu doña Enriqueta – zjadał, co mu się podało na łyżce, ale sam nie podejmował żadnej czynności. Po miesiącu takiego życia Francisco wezwał mnie do siebie…
Julien słuchał dalszej opowieści, przebiegając jednocześnie w pamięci wydarzenia między wizytą Herr Leitnera w ich domu a jego wyjazdem tutaj.
– Francisco czuje się winny – mówiła panna de Moncayo – ponieważ to on poznał w Wiedniu Leitnera i zaprosił go do nas. Dlatego postanowił zostać w domu, opiekować się ojcem, póki… – Otarła łzy rękawem, nie dbając o eleganckie zachowanie. – Póki on żyje. Powiedział, że świadomie skaże się na mieszkanie pod jednym dachem z don Ruizem, będzie udawał, że jest mu posłuszny i nadal wspiera jego sprawę, ale mi kazał uciekać. Nie mieliśmy dobrego pomysłu, jak to zrobić… Ale Francisco podsłuchał rozmowę don Ruiza z Leitnerem, zanim ten wyjechał… I to poddało nam pewien pomysł. Szalony pomysł. – Podniosła wzrok na Velasqueza. – Ale, jak się okazało, dobry. Zwłaszcza że – tym razem utkwiła wzrok w Julienie – ktoś jeszcze musiał uciec. A raczej zostać wywieziony…
Antoine, pomyślał Julien.
– Mój kuzyn – szepnął.
Potaknęła.
– Przepraszam – powiedziała cicho. – Pana najbardziej interesują jego losy, prawda?
To była prawda, ale czuł też, że jej własna historia jest ważna, bardzo ważna.
– Mademoiselle – odparł – proszę opowiadać tak, jak pani uważa za właściwe.
Przez jej twarz przebiegł cień uśmiechu.
– Antoine był uwięziony w naszym domu.
Zamilkła, patrząc mu prosto w oczy. Julien czuł się tak, jakby dostał kulą prosto w serce. W tamtym domu, do którego jechał. Nie, to musiało być wcześniej. Oczywiście, wiele miesięcy wcześniej.
– Zgaduję, że Herr Leitner go do was przywiózł. – Jego głos zabrzmiał dużo wyraźniej i zwyczajniej, niż by się spodziewał po ucisku, jaki czuł w gardle.
Skinęła głową.
– Powiedział, że to ciężko chory człowiek. Szalony. Obłąkany. Mój brat na jego widok omal sam nie postradał zmysłów, choć nie wiem, dlaczego. Potem pan Leitner długo rozmawiał z don Ruizem i w końcu zamknęli monsieur Antoine’a w jednym z pokoi, gdzie rzadko wchodził ktokolwiek poza nimi i wyznaczonym służącym. A potem wrócił ojciec… i to, co się z nim stało…
Zapadła cisza, którą przerwał dopiero Velásquez.
– Z tego, co opowiada panna Enriqueta, i z tego, co widzieli tam moi ludzie, wnioskuję, że pana de Moncayo spotkało to samo, co pańskiego kuzyna, monsieur de la Vedière.
Julien utkwił wzrok w wiszącym na przeciwległej ścianie obrazie przedstawiającym jakąś mitologiczną, a może historyczną scenę. Powinien wiedzieć, co to, jeśli sobie to przypomni, to wszystko wróci do normy. Byle zahaczyć rozum o cokolwiek realnego, odpędzić ten obłęd, w którym się pogrążał, odkąd zjechali z Pirenejów. Ale postacie w starożytnych kostiumach niczego mu nie podpowiadały, a Velásquez mówił coś przez chwilę do panny de Moncayo, zanim zwrócił się znów do niego.
– Monsieur?
Ktoś podał mu szklankę wina. Julien poczuł podtrzymujące go mocne ramiona. Przez chwilę przed jego oczami zawirowało smagłe oblicze Alego, przez chwilę wydawało mu się, że to znów Ramón, wzdrygnął się na wspomnienie groteskowo wykrzywionych twarzy mijanych podróżnych, ale otchłań nie otwarła się, a pokój szybko wrócił do normy.
– Zapewne chciałby go pan zobaczyć? – Pytanie dobiegło z innego czasu, z innej rzeczywistości. Julien uświadomił sobie, że kapitan zadał je już chwilę temu, a teraz wpatrywał się w niego z zatroskaniem.
– Tak, proszę mnie do niego zaprowadzić – odpowiedział.
***
Zbliżał się świt, a Julien siedział wciąż nieruchomo, wpatrując się w swoje dłonie, na których leżały dwie ciemne kulki.
Nadal czuł na sobie wzrok Antoine’a, nieobecny, choć zarazem pełen napięcia, lęku, ale i dziwacznego zrozumienia. Gdy zamykał oczy, widział jego palce zaciskające się na granatowych guzikach niebieskiego fraka, podartego, zabrudzonego. Jedynego ubrania, którego z siebie nie zrzucał, jak powiedział mu później Velásquez. W pewnym momencie Antoine gwałtownym ruchem oderwał jeden z guzików i podał Julienowi proszącym gestem. Następnie pogrzebał w kieszeni, wydobył stamtąd wymięty kawałek papieru – żółtego, zapisanego po hiszpańsku, bez dodatkowych notatek – i rzucił go na ziemię pod nogi Juliena. Po czym zapadł z powrotem w bezruch i melancholię.
Moja matka uważa, że oni cały czas widzą to, co wprawiło ich w obłęd, powiedział mu Velásquez. Że kiedy ich rozum śpi, rozumieją, co to jest, ale nie potrafią nam powiedzieć.
Czy oni się w końcu budzą? – zapytał wtedy. – Owszem, czasem, ale nie pamiętają, odparł jego nowy przyjaciel. – Albo nie umieją opisać, dodał.
Rozmawiali długo. Pili wino i jedli przyrządzone pikantnie mięso, które podał im Ali, siedząc w pokoju usadowionym na samym cyplu skalnej ostrogi, w świetle zachodzącego słońca podziwiając kamienny spokój miasta. Julien opowiedział kapitanowi wszystko, co wydarzyło się od ich przyjazdu do Hiszpanii. Były chwile, że płakał jak małe dziecko. I wtedy, kiedy wydawało mu się, że ostatecznie ukazał swoją słabość, tamten wypowiedział zagadkowe słowa: Jesteś silniejszy od twojego kuzyna.
Usiłował sobie wyobrazić Antoine’a, któremu pod nogami otwarła się otchłań, ale w przeciwieństwie do niemego Pabla nie rozorała mu ciała, lecz umysł i duszę. W oczach kuzyna widział ten sam lęk, którego on doświadczył w palącym, choć niewidocznym słońcu, kiedy stopy zapadały mu się w ziemię, a fala ciemności przelewała się nad nim. Wiedział, że Antoine zobaczył więcej niż on, ale też, że zapadł się w to, nie był w stanie wydostać się z pochłaniającej go fali.
Z zadumy wyrwało go pukanie do drzwi, które od przyjazdu Velasqueza nie były już ryglowane. Uchylił je i ku swemu zdumieniu zobaczył w nich pannę de Moncayo. Wyglądała na podobnie niewyspaną i udręczoną jak on: jej oczy były jeszcze bardziej podkrążone, a policzki zapadnięte, niż kiedy rozmawiali wiele godzin temu. Poczuł się niezręcznie.
– Mademoiselle… – Chciał zawołać Michela albo Vincenta, żeby nie pozostawać z nią sam na sam.
– Proszę, niech mnie pan wysłucha – przerwała mu. – Błagam.
Pokręcił ze zdumieniem głową. Chwyciła go za rękę.
– Monsieur – powiedziała mocnym, choć cichym głosem – proszę, niech mnie pan zabierze do Francji.
To niemożliwe, chciał powiedzieć. Nie mógł przecież wywieźć stąd, porwać, panny pochodzącej z zaprzyjaźnionego domu… Co by pomyślał jego ojciec, co powiedziałaby jej rodzina?
– Nie mogę wrócić do domu ojca. – Dziewczyna jakby czytała w jego myślach. – Francisco odesłał mnie dla mojego bezpieczeństwa. Ojciec jest bezwolny, a don Ruiz widzi dla mnie dwie możliwości: albo poślubię kogoś, kogo on mi wskaże, albo wstąpię do klasztoru.
– Jak pani się tu znalazła? – Julien dopiero teraz uświadomił sobie, że nie wie, jak jego nowa znajoma uciekła z domu.
Uśmiechnęła się gorzko.
– Brat uznał, że Antoine nie może u nas zostać, uważał odesłanie go daleko od niebezpieczeństwa za swój honorowy obowiązek. Kiedy pański kuzyn przyjechał z panem Leitnerem, był jeszcze przytomny, choć gorączkował, mówił nieskładnie i chciał uciekać… Wspominał o rodzinie we Francji, o młodej kobiecie, która czeka na niego…
Sophie.
– Pan Leitner chodził do niego, zanosił coś do jego pokoju. Tak samo jak potem do papy.
Julien wyrzucał sobie, że nie słucha jej dość uważnie, ale bezsilna złość nie pozwalała mu śledzić opowiadanej niezbyt składnie historii. Francisco podejrzewał, że Leitner truje Antoine’a, wysłał więc siostrę w odwiedziny do sąsiadów, jedynemu zaufanemu słudze zaś nakazał nawiązanie kontaktu z kimś, o kim dowiedział się z podsłuchanej rozmowy… Słuchając o tym człowieku, którego don Ruiz miał nazywać zdrajcą i niebezpiecznym bandytą, Julien miał przemożne wrażenie, że spotkał go w pirenejskich jaskiniach.
– To musiał być on – potwierdziła Enriqueta. – Iñigo Ochoena, niegdyś pustelnik, obecnie… obecnie – uśmiechnęła się gorzko – przywódca bandy rozbójników, tak go nazywają. Ale dla Francisca liczyło się jedno: don Ruiz uważał go za wroga. Nasz sługa zdołał przekonać bandę Cyganów spod Saragossy, żeby zawieźli do niego Antoine’a… i mnie. Spotkaliśmy się, kiedy rzekomo wracałam do domu. Ludzie Ochoeny przyprowadzili nas tutaj – jak pana.
– Pani brat… – zaczął Julien.
– Nie wiem, co dzieje się teraz w naszym domu. Ucieczka Antoine’a miała wyglądać na rozpaczliwy czyn szaleńca. Rozbite okno, krew na parapecie, nasz zaufany służący opowiadający o próbie odnalezienia zbiega. A Francisco… on postanowił zostać, opiekować się papą, żeby odpokutować za to, do czego się nieświadomie przyczynił.
Krew na parapecie. Tą krwią Antoine musiał napisać swoją notatkę, którą potem przekazał komuś z bandy. Może podał mu guzik i papier tak samo jak parę godzin temu Julienowi.
– Widziałem dwa razy powóz z herbem pani rodziny – powiedział powoli. – Za drugim razem… to coś mnie ogarnęło. Ciemność, lęk, pochłaniająca fala.
– Słyszałam takie opowieści. – Pokręciła głową. – Ale ja… ja czasem tylko po prostu przestaję myśleć, jakby strach mnie paraliżował. Ojciec zwykł mawiać, że to histeria, bo to zaczęło się po śmierci matki.
– Herr Leitner miał skrzynkę… Antoine pisał o skrzynce… – Uświadomił sobie, że Enriqueta nie ma pojęcia o zapiskach jego kuzyna, ale ona nie zwróciła na to uwagi.
– Tak – odparła. – Mówił, że to lekarstwa i narzędzia lekarskie. Bałam się do tego zbliżać. Boję się lekarzy – dodała wyjaśniająco.
Bałaś się tej skrzynki, nie lekarza, pomyślał Julien, wyobrażając sobie całą tę smolistą czerń, która go usiłowała pochłonąć, zamkniętą w niewielkim pudełku. Wychodzą ze wszystkich szczelin, przypomniał sobie i bezwiednie zerknął na podłogę.
– Naszych powozów używa pewnie teraz głównie don Ruiz. Nie wiem, czy jeszcze ufa mojemu bratu… Mam nadzieję, że tak. – Wzdrygnęła się. – Nie chciałabym, żeby spotkało go coś złego. Proszę – powtórzyła – niech mnie pan zabierze do Francji.
***
– Uważam, że to doskonały pomysł – odrzekł ku jego zaskoczeniu kapitan Velásquez, kiedy następnego dnia Julien przekazał mu prośbę panny de Moncayo. – Ona nie może wrócić do domu, a u mnie też nie powinna długo pozostawać.
Julien musiał mu przyznać, że przy obciążeniu, jakie będzie stanowił w podróży pogrążony w otępieniu Antoine, towarzystwo młodej kobiety nie tylko nie będzie wielkim kłopotem, ale może nawet okazać się korzystne.
– Ona opiekowała się nim najpierw w domu, a potem w podróży i tutaj. Jest do niej przyzwyczajony. A poza tym jakkolwiek przedstawisz ją we Francji, czeka ją tam lepszy los, niż tutaj.
Velásquez podszedł do okna i przypatrywał się miastu, jakby coś liczył i oceniał.
– Aż w okolice Saragossy pojedziecie ze mną – powiedział. – Mój regiment przenosi się w tamte okolice, więc użyczę pannie i twojemu kuzynowi powozu. Potem zaś postaram się, żeby ludzie Ochoeny przeprowadzili was bezpiecznie przez góry na francuską stronę.
– Ochoeny? Panna Henriquette wspomniała o nim. – Miał problem z wymówieniem poprawnie jej hiszpańskiego imienia. – A ja…
– Ty też go spotkałeś. Przewodzi różnej maści dziwakom, których większość ludzi uznałaby za bandytów i zbójców, ale nie należy wierzyć oczom ani uszom. Wśród jego ludzi znajdziesz Cyganów, pasterzy, byłych żołnierzy czy mnichów, ale też synów arystokratów. On sam wywodzi się ze starego baskijskiego rodu i jakkolwiek dla hiszpańskiej korony jest niewiele więcej niż chłopem, wśród swoich ma posłuch jak książę, a dla niego wszyscy są równi. Mówią, że przez lata mieszkał w pustelni wysoko w górach, wśród dzikich zwierząt, i dopiero niedawno wrócił między ludzi…
– Święty mąż. – Julien powtórzył z lekkim tylko przekąsem słowa Vincenta.
Velásquez uśmiechnął się tylko, a Julien przypomniał sobie list z Montauban.
– Niemówiący po francusku Cygan przyniósł moim krewnym przedmioty należące do Antoine’a.
Kapitan potaknął.
– Twój kuzyn miewa przebłyski świadomości. Coraz rzadsze, coraz krótsze. Dzięki temu tu przyjechałeś. Dzięki temu wiesz, co się tu dzieje.
Julien pokręcił głową.
– Nic nie wiem.
Gospodarz wpatrywał się w niego z napięciem. Julien myślał, że powie mu wreszcie wprost wszystko, potwierdzi jego podejrzenia. Tajemnicza skrzynka, może trucizna, śmierć hiszpańskiego króla, obłęd, który dopadł pana de Moncayo i Antoine’a – to wszystko musiało być powiązane. Ale Velásquez powiedział tylko krótko:
– Wracaj do domu, przyjacielu. Doszły nas tu słuchy o niepokojach w twoim kraju, król zwołał kilka tygodni temu Stany Generalne… Miej nadzieję, że nasz austriacki uczony nie zatrzymał się po drodze do Wiednia w Paryżu z tym czymś, co dostał tu od don Ruiza.
– Co to jest? Co było w tej skrzynce? Czy Leitner otruł waszego króla? – Było tyle pytań. Julien wychylił się ku Velasquezowi, jakby chciał chwycić go za poły munduru i potrząsnąć nim.
Kapitan uśmiechnął się gorzko.
– Leitner otrzymał coś, co… Można powiedzieć, że zatruło naszego świętej pamięci króla. Ale Karol III nie zmarł od trucizny. Nikt nie wie, co to jest, ale wśród nas, którzy to czujemy, są tacy, drogi przyjacielu, którzy jak ty czy twój niemy kompan walczą… – Julien rzucił gospodarzowi pełne niedowierzania spojrzenie. – Tak, walczą – powtórzył Velásquez. – Straciłeś kilka razy przytomność, ale podniosłeś się, nie straciłeś rozumu. To dotyka twojego umysłu, ale nie popadasz w szaleństwo. – Kapitan uśmiechnął się: mina Juliena najwyraźniej zdradzała jeszcze większe zdumienie. – Twój kuzyn zamknął swój umysł całkowicie, a panna de Moncayo – ona jakby się od tego odwracała, nie chciała patrzeć w tę stronę. A są i tacy, których obłęd zabija. – Velásquez wbił wzrok w okno, za którym gwiazdy rozświetliły już na powrót ciemniejące niebo. – I tacy, którym to daje moc – dodał po chwili przez zaciśnięte zęby.
Którym z nich ty jesteś? – Julien bardzo chciał to wiedzieć, ale zamiast tego zapytał:
– Wspomniałeś Pabla. Co się z nim stanie?
– Nie martw się o niego. Przyjąłem go na służbę, to niezwykle cenny nabytek dla naszej sprawy.
Julien chciał pytać dalej, ale gospodarz podniósł się, spoglądając na stojący na kominku zegar.
– Wyjedziemy jutro o świcie.
***
Dopadło go to drugiego wieczora po rozstaniu z ludźmi Velasqueza; następnego dnia mieli dotrzeć do położonej już dość wysoko w górach venty, gdzie wymienią powóz na muły, na których przekroczą Pireneje. Kapitan opuścił ich niemal natychmiast po wyjeździe, ponieważ wezwano go jeszcze do Madrytu, ale mimo to podróż z Toledo okazała się szybka i niekłopotliwa. Kiedy czekający na nich na rozstajach dróg przewodnik skierował się ku górom, Julien poczuł ulgę, że nie przejedzie koło Mesón Viejo.
Czekając na kolację, wyszedł na łąkę przed oberżą, żeby przespacerować się w wieczornym chłodzie i przemyśleć wszystko, czego zdążył dowiedzieć się od Velasqueza przez te kilka godzin, kiedy jeszcze jechali razem. Przypomniał sobie wylewne pożegnanie Pabla, pokazującego na migi i tłumaczącego niewyraźnymi pomrukami, że zaczął uczyć się czytać.
Nagle usłyszał w krzakach jakiś szelest, jakby spłoszonego zwierzęcia, a za gardło chwycił go ten sam lęk, co tyle razy wcześniej. Zakręciło mu się w głowie, przysiadł więc na ziemi, która zdawała się usuwać spod jego stóp, i wydał zduszony krzyk.
Słyszał powolne kroki zbliżające się od strony gospody, ale nie był w stanie się poruszyć ani zawołać. Świat wirował mu przed oczami, ostatkiem sił odepchnął coś od siebie, tak mu się przynajmniej wydawało, i w tej samej chwili poczuł dotyk na ramieniu i usłyszał wyraźnie głos Antoine’a. Nie zrozumiał słów, ale poczuł, że zapada się w ciemność, która nie była przerażająca, lecz miękka i gładka jak bezgwiezdna noc. Z dali dobiegły go krzyki, potem huk wystrzału, a chwilę później nie było już nic.
***
Otaczał go gwar głosów i feeria zapachów. Julien otworzył oczy i ujrzał wysoko nad sobą belki sufitu, a niżej – twarz, której rysy niewątpliwie rozpoznawał, choć nie potrafił nadać im imienia.
– Obudził się – szepnął kobiecy głos po francusku. Znajomy głos, choć nie pamiętał, jak jego właścicielka ma na imię.
Odpowiedział jej inny, nieznany Julienowi, bardziej szorstki. Też po francusku, ale brzmiący zupełnie inaczej. Nie zrozumiał jednak odpowiedzi, ponieważ zagłuszyły ją dźwięki dochodzące gdzieś z bardziej daleka.
– Doña Henriquette – powiedział, przypominając sobie, jak nazywa się pochylająca się nad nim niezbyt ładna dziewczyna o intrygujących ciemnych oczach.
Obok jej twarzy pojawiła się druga – starszej już kobiety, która przysiadła bezceremonialnie obok Juliena i zaczęła karmić go pachnącym rosołem.
– Może nareszcie uda się wlać w niego całą miskę – zwróciła się do tej młodszej, Enriquety – bo jak nie, to nam całkiem panicz zmarnieje.
Rosół był dobry. Pomarszczona twarz nieznajomej w wykrochmalonym czepku też była dobra. Głosy dobiegające zza okna: domowych zwierząt, klekotu kół i kłócących się dzieci, brzmiały kojąco. Przez kołyszące się na wietrze firanki wpadało światło słońca, ale mimo że jego promienie sięgały niekiedy oczu Juliena, nie oślepiało go nienaturalnym blaskiem.
– Mademoiselle – powiedział z trudem, szukając oczami znajomej twarzy. – Gdzie ja jestem?
– W Gaskonii, paniczu, w wiosce zwanej Fortunière – odpowiedział równie znany głos. Michel. Jego sługa.
– W Gaskonii – powtórzył Julien, jakby było to obce słowo.
Ciemność. Głos Antoine’a. Wyłaniająca się spośród krzaków trupia twarz, którą, przysiągłby, widział wiele tygodni temu na rozstajach dróg, przy studni. Przeraźliwy krzyk panny de Moncayo. Wystrzał z pistoletu, potem szybkie kroki, ktoś chwyta go pod ramiona, ciągnie do światła. Czarne skrzydła przesłaniające księżyc i gwiazdy, a potem jakieś widoki, przepaść pod kopytami muła, świat wywrócony do góry nogami, kręta droga, drzewa nad nim, szmer potoku. Zatroskane twarze, te same, które teraz widzi przed sobą.
Nie, nie było wśród nich tej starszej kobiety.
– Jak się tu dostałem?
– Przejazd przez Pireneje nie był tym razem łatwy – odparł Michel – bo panicz gorączkował. Nasz przewodnik mówił, że za górami będzie lepiej. Ale potem stracił panicz całkiem przytomność… Był pan, za przeproszeniem, w gorszym stanie niż pan Antoine.
– Antoine… – przypomniał sobie Julien. – On mówił, chodził…
– Tylko przez chwilę – powiedziała Enriqueta, skubiąc okrywającą jej ramiona kwiecistą chustę. – Siedziałam z nim w gospodzie, karmiąc go, kiedy nagle zerwał się i wypadł za drzwi. Pobiegłam za nim, a on trzymał pana w ramionach jak małe dziecko i coś szeptał. Potem nie powiedział już ani słowa więcej.
Jeszcze w Toledo przekonali się – pamięć wracała powoli – że Antoine jest w stanie wykonywać proste czynności, jeśli się nim kieruje. Jeść z pomocą drugiej osoby, chodzić prowadzony pod ramię. Julien poszukał wzrokiem Michela. Stary wojak wyglądał jakby przybyło mu jeszcze trochę lat.
– Jak…? – zapytał. Słowa przychodziły mu z trudem.
– Pan Antoine trzymał się jakoś w siodle. – Michel najwyraźniej odgadł, o co dopytuje się Julien. – Choć przewodnik musiał prowadzić zwierzę. Jakby pamięć była silniejsza od choroby…
– Jeśli to choroba – przerwał mu Julien. Jego kolejne omdlenia w obliczu tego czegoś, tej lepkiej ciemności, wynurzającej się spod ziemi… Czuł raczej, niż wiedział, że Antoine po prostu został wciągnięty głębiej i jakkolwiek, przypomniał sobie słowa Velasqueza, być może więcej wie, nie potrafi się stamtąd wydostać. Chyba że to zaatakuje kogoś, na kim mu zależy, pomyślał nagle.
– Panicz za to tak rzucał się w gorączce – stary żołnierz rozłożył bezradnie ręce, nie wiedząc pewnie jak to inaczej określić – że musieliśmy pana przerzucić przez grzbiet muła, za wybaczeniem pańskim. I tak aż do tutaj. Omijaliśmy miasta, jak poradził nam przewodnik, bo ponoć tam teraz niespokojnie. Zatrzymaliśmy się na dzień tylko na pogórzu, żeby odpocząć, a potem, za Tuluzą, pan zrobił się tak słaby, że musieliśmy znów zrobić dłuższy postój. W majątku państwa de Lemieux nikogo nie zastaliśmy… – Michel zawiesił na chwilę głos, jakby chciał coś jeszcze powiedzieć, po czym dokończył nieco zmienionym tonem: – …więc pojechaliśmy dalej, aż znaleźliśmy tę gospodę. Ponieważ pańska melancholia się pogarszała, oberżysta przeniósł nas po dwóch dniach do swojego domu, a jego żona i córka się panem zaopiekowały.
Monotonna opowieść usypiała Juliena, ale w ciemności, która go otoczyła, nie było grozy ani dziwacznych cieni. Nie potrafił zrozumieć, jak to możliwe, że w majątku jego krewnych nie było nikogo, kto by ich przyjął, ale nie miał siły o to zapytać.
***
Tym razem obudził go tętent konia, który zatrzymał się z rżeniem na podwórku. Chwilę później do izby zajrzał wysoki chłopak z zawadiacko przekrzywioną na głowie dziwaczną czapką, ozdobioną kolorową rozetką zszytą z nieco wyblakłych wstążek.
– Ojciec gdzie? – rzucił, wymachując jakimiś papierami, ale najwyraźniej zorientował się, że ma do czynienia z nieznajomymi, ponieważ z przesadną elegancją ukłonił się siedzącej w fotelu pod oknem pannie, która podskoczyła, jakby i ją wyrwał ze snu. – Mademoiselle – powiedział – rozumiem, że jesteście tymi podróżnymi, których pani matka przygarnęła w potrzebie. – Przystanął na moment, przyglądając się uważnie Julienowi wesołymi szarozielonymi oczami, po czym wypadł z powrotem za drzwi.
Julien słyszał, jak chłopak rozmawia z matką podekscytowanym tonem, ale dochodziły go tylko pojedyncze słowa. Potem rozległ się znów tętent kopyt, a do izby weszła znana mu już starsza kobieta.
– Panicz wybaczy – powiedziała – mój najmłodszy to gorąca krew, zapewne pana obudził. A panna – zwróciła się z naganą do Enriquety – to położyłaby się normalnie spać, zamiast tak drzemać w krześle.
Julien usiadł.
– Pani syn opowiadał coś o zamieszkach w Paryżu – odezwał się. – Słyszałem…
– Ano – odrzekła. – Ponoć dużo się tam dzieje, ludzie więzienie zburzyli, król w Wersalu obraduje z posłami i ministrami, panowie szlachta, jak to mój syn w miasteczku zasłyszał, uciekają z Francji przed gniewem ludu…
– Przed gniewem ludu? – Enriqueta uprzedziła pytanie Juliena.
Ich gospodyni zaśmiała się.
– Jak nie ma co jeść, to się ludzie zbuntowali. Bywało niespokojnie w ostatnich miesiącach…
Julien przypomniał sobie rozmowę z Velasquezem.
– Król zwołał podobno Stany Generalne?
– Ano, zwołał – rozległ się od drzwi męski głos. Julien zobaczył potężnie zbudowanego, lekko tylko zgarbionego starszego mężczyznę, którego cień widywał już na granicy wzroku, kiedy budził się w tym domu. – Jeanne – zwrócił się przybysz do starszej kobiety – weź obiad przygotuj, a panna – spojrzał na Enriquetę – niech z moimi wnuczkami owoców w sadzie nazbiera, bo ja z paniczem mam tu do pogadania, skoro panicz przytomny.
Kiedy kobiety wyszły, gospodarz opadł na stary fotel, w którym przesiadywała Enriqueta. Przez dłuższą chwilę przypatrywał się Julienowi, jakby nie wiedział, od czego zacząć rozmowę.
– Panicz, jak mi pańscy towarzysze powiedzieli, trzy ostatnie miesiące spędził w Hiszpanii – oznajmił w końcu – to panicz zapewne nie wie, że się u nas gotowało. Mój syn, który na miejscu usiedzieć nie umie, organizuje teraz jakieś kluby na wzór tego, co się w Paryżu zbiera. – Wzruszył ramionami. – Niespokojna dusza, ciągle go ciągnie do czegoś nowego. Jak się chłopak nie ustatkuje, to marnie skończy. Na księdza się uczył, ale szybko do wojska zwiał, a jak go z armii wyrzucili, to teraz różnych prac się tu ima i o rewolucji marzy albo żeby choćby do munduru wrócić. Pewnie lada moment znowu do Paryża ucieknie.
Zamilkł, wyciągnął z kieszeni fajkę i zaczął ją powoli i z uwagą nabijać. Julien po raz pierwszy rozejrzał się po wnętrzu, w którym się znajdował: była to prosta kamienna izba, ale widać, że właścicielom nieźle się powodziło, bo i meble solidne, i pomieszczenie spore. Siedzący w fotelu gospodarz był porządnie, choć niebogato ubrany, miał całe buty, a fajkę zdobił fantazyjny metalowy wzór.
– Pańska żona powiedziała, że w stolicy niepokój i panowie uciekają? – odezwał się Julien. – A my jedziemy do Paryża…
Rozmowa odbyta w Toledo znów powróciła echem. Król, niepokoje, rewolta. Leitner, szkatułka. Miej nadzieję, że nasz austriacki uczony nie zatrzymał się w Paryżu… Ojciec, rodzeństwo, Sophie. Co jeśli Leitner przyjechał jednak do Francji? Wyobraził sobie ojca w stanie takim, jak pan de Moncayo, jak Antoine.
– Ano – odezwał się jego gospodarz, nadal nabijając ze spokojem fajkę. – Ja tam do panicza nic nie mam, kłopotu wielkiego mi pobyt tu wszystkich państwa nie sprawia, choć dziwaczna z was kompania. Ale musi panicz…
– Muszę wracać do Paryża – powiedział z mocą Julien. – Muszę tam wracać, natychmiast.
Tamten podniósł wzrok.
– Niech panicz uważa. Ta panna i wasz sługa to uczciwi ludzie, kimkolwiek są. Tego, co nie gada, kuzyna pańskiego, moje wnuki jak kolejne dziecko traktują, to myślę, że i z niego dobry człowiek, mimo że rozumu nie ma. A i paniczowi dobrze z oczu patrzy.
– Muszę wracać – powtórzył Julien. – Moja rodzina jest w niebezpieczeństwie.
Jego gospodarz skończył przygotowywać fajkę, ale odłożył ją na parapet i nachylił się ku Julienowi.
– W tych wieściach, co je mój syn z Cahors przywiózł, mówią, że kilka dni temu tłum uciął na ulicy głowy jakimś arystokratom. Niech panicz będzie ostrożny, bo widzi mi się, że panicz to więcej niż zwykły szlachciura, za którego wasz sługa was podaje. A jeśli uciekł panicz z tą panną, co z wami jedzie, to jeśli jeszcze tego nie zrobiłeś, żeń się z nią szybko, bo to porządna kobieta. Ja tu największemu panu z okolicy majątkiem zarządzałem i ziemię od niego dzierżawię, to różne wspaniałe damy z daleka widywałem, więc i po niej widzę, że to wielka pani, a nie byle mieszczka czy chłopka, choć chuda jak szczapa, za pańskim przeproszeniem, choć w prostej sukience chodzi i z moimi dzieciakami gada jak swoja.
Julien czuł, że się rumieni. Nie miał pojęcia, jaką historię opowiedzieli ich gospodarzom Michel i Enriqueta, ale poczuł nagłą wdzięczność, że zatrzymali się tutaj, u zwykłych ludzi, a nie w pałacu właścicieli tych ziem, choć zapewne przyjęliby go w gościnę i pewnie nawet powiadomili rodzinę w Paryżu.
Chciał jak najszybciej wrócić do ojca, matki, małego braciszka, ale jednocześnie odsuwał od siebie myśl o powrocie, bojąc się tego, co może zastać w domu.
***
Do Pontoise dotarli pod wieczór po prawie tygodniu jazdy, w pierwszych dniach sierpnia, i nie wjeżdżając do samego miasteczka skierowali się od razu do majątku ojca Juliena. Zakupiona u podnóży Pirenejów przez Michela stara berlina nie należała do szybkich ani szczególnie wygodnych, ale przynajmniej była przeznaczona do dalekich podróży. Antoine spał przez większość czasu, Enriqueta była milcząca, a Julien wolał rozpamiętywać wydarzenia ostatnich miesięcy, niż na siłę prowadzić konwersację. Szybko uzmysłowił sobie jednak, że brakowało mu niezobowiązujących rozmów, jakie prowadzili w drodze z Toledo: o powieściach, o modzie, o codziennym życiu we Francji i Hiszpanii. Starannie omijali to, co ich połączyło – dziwaczne wypadki w ich rodzinach.
Od towarzyszy dowiedział się, co wydarzyło się pod ventą w Hiszpanii – na tyle, na ile oni sami coś z tego rozumieli. Enriqueta wybiegła za Antoinem, a Michel zobaczył jak ciemny kształt zbliża się do Juliena, więc strzelił, nie namyślając się długo, ufny w swoje żołnierskie oko. Był pewny, że trafił napastnika, ale kiedy dobiegł w tamto miejsce, zobaczył jedynie coś, co wyglądało jak zasuszone truchło jakiegoś sporego zwierzęcia, które musiało już od dawna leżeć w krzakach. Julien wiedział jednak, że pochylał się nad nim ten sam trupio cuchnący człowiek, którego wiele tygodni temu odgonił Ramón, a teraz najwyraźniej Antoine.
Na odjezdnym z Fortunière najmłodszy syn gospodarzy, ten sam, który kilka dni wcześniej wtargnął do jego pokoju, a potem ku lekkiej zazdrości Juliena kokietował Enriquetę, jakby zupełnie nie krępowała go dzieląca ich różnica pochodzenia, wcisnął mu do ręki gazety i drukowane naprędce ulotki. Ojciec krzyknął na niego, żeby wziął się do roboty, ale chłopak odwrócił się jeszcze do Juliena. Spojrzał mu prosto w oczy i powiedział tonem pozornie żartobliwym, w którym słychać było determinację i powagę: Spotkamy się w Paryżu. A kiedy matka stanęła w drzwiach z groźnie przewieszoną przez ramię ścierką i powiedziała, że jak znów wyjedzie do Paryża, to niech już lepiej nie wraca, uśmiechnął się do niej szelmowsko i krzyknął: Zobaczy maman, że wrócę jako generał! Po czym podrzucił swoją czapkę, zagwizdał jakąś nieznaną Julienowi melodię i wybiegł na podwórze. Zatrzymał się jeszcze, żeby cmoknąć w dłoń Enriquetę, która wyszła właśnie z ogródka otoczona gromadką dzieci, i tyle go Julien widział. Z chłopa króla mu się zachciewa, mruknął za nim oberżysta, Adam zaś dosłyszał w jego głosie nie tylko naganę, ale i jakby ton dumy z syna. Czuł też, że chłopak miał rację i ich losy jeszcze się kiedyś skrzyżują. Czuł też, że właśnie tacy jak on, wariacko odważni, pełni entuzjazmu i niezważający na skostniałe zasady, jakimi dotychczas rządził się świat, znacznie lepiej nadadzą się do tego, żeby walczyć z tym czymś, co przebudziło się w Hiszpanii, by zatruwać ludzkie umysły. To do nich będzie należał świat.
Przez wszystkie dni dzielące okolice Paryża od gaskońskiej wioski Julien czytał przypadkowe wydania gazet z ostatnich miesięcy i rewolucyjne broszury, które dostał od syna oberżysty. Obraz, jaki się z nich wyłaniał, był chaotyczny, głównie dlatego, że poza kilkoma ministrami i arystokratami, których ucieczkę opisano w jednej z nowopowstałych gazet, przewijające się w tych tekstach nazwiska były Julienowi całkowicie nieznane. Nie, uświadomił sobie, były tu jeszcze imiona i nazwiska, które znał, choć z zupełnie innych powodów. Voltaire. Brutus. Ludzie redagujący przynajmniej część tych gazetek, byli wykształceni, to nie był tylko żądny krwi motłoch, jaki wyobraził sobie, kiedy przeczytał o losie ministra Foullona i kilku osób z jego otoczenia. Panna de Moncayo czytała mu przez ramię albo podnosiła papiery, które odłożył, ale nic nie mówiła. Pod koniec sierpnia, na postoju, który wypadł im w okolicy Orleanu, Julien poprosił Michela, żeby przyniósł mu od ulicznego sprzedawcy najnowsze ulotki. Stary wojak poszedł i wrócił po dłuższej chwili; Julien widział, jak chowa do kieszeni otrzymaną od gazeciarza rozetkę, a potem idzie, czytając zakupiony druk. Podał go Julienowi bez słowa, ale spojrzał mu prosto w oczy, jakby rzucał mu wyzwanie.
Henriquette nachyliła się, opierając się lekko o ramię Juliena, co wywołało u niego lekki zawrót głowy, choć zupełnie inny niż hiszpańska ciemność wynurzająca się spod ziemi. Oberżysta postawił przed nimi miski z zupą, więc odsunęła się, ale powiedziała, wskazując na leżący na stole papier:
– Oni mają rację.
Pod koślawo narysowaną frygijską czapką, taką samą jak ta, którą widział na głowie syna oberżysty z Fortunière, a potem kilkakrotnie u ludzi spotykanych na drodze, widniała długa lista postulatów. Nie, poprawił się Julien, czytając tekst, nie postulatów. Stwierdzeń. Ludzie rodzą się i pozostają wolni i równi w swoich prawach… Swobodne wyrażanie myśli i poglądów jest jednym z najcenniejszych praw Człowieka…
Oni mają rację, powiedziała Henriquette. Oni mają rację, mówił wzrok Michela. A jednak ludzie uciekają, moi krewni uciekli, myślał Julien, lękają się tych, którzy to napisali. Jak nie ma co jeść, to się ludzie zbuntowali, wyjaśniła mu żona oberżysty. Dla niego wszyscy są równi, powiedział Velásquez o Ochoenie, który uratował Antoine’a – i Juliena. Muszę wrócić do Paryża, pomyślał, porozmawiać z ojcem, zobaczyć to na własne oczy. Jeśli ojciec jest jeszcze w Paryżu, podpowiedział mu wewnętrzny głos.
Podniósł oczy, chcąc zabrać się za jedzenie, żeby mogli jak najszybciej ruszyć dalej i napotkał wzrok Antoine’a. Od wyjazdu z Fortunière wszyscy nosili stare ubrania, które dostali od domowników, żeby nie rzucać się w oczy, więc jego kuzyn pomimo dziwnego zachowania nie zwracał niczyjej uwagi. Ale teraz Antoine wpatrywał się w niego z napięciem, po czym sięgnął pod kapotę, oderwał kolejny guzik od swojego błękitnego fraka, którego nie pozwolił sobie zabrać, i nie spuszczając wzroku z Juliena podał go pannie de Moncayo. Michel podniósł łyżkę i zaczął go karmić zupą, a Julien spojrzał na Henriquettę, która nie wiedzieć czemu zarumieniła się.
***
Ostatnie mile nie były łatwe: w okolicy Wersalu drogę blokowały poprzewracane wozy i włóczące się gromady ludzi. Wielu z nich nosiło czapki podobne do tej, którą widział u syna ich gospodarzy w Gaskonii i na ulotce w Orleanie, ozdobione trzykolorowymi rozetkami. Zgiełk na drodze był tak duży, że nawet pogrążony w nieustępującej melancholii Antoine jakby przebudził się na chwilę, poruszył niespokojnie, ale po chwili zapadł znów w dziwaczny sen na jawie.
Okna ich domu były ciemne i Juliena ogarnęły posępne myśli, kiedy przypomniał sobie słowa Michela o pustym domostwie państwa de Lemieux i opowieść oberżysty o ucieczkach arystokratów. Nikt nie pilnował otwartej bramy, wjechali więc bez przeszkód do parku. Kiedy znaleźli się na podjeździe pod pałacykiem, skrzypnęły drzwi i na frontowym tarasie zakołysało się światło latarni.
– Odejdźcie! – zawołał męski głos i Julien rozpoznał zarządcę ich domu. – Nic tu już dla was nie ma!
– Monsieur Renaud! – zawołał Michel, zeskakując z kozła. – Panicz Julien wrócił.
Latarnia zakołysała się, światło powoli przybliżyło się do nich. Julien otworzył drzwiczki powozu, nie czekając na pomoc, i wygramolił się ze środka, podając następnie rękę swojej towarzyszce.
Dziewczyna spojrzała na niego pytająco.
– Proszę się nie bać, mademoiselle – odpowiedział. – Jesteśmy w domu.
***
– Co teraz pan zrobi? – zapytała dwie godziny później, kiedy siedzieli przy kolacji składającej się z naprędce ugotowanego rosołu i pieczonego kurczaka.
Nie wiedział, co jej odpowiedzieć. Dom nie istniał. Został tu Renaud, który zdołał naprędce sprowadzić z miasteczka córkę ich dawnego kucharza, mieli więc teraz, licząc z Michelem, trzy osoby służby. Poza nimi w pałacyku, w którym kiedyś mieszkało na stałe około piętnastu osób, nie było nikogo.
Rodzice wyjechali do Anglii jakieś dwa tygodnie temu, z pierwszą falą uciekinierów. Zabrali ze sobą część domowników, reszta służby rozproszyła się, dobytek po części zrabowano, ale dom był w nienajgorszym stanie.
Panna Sophie, powiedział mu pan Renaud, wraz z pańskim małym braciszkiem wyjechali wcześniej do Normandii. Niedługo po tym, jak zaczęły się niepokoje. Nie wiem, czy pańscy rodzice tam zajechali…
Ta myśl nie dawała mu spokoju. Z Normandii pochodził ojciec Sophie, miała tam jakąś rodzinę. Na pewno tam ich wysłali.
– Muszę poszukać brata – odpowiedział w końcu pannie de Moncayo. – Pojedzie pani ze mną?
***
Po krótkiej naradzie postanowili zawieźć do Normandii Antoine’a, który odkąd wprowadzili się do domu był niespokojny i nawet krzyczał po nocach, choć nadal nie wypowiedział ani jednego artykułowanego słowa.
Julien wrócił tylko z Michelem. Nie potrafił wyrzucić z pamięci wyrazu twarzy Sophie, kiedy uświadomiła sobie, że Antoine wita się z nią, ponieważ ktoś go postawił naprzeciwko niej, a jego ciało pamięta, jak się ukłonić i pocałować damę w rękę. Nie potrafił zapomnieć jej widoku, kiedy obejmowała go bez słowa, bez jednej łzy, gładząc wypłowiały błękit jego fraka, i prowadziła do domu. Mały Maurice przywitał Juliena z początku jak gościa, nie jak brata – przez te kilka miesięcy zapomniał, a może to on aż tak się zmienił. Wujostwo Sophie przez całą kolację mówili tylko o rewolucjonistach i rozprawiali o tym, dokąd najlepiej wyjechać, żeby w spokoju przeczekać ten straszny czas. Jej kuzyn, który lada moment miał wyjechać do Sabaudii i przyłączyć się do hrabiego d’Artois w przygotowaniach do kontrrewolucji, uważał, że najlepszym wyjściem byłaby austriacka interwencja i nie rozumiał, dlaczego panujący w Wiedniu brat królowej zwleka z taką decyzją. Julien czuł coraz bardziej, jak wokół niego rozpełza się jakiś rodzaj ciemności, ale nie wywraca pokoju do góry nogami, nie unosi posadzki, tylko wprowadza w otępienie umysły, pogrążając je w sen, który nie daje zrozumienia.
Panna de Moncayo powiedziała, że zostanie z nimi, żeby pomagać. Julien czuł, że chętnie pojechałaby z nim do Paryża, ale żadne z nich nie miało śmiałości tego zaproponować. Zresztą bezpieczniej dla niej będzie zostać na razie w Normandii, tłumaczył sobie. Sophie na wszelkie sugestie, że powinna wyjechać z wujostwem do Anglii albo któregoś z niemieckich księstw za Renem, kręciła stanowczo głową, a w końcu przestała przychodzić na wspólne posiłki i praktycznie cały czas spędzała z Antoinem. Wkrótce dołączyła do niej panna de Moncayo.
Zanim wyjechał, Julien długo z nią rozmawiał. Jak nigdy dotychczas. Nie jak podczas podróży z Toledo, o błahostkach, ale o tym, co obojga nurtowało najbardziej. Nie wiem, co to jest, powiedziała, kiedy w końcu ją zapytał. Słyszałam, jak jeden z ludzi Ochoeny mówił, że to diabelska sztuka, która pewnie po pogańskich czasach albo po Maurach u nas pozostała. Ale sam święty mąż chyba myślał inaczej. A kapitan Velásquez wspominał najpierw coś o zdobyciu Granady, a potem o tym strasznym trzęsieniu ziemi przed kilkudziesięciu laty…
Nijak nie składało się to w całość. Wprawdzie Ochoena to były pustelnik, a u Cyganów Julien widział święte obrazki, ale jest przecież don Ruiz, a z drugiej strony mauretański sługa Velasqueza… Ma pan rację, to nie takie proste, przyznała, rozkładając bezradnie ręce. Julien zauważył, że przestała już mówić piskliwie, mniej też zaciskała nerwowo palce, mniej mięła sukienkę. Maurice polubił ją od pierwszego wejrzenia.
Myślę, powiedziała w końcu, że to jest diabelska sztuka, ale po prostu… diabelska. Roześmiała się, po czym zerknęła na niego przepraszająco, jakby ta nieporadność wypowiedzi ją rozbawiła, ale jednocześnie zawstydziła. Juliena ucieszył ten śmiech, pierwszy, od kiedy się poznali.
***
Po powrocie do Pontoise przez kilka dni czytał zapiski ojca sprzed ucieczki. Rachunki, raporty z polowań i z audiencji w Wersalu. Cofnął się kilka miesięcy wstecz: krótka wzmianka o tym, że starszy syn wyjechał do Hiszpanii, wywiedzieć się o losy kuzyna. W maju zdawkowa notatka o wyjeździe Sophie i Maurice’a. List od jego mieszkającej w Bretanii starszej siostry, informujący o tym, że jej ulubiona klacz się oźrebiła. Poza tym nic. Nic co by mu dało jakikolwiek obraz tego, co działo się w Paryżu w ostatnich miesiącach.
Włóczył się po opustoszałych pokojach, zaglądając do szuflad, usiłując odtworzyć w pamięci życie sprzed swojego wyjazdu i sprzed rewolucji. W pokoju Antoine’a kartkował książki pana Rousseau z marginesami pełnymi uwag pisanych pospiesznym, ale czytelnym pismem kuzyna. Odłożył kilka tomów, aby wysłać je do Normandii w nadziei, że dawne lektury pomogą przywrócić mu pamięć i rozum. W sypialni matki, w której wcześniej prawie nigdy nie bywał, unosił się jeszcze nieco mdlący zapach perfum i pudru; z krzesła w sąsiednim buduarze zwisała przykurzona suknia z bawełny drukowanej w maleńkie różyczki – ulubione domowe ubranie wicehrabiny. Przytulił się do niej, jak kiedy był małym dzieckiem… jak Maurice, kiedy żegnali się przed jego podróżą do Hiszpanii.
A potem w gabinecie ojca dokonał kolejnego odkrycia, jak pół roku wcześniej. Między teczki z raportami pana Renaud wciśnięte były listy, a wśród nich jeden, który natychmiast zwrócił jego uwagę. Sprzed niewiele ponad roku.
Drogi Wuju,
Podróż do Wiednia minęła spokojnie. Drugiego dnia po przyjeździe zostałem przyjęty przez pana von N., do którego listy dał mi pan de P., a którego zmysł polityczny niezwykle ponoć ceni Jej Królewska Mość – rozmowa była uprzejma, wręcz przyjacielska, choć człowiek ten zrobił na mnie dziwaczne wrażenie. Wczoraj spotkałem się z poleconym przez niego uczonym, panem L., który obiecał przyjechać do Paryża jako doradca Ich Królewskich Mości, pewny, iż jest w stanie zaradzić niepokojom i kryzysowi, jaki dotyka nasze państwo. Uczyni to w drodze do Hiszpanii, dokąd i tak wybiera się w celach naukowych, a mnie zaprosił, abym mu w tej wyprawie towarzyszył. Nie wiem, co o tym myśleć, ale perspektywy, jakie przede mną roztoczył, są wielce kuszące, a zna Wuj moje zamiłowanie do nauk. Spotkałem tu także naszego ponoć dalekiego powinowatego, F. de M., z Hiszpanii, który zarówno mnie, jak i pana L. zaprosił do majątku swojego ojca, zapewne więc nie uniknę tej podróży, zwłaszcza jeśli miałaby ona łączyć się z interesem Francji i króla.
Jutro odbywam jeszcze audiencję u jednego z członków rodziny cesarskiej, a pojutrze mam nadzieję ruszyć z powrotem do Paryża. Klimat tu chyba nienajlepszy dla mnie, od przyjazdu cierpiałem na bóle głowy, zapewne przez te niezwyczajne w Austrii upały. Słyszałem, że nawet Jego Cesarska Mość uskarża się ostatnio na złe samopoczucie.
Ucałowania dla Wujenki i kuzynostwa, ktokolwiek jest teraz w domu, a zwłaszcza dla S. i naszego słodkiego M.,
Antoine
Julien trzymał list przez dłuższą chwilę w ręce, stojąc przy półce, na której go znalazł.
– Myślę – szepnął do nieobecnej Enriquety – że coś zostało obudzone, coś bardzo niedobrego, i są tacy, którzy użyją tego do swoich celów, jeśli ich nie powstrzymamy.
Myślę też, że wiem, dlaczego twój brat omal nie postradał zmysłów na widok mojego kuzyna, dodał w myślach, choć ona nie mogła usłyszeć jego słów, nawet wypowiadanych na głos.
Usiadł w ojcowskim fotelu, w którym miał prawo zasiadać tylko pan domu, i spojrzał przed siebie: na portrety przodków wiszące naprzeciwko biurka, na stare płótno z Sądem Ostatecznym, namalowane przez któregoś z dworskich malarzy Ludwika XIV i podarowane przez króla pradziadkowi Juliena. Wykrzywione twarze potępieńców spoglądały na niego oczami podróżnych mijanych na drodze pod Saragossą, dręczące ich demony wydawały się wychodzić z obrazu i sięgać ku niemu czarnymi szponiastymi palcami jak ta zjawa, która dwukrotnie atakowała go w Hiszpanii.
Jestem tu teraz panem, powiedział, nie macie nade mną władzy. Chciał wezwać zarządcę, kazać mu zdjąć obraz i zawiesić go w pałacowej kaplicy, ale rozmyślił się. To ja was ujarzmię, powiedział do szydzących z niego groteskowych twarzy.
***
Był pochmurny jesienny dzień. Julien przeżył ostatnie tygodnie jak w transie. Szperał po domowych zakamarkach w poszukiwaniu dalszych rodzinnych tajemnic, pochłaniał gazety i ulotki, które Michel przynosił z miasteczka, słuchał opowieści pana Renaud i Madeleine, córki kucharza, która nadal przychodziła przyrządzać mu posiłki. Słuchał, ale niewiele mówił. W głowie wirowały mu wspomnienia: Francisco i Antoine, pan Leitner i jego tajemnicza skrzynka, śmierć króla Hiszpanii, rewolta w Paryżu, jego ojciec i pan de Moncayo. Rozmowa ojca z Leitnerem, której szczegółów może nigdy nie pozna, a przypuszczenia są zbyt potworne, żeby o nich myśleć. On i Enriqueta. Henriquette, Henriette…
Tego dnia powziął decyzję: pojedzie do Wersalu, postara się o audiencję – może nie u samego króla, ale przynajmniej kogoś z jego bliskich doradców. Musi wiedzieć, musi sprawdzić. Potem pojedzie do Normandii i posłucha rady gaskońskiego oberżysty. Jeśli Henriette ma zostać we Francji, to musi tu uzyskać jakiś formalny status, tłumaczył sobie.
Wyjechał konno, sam – lepiej, żeby Michel pilnował domu, bo w ostatnich tygodniach bywało niespokojnie. Poza tym herbowy powóz mógł go w tych czasach narazić na nieprzyjemności. Jechał szybko, częściowo skrótami przez łąki i dopiero kiedy po nieco ponad godzinie znalazł się blisko głównej drogi prowadzącej do pałacu, usłyszał te dźwięki. Bicie bębnów, nieskładne okrzyki, stukot końskich kopyt, a wśród tego raz po raz usiłująca zaprowadzić porządek trąbka.
Zsiadł z konia, przywiązał naprędce wodze do dyszla przewróconego wozu i podszedł do drogi. Na widok zajmującego ją tłumu odruchowo cofnął się – ludzie byli wszędzie, napierali na bramy, a i dziedziniec był pełny. Słyszał teraz wyraźnie krzyki, wśród których jeden wybijał się na pierwszy plan – wołanie o chleb.
Zamknął oczy. Ktoś go popchnął, ktoś zaklął pod nosem. Miał wrażenie, że znów pochłania go mroczna fala – ale inna niż dotychczas, dająca odpór temu, czego się lękał, a co czaiło się gdzieś na samej granicy jego zmysłów. Być może równie – choć inaczej – niebezpieczna.
Nagle rozległ się strzał. Julien otworzył oczy i zobaczył trafionego kulą, padającego na ziemię chłopaka, w którym przez moment dostrzegł zawadiackiego syna oberżysty z Fortunière, ale szybko otrząsnął się – to był zupełnie nieznany mu człowiek. Podniósł wzrok: niedaleko, tuż przy bramie wiodącej na dziedziniec, dostrzegł oddział królewskiej gwardii szwajcarskiej. Żołnierze stali spokojnie, choć na ich twarzach malowało się napięcie; dym wystrzału unosił się spoza ich szeregu. Julien dostrzegł tam czyjeś oczy, w których czaiła się ciemność, ciągnąc go ku sobie, kusząc siłą i władzą.
Pochylił się i powolnym ruchem podniósł z ziemi frygijską czapkę z trójkolorową rozetką, leżącą obok rannego. Założył ją sobie na głowę i ruszył w kierunku pałacu, wprost na szereg ubranych w barwne mundury gwardzistów.