“…wszystkie dzikie ścieżki, które mi pokazał, mchy i szuwary, i wrzos, dom kulika i kszyka, trawiaste pastwiska gęsi, wszystkie zaczarowane pola i magiczne wierzby stojące nad brzegiem trzęsawiska, wszystkie miały przegnić, zostać ukryte, sprzedane i odczarowane przez tę straszliwą siłę zwaną Postępem”.
― Lord Dunsany
Stwór siedział w ogromnym, bujanym fotelu i mruczał powoli słowa, czytając Hobbita, czyli tam i z powrotem. Odgłos przypominał raczej powarkiwania niedźwiedzia, niż mowę istoty rozumnej. Osobnik ziewnął przeciągle, odłożył książkę na półkę, obok innych tomów. Z wytartych grzbietów ledwie dało się odczytać nazwiska niektórych autorów: Verne, Tolkien, Le Guin, Gardner. W wyobraźni znowu zobaczył wielkie, kamienne pałace, latające balony, mechaniczne wieloryby, magię, tę prawdziwą, którą czasami nazywali nauką. Widział też siebie, prawie.
– Ach, trzeba człowiekom przyznać, snują wspaniałe opowieści, pełne cudów. – Ciemne, zamglone oczy rozmarzyły się.
Człowieki. Kiedy zaczął poznawać literaturę, zorientował się, że takie słowo nie istnieje, chociaż nie do końca rozumiał dlaczego. Tylko że tak mawiał tatko. „Człowieki to”, „człowieki tamto”, „nigdy nie ufaj człowiekom”. Okrutna ironio, biedny, poczciwy staruszek zmarł na dziwną chorobę, niedługo po spotkaniu z ludźmi. Ciągle wydmuchiwał z nosa dziwną wydzielinę, narzekał na kłopoty z oddychaniem i bóle głowy. Furfi był wtedy jeszcze mały. Pewnego dnia, kiedy tatko już naprawdę zaniemógł, pożegnał się z synem i powiedział, że idzie odpocząć pod akacją. Tam go Furfi później znalazł, przykrytego całunem kolorowych liści.
I tak został sam. Do dnia w którym poznał Listka. Wczesnym rankiem kąpał się w strumieniu, nucąc radosną melodykę, aż spostrzegł przepiękną złotą rybkę. Wpatrywał się oczarowany jej pięknem, a ona zwróciła na niego bystre oczy. Podpłynęła, słusznie nie czując strachu, i zaczęła się popisywać, wywijając młynki wokół nóg stwora.
Nagle pojawiło się coś większego, może zwykły pstrąg, i pożarło malutką rybeńkę. Furfi rzucił się w dół i zaczął rozpaczliwie młócić wodę, próbując złapać potwora. W końcu udało się pochwycić bestię. Jednym ruchem rozdarł ją na dwie części, jakby była kartką papieru. Złota rybka żyła, uwolniona przylgnęła mu do uda i za nic nie chciała się odkleić. Zabrał ją do domu.
Co jakiś czas chodzili nad mały staw i pływali razem, czasami nad rzeczkę. Listek zawsze, gdy już się znudził, wpływał do szklanej kuli i wtedy wracali.
Furfi podszedł do szafki, na której stał jedyny niezakurzony przedmiot w norze – akwarium.
– Przeżyć wielką przygodę, choć jeden raz…
W wypolerowanym szkle ujrzał odbicie – twarz gęsto porośniętą miedzianobrązowym futrem, groźnie wystające kły i płaski nos. Przejechał pod okiem długim, zakrzywionym pazurem, płosząc już i tak ledwie dostrzegalny uśmiech. Nie zdążył zapytać: „Tato, a czemu ja jestem taki?”.
Spojrzał w bok na półki uginające się pod ciężarem książek. Dostrzegł Elementarz, klasa pierwsza i odżyły w nim wspomnienia z czasów, kiedy nauczył się czytać. Podsłuchiwał wtedy człowieków obozujących w lesie. Dorosły samiec najpierw tłumaczył, a potem dziecko w kółko recytowało: „a, be, ce, de…”. Furfi wyrył to sobie w pamięci i po chwili powtarzał już w myślach razem z maluchem. Potem chłopiec odbiegł, zawołany przez rodziców. Ale zostawił otwartą książkę. Furfi porwał Elementarz, klasa pierwsza i umknął z miejsca grabieży.
W norze długo i dokładnie oglądał symbole wypisane na stronie, która była wtedy otwarta. „A, be, ce, de…”. Następnie próbował odczytać pierwsze słowo – drzewo, ale wyszło „derzetwuo”. Przywołał w pamięci skrawki tłumaczenia, które posłuchał i spojrzał na wymalowany obrazek. W końcu się udało.
Furfi obudził się ze wspomnień i znowu skoncentrował spojrzenie na biblioteczce.
– Wiesz, czasami zastanawiam się, z czego je wytwarzają.
Rybka patrzyła bez wyrazu.
– Dobranoc, Listku. Może jutro na Furfiego czeka coś dobrego.
Zarzucił zasłonkę na słoik ze świetlikami i pomieszczenie pogrążyło się w mroku.
***
Puszcza w tym dniu wyjątkowo hojnie obdarowywała. W krótkim czasie natrafił na kilka rzadkich, niezastąpionych gatunków flory.
Kiedy tak dziarsko spacerował, próbując uzupełnić zapas ziół, usłyszał niepokojące odgłosy. Przyczaiwszy się w zaroślach, rad ze swojego sokolego wzroku, zaczął obserwować z mieszaniną trwogi i fascynacji. Hałasowali niemiłosiernie – obalali i piłowali drzewa, wykrzykując zaprawione siarczystymi określeniami polecenia. Z drewna ciosali pale na ostro zakończone ogrodzenie, a kawałek dalej stała już malutka chatka. Nigdy nie rozumiał, czemu ludzie niszczą coś, co już jest domem, żeby zbudować inny dom. Jakby nie mogli mieszkać w norze pod kasztanowcem lub klonem, które gwarantowały niezawodną osłonę przed deszczem, chłodem, a latem przed piekącym słońcem. Furfi wzdrygnął się i skulił, kiedy kolejny majestatyczny dąb upadł tuż obok.
Błyskawicznie obudził się z otumanienia, gdy tylko jego spojrzenie przykuł skarb, którego pożądał – kilkanaście godzin szeleszczącego szczęścia i zapomnienia. Przed największym namiotem, błądząc radosnym wzrokiem po otwartym tomiszczu, siedziała dorodna samica. W mgnieniu oka zdecydował, że musi przeczytać nową opowieść. Zazwyczaj nie kradł. Wystarczało, że ludzie gubili albo celowo zostawiali w lesie rozmaite przedmioty, niekiedy uciekali w popłochu i musiał wówczas sprzątać.
„Głupie człowieki, puszczy nie wolno zaśmiecać” – mruczał wtedy.
Ale ci przybysze wydawali się inni, bo chyba planowali osiedlić się tutaj, więc tym bardziej nie chciał straszyć ani okradać nowych sąsiadów. Zdecydował, że wślizgnie się w nocy i zostawi coś w zamian. Tak, tak, oblizał się. Ładny naszyjniczek z zębem bazyliszka albo poręczny wachlarz z olbrzymiej ropuchy.
Snuł wspaniały plan, kiedy piękną chwilę zmącił jeden z osadników. Jakby wyczuwając obecność, a może nawet niecne myśli podglądacza, wyprostował się gwałtownie i omiótł okolicę czujnym spojrzeniem, wypatrując czegoś w zaroślach. Wzrostem zdecydowanie górował nad resztą, a cała jego postawa emanowała siłą i pewnością. Kontrast bujnych bokobrodów i ogolonej żuchwy odrobinę rozbawił Furfiego, ale uśmiech szybko spełzł mu z twarzy, kiedy niekwestionowany samiec alfa, zmrużywszy oczy, wysunął żuchwę. Furfiego przeszył zimny dreszcz, bo dostrzegł w tych ślepiach szaleństwo i żądzę mordu.
***
Wrócił po zmroku. W księżycowym blasku doskonale widział wszystkie szczegóły i żaden kamyk czy gałązka nie miały szansy sfuszerować akcji. Z dziecinną łatwością ominął wartowników, potem kolejnych. Niewielki problem stanowiła grupa grzejąca się przy ognisku opodal wejścia do namiotu. Ukrył się w cieniu gęstych krzaków, nasłuchując z zaciekawieniem rozmowy.
– …huk roboty. Jak już wykarczujemy solidną połać, postawimy tymczasowe chałupy, trza będzie sprowadzić więcej chłopa. Drewna na budowę pod dostatkiem, a nawet sporo zbywa.
– Wkrótce wytyczymy optymalną trasę i rozpoczniemy transport surowca. Okolica obfituje w naturalne bogactwa. Wystosowałem list do kompanii z sugestią inwestycji w trasę kolejową.
– A ja wam rzeknę, że w tych lasach czai się coś paskudnego. – Do dyskusji włączył się chropowaty głos. – Jakaś nieludzka, ohydna moc i źródło spaczenia, przeciwne człowiekowi, postępowi i wszelkiej prawej myśli. Nie powiedzie nam się, dopóki nie oczyścimy tej krainy.
Tymczasem Furfi spostrzegł na pobliskim klonie znajomą sowę, której dał niemy znak, aby odwróciła uwagę ludzi i chwilę później, nieco przygarbiony, stał wewnątrz namiotu. W ręku ściskał kunsztowny, własnoręcznie wykonany, niewielki sztylet ze smoczej kości.
“To kobieca broń, poręczna i mała, dla małej istotki, na pewno jej się spodoba” – tłumaczył w domu Listkowi. “Dar o wiele cenniejszy niż jedna tycia książczyna”.
Chwilę rozglądał się niepewnie, odrobinę zafascynowany – tymczasowe mieszkanie człowieków miało bogatsze wyposażenie niż jego stały dom. Wodził wzrokiem po ozdobach, pokaźnym zestawie naczyń, narzędziach i dziwacznej, poskręcanej aparaturze, której przeznaczenia nawet się nie domyślał. Odrobinę dokładniej obejrzał sztucer, śmiercionośny wynalazek, o którym czytał pewnego razu na skrawkach porzuconej gazety.
W końcu dostrzegł wymarzony łup, tuż obok samicy śpiącej pod kocami. Wzrok uchwycił tytuł i autora: Światło się mroczy, George R.R. Martin. Zakradł się na palcach i położył wielgachną łapę na książce.
Zamarł, kiedy istotka poruszyła się.
– John, przyszedłeś wreszcie – wyszeptała. – Wskakuj pod koc, ukochany. – Przesunęła dłoń i dotknęła włochatego przedramienia. Otworzyła oczy, które momentalnie wypełniły się paniką.
– Ciiii… – Powoli uniósł do ust dłoń, w której trzymał sztylet.
Z gardła kobiety wyrwał się dziki wrzask, od którego Furfiemu zjeżyło się całe futro. Cofnął się przerażony, potrącając i tłukąc butelkę z alkoholem. Upuścił prezent na ziemię. Minęło zaledwie kilka sekund i w wejściu do namiotu pojawił się on – Bokobrodacz, z twarzą kipiącą od złości i zwierzęcej agresji. Furfi znowu się odsunął i tym razem przewrócił świeczkę, która podpaliła rozlany alkohol.
Samiec przeniósł wzrok w bok, stwór podążył za jego spojrzeniem na sztucer oparty o skrzynię. Ruszyli równocześnie – człowiek po broń, Furfi ku ucieczce. Ogień rozprzestrzeniał się w zatrważającym tempie, zagradzając przejście. Mężczyzna był piekielnie szybki, już podnosił lufę, kiedy Furfi dopadł do ściany namiotu. Rozdarł szponami płachtę i wyskoczył w czeluść nocy, ścigany wściekłymi okrzykami. Usłyszał wystrzał, po którym pocisk świsnął tuż obok ucha. Po chwili szaleńczego biegu, względnie bezpieczny, zerknął za siebie i zobaczył pochodnię namiotu. Z ulgą dostrzegł stojącą na zewnątrz samicę. Ruszył dalej, ściskając w łapie trofeum.
Gdy w końcu znalazł się w norze, zaczął rozmyślać o wydarzeniach w obozowisku człowieków. Przecież nie był niczemu winny, a nawet przyniósł cenny dar. Chciał zachować się z godnością i klasą.
Krążył niespokojnie i mimowolnie warczał przez nos. Listek pływał w kółko, słuchając w milczeniu.
– To oni są intruzami, oni bezczeszczą swoją obecnością pradawną puszczę, oni wycinają wiekowe dęby. Potrafią tylko niszczyć.
Rzucili się niesprowokowani, nie zadając ani jednego pytania.
Czuł, jak fala gniewu wzbiera. Wyciągnął do nich przyjazną łapę, lecz odepchnęli ją z nienawiścią. Pogonili jak psa! Musiał uciekać z podwiniętym ogonem niczym szczenię! Wróci tam, o tak. Jeszcze tej nocy, zaraz. Połamie śmieszną imitację ogrodzenia, rozerwie idiotyczne namioty, a na koniec znajdzie Bokobrodacza i sprawdzi, czy jego głowa oderwana od tułowia będzie wyglądała równie groźnie. Porwał kubek i cisnął nim w ścianę. Naczynie rozpadło się na kawałeczki, pryskając odłamkami. Spory kawałek chlupnął w szklanej kuli.
– Listeeek! – Doskoczył do rybki. – Nic ci nie jest?! Przepraszam, przepraszam, zły Furfi, niedobry. Nie może się złościć. Przepraszam… – Twarz stwora zalała się łzami.
***
Cały następny poranek i przedpołudnie chodził struty. Obiecał Listkowi, że spróbuje pogodzić się z człowiekami. Pójdzie i wytłumaczy. Przeprosi, że wtargnął bez zaproszenia. Porozmawiają spokojnie i jeszcze wszystko naprawią. Drzew jest dużo, niech sobie już wezmą kilka, ale bez przesady. Jednak nie bardzo wiedział, jak się do tego wszystkiego zabrać.
Najpierw postanowił popracować nad wyglądem, więc wypolerował i elegancko naostrzył kły, aż zrobiły się bielutkie i połyskujące. Następnie chciał przystrzyc futro na twarzy, jakoś na podobieństwo Bokobrodacza, ale w efekcie wyglądał jeszcze bardziej chaotycznie i dziko, więc wtarł tylko odrobinę łoju i przygładził.
Kiedyś wyczytał, że gałązka oliwna jest symbolem pokoju, ale w lesie krzewy oliwne nie rosły, więc zdecydował się na zwykły patyk, w zasadzie wielgachny badyl – żeby był lepiej widoczny, a sokiem z jagód zamiarował namalować oliwki.
Zdecydował, że będzie to coś ekstra, nie pierwsza lepsza gałązka, wiec w poszukiwaniu odpowiedniego materiału wszedł odrobinę głębiej w puszczę.
W pewnym momencie usłyszał szelest za plecami. Odwróciwszy się, dostrzegł na skraju łąki dziecko. Patrzyli na siebie w milczeniu, czas spowolnił. W końcu mała istotka zamachała. To był pierwszy raz, nigdy nie wymienił z nikim takiego pozdrowienia. Niezdarnie podniósł kosmatą łapę i mechanicznie potrząsnął. Dziecko uśmiechnęło się szeroko. Dziewczynka – pomyślał. Poznał teraz płeć po przepięknym uśmiechu i olśniewających włosach, które zatańczyły na wietrze. Nagle odwróciła się i pobiegła jeszcze dalej w głąb puszczy, znikając za drzewami.
– Nie tędy! – krzyknął. – Wasze obozowisko znajduje się w przeciwnym kierunku!
Kilkoma wielkimi susami przesadził polanę, ale nie znalazł żadnych śladów. Po chwili poszukiwań zrezygnował i postanowił potraktować przypadkowe spotkanie jako dobry omen.
Na przygotowaniach zeszło aż do wieczora. Wreszcie zebrał się na odwagę i ruszył na pertraktacje. Kroczył dumnie, wyprostowany, pełen optymistycznych oczekiwań, jednak im bliżej celu się znajdował, tym mocniej biło serce.
Zauważył pierwszą parę wartowników i skierował ku nim kroki. Gamonie w ogóle go nie widzieli, więc kiedy znaleźli się już na wyciągnięcie łapy, odchrząknął.
– Ekhm… – Oczywiście zabrzmiało to jak warknięcie.
Równocześnie powoli się odwrócili. Młodszy natychmiast dał nura w krzaki, zaś starszy zbladł i wyjąkał:
– S–stój! Ani kroku-ku-ku dale-ej!
Chciał powiedzieć, tak jak ćwiczył, że przybywa w pokojowych zamiarach, ale gula stanęła mu w gardle i zdołał ledwie wykrztusić:
– Spokgh… jogu… knie. – Podniósł wysoko nad głowę symbol pokoju.
Człowiek skulił się, zasłonił ramieniem i zakwilił:
– B-b-bestia! Jest tutaj!
Furfi odwrócił się zdezorientowany.
– Bestia? Gdzie?
Usłyszał hałas i przeszywający ból w ramieniu. Uderzenie okręciło nim i zobaczył staruszka z wycelowaną, dymiącą dubeltówką. Dotknął bolesnego miejsce i poczuł pod palcami gęstą, ciepłą ciecz.
Nagle pojawił się młodszy. Wyskoczył z zarośli i zamierzył się maczetą w śmiertelnym ciosie. Stwór zawył, odruchowo podniósł łapę, osłaniając głowę. Poczuł przy tym ruchu lekki opór i kiedy otworzył oczy, ujrzał na ziemi chłopaka z rozoraną piersią, na którą szybko wypływały szkarłatne plamy. Jego własna krew skapywała, mieszając się z krwią młodzieńca.
– Padnij!
Starszy położył się błyskawicznie. Kilkanaście metrów dalej, niczym wyrzeźbiony, stał Bokobrodacz. Pijany nienawiścią, celował ze strzelby, a w przepastnych oczach czaiło się tylko piekło.
Furfi rozpaczliwie odskoczył w bok, ale zbyt wolno i śrut wbił się w udo. Zawył żałośnie i rzucił się do ucieczki. Tym razem biegł, a raczej kuśtykał, nie oglądając się. Brnął ścieżkami tak dobrze mu znanymi, przedzierał pomiędzy krzakami jeżyn i bukowcami, lecz one również zwracały się przeciw niemu. Odstające, ostro zakończone gałęzie boleśnie smagały, ciernie zahaczały o rany, ale najbardziej cierpiało serce, bo sama puszcza go odtrącała, jak dziecko, które precz odrzuca starą zabawkę, zastąpioną nowymi.
Wpadł do nory i roztrzęsionymi łapami otworzył skrzynię, wyciągnął pełną lekarstw i opatrunków skrzyneczkę, którą niegdyś ukradł… pożyczył od człowieków. Zawartość jednak okazała się przegniła, resztki medykamentów pożerały robale.
– Czemu mi to robisz?! – wykrzyczał w nieokreślonym kierunku i w tym samym momencie dostrzegł zawieszoną przy wejściu wiązankę ziół, które zbierał w dniu, kiedy natknął się na nowe obozowisko.
Zatoczył się, podparł o ścianę. Z części dziwnych liści wycisnął sok, który następnie wtarł w rany, a resztę połknął.
– Nic się nie martw, Listeczku. Furfi miał mały wypadek – dyszał ciężko.
Rozorane śrutem udo, co prawda nie zagoiło się całkiem, ale przestało krwawić. Furfi odetchnął z ulgą.
Siedział chwilę, aż nagle przekręcił głowę, wytężając słuch. Krzyki. Zbliżające się kroki, całe mnóstwo. Jedną łapą chwycił szklaną kulę z rybką, a drugą naręcze książek, i wytoczył się na zewnątrz. W ostatniej chwili schronił się w cieniu gęstych olch, kiedy z drugiego końca polany wybiegły człowieki. Zatrzymali się pod dębem i zaczęli węszyć.
– Ślady krwi prowadzą tutaj, panie pułkowniku!
Bokobrodacz podszedł nieśpiesznie i oświetlił pochodnią wejście do nory.
– Leże plugastwa. – Splunął. – Wódkę!
Wręczono mu butelkę, którą leniwie odkorkował. Upiwszy łyk, wylał resztę do nory. Towarzysze patrzyli lekko zdezorientowani, aż wrzucił do środka płonącą pochodnię.
– Uwielbiam zapach płonących nieludzi o poranku. – Twarz wykrzywił maniakalny uśmiech, a w szalonych oczach odbiły się pierwsze płomienie. – Albo wieczorami, albo przed świtem, i w południe też. Cholera, uwielbiam to o każdej porze dnia i nocy!
Stado zawtórowało radośnie, kilka strzelb wystrzeliło w górę. Ściskali sobie dłonie i klepali po plecach. Znalazła się jeszcze jedna flaszka, która tym razem zaczęła krążyć z rąk do rąk.
Furfi obserwował w osłupieniu, aż banda odeszła. Ogień jeszcze całkiem nie przygasł i oświetlił twarz, po której spływały ciężkie łzy. Płakał bezgłośnie, wpatrując się z oddali w tlące szczątki domu.
– Listku… – Słowa z trudem przechodziły przez gardło. – Co prawda piszą wspaniałe historie, ale w sercach mają potwory. Może i chciałem być częścią ich świata, ale oni z pewnością nas tam nie chcą, a to jest teraz ich świat. Tak, są słabsi, ale nadrabiają bezwzględnością i jest ich wielu.
Rybka poruszała wargami, wpatrując się wprost w oczy stwora.
– Co mówisz? Dziecko? Głupi Furfi nie potrafi odróżnić dziewczynki od rusałki, bo głupi Furfi nigdy wcześniej nie widział rusałki. Tatko opowiadał mi o nich, że teraz już się tak często ich nie widuje i wyłącznie w najgłębszej puszczy. Zapomniałem o nich, zdaje się nawet nigdy nie wierzyłem. Włożyłem je między baśnie i legendy. – Westchnął. – My też, Listku, my też ukryjemy się w najgłębszej puszczy. Tam żyją kikimory, leśne demony, strzygi i amfisbeny, ale nie ma człowieków, wiec może o nas też zapomną, a jeśli kiedyś dotrą i tam, to bodaj w końcu umrzemy i już cały świat będzie taki, jak chcą.
Spojrzał na okładkę książki, za którą zapłacił tak wysoką cenę. Światło się mroczy.
Obrócił się i zniknął za czarną ścianą lasu.