Gdybyś przyszedł do mnie wieczorem pogawędzić o dawnych czasach przy czarce gorzkiej herbaty, na pewno cały ogród rozkoszowałby się śmiechem dwóch tak niespotykanie bliskich osób. Zapewne powiedziałabym:
– Wtedy, kiedy się poznaliśmy… To był dla mnie najlepszy i najgorszy dzień zarazem.
Odstawiłbyś filiżankę herbaty, której zresztą nigdy nie znosiłeś, po czym twoją twarz ozdobiłby tak dobrze mi znany, tajemniczy uśmiech.
– Jak to? Przecież to dwie skrajności. Nie można ich połączyć.
Pewnie bym się roześmiała i znowu przybrała okropnie poważną minę, z której zwykłam udzielać innym wykładów o naturze świata. To jednak zepsułoby tak uroczy wieczór.
– Najlepszym, bo dzięki tobie choć przez chwilę poczułam, że żyję.
Ta rozmowa mogłaby się odbyć, ale tylko w krainie, gdzie słońce wschodzi na zachodzie i gdzie wśród śniegów kwitną jabłonie. Poduszka obok leżała wciąż idealnie uklepana, a filiżanka herbaty była nietknięta. Ogród nie cieszył się wraz z nami, lecz jedynie przygasł w cierpieniu. I właśnie dlatego tamten najlepszy dzień stał się zarazem najgorszym.
***
Podobno moim przeznaczeniem było zostać Karanassi, Żywą Boginią. Tak szeptały służki, rysując mi na powiekach długie, smoliście czarne linie; krawcy, dokonując poprawek na kolejnej z wielu sukni; kapłani, odprawiając modły; królowie, klękając przed osobą, która kiedyś być może była mną.
Każde stworzenie na Ziemi wydawało się sądzić, że zostałam zesłana przez Bogów jako dar dla gorliwych wyznawców. Że samym tylko jestestwem zaprowadzę ład i porządek. Jeśli nawet tak było, ja nigdy niczego takiego nie odczułam.
Byłam wrażliwą kobietą uwięzioną w kamiennym posągu.
– To jest dar, Rajani – świergotała służka, która przygotowywała mnie do ceremonii uświęcenia. – Powinnaś czuć się zaszczycona.
Powinnam była. Ale wraz z zapadnięciem „wyroku”, szczęście uleciało z mojej duszy, a dumę zastąpił strach. Nie mogłam wydusić słowa, z twarzy zniknęły kolory, nawet się nie poruszyłam. Ten brak jakiejkolwiek reakcji jeszcze bardziej utwierdził wszystkich we właściwej decyzji. I tak oto z osiemnastoletniej panny, nagle stałam się najważniejszą osobą na kontynencie, chociaż nie posiadałam żadnej realnej władzy.
Byłam wrażliwą kobietą uwięzioną w kamiennym posągu.
Zabrano mi serce, a kończyny ciasno umocowano do ścian za pomocą łańcuchów, za to usta, zdawać by się mogło, zaszyto grubymi nićmi.
Ale zanim do tego doszło, żyłam spokojnie jako całkowicie zwyczajna piętnastolatka, niespecjalnie wyróżniająca się pomiędzy innymi dziećmi w Tiravido.
Wieś nie była bogata, ale nikt nigdy nie narzekał. Pracowaliśmy, pomagaliśmy sobie, wspieraliśmy na duchu, tańczyliśmy w deszczu, gdy wreszcie zdecydował się spaść. Pamiętam, że przez te piętnaście lat naprawdę żyło mi się dobrze. Aż do niesławnej Pożogi.
Mam nadzieję, że nigdy nie słyszałeś całej prawdy, bo nie jest to historia, która winna być opowiadana. Ja sama zrobiłam to tylko raz.
Mówi się, że ogień strawił łącznie cztery tysiące domostw, pochłonął dwanaście tysięcy ofiar i wypalił dwadzieścia pięć tysięcy hektarów ziemi. Jednak mało kto wie, że ogień wybuchł właśnie w Tiravido. Zaś na palcach jednej dłoni mogę policzyć osoby, które wiedzą, że z mojej ręki.
Powinnam cię prosić, żebyś nie robił tak oburzonej miny, żebyś swoim zwyczajem nie ściągał złowrogo brwi, żebyś nie świdrował wzrokiem, który zawsze potrafił wprawić mnie w zakłopotanie. Jednak równie dobrze powinnam prosić słońce, żeby świeciło trochę mniej. Oburzenie i złość to reakcja wymagana w tej sytuacji.
Mimo wszystko musisz wiedzieć, że nie wywołałam pożaru celowo, a już na pewno nie myślałam wtedy, że pochłonie tyle ofiar. Byłam zaledwie piętnastoletnią panną, której z dłoni uleciały snopy iskier.
Stało się to równie niespodziewanie jak wtedy, gdy nagle wpadasz pod pojazd. Trach! Przelatuje ci przed oczami całe życie. Tak samo było w tamtym momencie. Tyle że ja ujrzałam własną śmierć.
Kierowca skrzyczał mnie przeraźliwie, ale ja nawet nie bąknęłam przeprosin. Pognałam bez zastanowienia do domu. Nie pamiętam nic z tego szaleńczego, kilkukilometrowego biegu. Ocknęłam się dopiero dwie godziny później, kiedy z wciąż łomoczącym sercem leżałam na podłodze w spróchniałym domu.
Chwilę po tym, jak wróciła mi świadomość, poczułam swąd palonego mięsa. Następnie zauważyłam, że smród dochodzi z mojej płonącej dłoni. Krzyknęłam. Słyszałam wcześniej o Napiętnowanych, raz nawet widziałam w książce obrazek, która przedstawiała ich jako wcielenie największego zła i szaleństwa. Ale być świadkiem powstającego Piętna? Czuć, jak żyły płoną, jak serce rwie się w piersi, wiedzieć, że żadnym sposobem nie możesz złapać tchu? Nie są to bynajmniej miłe wspomnienia. Szczególnie z perspektywy tego, jak to się zakończyło.
– Co tam się dzieje, Rajani?! – krzyknęła matka, uderzając w drzwi.
– Nic! Nic się nie dzieje! – próbowałam spokojnie odkrzyknąć, ale wyszedł z tego zdesperowany warkot.
– Jak to nic? Tłuczesz się po całym pokoju! Wchodzę.
Chyba nie muszę ci tłumaczyć mojego przerażenia, dlaczego zadygotałam, gdy padło ostatnie słowo.
– Nie! Nie wchodź!!
Dłoń zaczęła palić i świecić się jeszcze mocniej, więc bezskutecznie próbowałam zakryć ją drugą dłonią.
Matka uderzała w drzwi, a z każdym łoskotem żyły prężyły się coraz bardziej. Ubranie było tak mokre od potu, że aż przylgnęło mi do ciała.
Kiedy mamie w końcu się udało, ciało nie wytrzymało. Wystarczyło kilka sekund, żeby wszystko rozbłysło ogniem. Ujrzałam jedynie strach w jej oczach, by już chwilę później widzieć, jak wstrząsnął nią spazmatyczny kaszel. Kiedy stałam tak, odporna na płomienie, patrząca pustym wzrokiem na szalejącą wokoło burzę, musiałam wyglądać potwornie. Prosiłam w myślach, wręcz błagałam: „Przestań! Przestań!”, jednak nic nie mogłam uczynić.
Nie potrafiłam uratować matki, konającej na moich oczach, dzieci, biegnących w panice, kobiet i mężczyzn, którzy umierali pod zawalonymi dachami własnych domów.
Nie potrafiłam uratować nawet własnego sumienia.
Uciekłam. Z płomienną śmiercią podążającą moim śladem.
***
Teraz jestem świadoma, że nieuniknione zmiany należy przyjmować ze spokojem, nawet jeśli w środku trzęsiesz się jak trzcina na wietrze. Aczkolwiek wiele lat temu myślałam zgoła inaczej. Szczególnie wtedy, kiedy uciekłam z płonącej wioski.
Bo widzisz… nie urodziłam się po to, aby zostać Karanassi. Miałam poślubić syna piekarza, urodzić mu wielu synów, zająć się domem. Później pojawiło się Piętno, lecz i ono wcale nie definiowało mnie jako przyszłej Żywej Bogini. Złożyło się na to wiele czynników.
Na początku nie wiedziałam, co robię. Po prostu utonęłam w zalewie emocji. Jednak po jakimś czasie dłonie wreszcie się rozwarły, a oczy wysuszyły. Kolejne kroki były pewne i zdecydowane. W końcu wróciła mi świadomość otoczenia.
Rozejrzałam się. Podczas napadu paniki pokonałam spory kawał, jednak wciąż w oddali majaczyły smugi ognia i ciemny dym. To ciągle była moja wioska czy ogień podążał wraz ze mną? Przeraziłam się obydwu możliwości.
W środku nocy dotarłam do Deeis.
Nie zdziwię cię, mówiąc, jak bardzo miasto zmienia się, oglądane w blasku gwiazd. Aczkolwiek żadne miasto nie wywarło na mnie takiego wrażenia, jak właśnie Deeis. Byłam tam wcześniej kilka razy z matką, ale zawsze za dnia. W nocy z tętniącego życiem zbiegowiska zamieniało się w ponury cmentarz. Normalnie przeszkadzałoby mi to, ale w takich okolicznościach… Tłum tylko pogorszyłby sprawę.
Wsłuchałam się więc w ciszę. Stanowiła niesamowite, pełne życia zjawisko. To zabawne, jak zmienia się nasze postrzeganie podczas końca świata. Świata, w którym dotąd żyłam; mojego świata. Cisza przemieniła się w życie, a chłód nocy w rozkosz. Zaczęłam słyszeć niezmącony niczym powiew wiatru, obiecujący nadzwyczajne przygody; ruch nocnych drapieżników, opowiadający historie istnień nieznanych mi wcześniej.
Od tamtego momentu poszukiwałam ciszy, zaczęłam ją kochać i ufać jej bezgranicznie. Nigdy nie czułam się dobrze w hałasie i do dzisiaj potrafię go jedynie przetrwać. Los nie był jednak łaskawy i posyłał za mną harmider niczym sforę psów, informując swym dźwiękiem, że zaraz zdarzy się coś niedobrego.
Tak stało się i tamtym razem w Deeis.
Nie uprzedzając jednak faktów, było mi dobrze tamtej nocy. Znalazłam pusty zaułek i zwinięta w kłębek zasnęłam niespodziewanie twardym snem. Jestem pewna, że noc nie rozpieszczała pogodą, ale nie przeszkadzało mi to. Nie czułam zimna. Wręcz przeciwnie – prawie słyszałam jak skóra skwierczy w zetknięciu z chłodem. Jeszcze chwila, a zauważyłabym parę…
Obudził mnie jaskrawy gil, który postanowił wystąpić właśnie na murku nad moją głową. Jego świergot wydał mi się nagle najpiękniejszą rzeczą na Ziemi, bo śpiewał dla mnie. Ani przez chwilę w to nie wątpiłam. Ptak patrzył mi prosto w oczy.
Nagle przestał śpiewać, a ja dojrzałam w nim coś mrocznego. Jakby sympatia przerodziła się w groźbę. Po sekundzie ciszy, która zmroziła nawet moją rozgrzaną krew, ptak zawył. Wysokim, kobiecym głosem.
Pewnie unosisz teraz ironicznie brwi, ale jeśli spojrzeć przez pryzmat wszystkiego, co mnie spotkało wcześniej i później… Ptak o ludzkim głosie nie wydaje się taki osobliwy.
Tamta sytuacja powinna była mnie przerazić, ale po prawdzie poczułam otrzeźwiający spokój. Szczególnie, że zaraz potem zamiast krzyku pojawiły się słowa.
– Strzeż się światła. Ono jest zbyt piękne. W chwilach niepewności uchwyć się tego, co wydaje się gorsze. Faris.
– Faris…? – zająknęłam się speszona. Wtedy byłam pewna, że tajemniczy ptaszek pomylił się co do osoby. – Jestem Rajani.
– Przyjmij ten dar godnie – wyszeptał jedynie.
Wtedy zniknął. I mówiąc zniknął, mam na myśli, że dosłownie rozpłynął się w powietrzu. Ja jednak próbowałam go jeszcze znaleźć. Rozglądałam się na wszystkie strony tak gwałtownie, że zahaczyłam ramieniem o jakiś ostry szpikulec. Zabolało, ale nie miałam czasu tego zbadać, bo u wylotu zaułka pojawił się On. Wysoki, niedbale ubrany chłopak o twarzy przysłoniętej kapturem. Wpatrywał się we mnie szeroko otwartymi oczami. W odpowiedzi również wlepiłam weń wzrok, zastanawiając się, o co do licha mu chodzi. Wówczas kątem oka zobaczyłam ogień, który oczywiście wydobywał się z mojej dłoni.
Nastąpiły sekundy przesiąknięte dusznością. Nasze ciała wydały jasne sygnały. Świdrujący wzrok, strużka potu, ogłuszające bicie serca. Gwałtowny bieg.
Od samego początku stałam na przegranej pozycji. Byłam zlęknioną dziewczyną, która przed chwilą prowadziła rozmowę ze zwierzęciem, na dodatek w prawie nieznanym mieście. Przynajmniej ogień natychmiast zniknął, ale na niewiele się to zdało w porównaniu do długich nóg chłopaka i jego doskonałej znajomości uliczek.
Zgubiłam go po dwóch minutach. Momentalnie zaczęłam biec w przeciwną stronę. Byle jak najdalej od niego. Byłam pewna, że wiedział, co zrobiłam w Tiravido.
Znakomicie znasz Cassatów, wiesz jakich sztuczek używają i na pewno już się domyśliłeś, że chłopak należał do ich uczniów. Miał raportować każde dziwne zdarzenie, a już w szczególności ogień wychodzący wprost spod czyjejś ręki. Cassati zaś w żadnym wypadku nie mogliby puścić kogoś takiego wolno.
Wtedy tego nie wiedziałam, ale ze sposobu, w jaki się poruszał i na mnie patrzył, wiedziałam, że się nie bał. Nie uciekał ze strachu. Ja więc naiwnie pomyślałam, że może po prostu gdzieś się schowam, aby przeczekać dzień i opuścić miasto w nocy. Nie mogłam się bardziej pomylić.
Słońce wciąż niemrawo wschodziło, więc na ulicy spotkałam tylko pojedyncze osoby, którym nie było w głowie myśleć o niczym innym, jak o utraconym śnie. O tak wczesnej godzinie to ptaki stawały się władcami. Wiedziały, że o tej porze mogą śpiewać jak tylko im się podoba, a czyniły to ogłuszająco głośno. Czułam się obserwowana i wyśmiewana jednocześnie.
Pędziłam przez miasto w ich towarzystwie. Niestety zamiast pomóc, wydawały się jedynie kpić.
– Zobacz, przecież zaraz na nich wpadnie.
– Jaka głupiutka… Mogła tam skręcić, byłoby szybciej.
– Ach, ja to na jej miejscu dałbym sobie spokój. Biega tylko w kółko.
Nie, tym razem żaden się do mnie nie odezwał, ale z łatwością wyobrażałam sobie ich rozmowy.
Tak, wariowałam. Albo po prostu czułam się samotna. Myśl, że byłam zupełnie sama, zbyt mnie przerażała.
W końcu musiałam zwolnić. Szłam z zadartą głową i próbowałam przypomnieć sobie Deeis, ale jakiekolwiek wspomnienia zdały się pogrzebane wraz z matką. Zrozpaczona usiadłam pod ścianą czyjegoś domu i patrzyłam pustym wzrokiem jak zaczyna rozwijać się życie na ulicach.
Jakiś czas później piętno zaczęło się jarzyć. Ze strachu zerwałam się na nogi i gorączkowo rozglądałam na boki. Jednak ogień nie rozbłysnął. Przynajmniej nie od razu. Najpierw jedynie świecił hipnotycznym blaskiem – dosłownie nie mogłam oderwać odeń wzroku. Wiem, jak to zabrzmi, ale wzywał mnie. Poczułam bijącą od piętna moc i po raz pierwszy wtedy przestałam postrzegać to tylko jako klątwę. Byłam groźna.
Wraz z poczuciem uznania piętno przestało się jarzyć. Połechtałam go.
– Właśśśśnie taaak, dziecko – zdawał się syczeć. – Jestem potężny i ty też możesz, jeśli dobrze mnie wykorzystasz.
Zamrugałam zdziwiona. Gniew napłynął momentalnie, a zaraz po nim wstyd. Owszem, byłam groźna, ale równocześnie zhańbiona.
Piętno zdenerwowało się wraz ze mną. Naraz uleciały z niego jęzory ognia, przypominające rozszalałe bestie. Po ulicy rozniósł się syk płomieni i mój opętańczy krzyk. Znowu musiałam uciekać. Aczkolwiek tym razem wraz z kimś, podążającym za mną.
Było ich dwóch. Nie miałam czasu im się przyjrzeć, na skraju widzenia dostrzegłam jedynie czarne plamy, ale to wystarczyło, abym ponownie rzuciła się do morderczego biegu.
Nie nawoływali, nie kazali się zatrzymać. Nic. Nawet ich kroki nie wydawały dźwięków. Cisza.
Chciałabym móc powiedzieć, że gonitwa była długa i ekscytująca, ale wiedziałbyś, że kłamię. Oczywiście dogonili mnie po minucie, zapędzili w kozi róg, to jest wprost na trzeciego Cassata. Ich sposoby działania są bardzo zajmujące, ale tylko za pierwszym razem. Później są chorobliwie nudne, bo za każdym razem dzieje się ta sama, diabelnie skuteczna procedura.
Cassati jak zwykle ubrani byli w czarne, przylegające kostiumy, na które nakładali luźniejsze czarne opończe. Opończe zakrywały też włosy i połowę twarzy. To sprawiało, że wszyscy wyglądali tak samo.
Zrobiło się niepokojąco cicho. Kocham ciszę, zgadza się, ale tylko jeśli jest naturalna. Ta była sztuczna, jak gdyby mieli moc wytłumiania dźwięków, co, oczywiście, ma miejsce. Chcą w ten sposób całkowicie zdezorientować ofiary. Wiedząc pewne rzeczy człowiek boi się mniej, ale jako piętnastolatka wiedziałam bardzo mało i dałam się nabrać. Wydali mi się ludźmi nie z tego świata, a to przecież z mojej dłoni tryskał ogień.
Stałam więc pod naporem „antyciszy”, wpatrując się w fascynująco beznamiętne spojrzenie człowieka w czerni.
– Nic nie zrobiłam – wyjąkałam, a głos odbił się od ścian wytłumienia.
Piętno miało wtedy tendencję do niekontrolowanego przeze mnie wypuszczania lub chowania płomieni. Po moich słowach znowu rozbłysnęło, a ja z bólu zgięłam się wpół. Cassati wyjęli swoje niesławne Jugerry. Do dzisiaj na dźwięk tych elektrycznych biczów skręca mnie z trwogi.
– Proszę… – łkałam. – Nie chciałam… To nie ja…
Słowa były zbędne. W przypływie desperacji machnęłam ognistym pociskiem w stronę mężczyzny.
Nie będę ukrywać – chciałam go spalić. Pokazać, że jestem silna. Proszę, chociaż ty nie uśmiechaj się na tę myśl. Nienawidzisz ich, ale pomyśl, co by się stało, gdyby faktycznie mi się udało. Dwóch pozostałych złapałoby mnie momentalnie, a mój los stałoby się jeszcze gorszy. Poza tym… koniec końców gdyby nie oni… drewniane Deeis spłonęłoby tamtego dnia.
Ale wracając, pocisk rozpłynął się kilka centymetrów przed nim. Mężczyzna ściągnął złowróżbnie brwi i za pomocą platynowego krążka zgasił ogień. Dwóch pozostałych włączyło elektryczne bicze i był to jedyny dźwięk jaki kiedykolwiek wydawali. Jedyny, ale za to niepowtarzalny. Automatycznie włączał u człowieka zwierzęcą potrzebę ucieczki; zagłuszał wszelkie inne odruchy. Tylko panika, panika, panika. „Uciekaj!”. Paradoksalnie ten trzeszczący syk wbijał w ziemię; nie pozwalał wykonać ruchu.
Stojący przede mną Cassat wyjął platynowe kajdany. Zbliżał się krok za krokiem, powoli, jak prawdziwy drapieżnik. Nie spuszczał ze mnie wzroku.
Przerażające są te ich oczy, sam kiedyś tak powiedziałeś, pamiętasz? Wyjaśniłeś mi dlaczego, mimo braku słów, zawsze wiesz czego chce od ciebie prawdziwy Cassat. Wystarczy, że przeszyje cię tym wzrokiem. Tym całkowicie świadomym wszystkiego spojrzeniem. Zawsze mroziło mi krew, kiedy wyobrażałam sobie, przez co musi przejść w życiu człowiek, żeby przejawiać taką beznamiętność. Niejednokrotnie milczałeś w takich momentach.
Od razu poddałam się jego woli. Miałam sparaliżowane ciało, nie liczyło się nic innego od zbliżających się stalowoszarych oczu. Mogłam użyć płomieni, może by mi się powiodło, może nie, ale chociaż bym spróbowała. Mogłam ich użyć, ale nie chciałam.
Prawdziwy Cassat potrafi porozumieć się z tobą bez słów, a zbliżający się do mnie mężczyzna obiecywał bezpieczeństwo. Cassati nie potrafią kłamać, więc jego intencje były czyste. Wierzyłam w to i wierzę w to do dziś.
Założona mi platyna powodowała okropną migrenę. Jednak wraz z bólem zniknęły wszelkie rozterki. Zemdlałam.
***
Pamiętasz jedną z naszych pierwszych rozmów? Powiedziałeś, że nie wolno się bać z obawy przed śmiercią. Zirytowałam się wtedy, jako że podążała ona za mną już od dawna. Zbyt wiele mi zabrano, żebym miała tak po prostu przestać bać się śmierci, myślałam.
I znowu – kolejna drobnostka, która sprawiła, że moje życie potoczyło się tak, a nie inaczej. To całe bycie Karanassi… Wyglądało jak wyglądało z obawy przed zabiciem. Bezsens. Obawa przed śmiercią spowodowała, że nie żyłam. Gdyby tylko…
Gdybym tylko wiedziała to już wtedy. Od samego początku. Albo chociaż od momentu kiedy otworzyłam oczy, budząc się Tam. Może nie byłabym wtedy takim tchórzem.
Obiecałam sobie, że nigdy nie wymówię nazwy tego miejsca i dla dobra nas obojga lepiej niech tak pozostanie. Utrudni mi to opowieść, ale To nie zasłużyło sobie na zaszczyt pozostania nazywanym.
Jak wiesz wszystkie ofiary Cassatów trafiały właśnie Tam. Czasem na krócej, czasami na dłużej. Głównie na zawsze. Ja byłam Tam krótko. „Zaledwie” dwa lata.
Ale od początku. Obudziłam się z przeraźliwym bólem głowy w pokoju bez świateł. Leżałam na zimnej podłodze i nie potrafiłam się ruszyć. Oczy przymykały się, „jeszcze tylko chwilę”, myślałam. Jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona i obolała – znajdowałam się na granicy świadomości. Nie potrafię powiedzieć, ile tak przeleżałam. Pewnie krótko, ale czułam, że wieczność.
W pewnym odległym w czasie momencie, kiedy już odchodziłam od zmysłów zapadając w sen i się z niego budząc na okrągło, w oddali powoli pojawiało się światło. Najpierw drobna iskierka, a później stopniowo jakby żarówka. Dzięki niej spostrzegłam, że nie znajdowałam się w pokoju, tylko raczej w korytarzu – wąskim i długim. Wszystkie znaki jasno pokazywały: „idź”.
Podniosłam się. Płomyk stał się całym światem. Był piękny. „Strzeż się światła”, mówił wcześniej ptak o ludzkim głosie. Nie miałam najmniejszej ochoty go słuchać. Światło na pewno pokona ten potworny mrok, myślałam. Biegłam, tylko niekiedy zwalniając. Było dokładnie jak w tych koszmarach, w których nie można dosięgnąć celu.
Na końcu drogi znalazłam światło, ale nic poza tym. Żarówka wyglądała marnie na małym stoliczku. W desperacji wyciągnęłam rękę, wciąż zakutą w platynową bransoletę, i gdy tylko dotknęłam szklanej powierzchni, żarówka zgasła. A wtedy nastała światłość tak ogromna, że zamroczyło mnie na kilka sekund. Przez chwilę myślałam, że z piekła przeniosłam się do nieba. Okazało się, że było odwrotnie.
Gdy tylko udało mi się otworzyć załzawione oczy, spostrzegłam kilku ludzi w białych uniformach i maskach. W okropnych, wykrzywionych grymasem maskach. Nigdy nie dowiedziałam się, kim byli. Inni pochwyceni nazywali ich po prostu Maskami. Za nimi stali Cassati, którzy jak cienie pojawiali się obok mnie. Żadna z osób w pomieszczeniu nie powiedziała słowa. Odważyłam się być pierwsza.
– Gdzie jestem? – wyszeptałam.
– Najpierw trochę popatrzymy – odpowiedział ktoś.
– Popatrzycie…?
Zostałam pochywcona przez dwóch Cassatów. Przenieśli mnie na Tortugę, przypięli pasami.
Wiem, że pewnie chciałbyś znać wszystkie szczegóły, ale byłam w zbyt niezwykłych okolicznościach, aby zwracać uwagę na cokolwiek innego ode mnie samej. Dlatego nie pamiętam tamtego pomieszczenia – wiem tylko, że było ogromne i białe. Świeciło tam boleśnie mocne światło po to, żeby mnie oszołomić. Cała ta sytuacja z korytarzem miała temu służyć. Nie powiem, że się nie udało.
Zdecydowanie nie chcę ponownie wywlekać tego, co stało się później. Wystarczy mi rzec, że Maski chciały poznać moją moc, dosyć dogłębnie, i poznać, co ją wyzwala, nawet gdy miałam na nadgarstkach platynę. W obu tych sprawach nie posłużyli się delikatnością. Skwierczałam, krzyczałam, mdlałam, łamałam paznokcie, krwawiłam. Maski szybko doszły do mojego wyzwalacza. Jak wiesz, okazał się nim ból. Jednak taki zwyczajny im nie wystarczał, bo faktycznie wyzwalał ogień, ale płomień był za mało imponujący. Próbowali więc wielu… sposobów przez kilka dni.
Dopiero ostatniego dnia, powiedzmy, że czwartego, bo nie miałam możliwości ich liczenia, doszło do przełomu. Wtedy przypomniałam sobie o obecności Cassatów, jako że nie brali udziału w badaniu. Jedna z Masek postanowiła użyć na mnie Jugerra. Wówczas dowiedziałam się, że przecinające ciszę brzęczenie jest jedynie zwiastunem koszmaru, a nie jego wyrazem.
Kiedy świsnął elektryczny bicz, nawet nie zdążyłam krzyknąć – fala ognia pojawiła się natychmiast. Gdyby tylko został osiągnięty w inny sposób, byłabym pod wrażeniem, ale zamarłam z krzykiem na ustach. Skala bólu została zbyt mocno przekroczona. To nawet nie chodzi o fizyczny ból, ale o to paraliżujące uczucie – nagle nie wiesz gdzie jesteś, kim jesteś i jakie jest znaczenie każdego przedmiotu. Dusza zostaje wyciągnięta, pognieciona, parę razy podrzucona i dopiero wtedy zwrócona. Przy okazji tego trzęsienia wypada parę wspomnień. Nie potrafię inaczej opisać tego stanu. Ktoś mógłby z tobą zrobić wszystko w ciągu minuty ciągnącego się oszołomienia, a ty byś nie zauważył. Na domiar złego nigdy, przenigdy nie można się do tego przyzwyczaić.
Gdy tylko wróciła mi zniekształcona świadomość, już byłam ciągnięta do zupełnie innego miejsca. Do małego pokoju, który na dwa lata miał stać mi się domem.
***
Na pewno zastanawiasz się, jak przetrwałam i nie oszalałam, ale to niefortunny dobór słów – nie przetrwałam i oszalałam.
Już od czasu Pożogi myślałam, czy to wszystko wydarzyło się naprawdę. Teraz wiem, że tkwiłam w rzeczywistości, ale wtedy… Sytuacje, do których nigdy nie powinno było dojść, zgoła nierealne postacie, a później niekończące się dni i noce. Jak do tego doszło? O co w tym chodziło? Dlaczego właśnie ja? Tam pytania bez odpowiedzi prześladowały mnie nieustannie. Nie było innych. W końcu przestałam pytać. Za to pogrążyłam się w rozmyślaniach nad Tiravido i znacznie spokorniałam. Zasługiwałam na karę.
W celi siedziałam samotnie i nie otaczały mnie dźwięki – tylko cisza. Na początku nie mogłam uwierzyć, dlaczego ją wcześniej podziwiałam, bo otaczała mnie z każdej strony. Lepiła się do skóry, zatykała uszy i wchodziła do gardła. Odbierała chęć życia. W miarę upływu czasu znowu została mą towarzyszką. Bo okres spędzany z nią odbierałam jako spokojny. Kiedy odchodziła, jej miejsce zajmował koszmar, ponieważ zabierano mnie czasami do innych miejsc. Z początku byłam pełna nadziei – może tym razem będzie to już koniec, myślałam. Później stopniowo mnie opuszczała. Ostatecznie nienawidziłam każdego otwarcia drzwi.
Wiesz, zawsze prowadzono mnie takim korytarzem… Pełnym innych cel, ale zrobionych z żelaznych prętów. Widziałam ich, a oni mnie. Mijałam spojrzenia zawierające w sobie cały ból i szaleństwo świata. Wiele z nich było bardzo zawistnych. Nie wiedziałam, skąd u nich ta złość – przecież tkwiliśmy w tak samo złej sytuacji, a oni chociaż mieli towarzystwo. Jak się później okazało, więźniowie ci już wtedy domyślali się, co się wydarzy. W takim razie nie mogę ich winić za wściekłość.
Mijaliśmy też takie cele jak moja. Jeden raz przechodziliśmy akurat obok otwartej, z której Cassati próbowali wyprowadzić chłopaka o zaszronionych dłoniach. On również na mnie spojrzał i próbował coś powiedzieć. Ten obraz tkwił mi później w głowie przez długi czas. Nigdy nie spotkaliśmy się ponownie.
Cassati prowadzili mnie do łaźni albo na kolejne spotkania z Maskami, które sprawdzały przeróżne rzeczy. Badali moją krew, oczy, głos, zdolność emocjonalną. Dużo zapisywali. Często wydawało mi się, że po prostu im się nudziło, bo oczywiście trudno cokolwiek dostrzec na twarzy człowieka, który nosi maskę. Na początku dużo mówiłam, ale później sama przybierałam maskę obojętności i pustki.
Jednym z Cassatów, który mnie pilnował był ten o stalowoszarym oczach. Wiem, że zabrzmię teraz banalnie, ale miał w sobie coś takiego, co wyróżniało go spośród cieni. Może ten charakterystyczny kolor oczu albo spojrzenie, do którego czasem wkradały się drobinki emocji? Może po prostu nie wydająca się wrogą poza? Cokolwiek to było sprawiło, że stał mi się jakby przyjacielem. Samotnemu człowiekowi łatwiej jest ją nawiązać, bo nie wyróżnia ludzi, nie ma wysokich wymagań. Nasze rozmowy zawsze były bezgłośne, ale stał mi się bliższy, niż ktokolwiek wcześniej. Szybko wybaczyłam mu Deeis. Po części dlatego, że uratował mnie przed samą sobą, a po części dlatego, że jedynie wykonywał swoje obowiązki.
Wspomniałam, że przebywałam Tam dwa lata. Więc gdy miałam siedemnaście, prawie osiemnaście lat w drzwiach mojej celi niespodziewanie pojawiło się aż trzech Cassatów. Pluton egzekucyjny, przeszło mi przez myśl. Jednak w oczach mojego Cassata nie dostrzegłam bólu ni poczucia winy. Raczej trudną do zdefiniowania niepewność.
– Nie wiem, czy to będzie dobre czy złe, ale musisz ze mną pójść – szeptało jego spojrzenie.
Popatrzyłam jeszcze na dwóch pozostałych mężczyzn. Byli to Cassati do szpiku kości – nieruchomi, całkowicie beznamiętni, bezwzględnie wykonujący rozkazy. Nie spodobała mi się ich obecność. Wiedziałam, że musi chodzić o coś ważnego.
– Powiedz mi, proszę. – Moje słowa były bezgłośne, ale wiedziałam, że odczyta prośbę.
– Później.
Dałam się wyprowadzić, nie żebym miała inne wyjście. Wszystko musiało być lepsze od nieustannego siedzenia w celi.
Tym razem było inaczej. Prowadzono mnie innym korytarzem, w którym dodatkowo panowała kompletna cisza. Nie słyszałam wrzasków, rozmów czy stukania o kraty. Żadnych dźwięków życia. Nie odbierałam tego jako dobrego znaku, bo w miejscu z taką ilością ludzi powinno być głośno.
Nagle zagrzmiał alarm. Przenikliwie elektryczny hałas, będący dla mnie nowym odgłosem. Jednak Cassati nie dali po sobie niczego poznać. Mój przyjaciel spojrzał wyczekująco na dwóch pozostałych i kiedy zniknęli, żeby zbadać problem, stanął na wprost mnie. Do dziś pamiętam każde słowo, które mi wtedy wyszeptał.
– Bunt. Dziś to dobry dzień na to. Mniej Cassatów wewnątrz. Ale oni przegrają. To nieważne. Ty jesteś ważna, więc nie możesz o tym myśleć. – Jeszcze nigdy nie szeptał tak szybko.
– Bunt…? – przeraziłam się.
Chociaż może to nie był strach – raczej irytacja. Myślałam wtedy w ten sposób: jeśli ci ludzie dokonali czegoś chociaż w połowie tak złego jak ja, zasługiwali na karę. Wtedy jednak nie wiedziałam wielu rzeczy o Tamtym miejscu. Na przykład tego, że ci więźniowie za kratami byli w większości niewinni. Albo tego, że niektórzy siedzieli tam ponad dekadę.
– Nie potrafię kłamać. Musiałaś się dowiedzieć. Ale nie myśl o nim. – Chwycił mnie mocno za ramiona. – Słuchaj. Cokolwiek cię czeka, znieś to. Tylko spokój cię uratuje. Wielu zamknęli za jego brak. Rozumiesz? Głowa wysoko, oczy spuszczone. Nic nie mów. Nie pokazuj strachu. Nigdy.
Mój Cassat rozejrzał się na boki, kiedy alarm został wyłączony. Wiedział, że pozostali zaraz wrócą, a ewidentnie chciał mi jeszcze coś przekazać. Wiedział również, że za to, co robił, groziła śmierć. Wzrok miał bardziej rozbiegany niż wcześniej.
– Zrobisz tak, prawda? Obiecaj.
Wtedy właśnie pojawiło się dwoje Cassatów. Mój przyjaciel momentalnie zamienił się w jednego z nich. Kiedy ci zajęli się otwarciem bramy, zerknął na mnie ostatni raz.
– Obiecuję – szepnęłam bezgłośnie.
Obietnica była szczera, a pokładane zaufanie wynagrodzone. Ryzykując własne życie, uratował wtedy moje.
***
Miliony spojrzeń, tysiące oczekiwań, setki kamer, dziesiątki oślepiających świateł i dwóch Napiętnowanych, równie oszołomionych jak ja. To właśnie spotkało mnie godzinę później, kiedy zostałam już umyta i ubrana. Próbowałam stosować się do poleceń przyjaciela. Trzymałam głowę wysoko, a oczy nisko. I byłam odważna. Tak bardzo odważna…
Nigdy wcześniej nie widziałam czegoś takiego. Myślałam, że znalazłam się nagle w innym świecie, co po prawdzie się zgadzało. Tamten świat faktycznie był inny. Zwariowany i kolorowy. Widziałam tylko rozentuzjazmowane twarze, obiektywy kamer i mnóstwo czarnych cieni.
Razem było nas troje. Jedna zapłakana dziewczyna i jeden otępiały chłopczyk. W środku czułam się tak samo źle jak oni, ale dzięki przyjacielowi wiedziałam, żeby tego nie pokazywać.
Widziałeś kiedyś ceremonię wyboru, więc nie będę ci jej skrupulatnie opisywać. To zresztą nie miałoby sensu – prawie nic z niej nie pamiętam. Większość byłaby zgadywaniem. Takie wydarzenie oczywiście powinno wyraźnie odbić mi się w pamięci, ale mój umysł stanowił jeden wielki chaos.
Nie rozumiałam słów kapłana ani piszczenia elektrycznych kamer. Próbowałam zrozumieć panującą wokół radość i smutek, uświęcony nastrój i wrzask ludzi. Zastanawiałam się dlaczego ta dziewczyna tak płacze i co się stało temu małemu chłopcu. Czemu kapłan w bieli położył mi dłoń na głowie i namalował na czole znak pachnącą mazią. Dlaczego zebrało się wokół mnie piętnastu Cassatów. I z jakiego powodu zebrani ludzie padali mi do stóp.
To nie były pytania, bo nie szukałam odpowiedzi. Nie miał mi kto ich dać. A ja już dawno przestałam pytać.
Po ceremonii wyboru czekała mnie jeszcze ceremonia uświęcenia, która okazała się w pewnym stopniu gorsza. Nie było cię na niej, a transmisja została zręcznie zmontowana, więc posłuchaj.
Zaprowadzono mnie do ładnego acz prostego pomieszczenia, w którym miałam oczekiwać na następną ceremonię odbywającą się za jedenaście dni. Pośpiech był wielce wskazany z uwagi na potrzeby ludu.
– Już dawno nie mieliśmy odpowiedniej Karanassi – szeptała do mnie służka.
Słyszałam również, że to wielki zaszczyt i że powinnam czuć się dumna. I byłam. Jednak moja duma i radość nie wynikały z racji wyboru, co raczej z powodu siły, jaką się wykazałam na ceremonii – stwarzałam pozór spokojnej rzeki, pomimo tego, że w środku trzęsłam się jak trzcina na wietrze.
Przez następne dni byłam mierzona, oglądana, oceniana. Ani razu o nic nie spytana. Nie oczekiwano ode mnie słów, lecz czynów.
Te jedenaście dni pamiętam pozytywnie. Zajmowano się mną – jadłam cudowne potrawy, mogłam codziennie się kąpać, nosić szaty z miękkich tkanin. Co prawda nie pojmowano mnie do końca jako żywej osoby, ale wiązało się to z brakiem odpowiedzialności i obowiązków. Dodatkowo panowała taka radosna, ożywcza atmosfera.
Początkowo zapomniałam o wszystkim. Dopiero dwa dni przed ceremonią zmarkotniałam, ponieważ wspomnienia napłynęły falą. Myślałam o odrzuconych Napiętnowanych – zabitych lub spędzających resztę życia w celach; o więźniach – martwych lub obarczonych większą karą; o mnie samej – nieznającej przyszłości; w końcu o moim przyjacielu – gdziekolwiek był. Przed oczami wciąż miałam Tiravido. Znowu stałam tam w snach, paląc wszystkich. Nie dawało mi to spokoju. Słyszałam jak służki szeptały:
– Popatrz na jej twarz. Żywa bogini. Prawdziwa Karanassi.
Później się modliły.
Ostatniego dnia, kilka godzin przed ceremonią, do pomieszczenia wszedł Najwyższy Kapłan i gdy tylko na mnie spojrzał, cofnął się zdumiony. Na jego obliczu odmalowało się ogromne zaskoczenie pomieszane z trwogą. Bezwolnie spuścił oczy. Zarumienił się, kiedy zorientował się w swej reakcji.
Obróciłam się do lustra i zobaczyłam osobę, która nie była mną. Tamta dziewczyna miała białą twarz i mocno zarysowane powieki oraz brwi, a usta krwistoczerwone. Włosy schowane pod absurdalnie ozdobnym nakryciem głowy, a ciało zakryte rozłożystą, burgundową szatą z licznymi czarnymi wzorami. Całości dopełniał jej nienaturalny spokój i wywyższenie. Odbicie robiło zatrważające wrażenie. Sama nie potrafiłam zbyt długo na nie patrzeć.
To była jakaś przerażająca osoba w lustrze, bo na pewno nie ja.
Jeśli kiedykolwiek patrząc na mnie widziałeś jedynie Karanassi, pamiętaj, że Rajani zawsze tam była. Tylko że w środku, wygląd potrafi oszukiwać.
– Cassati! – krzyknął Kapłan. Do pomieszczenia weszły trzy osoby.
Zostałam zaprowadzona do obszernego pomieszczenia z namalowanym na środku okręgiem. Koło niego stał stół z różnymi przyrządami. Był to ciemny pokój, jedyne światło stanowiły promienie słoneczne wpadające przez otwór w suficie wprost nad okręgiem.
Nakazali stanąć mi w środku, a trzech Cassatów ustawiło się wokół, twarzą do mnie. Dostrzegałam ich więcej w ciemności. Kapłan podszedł do stołu, spoglądając uprzednio w kamerę.
To, co się później wydarzyło, pamiętam jako niezwykle osobliwe, ale i niezręczne. Bo widzisz, przez całą ceremonię Kapłan rozmawiał z Bogami, „konsultował” się z nimi i robił rzeczy, które miały objawić mnie jako ich ludzkie wstąpienie. Tylko że ja nic nie czułam oprócz zmęczenia sytuacją. Kiedy był pewny, że Bogowie dosłownie kierują moimi czynami, że „siedzą we mnie” i objawiają mi swoją wolę, ja myślałam jedynie „o co mu chodzi?”. Byłam pewna, że Kapłan za chwilę odkryje prawdę, więc ze strachu kierowałam się wskazówkami przyjaciela. Moje opanowanie i spokój musiały zapewniać kapłana o słuszności wizji.
Do dzisiaj zastanawiam się czy Kapłan był obdarzony mocą słyszenia różnych głosów, czy cały ten wybór ludzkiego objawienia bogów był jedynie tym, czego chciał lud? Czy liczył się jedynie mój ogień i opanowanie, bo Żywa Bogini nie mogłaby być zwykłą zapłakaną dziewczyną? Chyba to i tak nie ma znaczenia.
W pewnym momencie Najwyższy Kapłan chciał zobaczyć ogień.
Tutaj muszę ci jeszcze raz wytłumaczyć, że cały czas miałam na nadgarstkach platynowe obręcze, cienkie, a więc delikatne i pomalowane na złoto, które hamowały moc, bo na tamtym etapie nie potrafiłam jej kontrolować. Nikt mnie nie nauczył i nie zamierzał – całe przedsięwzięcie opierało się na tym, że byłam zabaweczką: ogień miał się „włączać” kiedy oni chcieli, absolutnie nie kiedy ja tego chciałam. Podobno niegdyś za każdym razem ściągali obręcze, ale ponieważ stwarzało to ogromne ryzyko w końcu doszli do wyzwalaczy, a każdy Naznaczony miał inny. Cóż, nie każdy. Na niektórych nie działało nic, a tacy byli bezużyteczni, ale niegroźni. Gorzej mieli za to ci, których wyzwalacz stanowił powszechne słowo lub dźwięk. Oczywiście wiadomo, jaki los ich czekał.
Karanassi lub Karanass musieli więc odznaczać się nie tylko odpowiednim charakterem, wyglądem, ułożeniem gwiazd czy siłą mocy, ale również dobrym wyzwalaczem. Musiały to być osoby budzące szacunek, ale łatwe do kontroli.
Wiem to wszystko, choć nikt nie chciał odpowiadać na moje pytania. Wiele usłyszałam przypadkiem albo gdy ludzie myśleli, że nie słyszę. Trochę opowiedział mi przyjaciel. Mnóstwa muszę się jeszcze dowiedzieć. Gdybym nie mieszkała w tak odległym i odosobnionym miejscu, być może wiedziałabym to wszystko. Żaden Cassat nie wiedział o Tiravido, a i w Deeis zjawili się przypadkiem.
Możliwe, że jesteś tego wszystkiego świadom, ale wolałabym, żeby nie było żadnych nieporozumień.
Trzech stojących dookoła mnie Cassatów wyjęło ukradkiem Juggery, tak żeby nie było ich widać w kamerze. I znowu – pot spływający po plecach, paraliż wewnętrzny. „Chyba nie chcą ich użyć naraz?”, myślałam gorączkowo. Chcieli. I użyli. Jakby ktoś zdarł mi skórę z pleców i uderzył butelką w głowę. Upadłam na kolana, a tryskające z dłoni słupy ognia tworzyły wokoło piekielną barierę.
Gdy wróciła mi świadomość otoczenia, spostrzegłam Kapłana z niepokojącym wyrazem twarzy. Oczy świeciły mu od euforii i podniecenia. Wyglądał jakby znalazł żyłę złota i władzy.
– Doprawdy, oto jest wcielenie bogów, Żywa Bogini! – zaintonował drżącym głosem. – Nasza Karanassi!
Klęknął, a wraz z nim Cassati.
Powinnam była uważać się za wywyższoną i wybraną, doznawać dumy i nieskończonej radości, ale ja czułam tylko strach. Lepki, gęsty strach.
***
Czy myślałeś kiedyś nad tym, że nie pasujesz do świata, nie potrafisz się w nim odnaleźć, bo tego świata, do którego należałeś, już nie ma? Czasami chciałam być czymkolwiek, tylko nie człowiekiem.
Bo widzisz to, co zdarzyło się wcześniej pamiętam źle, ale okres jako Karanassi był jeszcze gorszy. Z czasem można przywyknąć do wszystkiego, ale przyzwyczajenie do bólu i cierpienia wcale nie umniejsza jego znaczenia.
Pierwszą osobą, którą spotkałam już jako Karanassi, była Thiris. Tak, dosyć wcześnie mogła zaprezentować mi swoje umiejętności. Wiem, że nie znałeś jej imienia, więc wyjaśniam, że miała moc wygłuszającą. Przy niej człowiek czuł się jak podczas bardzo silnej migreny albo jakby właśnie został brutalnie obudzony – uczucie, kiedy nie można zebrać myśli, rzeczywistość jest zmieniona, czujesz się przytłoczony. Oczywiście działało tylko na osoby, które miały na sobie cokolwiek platynowego.
Oficjalnie Thiris stanowiła moją doradczynię, ale tak naprawdę była kuratorem. Nie chodziło o blokowanie mocy, w tym specjalizowali się Cassati, ale myśli. Dzięki niej zachowywałam się posłusznie i pokornie, bo z ciągłym bólem głowy i uczuciem przytłoczenia człowiek chętniej się zgadza. To ona przykazała mi, że Karanassi nie może chcieć ani czuć. Jej myśli mają być myślami Bogów. Ma inspirować, nauczać, nakazywać, być tym, czego najbardziej pragniesz. Reszta jest sekretem w cieniu mroku.
Uczyła mnie od nowa spać, jeść, mówić. Na każdą czynność był rytuał i ceremonia. Dnie spędzałam bez chwili wytchnienia, ale noce należały tylko do mnie. Rozkoszowałam się tymi późnymi godzinami, jednak zdarzało mi się myśleć, że dzień jest dla wszystkich, a mnie dana jest tylko noc.
Nie potrafię odróżnić od siebie następnych lat. Złączyły się w całość, jako że prawie każdy dzień wyglądał tak samo. Byłam ikoną i władzą najwyższą jednocześnie – przychodzili do mnie administratorzy, królowie i premierzy. Doradzałam, nakazywałam, zabraniałam. Kiwałam powoli głową lub odwracałam lekceważąco wzrok. Dzięki mnie powstawały i upadały państwa. Kończyły lub zaczynały wojny. Wszystko, co tylko można sobie wyobrazić.
Tak jak ikona bezwolnie wisi na ścianie, tak ja ulegle siedziałam na tronie. Ikonie wiele można zrobić, ikona nie zrobi nic. Każdy gest i słowo zostały wyszeptane do mnie przez Najwyższego Kapłana. Musiałam robić rzeczy, które powodowały u mnie niesmak; wypowiadać słowa, które paliły mi gardło. Przez kilka lat żyłam życiem kogoś innego. Nie spotkałam się z gorszym uczuciem.
Najbardziej ceniłam tych kilka sekund wyszarpniętych z codzienności, kiedy widziałam przyjaciela. Mimo czarnych ubrań i zakrytej twarzy, zawsze potrafiłam wyłowić go z cieni. Czasami faktycznie były to sekundy, przelotne chwile, gdy mijaliśmy się na korytarzu. Czasem jednak udawało nam się porozmawiać. Kiedy inni pytali, czy wszystko w porządku, on patrzył mi głęboko w oczy i szeptał „rozumiem”. Dzięki niemu nie oszalałam do końca.
Po dwóch latach przypomniałam sobie o tamtym chłopcu o oszronionych dłoniach. Dobrze, że marszczysz teraz z niesmakiem brwi. Cieszy mnie to, bo faktycznie zawiodłam. Byłam Tam, przeżyłam Tamto miejsce i udało mi się od niego uciec, a zapomniałam o wszystkich, którzy tam pozostali. Od czasu zostania Karanassi ani jedna z moich myśli nie dotyczyła więźniów.
Nie mogło być mowy o rozmowie z kimkolwiek – nikt nie mógł mówić z Żywą Boginią oprócz Najwyższego Kapłana i Thiris, jako mojej osobistej doradczyni. Na pewno widziałeś, jak dziwnie wyglądały audycje – spoczywałam na tym ogromnym tronie, a obok mnie zawsze siedziało jedno z dwojga. Ludzie mówili do nich, oni zwracali się do mnie, ja do nich, a oni do ludzi. Absurd. No ale zwykli śmiertelnicy nie mogą przecież prowadzić rozmowy z wybranką Bogów.
Nie dotyczyło to Cassatów – ich mocy porozumiewania się wzrokiem nie można oficjalnie nazwać rozmową. Więc został mi on. Przyjaciel. Jednak trudno było mi prosić go o pomoc bez konieczności narażania jego życia.
Doskonale pamiętałam, że zawsze drugiego dnia tygodnia mijaliśmy się na korytarzu prowadzącym do mojej komnaty. Kiedy był tak blisko, że mogliśmy się otrzeć ramionami, upozorowałam upadek. Dosłownie wpadłam mu w objęcia.
– Och! Czy wszystko w porządku? – zawołała Thiris.
Chyłkiem wcisnęłam mu zwiniętą kartkę do dłoni z napisem „musimy porozmawiać”.
– Oczywiście – odparłam sucho. Szybko wstałam i wygładziłam suknię. – Dziękuję – zwróciłam się beznamiętnie do przyjaciela, który na ten moment nie mógł być nikim innym niż jedynie Cassatem. Jednak serce zabiło mi trochę zbyt szybko.
Nie spałam, gdy trzy dni później bezszelestnie stanął w środku mojej sypialni. Był jedyną osobą, która się na to odważyła. Nie złościłam się. Widział mnie wcześniej w gorszym stanie, niż tylko z lekko zmierzwionymi włosami i w cienkim szlafroku.
– Musimy porozmawiać – zakomenderowałam.
– ?
– Musimy porozmawiać o więźniach.
Spuścił ramiona, odprężył się. Kąciki oczu uniosły mu się w zadowoleniu. Jak gdyby tylko czekał, aż poruszę ten temat.
– Nie uśmiechaj się. Wiem, że jesteś zły. Powinnam była wcześniej o nich pomyśleć.
– Ale myślisz teraz. To wystarczy.
I właśnie wtedy opowiedziałam mu wszystko, co leżało mi na sercu. O mrozie chłopaka w celi, o łzach dziewczynki, spojrzeniu chłopca. O całej reszcie, których nawet nie znałam twarzy. O tym, że myśl o nich doprowadza mnie do szaleństwa, ponieważ nie wiem, dlaczego tam są i na jak długo. Wyżaliłam mu się ze swej bezsilności. A on słuchał. Cierpliwie i uważnie jak zwykle. Kiedy skończyłam, położył mi dłoń na ramieniu i pokiwał powoli głową.
– Cieszy mnie, że myślisz o nich. Ja też. Nic nie zrobiłem, głupio mi jak tobie.
– Uratowałeś mnie. Teraz dzięki temu możemy uratować też ich. Tylko chciałabym móc więcej.
– Jesteś Karanassi – uciął.
– Co znaczy, że mogę mniej niż wcześniej…
– Jesteś Karanassi.
Jego wzrok nigdy nie był bardziej zdeterminowany. I miał rację – musiałam w końcu wykorzystać swoją pozycję.
Została jeszcze godzina do świtu, gdy w końcu udało nam się wymyślić i dopracować w szczegółach plan działania. Przyjaciel wyszedł już na werandę gotów zniknąć w mroku, ale ja jeszcze dodałam z gniewem:
– Jeśli ich Bogowie naprawdę istnieją, niech mają ich w opiece.
On uśmiechnął się w odpowiedzi i gdy mrugnęłam, już go nie było.
***
Plan był niebezpieczny, ale wykonalny. Czy od tamtej nocy zaczęłam bać się bardziej? Tak, ale nie o siebie. Przypomniała mi się wtedy nasza rozmowa o niewahaniu się z obawy przed śmiercią. Jeśli miałam się bać, to przegranej, ale nie śmierci.
Pierwszy etap polegał na zebraniu informacji. Oboje, ale z oczywistych względów przede wszystkim on, mieliśmy dowiedzieć się jak najwięcej o więźniach i sposobie ich przetrzymywania. Kiedy opuszczają swoje cele i czy są gotowi do ucieczki. Ilu jest wśród więźniów Naznaczonych. Czy zaufają Cassatowi. Prawdą jest, że choć więźniowie przebywali tylko kilkanaście metrów pode mną, równie dobrze mogliby być na innej planecie.
Zajęło nam to dwa miesiące. Długo, ale skutecznie – nikt niczego nie podejrzewał.
To była ta łatwiejsza część, bo w każdej chwili mogliśmy się wycofać. Kolejny etap miał być początkiem końca.
– Gotowa? – zapytał przyjaciel troskliwie.
– Zaczynajmy. – Nie wahałam się nawet przez chwilę. Już nie.
Właściwy dzień zaczął się normalnie. Po obiedzie zawsze szyłyśmy z Thiris w naszym apartamencie. Pomimo zaawansowania świata, w Skrzydle Karanassi panowały wciąż te same zasady, co od wieków. To budziło jeszcze większy szacunek i posłuch wśród ludzi, ponieważ pokazywało, że Żywa Bogini nie podąża tymi samymi ścieżkami, co wszyscy. Dlatego nie dało się znaleźć tam nawet jednej kamery. Jak łatwo już się domyśliłeś – działało to na naszą korzyść.
Nagle udałam, że źle się poczułam. Thiris zareagowała we właściwy sposób.
– Cassati! Szybko! – zawołała.
Do pomieszczenia wpadło dwóch Cassatów. Jeden, wyraźnie starszy, podszedł do mnie ostrożnie. Wtedy ten drugi uderzył go precyzyjnie w skroń. Dużo czasu zajęło przyjacielowi zdobycie tej warty. Teraz zamierzaliśmy dobrze to wykorzystać.
– Co…?! – pisnęła kobieta.
Przyjaciel wytłumił jej moc, po czym związał i zakneblował. Nie chcieliśmy jej zabijać. Ostatecznie jedyną winą tej kobiety było posłuszeństwo.
W tym czasie ja pobiegłam do swojej sypialni po bardzo długą i niezwykle ostrą szpilkę do włosów. Gdy wróciłam, Cassat leżał pod oknem na plecach przykryty kocem. Przyjaciel trzymał w dłoniach jego strój.
– Hmkfpfj! – wybełkotała Thiris. Była bardzo roztrzęsiona. Należała do osób, traktujących nagłe zmiany z przestrachem.
Przyjaciel pokiwał ze zrozumieniem głową na widok szpili.
Cieszyłam się, że nie chciał mnie od tego odwieść. W końcu to, co chcieliśmy zrobić było warte bólu. Wzięłam odeń czarny strój. Właśnie wtedy zauważyłam, że przyjaciel nie przypominał siebie sprzed pięciu lat. Choć to zapewne dotyczyło nas obojga. Trudno na bieżąco zauważać zmiany w sobie, one po prostu zachodzą, a my przeważnie o nich nie myślimy. Gdy teraz patrzę na siebie z oddali, widzę jak odważna stałam się tamtego dnia.
Przebrałam się w czarny kostium, założyłam opończę, zakryłam twarz i włosy. Tam, gdzie mogłam, zapięłam agrafki. Jako że wśród Cassatów znajdowały się kobiety, nie wyróżniałam się.
Przyjaciel pokiwał z aprobatą głową, ale sekundę później zmarkotniał.
– Przykro mi, ale musisz wziąć jeszcze to – powiedział, wyciągając do mnie Jugerra. Widziałam smutek w jego oczach, ale ja byłam na to przygotowana. Przytwierdziłam zwinięty bicz do paska.
Przytłoczona sytuacją miałam ochotę biec, załatwić to jak najszybciej, ale wiedziałam, że musimy iść miarowym krokiem Cassatów.
Nie będę ukrywać, że pomijam wiele nieistotnych szczegółów. Wcale nie szło nam tak łatwo, ale opowieści rządzą się swoimi prawami, prawda? Nie marszcz z irytacji brwi. Naprawdę chcę oszczędzić ci takich drobiazgów jak to, że przez przynajmniej dziesięć minut musiałam zmywać swoją białą maskę z twarzy albo ten moment kiedy przyjaciel pomagał mi w odpowiednim zapinaniu agrafek (to naprawdę było trudnym zadaniem). Lepiej od razu przejść do ważniejszych spraw.
Chociaż jest jeden szczegół wymagający wyjaśnienia – w wolnych chwilach ćwiczyłam bycie Cassatem. Odpowiedni ruch i ten beznamiętny wyraz oczu. Dzięki temu nie rzucałam się aż tak bardzo w oczy. Udało nam się dotrzeć niepostrzeżenie do Skrzydła Najwyższego Kapłana. Skrupulatnie odmierzyliśmy czas – przybyliśmy akurat jako zmiana warty, więc nikt o nic nie pytał. Wybraliśmy odpowiednią porę dnia i godzinę. Był to dzień wolny i pora poobiednia. Nie mogło być większego rozluźnienia atmosfery.
Chyba nie muszę ci tłumaczyć, jak szybko biło mi wtedy serce.
Wtargnęliśmy do komnaty Najwyższego Kapłana, a nasze ciała działały jakbyśmy przez całe życie nie robili nic innego. Mężczyzna nawet nie zdążył zareagować, kiedy mój przyjaciel go chwycił.
– Coście za jedni? – wysapał ze złości. Grube krople potu gromadziły mu się przy skroniach.
Pokazałam mu swoją twarz.
– Karanassi…? O co chodzi? To jakieś przedstawienie?
– Jak otworzyć kajdany. Mów.
Mężczyzna wiercił się, ale uchwyt nie zelżał.
– Spokojnie. Każ mu mnie puścić to porozmawiamy. Mamy czas. Może chcesz herbaty albo…?
Szybkim ruchem wbiłam sobie szpile w przedramię. Prawie spaliłam twarz Kapłana, gdy zbliżyłam doń ogień. Strach w jego oczach wzbudził we mnie pewien rodzaj satysfakcji.
– Mów.
– Karanassi spokojnie, posłuchaj mnie… – Próbował zachować autorytet.
– Mów!!
Ogień się powiększał. Ogarnęła mnie furia i nie umiałam nad sobą zapanować. Płomienie łaknęły krwi.
– Dobrze… już dobrze… – sapał. Na twarzy Kapłana dominowała czerwień.
Przyjaciel puścił go, a ten dosłownie poleciał na podłogę.
– Uspokój się. Wdech, wydech – szeptał mi do ucha i kładąc dłoń na moim ramieniu, sprawił, że ogień zniknął.
Z emocji nie mogłam powstrzymać łez, więc kilka spłynęło po policzku. Szybko starłam je ręką.
Kapłan dał nam dwie cienkie, prostokątne płytki, które idealnie pasowały do pionowego wgłębienia kajdan. Osobiście zerwałam mu z szyi klucz uniwersalny, na co ten wysapał:
– To godne podziwu, dziecko. Ale nie myśl, że ktokolwiek ci wybaczy. Tak naprawdę jesteś nikim, rozumiesz?
– Jestem twoim wrogiem – wysyczałam, dzierżąc dwa klucze do wolności.
***
Pamiętam. A tak bardzo nie chcę. Opowiem. Choć nie powinnam. Więc posłuchaj.
Kiedy opuściliśmy Skrzydło, panowała cisza doskonała. Taka, jaką lubię najbardziej. Tyle tylko, że ta zwiastowała burzę. Oboje czuliśmy to podskórnie.
– Musimy się pośpieszyć.
Zaczęliśmy biec, a opończe powiewały za nami. On poruszał się bezszelestnie, ja nie za bardzo. Ale równie dobrze moglibyśmy ściągnąć ubrania, a nie miałoby to znaczenia. Korytarze były puste. Oprócz kroków jedyny dźwięk stanowiły nasze bijące mocno serca.
Jeszcze nigdy nie bałam się i nie cieszyłam jednocześnie tak bardzo, jak tamtego dnia. Tamto miejsce doprawdy powodowało u mnie dziwne uczucia.
Gdy znaleźliśmy się pod ziemią, zauważyliśmy, że wszystkie światła zostały przygaszone. W półmroku i trochę po omacku przesuwaliśmy się naprzód.
Nagle mój przyjaciel pociągnął mnie za sobą w forsownym biegu. Też ich zauważyłam. Kilkudziesięciu Cassatów pędziło na nas z przeciwnej strony. W labiryncie korytarzy i pomieszczeń jakoś udało nam się ich zgubić, choć wiedziałam, że nie na długo. Przez chwilę schroniliśmy się w pustej celi, nasłuchując. Serce prawie wyleciało mi z piersi. Trzęsłam się. Nie mogłam złapać tchu.
– Spokojnie. Jestem tutaj. Jestem obok ciebie.
Jego wzrok był zaskakująco czuły. Nigdy nie podejrzewałam go o takie uczucie.
– Możliwe, że nas złapią – szepnęłam.
– Tak.
– To nieważne. Po raz pierwszy tak bardzo czuję, że żyję. Dziękuję.
Właśnie wtedy cię poznałam. Prawdziwego ciebie. Odważyłeś się zdjąć osłonę z twarzy, a ja w końcu mogłam naprawdę zobaczyć twój uśmiech.
– Fa… – Odchrząknąłeś. Odwykłeś od mówienia. – Faris.
– Rajani.
Przez chwilę patrzyliśmy na siebie w milczeniu. Chciałam zapamiętać twoją twarz.
– Będziesz bezpieczna. Obiecuję.
***
– Tutaj – szepnęłam, wskazując na masywne drzwi po prawej.
– Tutaj też.
Znaleźliśmy się w korytarzu z kilkoma celami Naznaczonych. Szybko zaczęliśmy ściągać im kajdany. Nie obchodziło nas czy swoimi mocami spowodują piekło. Choć może ujmę to inaczej: właśnie na tym nam najbardziej zależało. Musieliśmy jakoś pokonać Cassatów, a mogliśmy dokonać tego jedynie z Naznaczonymi.
Niektórym od razu zapalały się z radości oczy, inni byli bardziej oporni. Jedną zmarłą osobę musieliśmy zostawić. Po chwili zorientowałam się, że to dziewczynka z ceremonii wyboru. Chłopca nie widziałam. Razem było nas siedmioro. Każdy ostatecznie chciał pomóc – wiedzieli, że lepszej propozycji nie dostaną. Ja swoje obręcze pozostawiłam na nadgarstkach. Bałam się je zdjąć.
Teraz następowała najtrudniejsza część planu. Musieliśmy zwabić Cassatów do takiego miejsca, aby mogli przychodzić do nas pojedynczo albo dwójkami – uderzenie Jugerra odbierało Cassatom możliwość zablokowania mocy.
Byłam przynętą. I to dobrą, muszę sobie samej przyznać. Udało nam się ich oszukać. Przyjemnie patrzyło się na moce innych Naznaczonych – na błyskawice, rozsadzanie od środka, kontrolę umysłu, zamianę w wilka i pędy roślinne. Obydwoje używaliśmy Jugerrów. Ten dźwięk rozsadzał mi czaszkę.
Cassatów pojawiło się mniej niż obliczyliśmy. Kilku brakowało. Właśnie dlatego postanowiłeś trzymać się z tyłu.
– Hej… Gdzie teraz? – zapytał mnie chłopak, który ciskał błyskawicami.
Razem doszliśmy do następnego korytarza i tam właśnie zostali zamknięci nie-Naznaczeni, ludzie, którzy narazili się kapłanom, ludzie niewygodni. Ktoś otworzył ich cele, ktoś inny tłumaczył, o co chodzi. Coraz mniej zaczęło docierać do mnie z otoczenia. Jednak wtedy ponownie ujrzałam twój uśmiech. Cieszyłeś się z radości więźniów.
W kolejnych korytarzach uwolniliśmy jeszcze kilku Naznaczonych i dziesięciu więźniów. Stanowiliśmy grupę czterdziestu dwóch osób.
W końcu dotarliśmy do wyjścia.
Chyba cię teraz nie zaskoczę mówiąc, że na powierzchni czekało na nas około czterdziestu Cassatów z Najwyższym Kapłanem na czele. Bardzo żałowałam, że nie zabiliśmy go wcześniej.
– Upadła Bogini i jej sfora, jak uroczo – wymruczał.
Cieszyłam się, że zmienił mój tytuł, bo żaden z więźniów nie wiedział, że jestem Karanassi i wolałam, żeby tak pozostało.
– Przyprowadźcie ją żywą – zakomenderował.
Więźniowie dostali zastrzyk energii, rzucili się na Cassatów, dzięki czemu Naznaczeni mogli użyć swoich mocy. Jednak Cassati mieli przewagę i coś, czego nam brakowało – dyscyplinę. Doskonale potrafili sobie z nami poradzić na otwartym terenie. Zaczęliśmy się wycofywać. Wtedy właśnie spojrzałam na ciebie tym wzrokiem. Od razu domyśliłeś się o co chodzi.
– Proszę cię, Rajani…
Jednak ja byłam nieubłagana. Spełniłeś moją prośbę. Uderzyłeś mnie Jugerrem. To było trochę niesprawiedliwe. Skupieni na więźniach, nie mogli zablokować lecących płomieni. Nie mieli szans. Połowa Cassatów padła od razu. Druga część wciąż nadchodziła, a ja opadłam z sił. Wtedy do gry ponownie włączyli się więźniowie.
Powinnam było to przewidzieć, choć nie wiem, czy to możliwe. Usłyszałam jedynie za plecami dwa Jugerry, a wtedy ty przykryłeś mnie własnym ciałem.
Dwóch Cassatów oplotło cię biczami. Oplotło. I to na dłużej niż trzy sekundy. Nawet nie dałeś rady krzyknąć. Zrobiłam to za ciebie.
– NIEEE!!!
Wciąż próbowałam ich spalić, kiedy już dawno nie żyli. Nie miał kto zgasić mojego ognia.
– Stop! – wrzasnęłam na dłonie. Posłuchały. – Obudź się, Faris. Proszę – szeptałam, szukając twojego pulsu.
Żyłeś, ale byłeś nieprzytomny. Nagle liczyły się tylko twoje zamknięte oczy. Nigdy nie widziałam ich zamkniętych.
Wówczas usłyszałam ten paskudny, charkliwy śmiech.
– Jesteś wyjątkowa, tyle ci przyznam – powiedział Kapłan. – Szkoda, że postanowiłaś przeznaczyć wszystkie swe talenty na coś takiego.
Zamknęłam oczy, wdech i wydech. Kontrola, Rajani! nakazywałam sobie. Powoli położyłam dłoń na uchwycie bicza.
– Niech twoi Bogowie mają cię w opiece – burknęłam, po czym zacisnęłam elektryczny pejcz wokół jego szyi.
Głowa Najwyższego Kapłana poturlała się do moich stóp.
* * *
Następne miesiące były ciężkie. Wiadomość o naszym zwycięstwie obeszła świat i doszło do fali buntów. Nasza grupa szybko dowiedziała się, kim jestem, albo raczej kim byłam, i zaczęli inaczej się do mnie odnosić. Z powagą i ostrożnością. Chcieli ogłosić mnie bohaterką, zapisać w annałach legend, ale wtedy opowiedziałam im historię o tym, jak mnie uratowałeś, jak sprawiłeś, że nie oszalałam. Jak urzeczywistniłeś bunt i uczyniłeś moje życie życiem.
Oddałam ci miano bohatera, bo słusznie na nie zasługiwałeś. Ja zabiłam zbyt wielu niewinnych ludzi. Za bardzo obawiałam się siebie samej, aby dodawać odwagi innym. Ty na pewno zrobiłbyś to lepiej. Gdybyś tylko cokolwiek pamiętał. Opowiadam ci to po to, abyś zaczął pamiętać.
Nie, nie złoszczę się. Tylko czasami zastanawiam się, czy nie wolałbyś umrzeć tamtego dnia. Przeraża mnie myśl, że w głębi duszy przeklinasz mnie za to, że cię wtedy nie dobiłam. Ja jednak cieszę się, widząc twoją twarz, nawet tak bardzo pustą… To znaczy… Przepraszam. Obiecałam, że nie będę już więcej płakać. W końcu do mnie powrócisz. A ja będę czekać, Legendo. Powrócisz, a ja znowu z przyjemnością posłucham ciszy. Zrobisz tak, prawda? Obiecaj.
– Obiecuję.