W mieście wszystkie drzewa pokryła rdza.
Stało się to w nocy. Nikt nie wiedział o której godzinie. Dziennikarze szukali ludzi, którzy pracowali albo nie spali w nocy – ale w nocy nikt nie zwracał uwagi na drzewa. Wszyscy byli zajęci sobą. Podobno jeden reporter znalazł bezdomnego, który twierdził, że stało się to między drugą trzydzieści dwa a drugą trzydzieści trzy, ale nie był w stanie zapewnić, że przesłuchiwany nie był wtedy pijany. Ślad się urwał.
Między drugą trzydzieści dwa a drugą trzydzieści trzy spałem we własnym łóżku. Może coś mnie przebudziło. Skrzypienie podłogi albo inny nocny dźwięk. Trzask znikąd donikąd. Ale prócz tego nic się nie stało. Rdza nagle pokryła drzewa, a noc trwała dalej. Miasto spało dalej. Ja spałem dalej. I śniłem gęste pogmatwane sny, z których nic już nie pamiętam.
Rano wstałem. Zrobiłem kawę. Z kubkiem i w płaszczu wyszedłem na balkon. Zapaliłem papierosa. Pierwszy dymek, smak popiołu i dopaminy. Niebo. Zamknąłem oczy. Pociągnąłem jeszcze raz, jeszcze i jeszcze i – koniec ekstazy. Zgasiłem peta w popielniczce. Dopiłem kawę. Spojrzałem na osiedle, ścieżki, ławki, trawniki, drzewa. Na drzewa obsypane rdzą.
Jakby ktoś spryskał je farbą. Nierównomierne plamy rdzy na korze. Na początku myślałem, że to żart. Jakiś wariat kupił hektolitry rdzawej farby i spryskał nią osiedlowe drzewa. Nic wcześniej takiego się nie zdarzyło, ale cóż. Ludzie robią dziwne rzeczy. Wzruszyłem ramionami, wszedłem do mieszkania i zebrałem się do pracy.
W tramwaju. Ciała, ścisk, szepty. Wszędzie szepty. Widziała pani dziś drzewa? Kto ich nie widział? W radiu, w telewizji, wszędzie o tym mówią! Tak, wszędzie, wszędzie. Podniosłem głowę. Spojrzałem na podenerwowane starsze kobiety. Na małe chude psy na ich kolanach. Psy oblizywały krótkie pyszczki. Miały wyłupiaste oczy. Ich wątłe ciała drżały.
Przeniosłem wzrok na młodzież. Uczniowie, studenci, młodzi pracownicy. Wszyscy z nosami w smartfonach. Kciuki wybijały rytm na klawiaturze. Też szeptali. Szeptali w ciszy.
Zerknąłem do swojego telefonu. Internet aż wibrował od emocji. Wszędzie posty, komentarze, teorie spiskowe. Pojawiły się pierwsze prześmiewcze filmiki: grupy ludzi biegających po parku i malujących farbą drzewa. Ktoś pisał, że to choroba. Nie tylko drzew. Przeniesie się na nas wszystkich i – umrzemy. Naukowcy podobno już to badali. Nie mieli jeszcze żadnych wyników.
Schowałem telefon do kieszeni i wysiadłem z tramwaju.
Przy ulicy ciąg drzew. Zimowo-martwych pokrytych rdzą drzew. Nagie, powleczone błyszczącym w słońcu pyłem. Wyglądały pięknie. Zatrzymałem się. Patrzyłem. Ludzie wokół szli dalej. Szeptali. Wciąż szeptali. Pytali skąd, po co, dlaczego. Krążące ekipy telewizyjne zbierały materiał. Reporterzy podbiegali do ludzi i celowali mikrofonami w ich usta. Ludzie chętnie odpowiadali. Chociaż nie wiedzieli skąd, po co, dlaczego. Mówili, żeby mówić.
Ruszyłem dalej.
W pracy – jak to w pracy – ploteczki, rachuneczki, kawusia, asapy, fakapy, wścieklutki szefuńcio. Osiem godzin cyrku. I wolność. Droga powrotna. W tramwaju znów temat rdzawych drzew. Wałkowany, mielony, rozdzierany ozorami. Założyłem słuchawki.
Wróciłem do mieszkania. Zjadłem. Chciałem pooglądać coś w Internecie, ale tam – tylko temat drzew. Z Internetu lokalnego przeniósł się do Internetu krajowego. Jeszcze parę godzin i będzie żył tym cały świat.
I jeszcze parę godzin więcej, a cały świat o tym zapomni.
Wyłączyłem komputer. Sięgnąłem po książkę. Czarna okładka pokryta złotymi pęknięciami. W środku podróż do Japonii. Naprawianie duszy.
Czytałem, czytałem i czytałem, aż zasnąłem na kanapie.
Rano – kawa, papieros, widok rdzawych drzew. Prysznic. Śniadanie. Koktajl do pracy. Ubranie, torba. Buty i płaszcz. Szalik w kolorze rdzy, który dostałem od dziewczyny. Znaczy się – byłej dziewczyny. Trochę sentymentu. Ale szalik ładny. Miała dobry gust. Szkoda było pozbywać się dobrego szalika tylko dlatego, że się rozstaliśmy.
Wyszedłem z mieszkania. Na zewnątrz to samo. Drzewa, drzewa, rdza, drzewa. Istniał tylko ten jeden temat. Na ulicy, w tramwaju, znów na ulicy. Wszędzie to samo. W pracy też to samo. Słyszałeś, stary, że to tylko w naszym mieście? No mówię ci! Nigdzie indziej.
Podobno ktoś wykopał drzewo i wywiózł je za miasto, do lasu, wtrącił ktoś inny. W nocy. Złapali go i wlepili grzywnę. Drzewo zabrali. Teraz się boją, że ta rdza się przeniesie.
Ludzie to świry, rzucił ktoś inny.
Tak, pokiwałem głową. Świry.
I wróciłem do pracy.
Po pracy poszedłem do piekarni. Kupiłem drożdżówkę i poślednią kawę na wynos. Poprosiłem o potrójny kubek. Żeby nie wystygła, powiedziałem kasjerce o twarzy przeżartej trądzikiem. Bez słowa włożyła kubek z kawą w jeszcze dwa kubeczki. Podziękowałem i zapłaciłem. Wyszedłem. Z prowiantem wsiadłem do tramwaju. Jechałem długo. Ludzie wchodzili, wychodzili, mamrotali, krzyczeli, milczeli gapiąc się w smartfon, książkę, okno, innych ludzi. Ja jechałem. Ciepła kawa i drożdżówka grzały moje dłonie. Byłem głodny. Chciałem już zjeść i napić się kawy.
Ale jeszcze nie teraz.
Wysiadłem na pętli. Z pętli piętnaście minut marszu. Kawa i drożdżówka wystygły. Dotarłem do parku. Parę osób z psami, dwóch biegaczy w jaskrawych butach i kurteczkach. Przeszedłem przez park. Potem parę minut drogi przez nicość. Tylko asfalt, kilka samotnych dziur w ziemi, które za rok staną się kolejnymi mieszkaniami ze sklejki i plastiku. Minęły mnie cztery samochody. Zaczęło mi być zimno.
Dotarłem do lasu. Nie, nie lasu, raczej – lasku. Mały dziki kawałek przestrzeni z wydeptanymi ścieżkami. Lubiłem to miejsce. Było ciche. Spokojne. Tylko ptaki i od czasu do czasu samotny człowiek.
I drzewa, oczywiście. Drzewa wciąż pokryte rdzą.
Zacząłem iść. Jeść drożdżówkę. I pić zimną kawę. Byłem tak głodny, że wszystko smakowało nieziemsko. Chciałem dojeść do ostatniego okruszka, wypić do ostatniego łyczka, ale – nie mogłem. Te ostatki nie były dla mnie.
Szedłem dalej. Ptaki milczały. Drzewa milczały. Wiatr czasami poruszył ich śpiącymi koronami; gałęzie jęczały. A wokół nikogo. Szedłem dalej. I szukałem mojego punktu odniesienia. Brzozy z kryzą huby na korze. Z trudem ją znalazłem. Brzoza była teraz rdzawa, z delikatnym pobłyskiem czerwieni. Huba wciąż ta sama. Kremowobiała jak zawsze.
Odbiłem w las. Przedarłem się przez chaos jeżyn. Przez rok niemal wydeptałem tutaj ścieżkę.
Dotarłem na miejsce. Niczym się nie wyróżniało. Trawa i zgniłe liście zdążyły pokryć poruszoną ziemię. Żadnego znaku, że coś tu było. Ale ja wiedziałem. Pamiętałem. Gdy kopiesz dół w jakimś miejscu – nie możesz go nie zapamiętać.
Poszarpałem resztę drożdżówki i rzuciłem na niewidoczny grób. Wylałem też kilka łyków kawy. Długo patrzyłem na kawałek ziemi. Zapaliłem papierosa. I dalej patrzyłem. Czekałem na ptaki, które zwykle chętnie korzystały z darmowego posiłku, ale dziś żaden nie przyleciał.
Zgasiłem papierosa o zmarzniętą ziemię. Peta schowałem do chusteczki.
Wróciłem.
Chusteczkę z petem wyrzuciłem do kosza. Zrobiłem kolację. Usiadłem przed laptopem z talerzem ciepłego curry i tępo patrzyłem w ekran. Puściłem jakiś serial. Ale nie mogłem się skupić na obrazach. Próbowałem jeść. Też bezskutecznie. Odłożyłem więc miskę, wyłączyłem serial i zapatrzyłem się w zimową ciszę za oknem. Zaczął padać śnieg.
Wziąłem leki uspokajające, które zostawiła u mnie moja była dziewczyna, i poszedłem spać.
Kolejny dzień. Jazda do pracy. Praca. I powrót z pracy. Poszedłem na zakupy. W markecie ścisk. Nerwowe starsze panie przepychały się ocierały szeptały bez żadnego słowa „przepraszam”. Pachniały naftaliną. Starałem się je ominąć, ale było ich zbyt dużo. Co rusz wpadałem na jakąś. Patrzyły na mnie wtedy, głodny wzrok, głodne słowa, wściekłe słowa. Pogardliwe prychnięcie. I powrót do rozmowy o rdzawych drzewach.
Kasa, pakowanie zakupów, dziękujemy zapraszamy ponownie bezbarwne jak wszystko w tym kraju. Wyszedłem. Mróz. Śnieg. Zaciągnąłem szalik na nos. Para z ust. Chrzęst śniegu pod nogami. Wokół już ciemno. Bursztynowe lampy dające nikłe światło. Parę samochodów. I cisza małego osiedla. Dotarłem do kępy rdzawych drzew i rzeczki, przez którą przerzucono kładkę dla pieszych i rowerów. Zatrzymałem się na mostku, wyjrzałem za poręcz. W rzeczce zwykle taplało się parę kaczek, ale tafla wody była teraz zamarznięta. Kaczki zniknęły. Gdzie – nie miałem pojęcia. W dole był tylko lód.
A pod lodem rdza.
Patrzyłem. Oddychałem. Strzępki rzadkiej mlecznej pary z moich ust. W dole lód, biel i wszystkie jej odcienie. Pomiędzy nimi smuga spiżu. Jak pociągnięcie pędzla. Im dłużej patrzyłem tym widziałem więcej barw. Miedź, burgund, rubin, wszystkie zlewające się ze sobą. Na bokach umbra palona. I cień mahoniu. Jak na obrazie.
Podniosłem wzrok na drzewa. I niebo. Co teraz? Zadzwonić po kogoś? Policję, dziennikarzy, może wybrać numer do jakiejś placówki badawczej? O tej porze na pewno jeszcze ktoś tam pracuje. Naukowcy są szaleni. Ale co im powiem? Drzewa puściły rdzę do rzeki. Bez sensu. A co jeśli to nie drzewa? Co jeśli w dole jest jakaś stara rura, wanna, cokolwiek, co ktoś wyrzucił lata temu. Zmarnuję komuś czas, a sam wyjdę na idiotę.
Wróciłem do mieszkania.
Na następny dzień okazało się, że ktoś nie miał takich skrupułów jak ja. Jakaś starsza pani. Wracała z zakupów. Przeładowane siatki, jedna pękła, jedzenie stoczyło się z mostka na lód. I na rdzę. Pobiegła do mieszkania. Zadzwoniła po policję, straż pożarną i dziennikarzy. O naukowcach nie pomyślała. Chyba nie wierzyła w ich istnienie. Ale ci i tak w końcu przyjechali. Gdy tylko służby porządkowe wycofały się z miejsca zdarzenia.
Kręcili się wokół rzeczki parę dni. Rozstawili sprzęty. Samochody. Namiot z kawą. Z początku byli widowiskiem dla całego osiedla; potem ludzie się znudzili. Mijali naukowców bez przystawania czy rzucania ciekawskich spojrzeń. Traktowali ich jak obce, lecz niegroźne stworzenia.
Nie byłem lepszy. Też obserwowałem pracę naukowców. Częściej wychodziłem na krótkie spacery. Patrzyłem, jak marzną. Słuchałem, jak rozmawiają w obcym mi języku nauki. Strzępy słów. Konglomerat żargonu i angielskich wtrąceń. Chyba nawet więcej, niż w korporacji.
Nie podchodziłem do nich jednak – nie wiedziałem, co powiedzieć. Zaczęcie rozmowy od „Dzień dobry, a co państwo tu robią?” wydawało mi się głupie i jakieś infantylne. Może mój błąd. Nie wiem. Ale zaczęli już mnie rozpoznawać. Byłem jedynym wytrwałym, który po kliku dniach wciąż obserwował ich pracę. Kilka osób z zespołu uśmiechało się na mój widok. Nikt jednak nie podszedł.
Może też nie wiedzieli, jak zacząć rozmowę.
Kolejny tydzień. Kolejna podróż na prywatny cmentarz. Rozdarta drożdżówka i rozlana kawa. Ptaki znów nie przyleciały. Kucnąłem przy grobie i rozgarnąłem trochę śniegu.
Okruchy z zeszłego tygodnia wciąż tu leżały.
Podniosłem się. Zapaliłem papierosa. Milczałem. Las też milczał. Tylko drzewa skrzypiały.
Wróciłem do mieszkania. Poszedłem spać.
Kolejny tydzień był ciepły. Słoneczny. Światło odbijało się od śniegu. Zacząłem nosić okulary przeciwsłoneczne. Wielu ludzi też tak zrobiło. Ale tylko młodych. Starsze panie z osiedla patrzyły na mnie krzywo. Jakby okulary przeciwsłoneczne były tylko na lato. Jakby słońce nie istniało w zimie.
Naukowcy wciąż robili pomiary. Zbierali próbki. Zastanawiałem się, ile może to trwać. Czemu jeszcze tu siedzą? I marzną? Czemu nie wrócą do laboratorium? Tylko tu trwają. Puchowe kurty, grube rękawice, parująca kawa. Puste spojrzenia i szare twarze. Nieliczne uśmiechy. Podkrążone oczy. Potok niezrozumiałych słów.
Późnym poniedziałkowym popołudniem podjechała do nich ekipa telewizyjna. Byłem wtedy na spacerze. Widziałem, jak rozkładają sprzęt i klną na mróz. Palili papierosy i narzekali. A potem – kamera. Piękne uśmiechy. Jak idą badania, co państwo odkryli. Rozmawiał z nimi starszy doktor. Minę miał poważną. Mówił długo. Zawile. Nie słyszałem, co dokładnie, ale obiecałem sobie, że obejrzę ten materiał w Internecie. Nie oglądałem materiałów nadawanych przez telewizję od lat. Ale dla drzew chciałem zrobić wyjątek.
Patrzyłem na ekipę. Obok, przy samochodzie, naukowcy na przymusowej przerwie na kawę. Śmiali się cicho. Częstowali się ciastkami. Nagle poczułem się głodny.
Mój wzrok podchwyciła kobieta, młoda, urocza, w cienkich złotych okularach. Uśmiechnęła się słodko. Miałem fantazję, że podchodzi do mnie i pyta, czy nie napiję się z nimi kawy. Oczywiście nic takiego się nie stało. Kobieta wróciła do swojej rozmowy. Ja wróciłem do mieszkania.
Następnego dnia obejrzałem materiał nagrania. Doktor mówił dużo fachowych, dobrze brzmiących słów. Części nie zrozumiałem. Ale ogólny przekaz był jasny: rdza na drzewach to brąz. Pordzewiały brąz. Cienkie, mikroskopijne płatki brązu oblepiające drzewa jak łuska. Po zdarciu odrastały po dniu czy dwóch. Jak żywy organizm. Ale nic żywego w tym nie było, zapewniał doktor. Tylko rdza. Umilkł na chwilę. Ale w rzece, ciągnął dalej, rdza przyjmuje formę dziwnych kryształów. Próbujemy zbadać ich strukturę i sprawdzić, jak oczyścić z rdzy wodę. Efekty? Badania są w toku.
Czyli jeszcze nic nie wiedzieli.
Wyłączyłem laptopa. Zapatrzyłem się w okno. Na zewnątrz ludzie z psami. Małymi, dużymi, puchatymi. Szczęśliwymi, że mogą rozprostować łapy.
Ktoś szedł z białym owczarkiem szwajcarskim. Pies jak wilk. Długie futro, dumny krok, czarny nos. Piękny. Zagryzłem wargi. Miałem takiego. Nazywał się Odyn. Moja była dziewczyna go nie cierpiała. Mówiła, że kocham go bardziej, niż ją.
Może miała rację.
Wstałem. Podszedłem do lodówki. Wyciągnąłem ciemne piwo rzemieślnicze, otworzyłem, wypiłem łyk, dwa, ćwierć butelki. Odstawiłem ją na blat. Z lodówki wyciągnąłem warzywa i mięso i zacząłem robić obiad. Umyłem bakłażany i cukinie, ale zaczęła mi doskwierać cisza. Wróciłem po laptopa. Puściłem muzykę. Ciężkie basy, krzyki. Tekst, który ginął pośród hałasu. Napiłem się jeszcze piwa. Pokroiłem warzywa. Otworzyłem drugą butelkę. Pokroiłem mięso i zacząłem je smażyć na cebuli, czosnku, imbirze. Patrzyłem, jak różowe mięso kurczaka zaczyna blednąć, kurczyć się, zanikać. Wypiłem znów trochę piwa. Podkręciłem muzykę. Zamknąłem oczy.
Dokończyłem obiad, i drugą butelkę piwa. Zjadłem. Wykąpałem się. Poszedłem spać.
Kolejny dzień.
Dziś wypadała podróż na cmentarz. Musiałem wstać do pracy; nie miałem siły. Zadzwoniłem po urlop na telefon. Leżałem. Patrzyłem na sufit. I na drobinki kurzu unoszące się w promieniach słońca. Przytłaczały mnie myśli.
W końcu zmusiłem się do podźwignięcia z łóżka. Wypiłem kawę. Zjadłem śniadanie, Na papierosa nie miałem ochoty.
Wyszedłem. Naukowcy wciąż na swoim posterunku. Ale było ich jakby mniej.
Wstąpiłem do kawiarni. Drożdżówka i kawa. Potem tramwaj. Długa jazda. Oglądałem miasto. Rdzawe drzewa i szarych ludzi. Smutne twarze. Wściekłe twarze. Nieszczęśliwe. Stres, praca, brak czasu. Za mało samotności, za dużo samotności. Oparłem policzek o szybę. Była przyjemnie zimna.
Wysiadłem z tramwaju. Śnieg w większości stopniał. Zostało tylko błoto. Cmokało pod stopami.
Ruszyłem przez cudownie cichy park.
I znów ulicą. W połowie drogi do lasku minął mnie biały brudny samochód. Skądś znajomy. Albo mi się wydawało, albo w środku siedziała kobieta w złotych okularach. Uśmiechnęła się do mnie. Chyba.
Pewności nie miałem.
Ruszyłem dalej. Las. Znów błoto. I cisza. Zacząłem pić kawę i szukać huby na brzozie. Huba niezmiennie biała, brzoza niezmiennie rdzawa. Podszedłem do drzewa. Zdjąłem rękawiczkę i położyłem na korze nagą dłoń. Poczułem chłód metalu.
A potem – uderzenie ciepła. Jakby coś pod powierzchnią drgnęło. I potem – znów zimno. Stagnacja.
Odkleiłem dłoń od kory. Spojrzałem na brzozę. Zwykła brzoza. Tylko pokryta rdzą.
Ruszyłem na grób. Odprawiłem swój prywatny rytuał. Kawałki drożdżówek z poprzednich tygodni wciąż tu były. Żaden ptak nie przyleciał, odkąd pojawiła się rdza.
Odszedłem od grobu. Zapaliłem papierosa. Nie chciałem od razu wracać do mieszkania. Postanowiłem pospacerować po lesie. Wokół rdza, brąz błota i chłodne złoto zimowego słońca. Liście szurały pod stopami. Błoto mlaskało. Byłem jedynym źródłem dźwięku. Ptaki stąd odleciały.
I nagle – ludzka mowa. Gdzieś w oddali. Zatrzymałem się. Zacząłem nasłuchiwać. Prawie polski, ale jakiś obcy. Szybki i rytmiczny. Z dużą ilością wtrąceń i niezrozumiałych słów.
Poszedłem w stronę głosu. Wtrąciły się też inne, usłyszałem urwany śmiech. Zobaczyłem ich za drzewami – puchowe kurty, jaskrawe czapki i szaliki. Skądś znajome. Jedna głowa odsłonięta. Chaos brązowych loczków złapany w schludny koczek. Na nosie okulary. Duże i złote.
Szli gdzieś w głąb lasku. Zacząłem iść za nimi. Spieszyli się. Kobieta w złotych okularach prowadziła. Mówiła dużo, szybko, z ekscytacją. Żywo gestykulowała.
Dotarli do rzeczki i kładki. Kładka drewniana, lekko łukowata, z poręczami. Nie przeszli po niej. Ruszyli wzdłuż rzeczki, na przełaj. Przedarli się przez nagie krzaki i zniknęli.
Stanąłem na kładce. Nie wiedziałem, co robić. Gdybym poszedł za nimi – byłoby to podejrzane. Zapaliłem więc papierosa. Myślałem. Czekałem – właściwie to na nic. Patrzyłem na zimne szaroniebieskie niebo i korony drzew.
Trzask gałęzi. Rozmowy. Spuściłem wzrok. Naukowcy wracali. Kobieta w okularach mówiła coś z przejęciem. Urwała, gdy mnie zobaczyła. Zatrzymali się.
Wyciągnąłem paczkę papierosów w ich stronę.
– Pali pani?
– Nie. To niezdrowe. – Zmarszczyła nosek. – Widział pan rdzę na rzece?
– Tutaj? Nie. Ale nie chodzę tędy często.
– Ale gdzieś ją pan widział?
– Tak. Na osiedlu, na którym ją badacie. – Schowałem papierosy do kieszeni. – Skąd pomysł, że może być tu?
Padło dużo skomplikowanych słów, z których zrozumiałem jedynie „analiza” i „trochę zdrowego rozsądku”. Pokiwałem głową, jakbym wszystko zrozumiał.
– W takim razie powodzenia w poszukiwaniach.
– Dziękuję.
Ruszyli w dół rzeczki. Ja powróciłem do spaceru.
Godzinę później, zmarznięty i głodny, postanowiłem wrócić do mieszkania. Wracałem wzdłuż rzeczki, trawiony nadzieją spotkania. I spotkałem ją. Wraz z grupą badawczą. Robili zdjęcia i rozmawiali żywo. Właścicielka złotych okularów pomachała mi i posłała uśmiech. Odmachałem. Też się uśmiechnąłem.
– Znaleźliśmy łącznik – powiedziała.
– Łącznik? – odparłem, podchodząc bliżej.
– Łącznik pomiędzy rdzą w rzece a na drzewach.
– Ach. Gratuluję. I co teraz?
Kobieta w okularach uśmiechnęła się.
– Teraz dalsze badania.
Porozmawialiśmy chwilę. Pytałem ją, czym dokładnie się zajmuje (robiła doktorat z chemii materiałów), ona mnie (chyba była rozczarowana, że pracuję w korporacji; a może to tylko wrażenie). Nie przedstawiliśmy się sobie. Nie wiem czemu.
Ktoś z jej grupy badawczej zawołał ją do siebie. Przeprosiła mnie. Pożegnałem się; powiedziałem, że muszę już iść. Poprosiła, bym zaglądał od czasu do czasu. Dostanę informację o badaniach z pierwszej ręki. Puściła oczko. Uśmiechnęła się. Miała piękne drobne zmarszczki w kącikach oczu, gdy się uśmiechała.
Wróciłem do mieszkania.
Dzień zakończyłem nijako. Ćwiczyłem i czytałem książkę. Próbowałem się dodzwonić do starego przyjaciela, ale nie odebrał. Też nie oddzwonił. Po północy wysłał tylko krótką wiadomość: „Nie mogłem. Przepraszam”.
Poszedłem spać.
Obudziłem się w środku nocy.
Śniło mi się coś. Chyba rdza. Nie pamiętałem.
Od czasu kopania grobu nie pamiętałem żadnego ze swoich snów.
Wokół ciemno. Cicho. Samotnie. Wszyscy spali. Wstałem. Zrobiłem sobie herbatę. Na zegarze w kuchni druga trzydzieści cztery. Czerwone jarzące się cyfry w ciemności. Jak niepokojące oczy. Oczy łypiące na mnie z nocy.
Wypiłem herbatę. Wziąłem tabletki uspokajające. Położyłem się, pełen nadziei, że zasnę. Ale nie zasnąłem. Tylko przewracałem się z boku na bok. Godzinę, dwie, trzy. W końcu zasnąłem. I zaraz budzik. Nieprzytomny zwlokłem się z łóżka. Kawa, papieros, śniadanie jak papier. Nawet nie wiem, kiedy zjadłem.
Pojechałem do pracy.
W pracy co tam, jak tam, czemu cię nie było wczoraj, wyglądasz kiepsko, niewyspany? Aleś zachorował, he, he, he, rechot, chichot i dalej do pracy. Miałem ochotę rzucić to w cholerę. Nie pierwszy raz.
Po pracy też pojechałem na cmentarz. To nie był ten dzień; nieważne. Potrzebowałem wyciszenia lasku. Cichej refleksji nad grobem.
W tramwaju młodzież klik-klak na telefonach, bla-bla na ustach. Rozmawiali o głupotach. Jak zresztą każdy. Ja nie byłem lepszy. W pracy rozmawiałem z kolegami o serialach i pogodzie. Też głupoty. Wszystko głupoty.
Zacząłem słuchać o czym rozmawiają. Nic o rdzawych drzewach. Przełączyłem uwagę na rozmowę dwóch studentek. Wciąż nic. Starsze panie? Też nic. Trzech metalowców – dalej nic. Temat rdzawych drzew się skończył. Rdza przeszła do porządku dziennego.
Wysiadłem na pętli. Dziś było chłodniej. Wiał wiatr.
W lasku cisza. Tylko z oddali ludzkie głosy. Mowa nauki. Chciałem zajrzeć nad rzeczkę, zobaczyć kobietę w złotych okularach – a z drugiej strony miałem dość ludzi. Poszedłem więc nad grób.
Głosy były bliżej. Coraz bliżej. I bliżej. Gdy odnalazłem hubę, już wiedziałem. Byli tam. Nad moim grobem.
Zatrzymałem się. Zapaliłem papierosa. Co teraz. Jeśli tam pójdę – domyślą się, że to ja. A może wcale nie znaleźli grobu? Nie, głupia nadzieja; głosy dochodziły właśnie stamtąd.
Więc co? Zostawić to tak? Może nie odkryją, że to ja. Bo jak? To było ponad rok temu. Zresztą chyba nie będą szukać zbyt intensywnie. Nie za popełnione wykroczenie. Bo to było tylko wykroczenie. Grzywna i tyle. Żadnego więzienia.
A skoro mogę dostać co najwyżej grzywnę – czy nie lepiej tam podejść i zobaczyć?
Zgasiłem papierosa. Peta zawinąłem w chusteczkę i schowałem do kieszeni. Poszedłem. Ostre palce jeżyn, błoto, stare, suche źdźbła traw. I – oni. Dwójka mężczyzn, jedna kobieta w złotych okularach. Odwrócili się na mnie. Spojrzenia jak wilki. Co ty tu robisz. Już chciałem się wycofać, ale spojrzenie kobiety w złotych okularach złagodził uśmiech.
– Znaleźliśmy źródło. Prawdziwe źródło – oznajmiła. – Jest pod ziemią. W tym miejscu.
Ręką wskazała na grób.
– Jak nas znalazłeś? Słyszałeś nas? W tej gęstwinie to niełatwe.
– Nie – przerwałem jej. – Znam to miejsce. Przychodzę tu co tydzień.
Zmarszczyła brwi. Przez jej twarz przebiegło niezrozumienie. Jak to, co, dlaczego.
Podszedłem do grobu, pochyliłem nad nim. Rozgarnąłem liście i okruchy drożdżówki z wczoraj. Te starsze wciąż tu były. Maleńkie, twarde, zbrązowiałe. Niespleśniałe. Pokryte rdzą.
– To grób – powiedziałem, nie patrząc na nich.
– Grób – powtórzyła ona. – Czyj?
– Grób mojego psa. Umarł ponad rok temu. Nie chciałem go skremować. To głupie, ale wiem, że tego by nie chciał. Pewnie chciałby zostać pochowany w lesie. W tym lesie. Kochał ten las.
Głos mi drżał.
Umilkłem. Co za głupstwo. Ponad rok i wciąż. Zamknąłem oczy.
Za mną szepty. Lekki krok kobiety w złotych okularach. Pochyliła się nade mną. Położyła mi dłoń na ramieniu.
– Przykro mi.
Wzruszyłem ramionami.
– Jutro przyniesiemy łopaty. Jeśli to prawda, musimy zacząć kopać.
Wstałem. Ona wyprostowała się ze mną.
– Jeśli mogę jakoś pomóc… – zaczęła.
– Nie zaczynajcie beze mnie. O której tu przyjedziecie?
– Koło dziesiątej.
Dziesiąta. Niedobrze. Musiałem być wtedy w pracy. Już wziąłem jeden urlop na telefon w tym tygodniu. Drugi byłby przesadą.
– Zacznijmy o czternastej. Muszę iść do pracy. Pójdę wcześniej i odbiorę nadgodziny.
– Dobrze.
– Przynieście łopatę też dla mnie.
Odwróciłem się. Poszedłem ścieżką przez jeżyny.
Dalsza część dnia jakby nie istniała. Tak jak poranek dnia następnego. Wrócić – spać – wstać – pracować. Wyjść. Powietrze smakowało wiosną. Wolnością. Wiał wiatr.
Kupiłem drożdżówkę i kawę. Pojechałem na pętlę. Nie byłem w stanie słuchać dziś ludzi. Jechałem w słuchawkach. Bezbarwna muzyka tła.
Wysiadłem. Poszedłem. Las, cisza, rdza. Szmer strumyka, dotyk jeżyn. Oni już tam byli. Trójka ludzi, cztery łopaty. Kobieta w złotych okularach wyciągnęła czwartą łopatę w moją stronę. Patrzyła. Czekała.
Wziąłem łopatę. Bez słowa podszedłem na skraj grobu. Wbiłem łopatę w ziemię. Nie zjadłem drożdżówki, nie wypiłem też kawy. Wszystko oddałem Odynowi.
Zaczęliśmy kopać.
Kopaliśmy na zmiany. Grób nie był duży; więcej niż dwójka ludzi nie zdołałaby go rozkopywać. Naukowcy mieli ze sobą wodę i jedzenie. Ja nie wziąłem nic. W przerwach jedli i pili. Poczęstowali też mnie. Piłem i jadłem z kobietą w złotych okularach patrząc, jak pozostała dwójka macha łopatami. Milczeliśmy.
I nagle – zgrzyt. Metal o metal. Naukowcy porzucili duże łopaty i zaczęli odgarniać ziemię małymi łopatkami. Podeszliśmy do grobu. Po chwili przerzucili się na pędzelki. Spod ich szybko poruszających się dłoni zaczął wyłaniać się kształt. Lśnił w glebie. Wyglądał jak złoto.
Kości jak złoto.
Ale to nie było złoto. Kobieta w okularach powiedziała mi to od razu. Nie potrzebowała żadnych analiz. Wystarczył rzut jej wprawnego oka. To był tylko brąz. Wytarty, wyszlifowany brąz. Jak to możliwe, skoro kości leżały tu przez rok – nie miała pojęcia. Ale jak to możliwe, że kości pokrył brąz. Też nikt nie miał pojęcia. Tak było. I tyle.
Dwójka w dole odkryła prawie cały szkielet. Nasza dwójka w górze patrzyła, jak się odsłania. Kręgosłup, zapadnięte żebra, łapy, nagi pysk. Obdarta z mięsa rzeźba Odyna.
Od kości ciągnął rdzawy ślad. Plątanina cienkich kresek niknących w glebie. Wyglądały jak korzenie. Naukowcy szeptali, czy nie właśnie to zainfekowało drzewa. Ale mnie to nie obchodziło. Patrzyłem na Odyna – na złote kości Odyna – i czułem, jak coś pęka w moim sercu.
Ześlizgnąłem się do grobu. Mężczyźni w dole chcieli zaprotestować, ale kobieta powiedziała: pozwólcie mu. Przesunąłem się do głowy psa. Pogłaskałem czaszkę. Była zimna i gładka. Nawet przyjemna w dotyku.
Trójka za mną wstrzymała oddech, jakby coś miało się stać. Ale nic się nie stało. Kości dalej były na swoim miejscu, złote, zimne, milczące. Drzewa wciąż pokrywała rdza. A las wciąż milczał.
Wygrzebałem się z grobu. Wytarłem ręce. Nie patrzyłem na naukowców.
– I co teraz? – przerwał ciszę któryś z nich.
– Zaczniemy badania – powiedziała kobieta w złotych okularach.
– Badania nad kośćmi z brązu?
– A widzisz inne wyjście?
Nie widzieli.
Jeden z nich, naukowiec o dużym, miękkim nosie i dużych, miękkich wargach zszedł do grobu. W nitrylowych rękawiczkach złapał za jedną kość. I krzyknął. Puścił kość. Zrzucił rękawiczkę z dłoni i cofnął się pod ścianę grobu. Spojrzał na dłoń. Odetchnął.
Ręka wyglądała na zdrową.
Wyszedł z grobu. Powiedział, że ledwie dotknął kości, rękawiczkę zaczęła pokrywać rdza. Zaczęli się naradzać. To może szczypcami? Spróbowali i szczypcami. Również pożarła je rdza. A może to musi być coś organicznego? W końcu mi udało się dotknąć kości bez żadnych konsekwencji. Spróbowali świeżo ułamaną gałązką, skórzaną rękawiczką, w akcie rozpaczy rzucili na kości wykopaną dżdżownicę. Wszystko pokryło się drobnymi plamkami rdzy. Otępiała z zimna dżdżownica wiła się przez chwilę i zamarła. Wyciągnęli ją. Schowali do plastikowego worka, do którego nasypali też ziemi. Może dżdżownica nie umarła. Może jest tylko w hibernacji.
Naukowcy spojrzeli na mnie. Powiedziałem, że mogę to zrobić – ale nie zgodzę się na transport kości Odyna w plastikowym worku. Może być w drewnianym pudełku. Oczywiście nikt nie miał przy sobie drewnianego pudełka. Robiło się też późno.
Odłożyliśmy to na następny dzień.
Następnego dnia była sobota, ale naukowcy chyba nigdy nie przestają pracować. Cała trójka stawiła się nad grobem Odyna. Mieli drewniane pudełko. Przyniosła je kobieta w złotych okularach. Stare, poczerniałe. Zdobione w wyblakłe fiołki. Kupione lata temu w sklepie ze starociami.
Zszedłem do grobu. Podali mi pudełko. Położyłem je na ziemi. Nie zacząłem jednak chować do niego kości. Nie od razu. Chciałem raz jeszcze pożegnać się z Odynem. Pogłaskać go po złotej czaszce, dotknąć zimnej, martwej łapy. Przez chwilę wydawało mi się, że wstanie, obrośnie w mięso i futro i zacznie szczekać, machać ogonem, skakać i lizać mnie po twarzy. Nic takiego się nie stało. Kości były złote, nieme, nieruchome.
Schowałem je do pudła.
Zamknąłem pudło. Od środka już zaczęło się pokrywać rdzą. Wyszedłem z grobu. Poszliśmy do samochodu naukowców. Tego białego i brudnego, który widziałem którymś razem. Posadzili mnie na siedzeniu pasażera z przodu. Nie patrzyłem na drogę. Patrzyłem tylko na pudło. Głaskałem jego pokrywę. Wydawało mi się, że wyblakłe fiołki przybrały kolor herbaty. Ale może to tylko złudzenie.
Dotarliśmy na uniwersytet. Naukowcy wprowadzili mnie do środka bocznym wejściem na magnetyczną kartę. W środku cisza, puste korytarze. Spodziewałem się nowoczesnej placówki, ale w środku wyglądało to trochę jak szpital. Było tylko więcej roślin.
Przeszliśmy przez kolejne drzwi na kartę magnetyczną. A potem – labirynt. Zgubiłem się po pierwszym zakręcie. Na wszystkich drzwiach nakazy, zakazy. Fartuchy, rękawiczki, okulary, silne pole magnetyczne, jeśli masz rozrusznik serca to nie wchodź. Szliśmy dalej i dalej, i wszystko wyglądało tak samo.
Weszliśmy do jakiegoś laboratorium. Zawalone butelkami, próbkami, karteczkami. Notatkami „Wyślij komuś coś tam” lub „Zrób bufor jakiś tam”. Były też zabawne obrazki z Internetu. Jakby naukowcy to też byli ludzie.
A oprócz tego – sprzęty. Mistyczne, milczące sprzęty. Czekające na pomiary.
Kazali położyć mi pudło na blacie. Położyłem. Otworzyłem. W środku drewno całe z rdzy. Złoto i czarne oczodoły patrzące na mnie bez wyrazu. Przepraszam, Odynie. Ale jakie mam wyjście?
Kazali mi wyjąć najmniejszą kość paliczka, umyć, wysuszyć, położyć na plastikowej szalce i dać pod mikroskop elektronowy. Szalka od razu pokryła się rdzą. Powiedzieli, że to nie szkodzi, bo strumień elektronów i tak biegnie od góry. Potem zaczęli mi coś tłumaczyć, ale niewiele z tego zrozumiałem. Uruchomili komputer, dali mi krzesło i kazali patrzeć na ekran. Patrzyłem więc. Puścili pomiar. Na ekranie zaczął pojawiać się obraz. Stopniowo, pasek po pasku. Czekaliśmy.
Kobieta w złotych okularach przysiadła na blacie przy monitorze i zaczęła tłumaczyć, co widzę. To definitywnie struktura kości. Porowatości, zgięcia – palcem wskazywała wszystko, co miała na myśli – nie do pomylenia z niczym innym. Poczekajmy też na analizę materiału, powiedziała. Zaraz wszystkiego się dowiemy.
Poczekaliśmy. To brąz, oznajmiła kobieta. Koledzy jej przytaknęli.
Znów cisza. Znów nieme „I co teraz?”.
Nie wiedzieliśmy.
Kobieta w złotych okularach kazała mi wyciągnąć kość spod mikroskopu i schować do pudełka. Bała się obrabiać i badać kości dalej. Bała się, że zamienią wszystko w rdzę.
Potem zaczęła dyskutować z dwójką mężczyzn, jak dalej analizować kości, by próbki nie dotknęły sprzętu. Wyłączyłem się z rozmowy. Myśli dryfowały. Biedny Odyn, pamiętam, jak go chowałem, było już ciepło, ziemia była miękka, wiosna się zbliżała; wiosna, życie wróci do miasta, muszę załatwić tyle spraw, wiosna, ciepło, może by wziąć urlop, gdzieś pojechać, ale co wtedy z grobem, ale i tak grobu już nie ma.
– Jest pan tu jeszcze?
Drgnąłem. Spojrzałem na kobietę. Uśmiechnęła się.
– Odpłynął nam pan.
– Ach. Tak. Przepraszam.
– To my przepraszamy, że zanudzamy pana technicznymi problemami. – Przechyliła głowę. – Co chce pan zrobić z kośćmi, gdy skończymy je już badać?
– O ile w ogóle zaczniemy je badać – wtrącił któryś z mężczyzn.
– Ja. Hm. – Podrapałem się po brodzie. – Chciałbym pochować. W tym samym miejscu. Ale pewnie rdza z drzew wtedy nie zniknie.
– Pewnie nie – przyznała mi kobieta.
– Skremować ich w tym stanie też nie dam rady. I nie chcę.
– Co najwyżej przetopić.
– Przetopić?
– To brąz. Nie powinno być z tym problemu.
– A później?
– Co tylko pan chce.
Przeczesałem włosy palcami. Nie wiedziałem, co zrobić z przetopionymi kośćmi Odyna. Nie za bardzo chciałem je przetapiać. Chciałem je tylko pochować.
Zastanawiałem się, czy usunięcie kości z grobu sprawi, że rdza z drzew zniknie. Zapytałem o to kobietę. Zamilkła na chwilę. Patrzyła smutno w przestrzeń.
– Nie wiem – powiedziała. – Dowiemy się za parę dni.
Naukowcy postanowili, że odłożą eksperymenty do poniedziałku. I tak dziś nic nie wymyślą. Postanowili pojechać na lunch do modnej dzielnicy miasta. Kobieta w złotych okularach zapytała, czy nie chcę dołączyć. Obiecujemy, że nie będziemy rozmawiać o nauce, dodała z uśmiechem. Wahałem się. Chciałem jechać, ale bałem się, że będzie niezręcznie. Nie znałem tych ludzi. Oni znali siebie nawzajem. Ale jak inaczej miałbym ich poznać? Jak inaczej miałbym poznać kobietę w złotych okularach?
Zgodziłem się.
Do centrum podjechaliśmy małym brudnym samochodem, zaparkowaliśmy na obrzeżach modnej dzielnicy i na piechotę ruszyliśmy wąskimi uliczkami. Z przodu szła kobieta i mężczyzna o dużych wargach, z tyłu ja i drugi naukowiec, wysoki i lekko łysiejący. Mówił bardzo cicho. Cały czas musiałem nachylać się w jego stronę albo pytać „Mógłbyś powtórzyć?”. Nie wydawał się być tym zirytowany. Chyba był przyzwyczajony.
Weszliśmy do knajpki z curry. Wystrój prosty i schludny. Usiedliśmy, podano nam karty. Poczułem zapach curry. Gotowanego ryżu. Poczułem, jaki byłem głodny.
Wybór trochę nam zajął. Był trudny. Za dużo możliwości. Najdłużej wybierała kobieta w złotych okularach, która podobno najczęściej tu bywała. Wspólnie zamówiliśmy karafkę wina. Nieco łysiejący mężczyzna nie pił; to on był naszym szoferem. Zamówił herbatę imbirową.
Kobieta uśmiechnęła się do mnie i zapytała, czy widziałem film, który ostatnio zdobył najwięcej Oscarów. A, tak, tak się złożyło, że byłem na nim w kinie. Całkiem niezły. Nie uważa pan, że scena tańca była genialna? Ach. Chwila. Skoro poszliśmy już wspólnie na lunch – może przejdziemy na ty? Zgodziłem się. Przedstawiła się. Miała piękne imię. Niby zwykłe imię, które często słyszy się w tym kraju, ale do niej nad wyraz pasowało. W tym dopasowaniu było piękno.
Dwójka naukowców również mi się przedstawiła, ale ich imiona przyszły i zniknęły. Nie było w nich nic nadzwyczajnego. Z trudem je zapamiętałem.
Wróciliśmy do dyskusji o filmie. Każdy przy stole interpretował go inaczej. Sprzeczaliśmy się. Ale tak radośnie. Miła odmiana. Dostaliśmy wino. Zaczęliśmy rozmawiać o książkach. Dostaliśmy curry. Było lekko i przyjacielsko. Kobieta w złotych okularach dużo się śmiała. Miała naprawdę uroczy śmiech.
Skończyliśmy. Zapłaciliśmy. Lekko łysiejący naukowiec podwiózł nas pod mieszkania. Najpierw tego o miękkich wargach, potem mnie, na końcu kobietę. Gdy zostaliśmy tylko we trójkę w samochodzie, poprosiła mnie o numer telefonu. Na wypadek gdyby coś odkryli, albo potrzebowali mnie do badań. Zapisała podany numer, puściła sygnał. Zapisałem i jej numer. Podjechaliśmy pod mój blok. Pożegnałem się i wysiadłem z samochodu. Kobieta w złotych okularach pomachała mi na pożegnanie. Odjechali.
Zostałem sam.
Wszedłem do mieszkania. Cicho. Pusto. Jakoś szaro. Rzuciłem płaszcz na wieszak. Zrobiłem sobie herbatę. Puściłem muzykę, ale to nie pomogło. Wciąż byłem sam.
Usiadłem na kanapie z laptopem. Zacząłem przeglądać zdjęcia z byłą dziewczyną. Nie było ich wiele. Rzadko robiłem zdjęcia. To ona nalegała. Było tam: my w parku. My na lodach. Ja zaskoczony na czytaniu. Jej selfie, a ja gdzieś w rogu zdjęcia, śpiący na kanapie. My na kawie. My na wycieczce do Londynu. Miłe wspomnienia. Czy ciepłe? Podniosłem głowę i zapatrzyłem się w ścianę. We wspomnieniach było trochę ciepła. Ale nie na tyle, by było to coś więcej. Po prostu byliśmy. Dwójka ludzi, która zetknęła się gdzieś przelotnie i postanowiła zostać. By nie być samemu w tym pustym wszechświecie.
A potem coś się zepsuło. Rozstaliśmy się. Zacząłem być sam i nie było mi tak źle. Miałem Odyna.
A potem umarł Odyn i przestałem być sam.
Zacząłem być samotny.
I żyłem w tej samotności, myśląc, że już nic dobrego mnie nie spotka. A spotkało. I znów zniknęło. Może nie na zawsze, ale w tamtej chwili czułem, jakby na zawsze. Wyrwany z samotności i znów w nią wepchnięty odczułem ją podwójnie.
Wypiłem piwo. Poszedłem na zakupy. Ludzie w sklepie mnie irytowali. Pchający się, sapiący, rzucający na przeceny. Kupiłem jeszcze trzy piwa, produkty na kolację i uciekłem do siebie. Posprzątałem całe mieszkanie, pijąc piwo. Dwa kolejne wypiłem robiąc i jedząc kolację.
Utulony alkoholem poszedłem spać.
Następny dzień. W Internecie szaleństwo. W radiu szaleństwo. Na ulicy szaleństwo.
Rdzawe drzewa wypuściły kwiaty.
Wszystkie. Co do jednego. Zakwitły w nocy. Za wcześnie. Nie miały nawet liści. Zakwitły też wszystkie gatunki. Nawet brzozy i dęby. Wszystkie miały identyczne rdzawe kwiaty. Z wyglądu przypominały kwiaty magnolii.
Zjadłem śniadanie, zrobiłem kawę i wróciłem z nią do łóżka. Czytałem dwie godziny. Poćwiczyłem chwilę, wykąpałem się i poszedłem na spacer.
Wszędzie ludzie. Wszędzie rozmowy. Wszędzie teorie spiskowe.
Pojechałem na pusty grób Odyna.
Tym razem nie miałem ze sobą nic. I tak go już tam nie było. Wiem, że wcześniej już go tam nie było – umarł ponad rok temu – ale nie potrafiłem pozbyć się rytuału. Stworzyliśmy go, gdy Odyn jeszcze żył. W każdą środę, gdy wracałem z pracy, kupowałem drożdżówkę, a w domu parzyłem najlepszą kawę. Dzieliłem się z Odynem drożdżówką, dawałem mu też trochę kawy, mimo że wiedziałem, że nie powinien jej pić. Ale ją uwielbiał. Nie chciałem mu zabierać tej drobnej przyjemności. Potem zaś szliśmy na bardzo długi spacer.
Był wtedy najszczęśliwszym psem na świecie.
Ostatni przystanek. Wybudziłem się z myśli. Wysiadłem z tramwaju. Szedłem automatycznie. Myślałem. Nie patrzyłem. Zapaliłem papierosa, ale mi nie smakował. Zgasiłem, nie wypaliwszy nawet połowy.
W lasku wszystkie drzewa obsypane rdzawymi kwiatami.
Były piękne. Choć zimne i martwe. To było w nich jakieś nieruchome piękno. Zatrzymane w czasie, już na zawsze. Podszedłem do brzozy z hubą i nachyliłem do siebie gałąź pokrytą kwiatami. Dotknąłem ich, powąchałem. Nie miały zapachu. Próbowałem ułamać płatek, ale się nie dało. Niezniszczalne, nieprzemijalne. Stałe.
Było w tym coś smutnego.
Poszedłem dalej.
Na grobie Odyna – wszędzie kwiaty. Wyrastające wprost z ziemi. Wypełniły cały grób i wylały się z niego na las. Były złote złotem wytartego brązu.
Zszedłem do grobu. O kwiaty na ścianach poraniłem sobie ręce. Zaczerwienione, podrapane, trochę też krwawiły. Krew skapywała na złote kwiaty.
Kolejna ofiara dla Odyna.
Zadzwonił do mnie telefon.
Zmarszczyłem brwi. Zacząłem grzebać w kieszeniach płaszcza. Zapomniałem, gdzie go schowałem. Po co miałbym pamiętać? Nikt do mnie nie dzwonił, rzadko ktoś pisał. Miałem go przy sobie raczej z przyzwyczajenia. W końcu go odnalazłem. Dzwoniła kobieta w złotych okularach.
– Halo?
– Nie budzę cię? – Rozdygotany głos po drugiej stronie słuchawki.
– Nie, nie, tak właściwie… – Urwałem.
– Widziałeś już drzewa?
– Tak.
– Co się stało w nocy?
– Nie wiem.
– Co robiłeś w nocy?
Odchrząknąłem.
– To dość osobiste pytanie.
– Przepraszam. To nie tak, że ja… – Odkaszlnęła. – Jesteś kluczem do tej zagadki. Kwiaty pojawiły się w nocy. A ty jesteś z całą sprawą powiązany. Może coś się stało? Może to miało jakiś wpływ?
– Nic nie robiłem w nocy. Wieczorem tylko zrobiłem kolację i wypiłem piwo. Byłem sam. Poszedłem spać.
– Sam? – Gdzieś z tyłu przytłumiony, niewyraźny głos. Kobieta w złotych okularach przykryła mikrofon i coś odpowiedziała. Wróciła do rozmowy. – Gdzie teraz jesteś?
– Na grobie Odyna. Wyrosły na nim kwiaty.
Długie milczenie. Tylko zimny daleki oddech w słuchawce.
– Przyjedziemy po ciebie – powiedziała w końcu. – Poczekaj tam. Będziemy za dwadzieścia minut. Nie zamarzniesz?
– Nie.
– Poczekaj tam.
– Dobrze.
Pożegnała się i rozłączyła.
Przyjechali za trzydzieści minut. Ona i obcy mi mężczyzna. Przedstawiła mi go. Był jej narzeczonym. Przystojny, prawdopodobnie inteligentny, z tego, co udało mi się wywnioskować po minucie rozmowy. Kobieta w złotych okularach stała blisko niego. Nie dotykała go. Trzymała tylko palec na rąbku jego płaszcza.
– Przywieźliśmy ci herbatę – powiedziała kobieta, z torebki wyciągając termos. Podała mi go. Syknęła, widząc moje pokrwawione ręce. – Co się stało?
– Wszedłem do grobu. Płatki kwiatów są ostre. Łatwo tną skórę.
– Musimy to opatrzeć.
– Nic mi nie będzie.
Cisza.
– Kiedy umarł Odyn? – zapytał narzeczony.
Drgnąłem. Kobieta w złotych okularach też. Spojrzeliśmy na jej narzeczonego. Nie mówiliśmy nic.
– Od kiedy jesteś samotny? – spytał znów.
– Od ponad roku – odpowiedziałem.
– Nie masz nikogo.
– Nie.
– Nie chciałeś?
Wzruszyłem ramionami.
– Przyzwyczaiłem się.
– Ale chciałeś?
Nie odpowiedziałem. Nie dlatego, że nie chciałem dać odpowiedzi.
Po prostu jej nie znałem.
– Powinniśmy jechać na wydział – powiedziała kobieta w złotych okularach. – Boję się, co z kośćmi. Może powinniśmy odłożyć je na miejsce. Może to przez to. Pojedziesz z nami? – zapytała mnie.
Skinąłem głową.
Pojechaliśmy. Narzeczony prowadził. Kobieta siedziała obok niego, ja z tyłu. Milczeliśmy przez całą drogę.
Na wydziale znów cisza. Pustka. Ciemne opuszczone korytarze. Zamknięte strefy i laboratoria. Weszliśmy do jednego z nich, tego samego, co ostatnio. Na szafce wciąż stało drewniane pudło z kośćmi Odyna. Pokryły je kwiaty z brązu.
Podszedłem do pudła. Otworzyłem. W środku złote kości. Były pomieszane. Jakby ktoś je ruszał. Pomiędzy nimi kwitły kwiaty. Martwe zimne kwiaty.
Z oczodołów też patrzyły kwiaty.
Dotknąłem ich płatków. Nic się nie stało. Wciąż były zimne, wciąż były martwe. Nieruchome i gładkie.
Para z tyłu szeptała coś do siebie. Coś o dziennikarzach. Ktoś dzwonił, pytał się, węszył. Chciał wejść dzisiaj na uniwersytet; skłamali, że nikt dziś nie pracuje.
Wziąłem jeden z kwiatów i schowałem go do kieszeni.
Czyli kobieta w złotych okularach miała narzeczonego. Czego innego mogłem się spodziewać. Była zbyt inteligentna, zbyt urocza, zbyt pięknie się uśmiechała. Tak, ten uśmiech. Spojrzałem na czaszkę Odyna. Na zęby zastygnięte w trochę szyderczym, wiecznym już uśmieszku. To uśmiech u kobiety w złotych okularach mnie pociągał.
Ale czy zależało mi na czymś więcej niż na tym uśmiechu?
Pogłaskałem zimne czoło Odyna. Próbowałem sobie przypomnieć, czy w ten sam sposób pociągał mnie uśmiech mojej byłej dziewczyny. I jak to wszystko się z nią zaczęło. Czy była tam jakaś ekscytacja, jakieś zafascynowanie. Ale nie pamiętałem nic z tych rzeczy. Była tylko życzliwość. I trochę pożądania.
A potem wszystko stopniowo zanikło. Relacja umarła. Uschła. Miała za mało pożywki.
Czy nawet gdyby z kobietą w złotych okularach była możliwość – czy wystarczyłoby tej pożywki?
Odwróciłem się do pary.
– Robicie coś dziś wieczorem? – zapytałem.
Spojrzeli na mnie, zaskoczeni. Nie, powiedział w końcu narzeczony. Nie mamy planów.
Zaproponowałem, by przyszli do mnie na kolację.
– A co z kośćmi? – zapytała kobieta w złotych okularach. – Co z kwiatami?
– Nie możemy nic zrobić – powiedziałem. – Nie mogę ich pochować. Sama to przyznałaś.
– Ale nie możemy ich przecież zignorować. Nie możemy udawać, że ich nie ma. Tak jak i rdzy.
– Nie. Ale na razie i tak nic z nią nie zrobimy. Na razie musimy jakoś z nią żyć. – Odwróciłem się i zamknąłem pudełko z kośćmi Odyna. – Przyjdziecie wieczorem?
Przyjdą.
Chcieli podwieźć mnie do mieszkania, ale powiedziałem, że przejdę się po pobliskim parku. Potem podjadę tramwajem. Nie miałem daleko. Dzień był piękny. Choć chłodny. Kobieta w złotych okularach wciąż martwiła się o stan moich dłoni; obiecałem, że porządnie je umyję i zdezynfekuję.
Wyszliśmy z uczelni.
Pospacerowałem, zrobiłem zakupy. Przygotowałem gęś, upiekłem ciasto, posprzątałem mieszkanie. Zadbałem o dłonie. Rany nie były duże ani głębokie. Seria drobnych nacięć. Jak mapa zranień. Próbowałem w niej coś upatrzyć, ale nie układała się w żaden znajomy kształt.
Zacząłem piec gęś, schłodziłem wino. Para przyszła o szóstej. Wypiliśmy po pół lampki wina. Zaczęliśmy od nudnej rozmowy o pracy. Czym się zajmujesz, firma, rachunkowość, ach, ciekawe, ciekawe, narzeczony kiwał głową, podziwiam, ja nigdy nie miałem głowy do liczb, zaśmiał się. Sam wymijająco mówił o swoim zawodzie. Papiery, mówił. Dużo papierów. (Kancelaria, powiedziała kobieta w złotych okularach, gdy narzeczony wyszedł do łazienki. Nie lubi o tym mówić, by nie wyjść na snoba).
Gęś upieczona. Usiedliśmy do kolacji. Na boku pieczone bataty i lekka sałatka. Pokroiłem gęś. Zaczęliśmy jeść. Kobieta w złotych okularach aż westchnęła z zachwytu. Cudownie gotujesz. Gdzie się tego nauczyłeś? I jakim cudem przed twoimi drzwiami nie ma kolejki kobiet? Wzięła kolejny kęs do ust. Czysta rozkosz na jej twarzy. Wspaniały widok.
– Może dajesz korepetycje z gotowania? Znam kogoś, komu by się przydały – powiedziała.
Narzeczony posłał jej niby oburzone spojrzenie. Ona zaśmiała się, pocałowała go w policzek.
– Wiesz, że żartuję, kochanie. Uwielbiam, jak gotujesz. Szczególnie, gdy rozgotowujesz ryż.
On żachnął się, ona zaśmiała i pogłaskała go po kolanie. A jak twoje dłonie, zwróciła się do mnie. Dobrze, dziękuję. Krótki moment wahania. Chciała zapytać o rdzę, ale się wstrzymała. Wiedziała coś. Ale nie chciała mówić. Nie chciała psuć wieczoru.
Skończyliśmy jeść. Pozbierałem talerze. Przyniosłem ciasto czekoladowe. Rozpieszczasz nas! – niby oburzony, lecz tak naprawdę zachwycony krzyk. Zjedliśmy deser. Dokończyliśmy butelkę wina. Pełni, zadowoleni, rozleniwieni alkoholem siedzieliśmy przy stole i rozmawialiśmy o książkach.
Wyszli po jedenastej.
Zrobiłem sobie herbatę. Usiadłem na kanapie. Wsłuchiwałem się w wieczorną ciszę.
Przypomniałem sobie, że w kieszeni spodni zostawiłem złoty kwiat. Spodnie wrzuciłem do prania. Dźwignąłem się z kanapy i poszedłem do kosza z brudną odzieżą. Sięgnąłem do kieszeni rzuconych na górę spodni. W środku – nic twardego. Nic metalowego. Tylko miękki, mnący się pod palcami kształt.
Wyciągnąłem zawartość kieszeni. To był kwiat. Wciąż złoty. Ale jego płatki nie były twarde, lecz miękkie. Jakby żywe.
Palcami potarłem płatki. Na opuszkach zostały mi drobiny złota. Zacząłem drapać powierzchnię kwiatu. Pod paznokciami została mi błyszcząca warstewka.
Kwiat był żywy. I świeży. Zacząłem pocierać płatki intensywniej. Złoto zaczęło schodzić całymi płatami. Jakby kwiat zrzucał łuski.
Uniosłem go do twarzy. Powąchałem. Miał słodki i lekki zapach.
Poszedłem do kuchni. Wziąłem szklankę, do szklanki napuściłem wody i włożyłem do niej kwiat. Patrzyłem na niego jeszcze przez chwilę, jakby kwiat miał się obudzić, coś mi powiedzieć. Znów czekałem na wiadomość. Choć wiedziałem, że wiadomości nie było.
Dopiłem herbatę, wziąłem prysznic i poszedłem spać.
Rano.
Na telefonie trzy nieodebrane połączenia. Dwa od kobiety w złotych okularach, trzeci od nieznanego mi numeru. Nie byłem przyzwyczajony. Od dawna nikt do mnie nie dzwonił. Szczególnie o tej porze.
Powoli wstałem z łóżka. Zrobiłem kawę. Musiałem się obudzić przed oddzwonieniem. Powinienem też zebrać się szybko do pracy. Ale skoro dzwoniła rano – może to coś poważnego? A ja stałem i piłem kawę. Trochę niepoważne. Dopiłem ostatni łyk.
Oddzwoniłem. Odebrała po piątym sygnale, zdyszana.
– Gdzie jesteś? – zapytała. W tle szum ulicy. Szybki stukot obcasów. Jakby gdzieś biegła.
– W domu. Dopiero wstałem.
– Widziałeś drzewa?
– Kwiaty przekwitły? – spróbowałem zgadnąć.
Cisza. Długa.
– Skąd wiesz?
Czyli zgadłem.
– Kwiat, który zabrałem wczoraj, też przekwitł – wyjaśniłem. – Tuż po tym, jak wyszliście.
– Czemu nic nie powiedziałeś?
– Czy o jedenastej w nocy miałoby to jakieś znaczenie?
Odchrząknęła.
– Przeglądałeś wiadomości? – zapytała.
– Nie. Dopiero wstałem.
– Większość boi się, że to oznaka progresji choroby. Ale to nieważne. Przecież wiemy, że tak nie jest. Tylko jedna stacja – podała jej nazwę – twierdzi co innego. – Chwila ciszy. – Mówi, że zaangażowany jest w to człowiek. Który zaszczepił zalążek rdzy w lasku, do którego chodzisz. I że mój uniwersytet, mój wydział, przejął ten zalążek.
– Hm.
– Oczywiście nikt im nie wierzy – dodała szybko. – To brzmi jak wyssane z palca. Na razie. Ale dojdą do tego nowe informacje. A wtedy będziemy mieli już problem.
– Skąd wiedzą?
– Chyba ktoś sprzedał im tę historyjkę. Ktoś z wydziału. Nie wiem kto. Postaram się dzisiaj dowiedzieć.
– Mam coś zrobić?
– Tak. Idź do pracy i zachowuj się normalnie.
Uśmiechnąłem się. Normalnie. Co dla niej znaczyło „normalnie”?
Obiecałem, że tak zrobię i życzyłem jej miłego dnia.
Zebrałem się. Wyszedłem do pracy. Wszędzie plotki. Wszędzie szepty. Wszyscy wymyślali teorie. Naiwne hipotezy. Pytali też i mnie. Odpowiadałem równie bezmyślnie, co reszta. Co tylko ślina na język przyniosła.
Wyszedłem z pracy.
W połowie drogi do domu – znów telefon. Nieznany numer. Ten sam, co dzwonił do mnie rano.
Odebrałem. Cichy, lekko zachrypnięty głos narzeczonego kobiety w złotych okularach.
– Czy dałbyś się zaprosić na kawę?
Nie ma problemu. Kiedy? Zaraz, w centrum? Wybacz, że tak nagle, powiedział on. Możemy spotkać się w inny dzień, jeśli ci nie pasuje.
Może być i dzisiaj.
Wróciłem się, ruszyłem w stronę centrum. Miasto szalone, rozdygotane, mimo chłodnego dnia. Wszyscy spięci sytuacją drzew. W tramwaju tylko ten temat na językach. Jakaś starsza kobieta głośno opowiadała innej starszej kobiecie, że czytała, że mężczyzna, las, ziarno rdzy.
Mój przystanek. Wysiadłem z tramwaju.
Z narzeczonym umówiliśmy się w małej kawiarence na uboczu. Cicha, trochę bezbarwna. On już tam był. Wstał na mój widok, uścisnął mi rękę. W błękitnych oczach skrucha.
– Przepraszam, że tak nagle. Co weźmiesz?
Poszedł zamówić do baru, mi cappuccino, sobie zwykłą czarną. Wrócił. Usiadł naprzeciw mnie. Uśmiechnął się.
– Pewnie już słyszałeś, co media wywęszyły.
– Słyszałem. Dzwoniła do mnie twoja narzeczona.
– Próbuje załagodzić sprawę. – Pokiwał głową. – I znaleźć tego, kto rozpuścił plotki. Ale to nic nie da.
– Nie?
– Nie, dopóki rdza nie zniknie. Wtedy wszystko ucichnie.
Milczeliśmy przez chwilę. Podano nam kawę. On odstawił swoją na bok; czekał, aż nieco ostygnie.
– Moja narzeczona ma swoją teorię, skąd wzięła się rdza – powiedział. – Ja mam swoją. A prawda leży pewnie gdzieś pośrodku. – Uśmiechnął się. – Zgadzamy się jednak co do jednego: kości są kluczem. I ty jesteś kluczem. Jesteś jedyną osobą, która może ich dotknąć nie pokrywając się rdzą. Ale czemu drzewa są medium, wyrazem samej rdzy – żadne z nas nie ma pojęcia.
Upiłem łyk cappuccino. Oblizałem wargi z mlecznej piany.
– I co chcesz, żebym zrobił? – zapytałem.
– Przetopił kości.
Uśmiechnąłem się.
– Mam działać na siłę. – Bardziej stwierdziłem, niż zapytałem.
– Nie ma czasu. Ona stara się, jak może, ale informacje i tak przeciekną. Media i tak cię znajdą.
– Nawet jeśli, to co?
– Oskarżą cię. Rozszarpią publicznie. Wystawią twoje życie na widok całego kraju.
– Niech rozszarpią. Nie przetopię kości Odyna. Nie, dopóki nie przyjdzie na to czas.
– A kiedy niby przyjdzie na to czas? – zapytał narzeczony, sięgając po swoją kawę.
Rozłożyłem ręce.
On westchnął. Napił się kawy. Wzrok utkwił gdzieś w przestrzeni, zamyślony.
– Po to się ze mną spotkałeś? – zapytałem.
– Między innymi. – Przeniósł wzrok znów na mnie. – Ale głównie chciałem porozmawiać i cię poznać. Na osobności. Zobaczyć, jakim jesteś człowiekiem.
– Jakiś werdykt?
Uśmiechnął się.
– Badania w toku. – Wypił spory łyk kawy. – Napływają nowe dane, hipoteza się zmienia.
– Mówisz jak rasowy naukowiec – zakpiłem.
– Żargon wżera się w mózg. Nawet jeśli tylko go słyszysz.
Porozmawialiśmy. Dopiliśmy kawę. Temat rdzy już nie wrócił.
On zapłacił (za niedogodność nagłego spotkania, powiedział; nie protestowałem). Wyszliśmy. Poszliśmy jeszcze kawałek razem, krótki spacer na przystanek tramwajowy. Rozmawialiśmy o niczym. Inny ton, inne tempo rozmowy, niż z kobietą w złotych okularach. Inny typ satysfakcji. Choć wciąż ten sam jej poziom.
Rozstaliśmy się na przystanku mocnym uściskiem dłoni. Pojechaliśmy w przeciwne strony.
Wszędzie wokół temat rdzy. Ale już nie zwracałem na niego uwagi. Stał się elementem otoczenia. Jak rozmowy o pogodzie czy polityce. Był, bo był, i tyle.
Wróciłem do mieszkania. Głodny jak wilk. Głodny jak mój od dawna martwy Odyn. Odgrzałem resztki gęsi ze wczoraj. Jadłem, myśląc o Odynie. Pewnie siedziałby przy mnie i wlepiał czarne mądre ślepia, czekając na dar. Ja droczyłbym się z nim dłuższą chwilę, on zacząłby wydawać z siebie ni to jęczenie, ni to warczenie, charakterystyczny błagalnie-zaczepny dźwięk. W końcu podzieliłbym się z nim posiłkiem. A on z radością wylizałby całe moje dłonie.
Skończyłem jeść. Umyłem talerz.
Czułem się dobrze. Czułem jakąś lekkość na sercu. Choć krył się w niej smutek.
Kolejne dni. Media dalej węszyły. Jak myśliwskie psy. Ale kręciły się w kółko, za własnym ogonem. Ich informator nie powiedział już nic. Czy postanowił to sam, czy też za namową kobiety w złotych okularach – nie wiedziałem.
Bezosobowy mit dalej rósł, puchł, przybierał fałszywe kształty, a ja patrzyłem z boku, jak zmienia się i oddala i staje się zupełnie czymś innym, niż ja.
Mimo zapewnień, które składałem narzeczonemu, chyba poczułem wtedy ulgę.
Dalej się spotykaliśmy, ja, kobieta w złotych okularach i jej narzeczony. Kolacje, drinki, filharmonia albo zwykłe codzienne spotkania. Temat rdzy od czasu do czasu wracał. Wiedziałem, że chcieli, bym przetopił kości, ale nie mówili już nic. Czekali. Czekałem i ja. Nie wiedziałem na co. Nie wiedziałem, jak długo. Bałem się, że będę czekać w nieskończoność, na nieistniejący idealny moment. Czasem pojawiał się we mnie zryw, chęć działania, teraz, już, natychmiast. Nawet w środku nocy. Włamać się na wydział i ukraść kości własnego psa.
Mimo tego czekałem. Przygotowywałem się.
Przyszła wiosna. A raczej ponure przedwiośnie. Śnieg stopniał, wszędzie błoto. Na niebie ciężkie, szare chmury. Drzewa wciąż martwe, wciąż pokryte warstwą rdzy.
Po raz pierwszy od dwóch tygodni pojechałem na pusty grób.
W grobie – organiczne zwiędłe kwiaty. Wokół trochę śladów stóp. Ktoś nawet zszedł do grobu, poślizgnął się, chyba przewrócił, sądząc po długich śladach w błocie. Pewnie media. I pewnie nie dało im to nic. Zapaliłem papierosa. Trochę żałowałem, że nie mam kawy ani drożdżówki. Ale już żadnych darów dla Odyna. Odyna już tu nie było. Siedział w skrzyni na wydziale i spał. I czekał.
Zgasiłem papierosa i wróciłem do cywilizacji.
Nie pojechałem do mieszkania. Ruszyłem do centrum. Potrzebowałem wyjść, coś zrobić. Napić się kawy wśród ludzi, kupić książkę. Kupić książkę – pomyślałem – tak, to dobry pomysł. To zawsze był dobry pomysł.
Wstąpiłem do znajomej księgarni. Przy kasie nowa ekspedientka. Piękny uśmiech, żywe oczy, słodkie „Czy mogę w czymś pomóc?”. Tak, odparłem, dać zaprosić się na kawę. Słowa wyskoczyły z moich ust, zanim zdążyłem pomyśleć. Ekspedientka zastygła w bezruchu. Albo pomóc mi wybrać książkę, pociągnąłem dalej, by nie męczyć ani siebie, ani jej. Ekspedientka uśmiechnęła się i pokiwała głową. Jakich autorów pan lubi?
Rozmowa. Pięć, dziesięć, nie wiedzieć kiedy dwadzieścia minut. Wybrałem w końcu książkę. Zapłaciłem. Pożegnałem się. Numeru nie wziąłem. Nie potrzebowałem. Nie chciałem.
Usiadłem w pobliskiej kawiarni przy oknie. Widok na skwer. Parę ławek, sucha trawa, kilka drzew. Zamówiłem kawę i sernik z pomarańczą. Zacząłem czytać. Samotnie piłem kawę. Cieszyłem się tym. Tą słodką chwilą samotności.
Po raz pierwszy od dawna.
Skończyłem sernik. Dopiłem kawę. Jeszcze siedziałem, jeszcze czytałem, jeszcze jeden rozdział, dwa, trzy. Zamknąłem książkę. Spojrzałem na pustą filiżankę po kawie. Perforowane zacieki po mlecznej pianie. Jutro, pomyślałem. Jutro przetopię kości Odyna. A jeszcze dziś znajdę jakiegoś rzeźbiarza.
Spojrzałem za okno. Zza chmur wyjrzało słońce. Na drzewach rdza błyszcząca, falująca w ostrym świetle. Kora jakby drgnęła. Jakby złożona z miliardów mikroskopijnych owadów, które obudziły się do życia.
Na smartfonie znalazłem parę pracowni rzeźbiarskich, przeglądnąłem prace artystów, wybrałem, zadzwoniłem. Patrzyłem w tym czasie na drzewa. Rdza wciąż tańczyła. Jak wzburzone morze. Halo, dzień dobry, chciałem zapytać, mam nietypowe zamówienie, tak, tak, czy jutro moglibyśmy omówić szczegóły, przyniosę materiał. Och, to cudownie, dziękuję, do zobaczenia! Rozłączyłem się. Rdza wciąż dygotała.
Zadzwoniłem do kobiety w złotych okularach.
– Widziałaś drzewa? – zapytałem.
– Rano. Coś się stało?
– Zobacz na nie.
– Nie mogę. Jestem w pracy.
– Zobacz więc na kości.
– Co się stało? – dopytywała ona, zniecierpliwiona.
– Rdza się ruszyła. Chyba będzie odpadać. Jak kości?
Kobieta w złotych okularach milczała. Słyszałem jej szybkie kroki, nierówny oddech, głosy tła, przepraszam, spieszę się, przepraszam. Odgłos otwieranych i zamykanych drzwi. W tle cisza. Tylko dziesięć jej kroków. I trzask otwieranego pudełka.
I znów długa cisza.
– Kości – powiedziała w końcu. – Kości stopniały.
Doskonałe opowiadanie, jedno z czterech do zapamiętania. Ale mam problem z legendą. Nie wiem, czy Odyn to nie za mało.
Dobry tekst. Wciągnęło od samego początku, uczucie tajemnicy i dawkowanie informacji zadziałało. Wielkim plusem jest opisanie samotności, melancholii. Tak, to właśnie tym opowiadanie stoi – uczucia oddane znakomicie.
Wybrany styl z krótkimi zdaniami sprawia, że czyta się bardzo szybko.
Miejscami tylko miałem wrażenie, że tekst stawał się trochę przegadany. Opisywanie codziennych czynności ma swój urok, ale nie wiem, czy nie ma tego w treści za dużo.
W każdym razie, opisana historia potrafi zaciekawić. Jestem naprawdę zadowolony z lektury.
EDIT:
Zapomniałem dodać. Jeśli chodzi o motyw “Jestem legendą”, niestety tutaj go nie dostrzegłem.
Zgadzam się z przedmówcą – mocą opowiadania jest znakomitość bohatera; gdyby to ode mnie zależało, dałbym tytuł “Pętla”.
Przeczytałem kilka opowiadań konkursowych i jest to pierwsze, w którym nie pomijałem znacznych części tekstu ; D
Trochę drobnych usterek – nie wypisywałem wszystkiego, bo mam pętlę, do których muszę wsiąść i z których muszę wysiąść ; D
Nic wcześniej takiego się nie zdarzyło, ale cóż. – Nigdy wcześniej nic takiego się nie zdarzyło…
Na następny dzień okazało się… – Następnego dnia okazało się…
Takich babolków jest jeszcze kilka, przejrzyj przed zakończeniem konkursu.
Pozdrawiam,
Marlow
Niezaprzeczalnie dobry tekst, którego główną siłą jest niezwykle intensywny, praktycznie namacalny, klimat monotonnej melancholii. Niestety jednak nie jestem chyba, jak to się ładnie mówi – targetem, bo w pewnym momencie styl narracji zaczął mnie męczyć. Zacząłem przeskakiwać kolejne opisy codzienności, mimo iż sam pomysł zestawienia bezbarwnosci i rutyny codziennych czynności z absolutnie niecodziennym zjawiskiem, był naprawę świetny.
Czytałem do końca (i to całkiem ochoczo, bo lektura, mimo pewnego zmęczenia, sprawiała satysfakcję) w nadziei poznania tajemnicy, rozwiązania zagadki rdzy, w nadziei, ze życie bohatera zasadniczo się zmieni, że wydarzy się "coś"… I nic takiego nie nastąpiło. Wiem, że tak miało być, ale mimo wszystko poczułem rozczarowanie. Bo symboliczne i metaforyczne znaczenia zakończenia oraz całego rdzawego zjawiska zupełnie mnie nie satysfakcjonują, powodują w zasadzie tylko wzruszenie ramion.
Cóż, ogólnie – naprawdę niezłe opowiadanie, za sprawą nastroju i emocji, choć pozornie wydawałoby się, że bohater, jak i sam tekst jest emocjonalnie przygaszony.
Ale nie dla mnie.
Dla podkreślenia wagi moich słów, Siłacz palnie pięścią w stół!
Sugestywny tekst, ale przydługi. Ile razy można czytać: “wypiłem kawę”? Tym niemniej doceniam biegłość pisania (fajny styl – oszczędne, krótkie zdania). Choć, mimo wątku rdzy, to właściwie opowiadanie obyczajowe.
Są i babolki:
-“celowali mikrofony w ich usta” – mikrofonami;
– “trochę zdrowego rozumu” – jest takie powiedzenie? A nie – “zdrowego rozsądku”?;
– “okruchy drożdżówki ze wczoraj” – z wczoraj;
– “więcej niż dwójka ludzi nie zdołałaby go kopać” – “tu kopać” albo “go rozkopywać”;
– “i pożyczyłem jej miłego dnia” – życzyłem; pożyczyć to można stówę :);
– “kraść własne kości” – raczej – “kości własnego psa”.
Podsumowując – ma swój urok!
Pierwsze prawo Starucha - literówki w cudzych tekstach są oczobijące, we własnych - niedostrzegalne.
Przeczytałam opowiadanie. Kwalifikuje się do konkursu.
Drobne uwagi:
Dotarłem na miejsce. Niczym niewyróżniające się miejsce. Trawa i zgniłe liście zdążyły pokryć poruszoną ziemię. Żadnego znaku, że tu coś było. Ale ja wiedziałem. Dobrze zapamiętałem to miejsce. ← powtórzenie na początku dwukrotnie “miejsce” jest ok, ale trzecie mogłoby zniknąć.
zapewniał doktor. Tylko rdza. ← wkradła się podwójna spacja
W tej gęstwinie to niełatwe – ← zlikwiduj tę półpauzę
To głupie, ale – wiem, że tego by nie chciał. ← tu też; w Fantazmatach wyrzucamy półpauzy z wypowiedzi, gdy nie wprowadzają didaskaliów
Cała trójka stawiła się pod grobem Odyna. ← a może nad grobem?
ale i tak grobu już nie ma ← za mało sobie skopiowałam, możliwe, że zgubiłaś tu kropkę
Usiadłem na kanapie z laptopem. Zacząłem przeglądać zdjęcia z byłą dziewczyną. ← sprawdź ten akapit, jedyny w tekście, gdzie rzuciło mi się wielokrotnie “być”, plus kilka zdań po nim.
mimo, że wiedziałem ← mimo że
Tak jak
i rdzy. ← wkradł się enter
A jak twoje dłonie, zwróciła się mnie. ← do mnie
– Nie. Dopiero wstałem.. ← albo jedna kropka, albo trzy
Zgadzamy się jednak co do jednego – kości są kluczem. I ty jesteś kluczem. ← półpauza out
– Nawet jeśli – to co? ← j.w.
Opinia o fabule po zakończeniu konkursu.
Życzę powodzenia :)
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Ładnie napisane, nastrojowe, aczkolwiek zdecydowanie bardziej podoba mi się wątek z grobem niż realistyczne kawałki z pracą, miastem, spotkaniami itd. Wolałabym je bardziej impresyjne, mniej konkretne, no i krótsze, bo rozbijają nastrój. Dobrze opisujesz samotność, ale jest tu trochę przegadania. Naukowcy też jacyś dziwnie życzliwi wobec bohatera i jego zachcianek, zwłaszcza w sytuacji zagrożenia epidemiologicznego (zresztą archeolodzy też by się z nim pewnie nie cackali), ale to fantastyka ;)
Jedyne, co mi lekko zgrzyta, to sama “rdza”, ponieważ termin ten odnosi się właściwie wyłącznie do żelaza i stopów żelaza, a tu jest, jak się okazuje, naprawdę brąz i badają go naukowcy, choć oczywiście brąz też koroduje (odwracalnie, w przeciwieństwie do żelaza). Oczywiście zakładam, że w realu media tak by to nazwały, a naukowcy sarkali, że błędnie. I oczywiście można założyć, że to jakiś fantastyczny metal-nie metal, ale może w takim razie lepiej by było, gdyby naukowcy mieli z tym zagwozdkę, a nie mówili o rdzy na brązie… No i raczej bym mówiła wypolerowany brąz, a nie wytarty, bo zazwyczaj dążono do osiągnięcia tego złotego połysku.
http://altronapoleone.home.blog
Daję klika i zapowiadam powrót z komentarzem.
Po przeczytaniu spalić monitor.
Nastrój melancholii w Twoim tekście to jednak trochę za dużo dla mnie. Monotonia tekstu nie przemówiła do mnie, a ciągłe czytanie o kawie i drożdżówkach irytowało. Niespecjalną też sympatią zapałałam do głównego bohatera. Jak dla mnie miał typowe objawy depresji z epizodami psychotycznymi – motyw rdzy. Do tego, wycofany społecznie, w sumie to kochał tylko swojego psa, wykazuje obojętność wobec innych ludzi.
Jako fantastyka, opowiadanie mi się nie podoba, ale jeżeli interpretuję je pod kątem psychopatologii, sporo zyskuje w moich oczach. Bardzo ciekawe odczucie, co do tekstu, więc mogę Ci podziękować za tak ciekawe, czytelnicze doświadczenie.
@fantastyka w tym opowiadaniu (+melancholia/depresja, +pies)
Cały czas mi przy tej okazji chodzi po głowie opowiadanie Harlana Ellisona o śmierci psa, czytałam je jak miałam 13 lat i do dziś siedzi mi w pamięci. “Deathbird” się to chyba nazywało, ale czytałam to w tak dziwnych okolicznościach przyrody (w hiszpańskojęzycznej antologii opowiadań sf), że nie wiem, czy to konkretne opowiadanie jest tytułowe w zbiorze.
http://altronapoleone.home.blog
Bardzo interesujący pomysł na element fantastyczny. Szkoda, że właściwie nie wyjaśniasz, o co z tą rdzą chodziło. Nastroje i symbolizmy to za mało, żeby mnie usatysfakcjonować. Ale to kwestia gustu.
Fabuła nieco rozwleczona, dłużyły mi się te kawałki z prozą życia.
Bohaterowie dobrze zbudowani, pokazujesz ich z różnych stron.
Legendy w tekście nie widzę.
Wykonanie niezłe, ale czasem interpunkcja utyka, trafiają się powtórzenia.
Babska logika rządzi!
Jest tu pomysł, motyw brązowania i jego tajemnicy wychodzi naprawdę fajnie. Tylko te elementy realistyczne…
Generalnie mam jak Thargone. Doceniam pomysł i wykonanie tego koncertu fajerwerków, ale nie jestem targetem. Po prostu ta klimatyczna melancholia działała na mnie mocno nużąco. W efekcie od połowy zacząłem już skanować, zwalniając jedynie na te momenty, gdy poruszałaś elementy fantastyczne.
Won't somebody tell me, answer if you can; I want someone to tell me, what is the soul of a man?
Cieszę się, że klimat melancholii raczej się podoba, choć rozumiem, że dla niektórych może być mocno przytłaczający. Wprowadzając powtórzenia czynności miałam na celu pokazanie monotonii życia głównego bohatera, ale rozumiem, że przesadziłam. Cenna uwaga. Do zapamiętania.
Jeśli chodzi o brak bezpośredniego wyjaśnienia motywu rdzy to chciałam zostawić przestrzeń na interpretację własną. Jak rozumiem, zbyt dużą. Szczerze przyznam, z zakończeniem miałam niejaki problem, pierwotna jego wersja była bardziej dynamiczna, ale mocno sztampowa i niekiedy nielogiczna. Idealne byłoby rozwiązanie pomiędzy, ale niestety termin się zbliżał i zabrakło mi czasu.
Motyw samej legendy – Odyn to tylko mały smaczek, zaś głównie chodziło mi o powstawanie miejskiej legendy. (Plotki w miejscach publicznych, dziennikarze). Motyw ten miał być tłem dla życia głównego bohatera. I znów, rozumiem, że jest to tło za bardzo rozmyte.
Jeszcze raz dziękuję za wszystkie opinie, będą pomocne przy pisaniu kolejnego opowiadania.
@drakaina – mój błąd z rdzą, zastosowałam zbyt duży skrót myślowy. Jeśli chodzi o Ellisona to właśnie przekopuję się przez jego tomiszcze opowiadań, ale żadnego utworu o śmierci psa nie czytałam. Mimo to cieszy mnie, że moje opowiadanie wywołuje skojarzenia z jednym z gigantów science-fiction, nawet jeśli tylko zbieżnością motywów.
@Deirdriu – owszem, bohater ma kilka objawów typowych dla depresji, ale epizody psychotyczne to dla mnie zaskoczenie. Wycofany społecznie jak najbardziej był (przynajmniej na początku opowiadania), ale pisząc nigdy nie zakładałam, że kochał tylko swojego psa. Pewnie, jest i stwierdzenie: “[Była dziewczyna] mówiła, że kocham go [psa] bardziej, niż ją. Może miała rację.”, ale raczej odnosi się do wycofania społecznego z bezwiednym i obojętnym przyjmowaniem opinii innych. Dalej w tekście bohater wykazuje zainteresowanie kobietą w złotych okularach, ale nie chcąc wprowadzać niepotrzebnego romansu pozostawiłam ich relację na przyjacielskiej stopie. Aż tak obojętny więc nie był.
Nie zrozum mnie źle, nie mówię, że Twoja interpretacja jest błędna, bo po to piszę w stylu, w jakim pisze, by zostawić dużo przestrzeni dla Czytelnika. Jednak pierwszy raz spotykam się z interpretacją tak odmienną od mojej i jest to duże zaskoczenie. Ale bardzo cenne doświadczenie.
Mimo że jako fantastyka Ci się nie podoba, cieszę się, że choć pod kątem psychologicznym opowiadanie Cię intryguje.
@Naz, @Staruch – dzięki za poświęcony czas i wyłapanie błędów. Poprawione.
Odgrzebałam antologię. Po hiszpańsku jest tak jak pamiętałam: El Pajaro de la Muerte, a w informacji o oryginale: Deathbird, 1973. O śmierci psa jest tam podrozdział pt. AHBHU, to mi po prostu z całego opowiadania najbardziej, najwyraźniej, zapadło w pamięć, bo całość jest o różnych rzeczach :D
http://altronapoleone.home.blog
W Polsce opublikowane przez Solaris w zbiorze "Ptak śmierci". Nie wiem czy jest w nowej antologii Ellisona wydanej przez Prószyńskiego.
Po przeczytaniu spalić monitor.
Bardzo dobry tekst. Wybijająca z niego melancholia, nostalgia, samotność, poprzetykana wstawkami o dziwnym zjawisku… Tylko jak dla mnie legenda miejska, no coś w tym jest, ale będę się musiał nad tym zastanowić. Opis codziennych, monotonnych czynności, rozumiem że zamierzony dla budowy nastroju, no niech Ci będzie. Twoja rdza w odniesieniu do drzew trochę mi się kłóci z fizjologią roślin, bardziej by tu pasowała na przykład pleśń, ale pleśń nie była by legendą. Brrr, makabryczny obraz, nie chciał bym zobaczyć drzew pokrytych rdzą.
To było w nich jakieś nieruchome piękno.
Nie zrozumiałam tego zdania.
Nastrojowe opowiadanie. Zgodzę się z wcześniejszymi komentatorami, że trochę za dużo jest kawy i drożdżówek, w pewnym momencie rzeczywiście to zaczyna być nużące. Ale poza tym czytało mi się bardzo dobrze. Nie przeszkadza mi, że w zasadzie niewiele wiadomo o rdzy – skąd się wzięła i po co, lubię takie niedopowiedzenia.
Przeczytałam z przyjemnością :)
Przynoszę radość :)
Fajny pomysł. Dobrze oddana symbolika rdzy… W sumie jest w niej coś mrocznego i tajemniczego. Dobrze nakreśleni bohaterowie i nastrojowy klimat. Ogólnie jestem bardzo zadowolona z lektury.
Pozdrawiam i życzę powodzenia w konkursie.
Bardzo mi się podobało, w tekście zdecydowanie coś jest. enderek napisał wcześniej: “wybijająca melancholia” – i to jest prawda. Nie rzucasz w czytelnika smutkiem bohatera, nie wypowiada on depresyjnych kwestii w co drugim zdaniu, a jednak, sądząc po opiniach, nastrój został zbudowany. Ani przez moment nie myślałem, że otrzymam jakiekolwiek rozwiązanie, i nie otrzymałem, więc nie jestem rozczarowany.
Jest jeszcze jedna, szczególna cecha, która rzuciła mi się w oczy – po trzech akapitach wiadomo już, jakiego rodzaju tekst to będzie, i faktycznie taki jest. Nie chodzi mi o fabułę, ale o nastrój właśnie – wywołałaś go i utrzymałaś, a to bywa trudne, szczególnie, że 56k znaków to nie jest już tak mało.
Bardzo osobliwe opowiadanie – choć napisane w sposób niezwykle monotonny, by nie powiedzieć nużący, pełne opisów tych samych, w kółko powtarzających się codziennych czynności i cotygodniowych rytuałów, potrafiło sprawić, że czytałam mocno zaciekawiona, o co w tym wszystkim chodzi, a przy tym pełna nadziei, że w końcu coś zacznie się wyjaśniać. Niestety. Skończywszy, doszłam do wniosku, że był tu niezły pomysł na opowiadanie, jednakowoż zabrakło konceptu, jak je zakończyć, dlatego też pozostałam z otwartą gębą, bo nijak nie potrafię dociec, co Autorka miał nadzieję opowiedzieć.
Nic wcześniej takiego się nie zdarzyło… –> Wcześniej nic takiego się nie zdarzyło…
Odłożyłem więc miskę… –> Miskę z jedzeniem raczej się odstawia.
Zjadłem śniadanie, Na papierosa nie miałem ochoty. –> Zamiast przecinka powinna być kropka, albo po przecinku mała litera.
Kopaliśmy na zmiany. –> Literówka.
Skoro kopali na zmianę, to po co przywieźli aż cztery łopaty?
Wybór trochę nam zajął. –> Wybór zajął nam trochę czasu.
…ale nie potrafiłem pozbyć się rytuału. –> Nie można pozbyć się rytuału, tak jak nie można go posiadać.
Proponuję: …ale nie potrafiłem zaniechać rytuału/ zrezygnować z rytuału.
Ktoś dzwonił, pytał się, węszył. –> Ktoś dzwonił, pytał, węszył.
– Zobacz na nie. –> – Zobacz je. Lub: – Spójrz na nie.
– Zobacz więc na kości. –> – Zobacz więc kości. Lub: – Spójrz więc na kości.
Gdyby ci, którzy źle o mnie myślą, wiedzieli co ja o nich myślę, myśleliby o mnie jeszcze gorzej.
Literacko najlepszy tekst zgłoszony do konkursu.
W moim rankingu przegrywa pierwsze miejsce słabym nawiązaniem do konkursowego tematu – zamysł (miejska legenda) zrozumiałem dopiero po Twoim komentarzu. Abstrahując od “Legend” – klasa.
To kolejne opowiadanie z kumulacji z przełomu miesięcy, które moim zdaniem zasługiwało na piórkową nominację. Posypuję głowę popiołem, ale na przyszłość mam Cię na liście absolutnych “must have” autorów.
Wciągnął mnie ten tekst i trzymał do końca, choć zgodzę się z przedpiścami, że elementów sygnalizujących monotonię było nieco zbyt wiele. Ładnie operujesz detalami, psychologia postaci – samotność bohatera, rodząca się fascynacja kobietą w złotych okularach. Fascynujący i oryginalny jest sam motyw z rdzą, który dobrze koresponduje z melancholijnym nastrojem oddanym w tekście.
Zakończenie mnie akurat bardzo się podobało. Muszę przyznać, że rzeczywiście pozostawiasz czytelnikowi duże pole do interpretacji, skąd bierze się rdza i jaki ma związek z kośćmi (jednak szkoda, bo tropów mogło tu być więcej), ale ten niby-nijaki koniec, bez happy endu do mnie przemawia. Cieszę się, że nie pokusiłaś się o zamykanie wszystkiego na siłę i raczej skoncentrowałaś się na bohaterze i jego uczuciach.
No i niestety, opowiadania najlepiej wrzucać na początku miesiąca. Bo to zasługiwało przynajmniej na nominację :)
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
To akurat zostało wrzucone pierwszego maja…
Babska logika rządzi!
Fakt, źle spojrzałam na datę… nie wiem w sumie, jak mi się to udało :P
The only excuse for making a useless thing is that one admires it intensely. All art is quite useless. (Oscar Wilde)
Gdzieś w połowie zacząłem czytać, pobieżnie skanując i omijając całe akapity. Co jest najgorsze? Stosując tę metodę, nie ominąłem nic i nie zgubiłem się ani razu. Mam wrażenie, że miało to być coś w stylu filozoficznego kina Jarmuscha czy Mallicka, a przynajmniej takie mam skojarzenie. Niestety, nie udało się. Styl jest strasznie męczący, bo opowiadanie nie ma akcji. Bohater wykonuje tylko proste, codzienne czynności, znane każdemu. Ale co w tym ciekawego?
Fabuła mnie nie ruszyła wcale, dlatego też opowiadanie tak mnie zmęczyło. Nic nie wyjaśniono, a historia prowadzi donikąd. Opisana została tylko fantastyczna anomalia.
Przykro mi, ale dla mnie jest to jedno z najsłabszych opowiadań na konkurs. Pozdrawiam!
https://www.facebook.com/Bridge-to-the-Neverland-239233060209763/
Jedyne, czego się przyczepię, to monotonia krótkich zdań. Ja wiem, że styl i w ogóle, ale można pisać lakonicznie i pięknie, a od czasu do czasu wplatać dłuższe zdania na przełamanie. Zyskuje na tym rytm, melodyjność tekstu, wszystko. Przyznam – trochę ze skruchą, trochę z naganą – że czytałem pierwsze akapity tuż po premierze (bo tytuł jak powieści Małeckiego) i o ile pierwsze zdanie mi się bardzo spodobało, to odpadłem właśnie na tej monotonii. Potem, jak w końcu przeczytałem, jakoś się przyzwyczaiłem.
Tak czy inaczej, fenomenalny tekst. Ogromne wyczucie słowa, ogromne wyczucie klimatu, ciekawe operowania emocjami i tajemnicą. Nie zabrakło mi wyjaśnień, wszystko było dokładnie tak zrozumiałe, jak trzeba. Tempo odpowiadało, nie nudziłem się, bo co chwilę popychałaś akcję do przodu (w dość prosty, ale piękny sposób), a poza tym mogłem się delektować błyskotliwymi sformułowaniami (długo by wymieniać przykłady). Motyw legendy zrozumiałem bez komentarzy i także bardzo mi się spodobał.
Nie wiem, czy będziesz czytać komentarze, Autorko, więc nie będę się dalej rozpisywał i powiem krótko: dla mnie konkursowy numer jeden. Zazdroszczę umiejętności.
Przepraszam, że nie nominowałem, bo należało się piórko.
https://www.facebook.com/matkowski.krzysztof/
Ten tekst zaczarował mnie, wciągał w magiczną, a jednocześnie do bólu egzystencjalną, obyczajową opowieść o czymś, co pozornie trudno było zrozumieć – zrozumienie rodziło się jednak w sferze emocji, gdzieś tuż pod powierzchnią świadomości. Jest to najoryginalniejszy tekst o miłości, z jakim miałam do czynienia. Takie historie zostają z człowiekiem na długo i go wewnętrznie ubogacają.
Rozpisać się na razie nie mam czasu, przyszłam umotywować mój głos, ale jeszcze tu wrócę :)
"Po opanowaniu warsztatu należy go wyrzucić przez okno". Vita i Virginia
Dziękuję bardzo za wszystkie komentarze raz jeszcze, zarówno za te pozytywne (w końcu je się najprzyjemniej czyta), jak i negatywne (chociaż przypisałabym je do kategorii “konstruktywna krytyka” – wartościowe i ciekawe). Cieszę się, że udało mi się trafić w gusta części czytelników, żałuję, że części nie, ale szaleństwem byłoby chcieć zadowolić wszystkich.
I dziękuję też Loży za miłe słowa i chęć nominowania do piórka; może przy kolejnym opowiadaniu się uda :)
Mówiąc szczerze mój pierwszy komentarz do tego tekstu jest jakiś dziwny, więc chciałbym napisać nowy komentarz i być może odświeżyć w zakładce start>komentarze to niesamowite opowiadanie dla osób, które doszły do portalu już po tym, jak zostało opublikowane, a nie przedarły się do 427 strony antologii. Użytkowniczka innatan nie wchodzi tu od roku, ale nie szkodzi.
Pierwsza część “Rdzy” to właściwa definicja nadużywanego słowa klimat. Nigdzie nie jest nic wprost napisane, nigdzie nie ma “ooooj jak tu smutno”, a można popełnić samobójstwo od samego czytania i jedyna znana mi rzecz, która w ogóle zbliża się pod tym względem do “Rdzy”, to książka “Za sprawą nocy” Thomasa Glavinica. Przeniesienie jakiegoś prywatnego doświadczenia na świat zewnętrzny, tak jak w “Rdzy” rdza pojawia się w świecie, tak jak u Glavinica znikają wszyscy ludzie, to mógłby być w sumie główny motor tego całego gatunku weird fiction (kolejna nieostra nazwa), gdyby weird fiction spolszczyć na “niewesołą fantastykę psychologiczną”(?), tylko że nie mają tu racji bytu żadne imitacje tego doświadczenia prywatnego, żadne dziwaczne próby “zadziałania na czytelnika”. Może i na kogoś zadziałają, ale prędzej czy później zostaną wykryte. W “Rdzy” widać, że zostało parę szlugów spalonych, kaw wypitych i tramwajów zwiedzonych, albo przynajmniej odpowiedniki tych rzeczy, wiecie o co chodzi. A nawet jeśli nie, to doświadczenie tego wszystkiego zostało jakoś wchłonięte, i na pewno nie przez robienie researchu w bibliotece.
Ostatecznie nawet i półanalfabeta może być dobrym pisarzem, nie ma to większego znaczenia. Kwestia tego, co on zauważy w tej tak zwanej kondycji ludzkiej, czego może nie widać, a każdy o tym wie, albo przeciwnie: widać, a nikt nie wie. Więc IMO – ten klimat, atmosfera, nastrój czy cokolwiek nie polega albo nie powinien polegać na używaniu w co drugim zdaniu fancy metafory, nad którą się myślało pół godziny, albo nie wiadomo jakich klamr czy powtórzeń. Klimat powinien sam się stworzyć. Czytajcie “Rdzę”, bo czyta się automatycznie, nastrój pogarsza się od niej wykładniczo, a dodatkowo płynie z niej wielka nauka dla innych piszących. pozdrawiam
Wpadłam na tekst, dzięki jednej z dyskusji w hyde parku :). Bardzo spodobały mi się opisy codzienności, krótkie, ładnie zaplatane zdania. Bohater nieco zdystansowany do innych, przygaszony, ale nie bezradny, czy do reszty pogrążony w żałobie.
Mnie także nieco zmęczyły powtórki z kawą i drożdżówkami.
Na końcu oczekiwałam czegoś więcej. Pies jako Odyn. Co to znaczy? Miałam nadzieję na wyjaśnienie.
Poza tymi, jak dla mnie drobnostkami, wciągające opowiadanie, przeczytałam jednym tchem. Co również istotne, bohater wzbudził sympatię, podobnie jak pani naukowiec w złotych oprawkach. Tylko ten narzeczony, brr, na przeszkodzie ;). Relacje opisane bardzo realistycznie, podobnie jak zachowanie otoczenia i rutyna korpo-życia w XXI wieku. Bogactwo niuansów.
“Za mało samotności, za dużo samotności.” Trafia w sedno.
Bolesny tekst.
O żałobie, która pochłania świat; która odpuszcza wyłącznie, kiedy człowiek zaakceptuje jej miejsce. Kiedy przerdzewieje nią na dobre.
Każdym elementem opowiadania pokazujesz bezkresny ocean żalu: narracją i jej anonimowością, nieuchwytnością bezimiennego protagonisty; rutynowością codzienności (osiąganą poprzez rytm i szyk zdań); fundamentalnym jak kamień węgielny poczuciem winy, na której stoi także ogromny ból, ludzka potrzeba drugiego człowieka, przywiązania i przebaczenia – chociaż przecież nie ma tu niczyjej winy, tylko sam fakt śmierci. Pochowanie ukochanego zwierzaka to jednak śmierć jakiejś części siebie.
Doceniam wyjątkową estetykę tekstu: kwiaty kwitnące z przerdzewiałych drzew; brutalizm mroźnej zimy. Współczuję straty pięknego psa – jednak poświęcił się, by dać wiedzę.
Właściwie wydarzenia mogłyby dziać się wyłącznie w głowie bohatera, i tymże byłaby ta historia – i dzięki temu znakomitemu zastosowaniu weird fiction tekst zostanie ze mną na dłużej. Zionie pochłaniającą pustką, choć daje nadzieję.
Takie obyczajówki można czytać ;)
Gratuluję opowiadania i pozdrawiam.