Nadejdzie rozkaz Boga.
Nie starajcie się go przyśpieszyć!
Sura XVI, tłum. z arabskiego Józef Bielawski
Powiedziałem: „Nie istnieję, dlatego odejść mi pozwól (…)”.
Rumi, „Masnawi”, tłum. z perskiego Albert Kwiatkowski
Owego dnia, kiedy przybył do niej Manuel ibn Immanuel, Regina Cichy postanowiła umrzeć. Jako istota śmiertelna nie miała w tym zakresie wielkiego wyboru. W lutym skończyła siedemdziesiąt osiem lat.
Już bliżej niż dalej, powiedziała tym kilku znajomym i sąsiadkom, które zaprosiła z okazji urodzin na własnoręcznie upieczony sernik z rodzynkami i skórką pomarańczową. Wyciągnęła wtedy świąteczną zastawę, ale nie swoją najlepszą, w różyczki, tylko białą, z wypukłym wzorkiem. Bo przecież nie mogła pozwolić, aby w komplecie z różyczkami znowu zbiła się filiżanka, różyczki musiały zostać na marzec.
Zazwyczaj Regina liczyła każdy grosz, bo po zapłaceniu czynszu i wykupieniu leków z nauczycielskiej emerytury niewiele zostawało. Ale w dniu urodzin pozwoliła sobie na ekstrawagancję. Kawa mielona, herbata jaśminowa – prawdziwy Lipton! – i śmietanka w małych opakowaniach, duże, soczyste winogrona z Hiszpanii, pomarańcze, nawet kilka kawałków brownie… Przez moment Regina stała w osiedlowym markecie przed regałem z akcesoriami domowymi i ważyła w dłoniach torebeczkę z balonikami w różnych kolorach, uznała jednak, że nie wystarczy jej płuc, aby nadmuchać chociaż dwa. A iść pożyczyć pompkę rowerową od tego spod piątki, wdowca z jamnikiem, pana Andrzeja, to jednak się wstydziła. Jeszcze by dopytywał, po co i na co, skłamać – głupio, nie zaprosić na przyjęcie – niegrzecznie, zaprosić – nie wypada. Poza tym mężczyzna to się ciastem nie naje, a robienie schabowych zdecydowanie przekraczało urodzinowy budżet. I jak zmieścić tyle osób w jednym pokoju, przy maleńkim stole?
Regina zaczęła dodawać na palcach: Hela i Martusia, też byłe nauczycielki, to już dwójka, Monika z poczty, która przychodziła jej gotować, gdy Regina zwichnęła staw biodrowy – trzy, Stefcia z naprzeciwka – cztery, ale ją lepiej liczyć za dwie, strasznie się roztyła, odkąd zięć otworzył budkę z kebabem… I jeszcze Klara, z którą co prawda kłóciły się okropnie o reformę sądownictwa i o zakończenie „Meandrów uczuć”, ale ostatecznie Regina była gotowa wyciągnąć rękę na zgodę, nie Klary wina, że jako stara panna nie zna się ani na sądach, ani na mężczyznach…
To ostatnia taka okazja, powtarzała wszystkim zebranym przed suto zastawionym stołem, bo gdy wróci Jagoda z tym swoim Maćkiem, przeprowadzi się do nich i będzie bardzo, bardzo zajęta bawieniem wnucząt, przy okazji, trzecie już w drodze, dziewczynka, Andżelika albo Żanetka, jeszcze nie zdecydowali, pierwsza dziewczynka, wnusia, czy to nie cudowne? I wreszcie zobaczy Damianka, który urodził się już w Irlandii, chciała lecieć na chrzciny, ale rozumiecie, z jej sercem… lekarz odradzał…
Koleżanki kiwały głowami, Klara chwaliła odświętną białą bluzeczkę Reginy, Stefcia nakładała sobie drugi kawałek brownie z talerza Heli, herbata jaśminowa pachniała w całym saloniku. Rozmawiały o dzieciach i wnukach, ogródkach na balkonie i czemu Marek Perepeczko nie zagra w „Koronie królów” (– Bo nie żyje – przypomniała im przytomnie Klara), ale przede wszystkim o planach na przyszłość. Za resztę oszczędności Regina planowała wyremontować swoją kawalerkę – odmalować ściany, uszczelnić okna…
– Opłaca ci się? Teraz? – Hela nie kryła zdumienia.
– Może ją podnajmę – zastanawiała się Regina. – Zawsze to jakiś pieniądz…
– Lepiej zrób coś z tym zlewem, kapie tak, że nawet tu słychać – zamarudziła Klara.
– Do marca jakoś przeboleję. – Regina nawet nie zauważyła, jak niegrzeczne było to wtrącenie, a choćby i zwróciła na to uwagę, sama myśl o marcu sprawiała, że każdy resentyment topniał w jej sercu jak resztki śniegu przed blokiem. – Do marca… – powtórzyła z rozmarzeniem. – Do marca…
Marzec minął cztery dni temu, a w słabo oświetlonej kawalerce na Powstańców Śląskich nie zmieniło się nic. Bezstronny obserwator zauważyłby kobiecą sylwetkę, może tylko nieco bardziej przygarbioną niż zwykle, w tych samych co wcześniej miejscach. Tylko pracownica apteki Ziko zdziwiła się, że zamiast podać w okienku plik recept, kojarzona z widzenia staruszka poprosił jedynie o trzy opakowania środków przeciwbólowych.
– Migrena. W tym wieku bardzo dokucza – wyjaśniła Regina z powagą i wprawą, jakiej nabrała w poprzednich aptekach, tych dalej od domu. Teraz, po powrocie, liczyła przy akompaniamencie kapiącego zlewu swoje łupy. Na jednym talerzyku, tym najlepszym, w różyczki, leżały zielone, półprzezroczyste tabletki Ibum Forte, na drugim codipary, na trzecim pyralgina i polopiryna. Regina nie mogła sobie darować, że z rozpędu otworzyła na urodzinach orzechówkę. Oczywiście Martusia ze Stefcią wypiły całą. Ale kto mógł przewidzieć… Regina pokręciła głową i szybko otarła kapiące do zlewu łzy. Kto mógł przewidzieć…
Rozmawiała z nimi wieczorem dwudziestego marca, dzień przed wylotem. Od rana nie mogła usiedzieć w miejscu. Porządki zrobiła już dawno, większość walizek czekała spakowana, zresztą nie było tego wiele. Meblościankę z płyty pilśniowej w musztardowym kolorze mogła bez żalu zostawić nowym lokatorom. Oczywiście wiedziała, że dzieci będą zmęczone, nie oczekiwała, że zaczną od jej przeprowadzki, niech odpoczną, załatwią swoje sprawy, ona poczeka, tyle już czekała… Ale i tak była to już kwestia dni, może tygodnia. Tuż po trzynastej pobiegła – jak na skrzydłach, oczywiście na tyle, na ile tylko staw biodrowy pozwalał – do Heli. Jej wnuczka uczyła się w technikum fryzjerskim i obiecała, że zrobi Reginie naprawdę szałową fryzurę, oczywiście po znajomości. Regina przyniosła dziewczynce wedlowską czekoladę, największą, jaką znalazła w całym Carrefourze, miała więc prawo oczekiwać przynajmniej znośnego uczesania.
– To już dzisiaj? – dopytywała małoletnia fryzjerka, machając nożyczkami tak, że Regina zadrżała w obawie przed utratą lewego ucha. – Dzisiaj przylatują?
– Jutro – sprostowała kobieta z dostojnym spokojem. – Dziś będę rozmawiać z Jagodą. – A widząc konsternację na twarzy odbitej w łazienkowym lustrze, wyjaśniła: – Moją córką Jagodą.
– Aha. – Wnuczka Heli straciła zainteresowanie sprawą, a raczej szybko przeszła do wniosków praktycznych. – To może jutro rano przyjdzie pani na żelowanie?
– Jakie żelowanie…? – zaniepokoiła się Regina.
– Misiu, tylko bez szaleństw – upomniała Hela z kuchni.
Ale fryzura wyszła całkiem ładna. Elegancka. Na młodą księżnę Dianę. Regina aż cmoknęła z aprobatą i przysięgła sobie w duchu, że następnym razem kupi dziewczynie dwie czekolady. Potem długo wybierała odpowiednią bluzkę (biała musiała zostać na jutro), apaszkę (w tygrysią łączkę) i koraliki (bursztynowe). Odruchowo spryskała się nawet wodą toaletową, którą zwykle zostawiała tylko na wyjścia do kościoła. Taka stara, a taka głupia, powiedziała Regina do siebie, podeszła do sekretarzyka stojącego pod jedynym w mieszkaniu oknem i zdjęła ręcznie dzierganą serwetkę z laptopa. Mimo tej gustownej ochrony obudowa zdążyła się już porządnie zakurzyć. Ostatni raz Regina rozmawiała z córką… Kiedy to było? Chyba dobry miesiąc temu, przed wizytą u urologa, racja, dwunastego lutego… Jagoda szybko straciła entuzjazm do kontaktów przez skype’a. Nic dziwnego, była bardzo zajęta, robiła karierę jako kierowniczka działu mięsnego w największym Aldi w Rosscarbery, miała męża, dwóch chłopców, cały dom na głowie. Z telefonem przy uchu albo z zestawem głośnomówiącym mogła pracować, prowadzić vana z mrożonymi kurczakami, uprawiać jogging, wyprowadzać na spacer dzieci i psy albo grać w minigolfa z sąsiadami. Zasadniczo więc wolała, żeby matka dzwoniła. To pan Andrzej, ten wdowiec z jamnikiem, zagadał kiedyś Reginę na klatce schodowej. Najpewniej usłyszał, jak żali się Stefci, że tak rzadko widuje córkę.
– Skaj…p? – Regina wypowiedziała to słowo z mieszaniną nieufności i zażenowania. Coś gdzieś się jej obiło o uszy, ale nie była pewna, w jakim kontekście, bała się więc, że zaraz zrobi z siebie idiotkę w oczach młodszego (jak już zdążyła się wywiedzieć – o siedem lat) sąsiada.
– Taki rodzaj wideokonferencji z jedną osobą – wyjaśnił pan Andrzej, grzecznie ignorując mało życzliwe niedowierzanie na twarzy rozmówczyni. – Siedzi pani przed komputerem, ma pani mikrofon i kamerkę…
– Mikrofon i kamerkę…!
– Ale one często są już wbudowane… I widzi pani na ekranie twarz osoby, z którą pani rozmawia. Na przykład córki. Albo zięcia.
– Może lepiej bez zięcia – zastrzegła Regina. Nie żeby nie lubiła Maćka. Ale na pewno nie zasługiwał na kogoś tak wyjątkowego jak jej Jagódka. Zdaje się zresztą, że po siedmiu latach małżeństwa Jagódka wyrażała mniej lub bardziej otwarcie bardzo podobne przekonanie. Ale był dobrym ojcem, dbał o żonę i chłopców, zarabiał lepiej niż w Aldi, nawet na kierowniczym stanowisku, no i było do kogo na obczyźnie gębę otworzyć w jakimś ludzkim języku.
– Albo wnuczków…
– O! Bardzo chętnie!
– Pokażę pani, jak to wszystko ustawić na komputerze…
– Nie mam komputera – zreflektowała się pani Regina.
– To zaprezentuję na moim. – I pan Andrzej zrobił ręką gest, jakby naprawdę zapraszał obcą kobietę do swojego mieszkania.
– Ale sobie kupię – wypaliła Regina, mocno spanikowana, starając się nie zwracać uwagi na te żenujące impertynencje i tylko z rozpędu przyjmując zaoferowaną jej pomoc w wyborze sprzętu w najbliższym oddziale Media Markt.
W czasie ich pierwszej rozmowy Jagoda miała kwaśną minę i wyraźnie starała się siedzieć w taki sposób, by za jej plecami było widać okno na taras, a nie kawałek salonu, dziwnie zagraconego, jak zdążyła zauważyć Regina, zanim córka przesunęła swój laptop. Nie mogła winić córki za takie zabiegi. Odkąd pan Andrzej podpowiedział Reginie, że owszem, trochę będzie widać, sama długo wybierała to strategiczne miejsce, w którym ściana za jej plecami nie będzie raziła odchodzącą farbą ani plamami wilgoci.
– Miło cię widzieć – powiedziała Regina i odkaszlnęła. Ze wzruszenia zaschło jej w gardle.
– Ciebie też, mamo. A stało się coś?
– Nie, nic…
Może to była jej, Reginy, wina, że rozmowa nie bardzo się kleiła. Może niepotrzebnie wspominała stare, dobre czasy, które córce chyba nie wydawały się takie dobre, bo z narzekania na wstrętną irlandzką pogodę i małostkowych, zawistnych ludzi dziewczyna płynnie przeszła w wylewanie żalów na polską politykę trzech poprzednich partii rządzących, polskie zarobki, brak perspektyw dla młodych (zwłaszcza tych bez matury, dodała Regina, ale tylko w myślach) i ojca. W ten sposób rozmowa ześlizgnęła się na Stefana, a to był naprawdę śliski temat. Stefan odszedł, kiedy Jagoda miała czternaście lat. Gdy powoli spłacali długi i wychodzili na prostą. Dziewczynka wpadła w złe towarzystwo, wagarowała. Byli wzywani do szkoły. Regina wierzyła, że sobie poradzą, zaangażowała wszystkie siły w opiekę nad dzieckiem. Stefan pracował za dwóch, firma samochodowa, w której pracował, się rozwijała, a potem przyszła zmiana rządów, prywatyzacja, mógł zostać właścicielem i nie miał czasu na bzdury. Kiedy wracał do domu, chciał, aby czekała na niego uśmiechnięta rodzina, która z uwagą wysłucha relacji o jego kłopotach z klientami i kontrahentami, a nie zwali mu na głowę własne problemy. Nowo zatrudniona sekretarka słuchała uważniej. Stefan spakował walizki i potem widywały go już tylko na sali sądowej. Zwłaszcza proces o alimenty ciągnął się w nieskończoność. Stefan usiłował przekonać sędziego, prokuratora, siebie i cały świat, że to jemu stała się krzywda. Powiedział o swojej córce wiele przykrych słów, których Jagoda nigdy nie zapomniała, a Regina nigdy nie wybaczyła. Przez wiele, wiele lat obie udawały, że człowiek będący ich mężem i ojcem nigdy nie istniał, ale co jakiś czas, zwłaszcza w święta i uroczystości rodzinne, temat wypływał jak śnięta, gnijąca ryba. Na przykład gdy rozmowa schodziła na finanse, a Regina przypomniała sobie, ile wspólnych oszczędności utopiła w firmie Stefana, tej prowadzonej teraz z drugą żoną, sekretarką. W rozmowie na skypie też nieopatrznie wspomniała coś o pieniądzach.
– Myślisz, że tu jest łatwiej? – Głos Jagody zdradzał objawy histerycznej złości. – Wiesz, ile życie kosztuje? Nie ma tych wszystkich tanich zastępników, chińskich podrób, butów marki Odidos, które można sobie kupić na bazarku i szpanować przed resztą osiedla! Czego ty od nas oczekujesz?
– Niczego. – Regina zmieszała się. – Przykro mi, córeczko. Pomóc wam jakoś? Przysłać coś dla chłopców? – Ostatnie zdanie wymówiła z drżeniem, bo wiedziała, że samo opłacenie poczty lotniczej będzie wydatkiem nie lada. Ale jeśli w Polsce mleko i zasypki dla niemowląt faktycznie są tanie jak barszcz, a w Irlandii kosztują krocie, szkoda, aby młode… powiedzmy, że młode… małżeństwo wydawało wszystkie oszczędności na towary, które można dostać w Lidlu za rogiem, prawda?
– No może… – Jagoda uspokoiła się. – Ale chyba nie. Dzięki. Pomyślę. Miło było cię widzieć, mamo. A teraz wybacz. Dostałam maila z pracy. Pewnie znowu spieprzyli coś z dostawami.
Regina uniosła dłoń, żeby pomachać do ekranu, ale obraz już zniknął. Pan Andrzej, pozostawiony na wszelki wypadek pod ręką, jako wsparcie techniczne, kontemplował sufit, niestety, razem z tymi czarnymi plamami wilgoci. Regina czuła się zawstydzona, że był świadkiem tej rozmowy z Jagodą, dlatego poprosiła, by wyjaśnił jej jeszcze raz – i spisał krok po kroku – jak uruchomić komputer, połączyć się z Internetem i tak dalej.
– Nie chcę pana znowu fatygować – szepnęła.
– Ale to żadna faty…– Nim pan Andrzej zdążył dokończyć, został niemal wypchnięty za drzwi z paczuszką własnoręcznie upieczonych przez Reginę ciasteczek. Kobieta miała nadzieję, że teraz będą kwita. Skype nie do końca spełniał pokładane w nim nadzieje, ale Regina obiecała sobie, że następnym razem poprosi, aby pokazać jej Patryczka i Damianka.
Dostała ich, ale niestety w pakiecie z zięciem, który odezwał się zamiast Jagody, bo ta akurat wyszła. Grzecznie zapytał o zdrowie i zasadniczo niepotrzebnie tracił jej, Reginy, czas, ale przynajmniej pokazał chłopców, malowniczo zdziwionych widokiem obcej, bardziej pomarszczonej twarzy. To nie jest zły mężczyzna, pomyślała Regina, nie wszyscy są źli, a już na pewno chłopcy wyrosną na wspaniałych ludzi, wiernych i kochających mężów. Nie mogła doczekać się, kiedy rodzina wróci do kraju. Właśnie, kiedy…? Zadała to pytanie może trochę zbyt roszczeniowym tonem, a Maciek stropił się, że pewnie nieprędko, trzeba uzbierać na budowę domu w Piasecznie, jego rodzice załatwiają kupno działki, ale te koszty… Przyciśnięty do muru wydukał, że za dwa lata najprędzej, choć raczej trzy…
Minęło pięć. Planowana przeprowadzka została przełożona, gdy chłopcy dostali szkarlatyny, dlatego na Boże Narodzenie i urodziny Reginy nie zdążyli, ale decyzja zapadła. W marcu już będą w Polsce. Jeszcze się załapiemy na pięćset plus, żartowała Jagoda. Miała zaczerwienione oczy i podnosiła głos rzadziej niż ostatnio. Regina szczerze współczuła jej tej wstrętnej pogody i tych wstrętnych ludzi. Ale wierzyła, że w Polsce jej córeczka odżyje. A ona, jako dobra matka i babcia, dołoży wszelkich starań, aby ulżyć jej w sprzątaniu, gotowaniu i oczywiście w opiece nad dziećmi… lada moment już trójeczką…
Mieli lecieć z Corku niecałe dwie godziny. Regina była tak podekscytowana, że przed wyjściem na lotnisko nie włączyła „Faktów po południu”. I chyba jako jedyna nie wiedziała, skąd na terenie lotniska tyle policji i ta grupka ubranych na czarno ludzi z transparentami. Myślała po prostu, że dużo się tu pozmieniało, że tak dawno tu nie była… Jeśli się czymś martwiła, to że znowu pomyli sektor przylotów z odlotami. Zagadała do jednej z tych pań, chyba najstarszej, które oddzieliły się od czarno ubranej grupki, aby upewnić się, czy trafiła we właściwe miejsce, czy to tutaj ludzie z tego samolotu…
– Pani sobie nie żartuje! – krzyknęła kobieta i wybuchła płaczem. Jedna z młodszych podbiegła i objęła ją ramieniem, a druga zaczęła tłumaczyć Reginie coś, co trudno było zrozumieć. Mówiła z silnym śląskim akcentem, w dodatku za cicho, jakby wypowiadane słowa sprawiały jej ból. Chwilę później zjawił się przy nich jeden z funkcjonariuszy ochrony. Rzut oka na Reginę sprawił, że wyciągnął krótkofalówkę i wezwał karetkę. Tyle Regina zapamiętała.
Po końskiej dawce leków uspokajających obudziła się dopiero kilka godzin później. Przez pierwsze minuty nie potrafiła sobie przypomnieć, co się stało, pamiętała tylko gwałtowny ucisk w sercu i nagły brak powietrza, a potem ciemność, jakby ktoś zarzucił jej na głowę gruby plastikowy worek. Z pewnym niesmakiem stwierdziła, że umierając, miała przed oczami twarz pana Andrzeja, tego wdowca z jamnikiem, i grubej Stefci, która z Martusią wyżłopała jej całą orzechówkę na przyjęciu urodzinowym. Owszem, byli tu, nie jako zjawy czy majaki, ale zatroskani goście na sali przyjęć budynku Służby Zdrowia Nadwiślańskiego Oddziału Straży Granicznej. Pielęgniarz własne rozmawiał z panem Andrzejem, czy lepiej przewieźć małżonkę do szpitala na Płockiej, czy na Żwirki i Wigury. Regina natychmiast wzięła się w garść. Musiała wyjaśnić to pomówienie, bo zaabsorbowany wyborem odpowiedniej placówki sąsiad chyba nie dosłyszał, że sanitariuszowi się pomyliło. Ale gdy próbowała wstać, Stefcia chwyciła ją za rękę – dopiero teraz Regina zauważyła wbity w jej własną dłoń wenflon i doprowadzoną do niego kroplówkę.
– Słyszeliśmy, co się stało… – Kobieta pogłaskała Reginę pulchną dłonią po ramieniu, ta wzdrygnęła się. – Tak mi przykro, kochana. – A potem konspiracyjnie zniżyła głos. – To IRA, wiesz?
– Nie IRA, tylko ISIS.– Sanitariusz już był przy posłaniu nowej pacjentki. Od niechcenia sprawdził stan kroplówki. Okazja do dyskusji zainteresowała go bardziej. – Oczywiście jeszcze się nie przyznali, dranie, ale wiadomo…
– A ja słyszałem – pan Andrzej wyrósł za jego plecami – że to było coś z silnikiem przy startowaniu. Fatalne niedopatrzenie…
– Myślisz pan, że silniki wybuchają ot, tak sobie? – Sanitariusz ujął się pod boki.
– A może to Korea Północna? – zreflektowała się nagle Stefania. – Ten ich cały Kim Dżong… hm… – dokończyła niepewnie.
– Pani…– Sanitariusz zrobił minę, jakby tylko cudem powstrzymywał się przed plaśnięciem sobie otwartą dłonią w twarz. – Niby jaki interes ma Kim Dżong Hm, żeby polski samolot…
– A ISIS to może ma? – Pan Andrzej stanął w rozkroku. – U nas to zawsze albo ruskie, albo ISIS, w mediach zaczną gadać, a potem ludzie w to wierzą i tyle mądrego robią, że Ukraińców na ulicy wyzywają albo budki z kebabem demolują.
– Zięciowi ostatnio sprayem na żaluzjach swastykę wymalowali – przypomniała sobie Stefania. – I szubienicę. Chociaż na tej szubienicy było przekreślone „L”, więc może to jednak przeciw lesbijkom?
Pan Andrzej i sanitariusz spojrzeli po sobie w nagłej komitywie, jaką sprowokowała kobieca (a przynajmniej Stefaniowa) nieznajomość krajowego futbolu. Tymczasem Regina powoli odzyskiwała wspomnienia swojego pobytu na lotnisku. Coraz wyraźniej rozumiała, czemu leży tutaj, pod kroplówką, zamiast witać się z chłopcami, z Jagódką, nawet z Maćkiem… Nie płakała. Nie zwykła płakać w miejscach publicznych. Ten tępy, przytłaczający ból był jak nagłe zanurzenie głowy w lodowatą wodę. Tyle że człowiek musiał się do niego przyzwyczaić, by w ogóle móc zareagować. To trwało. Leki działały. Regina oświadczyła stanowczo, że nic jej nie jest, a pan Andrzej i Stefcia obiecali, że odwiozą ją do mieszkania, tak, taksówką, żeby nie zasłabła w drodze. Twarz Stefanii skamieniała w maskę obojętności, spojrzenie, jakim pożegnała Nadwiślański Oddział Straży Granicznej, wyrażało jedynie niesmak. Taksówkarza, który próbował zagadać, czy słyszeli ostatnie wiadomości, cała trójka pasażerów spiorunowała wzrokiem i droga upłynęła w grobowym milczeniu. Tylko pod sam koniec kierowca oświadczył z miną kwaśną, że też nie wierzy, jak Barcelona mogła tak przerżnąć ten mecz na wyjeździe. Pan Andrzej dał mu napiwek, ujął Reginę pod lewe ramię, a Stefcia pod prawe, i tak zaprowadzili ją na trzecie piętro. Trzeba rozpakować walizki, pomyślała Regina, siadając ciężko na starannie zaścielonej wersalce. Zrobi to z samego rana.
Dwa następne tygodnie, jakie minęły, nim w mieszkaniu Reginy Cichy zjawił się Manuel ibn Immanuel, upływały pod znakiem codziennej krzątaniny, drobnych obowiązków wykonywanych jak zwykle, tylko z coraz wyraźniejszym trudem, w zwolnionym tempie, jakby Regina szła po mulistym dnie zimnego i ciemnego jeziora. Woda i piach spowalniały ruchy, ucisk w piersiach systematycznie narastał i coraz bardziej brakowało powietrza. Tak, faktycznie, brakowało. Oddychała, jak i żyła, siłą odruchu, ale nie widziała w tym najmniejszego sensu. Pamiętała, że w ośrodku podano jej leki uspokajające. Że one działały. Ucisk w klatce piersiowej był mniejszy. Ale takich nie dostanie bez recepty. Nie czuła się na siłach, by iść do lekarza i tłumaczyć mu, co zaszło. Nie chciała z nikim o tym rozmawiać. Wypowiedziane słowa przypieczętowałyby wyrok śmierci wydany na jej rodzinę. Nawet jeśli egzekucja już się odbyła, Regina pielęgnowała w sobie to ziarenko nadziei, że może pewnego dnia obudzi się i odkryje, że to był tylko zły sen. Po co mówić o katastrofie? Jeszcze, nie daj Bóg, coś wykracze. Skoro wizyta u lekarza nie wchodziła w rachubę, musiały wystarczyć zwykłe leki przeciwbólowe, wydawane bez recepty. Regina zdobyła się na wysiłek, by iść do apteki dwie przecznice dalej, tam, gdzie jej nie znali, gdzie na pewno nie spytają, co u niej słychać i kiedy wraca córka. Teraz Regina przeklinała w duchu tę żałosną słabość, która kazała zwierzać się obcym ludziom, rzucać, niby mimochodem, że córka z mężem, wnuki, Irlandia… Po co jej to było, na co komu to wiedzieć, co teraz ci wszyscy ludzie powiedzą, do diabła, że im przykro? Z rozpędu poprosiła o trzy opakowania. Migrena, wiadomo, w tym wieku wahania pogody szczególnie dokuczają… Wtedy jeszcze nie myślała o tym, by umrzeć. Jedynie nie wiedziała, po co żyć dalej.
Najgorsze były noce. Im ciemniejsze, tym z większą jasnością uświadamiała sobie, co zaszło. Wracały wspomnienia pomieszane z koszmarami. Regina przewracała się z boku na bok. Wieczorna modlitwa nie uspokajała, spokojny rytm odmawianego półszeptem różańca nie był w stanie ukołysać jej do snu. Staw biodrowy znowu bolał, podobnie jak korzonki, kręgosłup, serce, wszystko. W tyle głowy dojrzewała myśl, że przecież Jagoda, chłopcy, Maciek nie mogli zginąć tak bez sensu, bez przyczyny, tylko z powodu wypadku, przeoczenia, ludzkiej głupoty. To byłoby zbyt absurdalne. Gdzieś na granicy jawy i majaków rodziły się wnioski, że jednak to oni, wróg. ISIS? Bardzo możliwe. Mało to krwi mają na rękach? Nie od dziś prześladują chrześcijan, a nawet swoich własnych braci muzułmanów. Abdul, zięć Stefanii, nie był terrorystą, ale kto może ręczyć za resztę? Przemykając do drugiej apteki – tak na wszelki wypadek, gdyby leków zabrakło – Regina mierzyła podejrzliwym wzrokiem grupkę śniadych mężczyzn w okularach przeciwsłonecznych. Dopiero kilka metrów dalej uświadomiła sobie, że rozmawiają po włosku. Pokręciła głową z niedowierzaniem. Zaciskała dłonie na lasce tak mocno, że knykcie całkiem jej zbielały. Co zamierzała zrobić? Podbiec i uderzyć któregoś z nich, wykrzyczeć im w twarz całe swoje nieszczęście? Nie chciała nikogo skrzywdzić, przynajmniej nikogo niewinnego, a jakim cudem miałaby stanąć przed prawdziwymi winowajcami? W nocy, szarpana bólem, nie mogła spać, ale przywalona zmęczeniem, wstać też nie mogła. Nie mogła żyć, nie umiała żyć, nie miała po co żyć. Planowała pójść do kolejnej apteki, kupić więcej leków, może na później, może na wszelki wypadek, a może, by połknąć je na raz. Takie myśli dojrzewały w nocy, tuż nad ranem, gdy ciemność jest największa.
Ale Manuel ibn Immanuel nie przyszedł w nocy. Pojawił się w mieszkaniu Reginy Cichy za dnia, w południe, znikąd, bez zapowiedzi, nie wiadomo dokładnie kiedy – po prostu nagle tam był, jak myśl, by właśnie dziś połknąć wszystkie tabletki. Kobieta poczuła czyjąś obecność. Drżącymi dłońmi wsparła się o zlew i odwróciła powoli. Przez chwilę myślała, że do jej mieszkania wtargnął złodziej. Że ją zabije. Nie miała niczego wartościowego, może poza kilkuletnim, kupionym na raty laptopem, ale ludzie zabijali i dla dziesięciu złotych. Złodziej nie musiał wiedzieć. Tak. Zabije ją. A to w zasadzie rozwiąże problem. Uśmiechnęła się mimowolnie. I zamarła.
Twarz mężczyzny, cała sylwetka, nawet sposób, w jaki stał oparty o sekretarzyk – nie zwracając najmniejszej uwagi na przykryty serwetką laptop – wydawały się dziwnie znajome.
– Stefan… – szepnęła, bo nie miała siły krzyczeć. Nogi ugięły się pod nią. Tak, to byłby Stefan, Stefan, jakiego pamiętała z ich najlepszych lat, gdyby czas się dla niego zatrzymał. Gładkie policzki, kędziory gęste, czarne, bez śladu siwizny, oczy jak dwa węgielki, krzywy uśmiech Cygana z gitarą, trochę kpiący, trochę smutny. Mogłaby przysiąc, że pamiętała, gdzie kupili tę białą koszulkę, której podwinięte rękawy odsłaniały niezbyt muskularne ramiona. A ten zegarek, czy nie był prezentem, jaki sprawiła mu na pierwszą rocznicę ślubu? Ciekawe, czy nadal chodzi… Mężczyzna uśmiechnął się szerzej, białe zęby błysnęły na tle śniadej twarzy. Zbyt śniadej. Zbyt pięknej i zbyt młodej, by mogła należeć do Stefana, nawet tego Stefana z jej najsłodszych wspomnień.
Regina cofnęła się – i zawadziła biodrem o kant szafki pod zlewem. Syknęła z bólu. To właśnie ten ból, jego dojmująca realność, przeszywająca intensywność upewniła kobietę, że nie śni na jawie. Przeżegnała się. Jednak zjawa nie zniknęła. Przeciwnie. Mężczyzna, chłopak raczej, wyciągnął przed siebie prawą dłoń i z namysłem, odrobinę nieporadnie, powtórzył gest kobiety. Potem obie dłonie uniósł na wysokość twarzy.
– Nie bój się – poprosił łagodnym szeptem. – Nie zrobię ci krzywdy. – I chwilę wpatrywał się w Reginę czarnymi oczami, a potem dodał z powagą. – Więc ty też nie rób sobie krzywdy, dobrze? – W oczach błysnęły radosne iskierki, na usta wrócił zawadiacki uśmiech. – Jesteś mi bardzo potrzebna, wytrzymaj jeszcze chwilę.
Umilkł, czekając na jakąś reakcję, i tylko przyglądał się Reginie z ciekawością, jak kociak szturchający nosem nisko zawieszoną na choince bombkę. Kilka sekund zajęło, nim Regina odzyskała mowę, kolejne kilka, nim zdołała wyjąkać:
– Z-znamy się?
Jej pytaniu towarzyszyło przemożne uczucie, że kiedyś, gdzieś widziała tego człowieka, oczywiście pod warunkiem, że był to człowiek. Podobieństwo do młodego Stefana, najpierw uderzające, teraz wydawało się coraz bardziej wątpliwe. Jeśli to nie duch, a chłopak z krwi i kości, ile mógł mieć lat? Szesnaście, osiemnaście? Na pewno nie więcej. Jego skóra wydawała się jeszcze ciemniejsza niż na początku. Nie mogła być to zwykła opalenizna. Reginie zdawało się nawet, że widzi na jego policzkach zielonkawe plamy, jak cienie traw, jak słońce prześwitujące przez wiosenne liście. Wykluczone, by kiedykolwiek spotkała kogoś takiego.
– Znamy się – odpowiedział. – Teraz już się znamy. Jestem Manuel. Manuel ibn Immanuel. Czy mógłbym dostać coś do picia?
Chce mi udowodnić, że nie jest zjawą, pomyślała Regina z roztargnieniem, sięgając po czajnik, nalewając do niego wody i ustawiając go na kuchence elektrycznej. Pierwszy raz w życiu pożałowała, że nie sprawiła sobie takiego elektrycznego. Teraz gość musi poczekać. Ale to miło z jego strony, że poprosił o picie. Dzięki temu Regina wiedziała, co robić z rękami. Nastawić wodę. Wyciągnąć szklanki – dwie, bo przecież razem będzie piło się raźniej… Wyjąć puszkę z herbatą. Otworzyć. Wsypać po dwie łyżeczki do każdej ze szklanek. Zakręcić puszkę. Wyjąć cukier.
– Słodzisz? – spytała. Duch czy nie, był zdecydowanie za młody, aby mówić mu „pan”.
– Oczywiście. – Manuel znów uśmiechnął się szeroko. – Pięć łyżeczek.
– To niezdrowo – upomniała Regina. – Wsypię ci trzy.
– Mogą być trzy – zgodził się Manuel z lekkim ociąganiem. Regina odzyskała rezon. Kimkolwiek był jej gość, w tej kuchni to ona dyktowała warunki.
Stawiając jego szklankę na stoliku przykrytym czerwoną ceratą i zapraszającym gestem wskazując sąsiednie krzesło, spytała już bez większych obaw:
– Czego sobie życzysz?
– Masz może cytrynę?
– Nie, niestety. Pytałam raczej…
– …skąd się tu wziąłem i po co? – W pytaniu Manuela było coś przepraszającego. I dobrze, pomyślała Regina, nie wolno przerywać starszym. Ale jakoś nie umiała się gniewać na to śliczne dziecko. Właśnie przyłapała się na myśli, że gdyby ona i Stefan mieli synka, nie córeczkę, może wyglądałby właśnie tak. Przy odrobinie szczęścia… A raczej przy całej masie szczęścia, bo Manuel był śliczny jak aniołek, czego jednak o Stefanie nie dało się powiedzieć. Niestety Jagoda właśnie po nim odziedziczyła ten kartoflowaty nos, i był to kolejny powód, dla którego żywiła wobec ojca zapiekłą nienawiść.
Manuel odczekał kilka sekund w milczeniu, jakby tym razem nie zamierzał przeszkadzać kobiecie nawet w snuciu podobnych rozważań.
– Chciałem porozmawiać o twojej decyzji. Nie gniewaj się. Wiem, co powiesz. Że nie moja sprawa. Ale to poważna sprawa, więc i moja. Poniekąd. – I zamieszał herbatę ostrożnie, tak, by nie uderzyć łyżeczką w szklane ścianki naczynia.
Mimo tego nadprogramowego czasu do namysłu Regina postanowiła grać na zwłokę.
– Jakiej decyzji? – spytała.
Manuel wyciągnął łyżeczkę, oblizał ją i wskazał nią ustawione na kredensie talerzyki z lekami.
– Tę… decyzję? – Regina stropiła się. Więc jej intencje były dla tego chłopca czytelne? Podczas gdy ona sama nie wiedziała, co robi? I czy to zrobi? Nie, nieprawda. Wiedziała.
– Nie umieraj. – Manuel wbił w nią ciemne, sarnie oczy. – Proszę.
– Dlaczego? – Regina splotła dłonie przed swoją szklanką herbaty. Chciała zaczekać, aż napój wystygnie. Spuściła wzrok na metalową osłonkę z uszkiem. – Ja… ja już się nażyłam. Nie mam po co żyć. – Te słowa padały z jej ust szybko, jakby usiłowała cisnąć kamieniem w niewidzialnego przeciwnika. Ale nie czuła gniewu. Jedynie zmęczenie. – Nie jestem nikomu potrzebna – zakończyła po prostu.
– Jesteś, nawet bardzo! – Manuel zerwał się na równe nogi, szklanka podskoczyła, złapał ją w ostatniej chwili, parząc sobie dłonie herbatą. Regina złapała go za koszulę, zmusiła do wsadzenia dłoni pod strumień zimnej wody, kazała się nie ruszać i pokuśtykała do apteczki. Biodro nadal bolało. Za dużo gwałtownych skrętów tułowia.
– Jesteś potrzebna mnie – szepnął Manuel. Regina zatrzymała się w połowie kroku, a stare opakowanie z gazą mało nie wypadło jej z rąk.
– Co to znaczy? Kim ty w zasadzie jesteś? Nie. Nie wyjmuj rąk spod wo…
Ale Manuel już klęczał u stóp Reginy. Trzymał przed sobą upuszczoną gazę, jakby podawał bukiet dziewczynie, której właśnie się oświadcza.
– Kim jesteś? – spytała miękko. – I czego ci potrzeba?
– Chciałbym, abyś zaczekała.
Oczy Reginy zogromniały w zdumieniu.
– Bez obaw. Rozumiem twój ból. Pozwolę ci odejść. Nie będę cię zatrzymywał. Dopilnuję, by wszystko odbyło się szybko, cicho i bezboleśnie. Przeprowadzę cię przez bramę śmierci. Sam przemierzałem ją tysiące razy. Ale proszę, zaczekaj. Zaczekaj rok. Potrzebuję ciebie. Potrzebuję twojej pamięci. – Słowa płynęły z ust chłopca jak szemrzący potok. I wsiąkały w serce Reginy jak w wyschniętą, złaknioną ziemię. Widziała, jak Manuel wstaje z klęczek, jak sięga do torby przewieszonej przez ramię – choć nie pamiętała, czy naprawdę miał wcześniej te torbę – i wyjmuje z niej księgę w zielonej, płóciennej oprawie. – Zaczekaj rok. – Manuel otworzył księgę, zdawało się, że od tyłu, i zaczął ją wertować od prawej do lewej. Jego smagłe palce skakały gorączkowo po jasnych stronicach. Regina mrużyła oczy, ale nie potrafiła rozpoznać żadnych liter, tylko rozmazane linie. – Tylko rok, nie dłużej, nie krócej. Chcę, żebyś się czegoś nauczyła. Na pamięć. – Dłonie chłopca zamarły na moment. Manuel odwrócił księgę w kierunku Reginy. Kobieta wpatrywała się uważnie w znaki, które najpierw wydawały jej się jedynie ornamentem.
– Czy to jest…?
– Arabski – potwierdził Manuel. – Z ósmego wieku, przynajmniej wedle waszej rachuby. Chciałbym, żebyś zapamiętała ten fragment. – I zaczął przewracać kolejne strony. – Odtąd… o, dotąd. – Zatrzymał palec na ozdobnym motywie roślinnym, oddzielającym poprzedni blok tekstu od następnego. – Dasz radę? Proszę… To naprawdę ważne.
Regina pokręciła głową zdezorientowana.
– Nie znam arabskiego.
– Przez rok nauczysz się, ile trzeba. – Manuel posłał jej promienny uśmiech. – Na naukę nigdy nie jest za późno!
– Nie powiedziałam, że chcę się uczyć arabskiego! – Regina poczuła, że jej dłonie zaciskają się w pięści, a żyły pulsują żywym ogniem. – Nie mam na to najmniejszej ochoty. – Przez moment całą uwagę skupiła na swoim nierównym oddechu, kołaczącym sercu, skurczu, który chwycił ją za gardło jak niewidzialna ręka. Myślała o Jagodzie, o chłopcach i o tych pozbawionych twarzy ludziach, którzy zabrali jej wszystko. Teraz była pewna, że nosili burki i turbany. Wzdrygnęła się, odsunęła, mało brakowało, a odepchnęłaby chłopca, wyrwała mu z ręki tę okropną książkę i wyrzuciła przez zamknięte okno. A potem długo, długo myłaby dłonie.
– Dlaczego? – spytał Manuel. – Dlaczego złościsz się na mnie? To nie ja to zrobiłem.
– A więc wiesz, co się stało?
– Z twoją rodziną? Wiem. Eksplozja silnika przy starcie.
– Zamach? – spytała Regina zimnym, niemal obojętnym tonem.
– Nie.
– Więc co?
– Przetarcie obwodu niewykryte w czasie ostatniej kontroli.
Zamiast spytać, skąd Manuel to wie, powiedziała tylko zmęczonym, ale kategorycznym tonem.
– Nie wierzę ci.
Manuel wzruszył ramionami, naburmuszony i urażony.
– Nie proszę, żebyś mi wierzyła. Chciałbym tylko, żebyś nauczyła się tej sury.
– Sury… – powtórzyła Regina, ledwo uchylając zaciśnięte usta, jakby próbowała wypluć to słowo chłopcu w twarz.
– Tak. – Manuel uśmiechnął się niezrażony. Był tylko naiwnym dzieckiem – albo bardzo wprawnym aktorem. Diabli go nadali, pomyślała Regina, ale już bez przekonania. Na obrzeża świadomości nadpłynęła myśl, że to wszystko się kobiecie jedynie śni. I że logiką snu nie warto zawracać sobie głowy. Może lepiej docenić, że nie ma wybuchów, poszarpanych ciał, krwi, krzyków i swądu palonej skóry. Może to dobry sen. Tylko dziwny. Sen o ciemnoskórym chłopcu, który mógłby być jej synem albo wnuczkiem. – Sury szesnastej – dodał rzeczowo. – Nazywa się „Pszczoły”.
– To Koran…?
Manuel zawahał się chwilę.
– Tak, Koran. Wasza święta księga.
– Nie moja – warknęła Regina.
– Jedna ze świętych ksiąg – poprawił się Manuel. – Potrzebuję właśnie tej. Tylko tej jednej sury. Zrobisz to dla mnie?
Prośba wydawała się absurdalna, jak to bywa we snach.
– Ale po co? – Regina chciała wiedzieć.
Manuel zwiesił głowę. Smucił się, bał, zmuszał do wyjawienia Reginie jakiejś wstydliwej tajemnicy? Kobieta widziała, że podbródek chłopca drży. Chciała przytulić to biedne dziecko. Ale tylko powtórzyła swoje ostatnie pytanie – delikatniej, łagodniej.
– My nie mamy świętych ksiąg – odpowiedział Manuel. – Ani jednej. W zakonie próbujemy je zbierać, składać, rekonstruować, ale to żmudny proces, bardzo trudny, narażony na tysiące błędów…
– Jacy my? W jakim zakonie? O czym ty mówisz….?
– W zakonie maranaitów. – Manuel podniósł wzrok na kobietę. Wierzchem dłoni ocierał łzy. Albo nos. – Maranaitów, czyli bogołowców – dodał, jakby tym ostatnim słowem mógł wszystko wyjaśnić.
– Nie słyszałam o takim… zakonie.
– Oczywiście. – Manuel skinął z powagą. – On jeszcze nie istnieje.
– A ty go założysz? – spytała Regina, przybierając dobroduszny ton, jakby rozmawiała o oddziale zuchów z synkiem sąsiadki.
– Nie istnieje u was. U nas owszem. Powstał, zanim się jeszcze narodziłem. Ja już nie pamiętam końca świata, ale nasz mistrz tak. Ma na imię Dżalaloddin. Dżalaloddin ibn Emmanuel. A ja jestem Manuel ibn Immanuel, już ci mówiłem.
Regina wpatrywała się w chłopca jak wół w malowane wrota. Dokładnie z takim samym zrozumieniem dla sprawy, która wyrosła tuż przed staruszką. Palma pośrodku lodowej pustyni. Kaktus na dłoni. Koniec świata. Tak, oczywiście. To jakaś metafora, pomyślała Regina, zatrzymując wzrok na wykrzywionych w smutnym grymasie ustach chłopca. Powinna zrozumieć. Kto, jeśli nie ona? Ich oczy spotkały się.
– Ja też przeżyłam koniec świata – wyszeptała.
Wtedy Manuel uśmiechnął się nieprzyjemnie, jakby politowaniem.
– Nie, nieprawda.
– Koniec mojego świata.
– Ale nie zmierzch bogów. Oni cię nie opuścili. Masz swoich. Masz też cudzych. – Popukał palcem w zieloną okładkę. – Tych, których nie lubisz. Masz wrogów i przyjaciół. Nie jesteś sama. – I jego oczy pozieleniały. Reginę ogarnął smutek, współczucie dla tej dziecinnej, niewiele rozumiejącej zazdrości. Ale czy ona pojmowała z tego snu dużo więcej?
– Mówisz, że… że bogowie was opuścili? Jacy bogowie? Którzy?
– Nie wiem. – Manuel znów wzruszył wątłymi ramionami. – Nie znałem ich. Urodziłem się sierotą. – A potem spuścił wzrok. – Wy, ludzie, nawet nie wiecie, ile macie szczęścia.
– Nie sądzę, by ta sura z Koranu miała mnie uszczęśliwić. – Regina wolno wyciągnęła rękę i ostrożnie wyjęła księgę z dłoni chłopca. – Ale jeśli ciebie uszczęśliwi to, że się jej nauczę… No, mogę spróbować. Nie obiecuję, że się uda. Nie znam arabskiego. Będziesz musiał mi to przetłumaczyć.
– Nie. – Manuel uśmiechnął się szeroko. – Będę musiał nauczyć cię arabskiego.
Regina odruchowo podparła wolną dłonią podbródek. Jej sztuczna szczęka, dzięki Bogu, została na miejscu.
– Spokojnie. Znajomość języków nie zaniknęła. Wszystko ci wyjaśnię. Zobaczysz.
– A potem?
– Twoja pamięć trafi do nas. Razem z surą. – Odkaszlnął. – Razem ze wszystkimi twoimi wspomnieniami. Przejdziesz do legendy. Ty, Jagoda, chłopcy, Maciek…
– Maciek może niekoniecznie… – Regina uśmiechnęła się. Nadal niewiele rozumiała. Ale we śnie chyba mogła sobie pozwolić na odrobinę resentymentu.
Klamka zapadła, pomyślała, i wtedy usłyszała lepki odgłos, jakby ktoś zaklaskał raz bardzo spoconymi dłońmi albo rzucił na podłogę mokrą szmatę. Słońce świeciło, wróble ćwierkały, gdzieś z oddali dolatywał wizg syreny policyjnej czy może strażackiej. Manuel ujął ręce kobiety w swoje i złożył na pooranej zmarszczkami dłoni pełen oddania pocałunek. Regina chciała, by ten absurdalny, śmieszny, trochę zawstydzający sen nigdy się nie skończył.
Śniła aż do dnia, w którym, zgodnie z umową, miała przystawić taboret pod okno, stanąć na parapecie i skoczyć. Manuel ostrzegał. Tłumaczył cierpliwie, że nie wolno umierać we śnie, pod wpływem leków, w odurzeniu, bo wtedy jaźń się dezintegruje, a wspomnienia bledną. I sura zostanie źle przekazana, dodał jakby mimochodem, choć Regina wiedziała, ile ten fragment Koranu dla niego znaczy. Dbał o nią, to prawda. Robił zakupy, gotował, sprzątał. Chodził z nią na spacery, do kościoła, raz nawet byli w kinie. Na czym? Regina nie pamiętała, usnęła jeszcze w trakcie reklam, pogrążona w miękkim fotelu. Czuła się tak dobrze, że praktycznie nie potrzebowała leków, ale potulnie łykała Bilobil i piła herbatki z malwy. Śniła o tym, jak Manuel przynosi jej kapcie i okrywa pledem w zimne wieczory. A przede wszystkim jak cierpliwie, z szacunkiem i wyrozumiałością, prowadzi ją przez meandry dziwnych literek, jak tłumaczy Reginie, czym się różni dźwięk „d” w słówku pytającym „mada” od polskiego „d”…. Kiedy oglądali na YouTube filmiki instruktażowe, spytała jakby mimochodem, czemu Manuel nie poprosi o pomoc któregoś z rodzimych recytatorów. Przecież istniały całe szkoły deklamowania Koranu. Ci ludzie pamiętali to wszystko. Manuel tylko popatrzył na kobietę z bólem.
– Oni pewnie nie chcą umierać?
– Bywa – odpowiedział. A ciszej dodał: – Bywa, że nie chcą umierać tak, jak proszę. Współpraca z nimi jest bardzo trudna, głównie przez te różnice kulturowe, których bez znajomości ich świętych tekstów nie umiemy nadrobić.
– Biblię macie w całości?
– Pracujemy nad tym. – Manuel uśmiechnął się. Jego wzrok mówił, że współpracy z Reginą nie wymieniłby na żadną inną.
Fonetyka nie była takim wyzwaniem jak kaligrafia, ale Manuel nalegał, by chociaż spróbowali opanować zapis. Przez pierwszy tydzień Regina nie mogła się przestawić, aby nie zaczynać od lewej strony kartki, odczytywanie samogłosek kontekstu wydawało jej się czarną magią. Pierwsza litera, alif, wyglądała w miarę przyjaźnie, jak duże „i”, jednak fakt, że można ją było czytać jako „a”, „i”, „e”, „o” lub „u”, mało nie doprowadził Reginy do załamania nerwowego.
– Na początku wyrazu długie „a”, „i” lub „u”, na końcu krótkie „a”. Jeśli występuje z falistą kreską na górze, nazywa się „alif mada”. Tu masz „ba”, takie przewrócone „l” albo rozciągnięty na płasko uśmieszek, o spójrz…
– Uśmieszek – powtarzała Regina, a Manuel rozciągał usta w kształt litery „ba”. „Ba” szybko zapamiętała.
– Z dwiema kropeczkami to „ta”, a z trzema „tha”. „Ta” – usta i oczy. „Tha” – usta, oczy, nos. Nie, jeden nos, nie dwie dziurki od nosa.
Regina zawzięcie dorysowywała brakujące kropki albo wycierała te nadprogramowe. Specjalnie kupiła sobie zeszyt w linie. Początki były trudne, bo wymagały zupełnie innego spojrzenia na język. Analogia z rosyjskim szybko przestała działać. Ale po miesiącu szło jej już całkiem wprawnie. W końcu poświęcała na naukę cały czas, jaki miała – czyli naprawdę dużo. A sura szesnasta wcale nie była taka długa…
Trzy dni przed terminem zaczęła się wahać. Surę miała już opanowaną od miesiąca, nie wierzyła, by mogła coś pomylić. To pan Andrzej, wdowiec z jamnikiem, zasiał w jej sercu niepokój.
– Był tu taki facet, łysiejący, z brzuszkiem – powiedział, a w jego głosie niechęć walczyła samozadowoleniem. Faktycznie, pan Andrzej zachował młodzieńczą sylwetkę, a jego włosy, choć siwe, nie przerzedziły się zbytnio. – Pytał o panią. Oczywiście nie podałem numeru pani mieszkania, ale i tak chodził po klatce, dzwonił. Mówił, że jest pani mężem.
– Nie mam męża już od bardzo dawna – oświadczyła z godnością Regina. Nie żałowała, że nie otworzyła nieznajomemu, który rzeczywiście wczoraj dobijał się do niej, a którego wzięła za akwizytora. Raczej miała do siebie pretensje, że dzisiaj otworzyła Andrzejowi.
– Ponoć dopiero niedawno dowiedział się o… o waszej córce. Od jakichś dalszych krewnych. Szukał pani adresu.
– Po co?
– Chciał porozmawiać.
– Po co?
Pan Andrzej rozłożył ręce. Potem przypomniał sobie o czymś. Sięgnął do kieszeni.
– Zostawił swoją wizytówkę, telefon.
– Niech pan to wyrzuci.
– Powiedział, że wróci za kilka dni.
Regina trzasnęła drzwiami.
Ostatniego dnia wstali przed szóstą, zgodnie z planem, aby nie wzbudzać niepotrzebnej sensacji. Regina nie potrafiła jednak powstrzymać się przed wypatrywaniem w alejce jakiejś ludzkiej sylwetki. Oczywiście nikogo tam nie było. Westchnęła. Manuel odsunął sekretarzyk na bezpieczną odległość. Nie było już na nim laptopa. Regina podarowała go wnuczce Heli kilka dni wcześniej. Skłamała, że z takim wzrokiem i tak nie może korzystać komputera.
– Zrobi ci to dużą różnicę, jeśli poczekamy do wieczora? Ten człowiek, o którym mówił Andrzej… A jeśli znowu przyjdzie?
Manuel zmarszczył brwi.
– Chciałam tylko sprawdzić, kim jest.
– To jakiś oszust – powiedział Manuel z zaskakującym przekonaniem. – Próbuje coś od ciebie wyłudzić.
– Skąd wiesz?
– Poza tym jestem pewien, że twoja córka i zięć woleliby zamieszkać sami.
– Słucham? – Regina przekrzywiła głowę w bok.
– Ten… jak mu tam było, Maciek, czy nie ma krewnych w Piasecznie? Ich zapraszali do Rosscarbery kilka razy, a ciebie tylko na chrzciny drugiego wnuczka… Czy Jagoda nie wolałaby spędzać czasu z nimi? Zamiast patrzeć na ciebie i myśleć o wszystkim, co jej w życiu nie wyszło?
Regina pokręciła głową. Walczyła z uściskiem w gardle, ale odpowiedziała całkiem pewnie:
– To absurd. Nie wiesz tego. Nie masz prawa wiedzieć.
– W dniu, w którym nasza umowa dobiega końca, wiem. Wiem dokładnie tyle, co i ty. Spytaj samą siebie, czy ty o tym nie wiesz. I czy nie wiedziałaś o tym od początku.
Ramiona kobiety uniosły się, głowa opadła na pierś.
– To ludzkie, arcyludzkie. – Głos Manuela brzmiał niemal pieszczotliwie. – Dzieci dorastają i opuszczają rodziców. Odcinają się od przeszłości. Ja nie twierdzę, że to dobrze. Nasz świat jest zbudowany inaczej. Bardzo cenimy tradycję, właśnie dlatego, że żadnej nie mamy. A ty obiecałaś, że pomożesz nam ją odbudować. Twój smutek, twoja gorycz, twoje osamotnienie nie pójdą na marne, przysięgam…
– T-tak. – Regina zachwiała się na taborecie, ale mocno chwyciła ramę okienną. – Masz rację.
Manuel posłał jej pełen wdzięczności uśmiech. Potem odwrócił wzrok. Regina podciągnęła spódnicę aż przed kolana. Jedno oparła na parapecie. Prze chwilę miała absurdalne poczucie, że ta podpora nie wytrzyma jej ciężaru. Zasuszona staruszka ze wszystkimi kośćmi na wierzchu, lekka jak pióro, dźwigała przecież na swoich barkach smutek całego świata. I ciężar odpowiedzialności za przyszły świat. Ale parapet wytrzymał. Wytrzymał, gdy przerzuciła na lewe kolano ciężar całego ciała, gdy prawą nogą odepchnęła się od taboretu, gdy stanęła w otwartym na oścież oknie, rozkładając ramiona jak do lotu. Nie patrzyła w dół. Wiedziała, że jest tam mizerny żywopłot, który padł ofiarą ubiegłorocznych przymrozków i na wiosnę puścił ledwie pojedyncze liście, piaszczysty deptak, słabo oznaczona ścieżka rowerowa, żadnych ludzi o tej porze, już sprawdzała, żadnych psów. Bała się własnego strachu. Bała się, że zmieni zdanie w jakimś atawistycznym odruchu, tym samym, który kazał jej uważać, by nie spaść z taboretu. Utkwiła wzrok w jaśniejących na wschodzie chmurach. Niebo otwierało się perłowym blaskiem. Chciała je zapamiętać i jak najdłużej mieć przed oczyma.
– Stać.
Głos, który usłyszała, zmroził powietrze jak nagłe gradobicie. Nie musiała – i nie chciała – się odwracać. Wyczuła obecność kogoś podobnego do Manuela. Wyczuła, że Manuel się boi. Ten obcy zamierzał im przeszkodzić. Trzeba skakać. Teraz. Jak najszybciej. Próbowała zmusić swoje ciało do ruchu. Nie umiała. Serce stanęło jej w gardle. Nadsłuchiwała jego bicia. Nie usłyszała go. Czas zatrzymał się dla wszystkiego, co nie było czystą myślą. Dlatego też tylko Manuel zareagował bez zwłoki.
– Piękne wejście – zwrócił się do przybysza. – Nie przegapisz najlepszego, mistrzu.
– Czego chcesz od tej biednej kobiety? – spytał głos. A Regina wiedziała, że było to pytanie retoryczne.
– Sura szesnasta – odpowiedział Manuel z wyraźną dumą, a jego zadowolenie spowiło serce Reginy miękkim ciepłem. – Zna całą. Podziękujcie jej, mistrzu. I mnie może przy okazji też, gdy już przestaniecie się na mnie gniewać.
– Zostałeś wykluczony z naszego zgromadzenia. Nie miałeś prawa kontaktować się z Młodszymi Braćmi.
Regina nie odwróciła głowy. Po barwie głosu mogła stwierdzić, że należy on do mężczyzny. Że mężczyzna musi być starszy, dużo starszy od Manuela, choć jeszcze nie stary. Spokojna pewność wypowiadanych słów zmieniała się w obraz pociągłej twarzy w orlim nosem i szpiczastym podbródkiem. Regina widziała ją, nie widząc. Czuła na sobie badawczy wzrok migdałowatych oczu, skośnych, jakby lisich, pod ciężkimi powiekami. Strach Manuela udzielił się również jej. Była świadoma, że zadziorny ton, jakim odpowiada jej chłopiec, to poza, maska, gra na zwłokę.
– Ale spójrz, mistrzu, ile dobrego zrobiłem. – Regina nie była pewna, czy Manuel wskazał na nią, ale czuła się dumna. Dumna, choć nie tylko. Czuła dławiącą w gardle gorycz. Że ten obcy nie rozumie, nie docenia jej pracy, jej starań, wysiłków Manuela. Nie mogła ręczyć, czy to były jej własne uczucia.
– Zabiłeś Filipa – powiedział głos. A Regina poczuła, jak po warstewce potu jej palce ześlizgują się z okiennej ramy.
Wiedziała, czuła, widziała, nie widząc, że Manuel nie spuścił wzroku, uśmiechnął się nawet – jakby od niechcenia, z miną człowieka trochę rozbawionego, a trochę zniesmaczonymi pretensjami, które go nie dotyczą.
– Nie znam żadnego Filipa – odpowiedział spokojnie.
– Znasz, choć nigdy nawet nie spytałeś go imię. – Głos brzmiał płasko w czterech ścianach osieroconej kawalerki. – Kazałeś mu uczyć się „Problemu bytu i nicości”.
– „Problemu bytu…”. A, rzeczywiście. – Manuel odgarnął kilka niesfornych loków z czoła. – Filip, powiadasz? Dobrze wiedzieć. A zdajesz sobie sprawę, że „Problem bytu i nicości” to biblia egzystencjalistów?
– Egzystencjalistów… – powtórzył mistrz tym samym głuchym głosem, nie siląc się nawet na udawanie zainteresowania.
– To stosunkowo nowa religia, ale myślę, że godna uwagi. Zresztą nigdy nie wiadomo, co się może przydać. – Manuel wzruszył ramionami. – A broszurka niewielka, kilkanaście, no, może kilkadziesiąt stron, co to jest dla zdolnego nastolatka? I tak miał zdawać maturę z francuskiego.
– Już nigdy nie zda… matury. – Ostatnie słowo mistrz zakonu powtórzył z pewnym wahaniem. W kompetencjach kulturowych Manuel bił go na głowę. Teraz z grzeczności opanował wypełzający mu na usta pogardliwy uśmieszek.
– Tak, tak, bo kto umarł, ten nie żyje. – Zaśmiał się krótko. – To taki lokalny dowcip. Wybacz… – dorzucił szybko, widząc, czy może po prostu wiedząc, że twarz jego przełożonego tężeje w grymasie bólu. – Wiem, że życie jest cenne. Ale dzieciak naprawdę nie miał nic do roboty. Lepiej czytać Sartre’a niż strzelać do ludzi… – Urwał. Parsknął. – Nie, nie twierdzę, że Iki, znaczy Filip, naprawdę to robił. Grał sobie tylko. Grał całe dnie w „Battlefield Hardline”. Dziewczyna nie chciała iść z nim na studniówkę, z matematyką nie radził sobie tak dobrze jak z francuskim, rodzice woleli, żeby szedł na stosunki międzynarodowe, a on miał stosunki międzynarodowe głęboko… W tym świecie i z banalniejszych powodów chłopcy skaczą z piątego piętra. Nie namawiałem go, nie zmuszałem. Powiedziałem tylko, że wreszcie ma szansę zrobić coś dobrego…
– Znał warunki umowy?
Manuel ziewnął.
– Z grubsza.
Regina stała na parapecie jak żona Lota zmieniona w słup soli. Nie mogła uwierzyć, że nie tylko ona… Że nie jest jedyna… Zamiast otuchy, że ktoś inny również tworzy tę legendę, że ma towarzyszy, tak jak ona poświęcających się dla sprawy, poczuła niską, żrącą jak kwas zazdrość. I coś jeszcze. Przeraził ją ton, jakim Manuel mówił o tym chłopcu, o Filipie. Protekcjonalny, pogardliwy, nieuważny. Nic dla niego nie znaczył, pomyślała. Ja też nic dla niego nie znaczę.
Manuel najeżył się jak kot. Próbował zachować wystudiowaną obojętność, ale musiał czuć gniew Reginy. Czy był zawiedziony, że nie doczekał się pochwały od mistrza? Przerażony konsekwencjami, jakie mogło sprowadzić na niego samowolne ingerowanie w ten świat?
– Użyłeś mojego tytułu.
– Tu cię boli? – Manuel prychnął. Widać ten zarzut przypomniał mu, że nawet jego dawny przełożony jest ostatecznie tylko człowiekiem, podatnym na zranienia, wrażliwym na rzeczy tak małej wagi…. To dodało mu odwagi. – Nie. Skąd. Nie przedstawiłem się jako Wielki Mistrz Zakonu Maranaitów, Dżalaloddin ibn Emmanuel, syn Boga z Nami. Jedynie skromny Manuel ibn Immanuel. Ta resztka zdrowego rozsądku, którą usunęliście z waszego bractwa. Wiesz, kim był Immanuel Kant?
– Wiem.
– Choć do dziś nie jesteśmy pewni, czy on też pisał święte księgi. A dla nich to bez znaczenia… – Tu Manuel musiał zatoczyć ręką szeroki łuk, Regina była pewna, że chłopak wskazał również na nią, ale nie odwróciła się. – I tak nie mają po co żyć. Manuel, Immanuel, Emmanuel, jaka to różnica?
Ciekawe, czy zdołam skoczyć, pomyślała Regina. Postanowiła sprawdzić. Tylko sprawdzić. Runęła głową w dół. Zamiast jaśniejącego nieba miała w pamięci smutne, migdałowate, lisie oczy, których nigdy nie widziała. Myślała, czy tamten nieznajomy głos nie mógł, czy tak naprawdę nie chciał jej powstrzymać.
Wiatr zatrzasnął okno. Szyby zadrżały. Gdzieś w dole rozległo się klaśnięcie spoconych dłoni.
– Pochopnie złożona obietnica może zgubić duszę – powiedział Manuel po chwili. – Mnie nic do ich dusz. Śmierć jest dezintegracją komórek na poziomie biologicznym. Nie ma większego wpływu na dalsze losy tych ludzi. Pomijając fakt, że nie żyją. To faktycznie zamyka pewien etap. Jeden z wielu. Wiemy dość dużo, by mieć świadomość, że śmierć jest sytuacją przygodną. I owszem… – Chłopak wyciągnął przed siebie splecione dłonie. Świadomość, że sprawa została zakończona, przywróciła mu spokój. – Wiemy to właśnie dzięki ich ofiarom.
– A gdy nowi bracia spytają cię, skąd wiesz to, czego sam byś się nie dowiedział? I czyja jest krew na twoich rękach? Gdy spytają, czy naprawdę nasi braci i siostry z poprzednich pokoleń oddawali życie, byśmy mogli cieszyć się naszą utraconą i odzyskaną wiedzą? Co powiesz im o ofiarach, które zmusiłeś do męczeństwa?
Manuel uśmiechnął się cierpko.
– Powiem, że to tylko taka legenda.