Nasze „Zjednoczone Przedsiębiorstwo Robót Drogowych” w latach 1983-1987 budowało w Libii autostradę, biegnącą między Trypolisem, a Bengazi i dalej, w kierunku granicy z Egiptem. Poniższe zapiski odnalazłem na pustyni w okolicy Al Qa’rah. Znajdowały się w starej drewnianej skrzyni z napisem „DANGER – artillery shells”, którą miejscowi robotnicy wygrzebali z kamiennego rumowiska. Nie zawierała na szczęście żadnych niewypałów, a jedynie zniszczone szmaty, trociny i w połowie zapisany, poplamiony i rozsypujący się ze starości zeszyt. Nie zdecydowałem jeszcze, co z nim zrobię, noszę się jednak z zamiarem zniszczenia go czym prędzej. To zapewne jakiś głupi żart znudzonego rodaka, ale z całą pewnością nie przynosi zaszczytu słynnym „Szczurom Tobruku”.
* * *
20 września 1941
Upał. Straszliwy i obezwładniający. Słońce jest zdradzieckie, w południe nie razi w oczy, stoi prawie pionowo na niebie, ludzie i przedmioty prawie nie rzucają o tej porze cienia, ale biada temu, kto bez osłony wystawi się na żar. Siedzimy więc w naszych norach, przesypiamy największy skwar, jak szczury. I tak się zresztą nazywamy − Szczury Tobruku.
Byłem w jednym z pierwszych oddziałów, przerzuconych w połowie sierpnia z Aleksandrii. My, żołnierze Samodzielnej Brygad Strzelców Podkarpackich pełni byliśmy entuzjazmu. Bojowy nastrój udzielał się wszystkim – po miesiącach bezczynnego oczekiwania w koszarach, w Syrii, Palestynie, a na koniec w Egipcie, po niezrozumiałych grach politycznych − „Polska nigdy nie była w stanie wojny z Włochami” i po niewypale jakim był pomysł przerzucenia nas do Grecji. „Wreszcie skopiemy tyłki Szwabom!”, „Pogonimy Rommla!” − wołaliśmy. Teraz, po paru zaledwie tygodniach niewiele z tych oczekiwań zostało. A sytuacja prezentuje się następująco − Australijczycy narozrabiali, ponieśli ciężkie straty, teraz ich wycofują, a my weszliśmy w ich buty. Z Brytolami i Nowozelandczykami tkwimy tu już od miesiąca. Od kwietnia Niemcy i Włosi mają za sobą kilka nieudanych prób sforsowania obrony, nasza strona – dwie nieudane próby przełamania oblężenia. Tak więc – pat. Pustynię między drugą i trzecią linią umocnień, i dalej w stronę miejscowości Gazala i Sidi Azeiz, zdobią spalone wraki czołgów. Nuda, upał, pył, przedrzemywane dnie i niespokojne, bezsenne noce. Dlatego postanowiłem pisać ten pamiętnik, choć marny ze mnie literat. Koledzy z oddziału oczywiście dowiedzieli się i mam już przezwisko − Żeromski. Nie gniewam się na nich, mogłoby być gorzej.
25 września 1941
Twierdza Tobruk − podczas podróży statkiem z Aleksandrii wyobrażałem sobie potężny zamek krzyżowców, coś jak „Krak des Chevaliers” − mury, bastiony, albo chociaż jakieś okazałe ruiny, lub jeszcze inaczej − długie linie potężnych betonowych bunkrów. To w końcu miał być ten słynny Tobruk, który skutecznie odpiera ataki Szwabów i makaroniarzy od przeszło pół roku! Tymczasem cała ta twierdza to w zasadzie pustynia. Pośrodku jak migdał w cieście tkwi miasto, port – kluczowy w powstrzymywaniu ofensywy wroga w kierunku Egiptu. Dokoła półkoliste linie umocnień − okopy, niewielkie bunkry, jakieś skałki, jakieś niewysokie wzgórza. Wszystko to obsadzone stanowiskami artylerii, gniazdami karabinów maszynowych, okopanymi czołgami, zabezpieczone workami z piaskiem − tego tu akurat nie brakuje. No i ona − pustynia − kamienie, pył i skwar. Co za potworny skwar!
Krążą plotki, że coś się kroi, jakaś kontrofensywa. Nie mam siły pisać o tym i myśleć. Pragnę odrobiny cienia i spokoju!
5 Października 1941
Co, prócz upału, dokucza mi najbardziej? Muchy. Chciałbym napisać, że muchy zastąpiły żar w roli najgorszej cyrenajskiej plagi, ale nie. Muchy dokuczają strasznie, ale upał jednak gorszy.
Rozmawiałem wczoraj dłużej z K. – poznanym niedawno, młodym podporucznikiem. Studiował przed wojną orientalistykę i historię starożytną we Lwowie (o ironio − jakże „cenna” to teraz umiejętność!). Rozmowa zeszła na zabytki Egiptu: piramidy, sfinksy, mumie i kult tych dziwacznych, ni to ludzkich, ni to zwierzęcych bożków. Zapytałem go, czy tu, w Cyrenajce, mamy szansę natknąć się na jakieś staroegipskie straszydła. Zapewnił mnie, że do tej pory nie napotkano żadnych zabytków z czasów faraonów, które znajdowały by się tak daleko na zachód od Nilu. Powiedział, że ich występowanie ograniczone jest do rejonów delty tej rzeki oraz do stosunkowo wąskiego pasa wzdłuż jej dolnego i środkowego biegu. No i dobrze, napatrzyłem się wystarczająco na te paskudztwa w muzeum w Aleksandrii.
Dziwne, ale była to jedyna moja dłuższa rozmowa od wielu dni. Nie wiem, czy to ten obezwładniający upał, czy ascetyczny krajobraz, w którym słońce wypala wszystko na białą kość, ale stałem się bardzo odległy od spraw tego świata. Wiem, że tam daleko w kraju giną moi rodacy, ba – że tuż obok mnie toczy się wojna, i że mogę zginąć w każdej chwili. Staram się wykonywać moje obowiązki, wspierać towarzyszy broni. Ale łapię się na tym, że coraz częściej działam jak automat. Pogrążyć się w cichym, chłodnym, zacienionym azylu i odpocząć − choćby na wieki − to moje marzenie. Dziwna myśl…
11 października 1941
Przekartkowałem moje wcześniejsze zapiski i stwierdziłem, że muszę coś naprostować − nie myślcie, że jesteśmy tu turystami w śródziemnomorskim kurorcie. Wczoraj niemieckie bombardowanie zniosło jeden z zewnętrznych bastionów. Kilkudziesięciu Nowozelandczyków i kilku naszych jest już w lepszym świecie − świeć Panie nad ich nieszczęsnymi duszami! I ja otarłem się o śmierć. Jestem w oddziale zwiadowczo-łącznikowym. Tego dnia moim zadaniem była naprawa kabla telefonu polowego. Gdy zobaczyłem nurkujące samoloty zdążyłem tylko rzucić się na ziemię, rozpłaszczyłem się za niewielkim kamieniem i czekałem. Było blisko, drobne odłamki gruzu obsypały mnie, ale tylko strachu się najadłem. Gdybym biegł z tym kablem ciut sprawniej, już by mnie na tym świecie nie było, a tak − może pożyję jeszcze trochę, kto wie?
1 listopada 1941
Znów pogawędka z K. Swoją drogą, zdecydowanie nie pasuje mi on do wojska. Stereotyp intelektualisty – chudy, fizycznie słaby, w okularach. Widzę go na sali wykładowej, a nie w okopach. Cóż, takie życie, taki los. Dziś zagadnąłem go ponownie o egipskich „bogów”:
− Co to za „bóg” − pytam go − który wygląda jak jakieś straszydło: człowiek z głową szakala, ptaka albo krokodyla? – Wspomniałem bogów greckich i rzymskich, potężnego i łaskawego Zeusa, mądrą Atenę, pięknego Apollina – pierwszego muzyka. Mówiłem:
– Ich wizerunki sporządzano na wzór ludzki, nadludzki nawet, w idealnych proporcjach i w sposób oddający ich nadprzyrodzoną potęgę.
Odpowiedź K. zdziwiła mnie nieco. Uśmiechnął się smutno i powiedział, że co do nadludzi, to chyba już przekonaliśmy się, do czego to prowadzi (no, rzeczywiście, akurat to porównanie niezbyt mi się udało). A co się zaś tyczy pojmowania dawnych bogów, to on widzi to w ten sposób, iż bogowie antyczni powstali w głowach greckich poetów i stanowili projekcję wybranych cech i ideałów ludzkich. Bogowie egipscy zaś wymykają się prostemu zaszufladkowaniu. Oni – tyle zrozumiałem z jego wywodu − stanowili pierwotne siły natury, które wyłoniły się z chaosu, ale pozostały w nim niejako jedną nogą. Są, byli, ludzkimi lękami, ale i oczekiwaniami. No i weź tu gadaj z takim mędrkiem!
Zdecydowanie coś się zapowiada. Nasi przyjaciele od „five o’clock” zwożą drogą morską tysiące ton uzbrojenia. Głównie czołgów, a poza tym amunicję i paliwo. Robią też wszystko, aby zachować tajemnicę, zarówno przed niemieckim zwiadem lotniczym jak i ewentualnymi szpiegami.
Liczyłem, że z początkiem listopada upały zelżeją. Naiwny! Ta przeklęta kraina nie zna chyba pór roku. Jedyna różnica − wieje, ale suchy i palący wiatr z południa nie przynosi ani chłodu ani ulgi. Za to muchy zniknęły.
18 listopada 1941
Zaczęło się!!! Ruszyliśmy w kilku kierunkach, naszym celem jest odcięcie nieprzyjacielskich linii zaopatrzenia. Fryce chyba są zaskoczone liczbą czołgów, jaką udało się nam zgromadzić w ciągu tych kilku miesięcy. Czynię tę notatkę „na gorąco”, czort wie, czy powstanie następna. Ba! − czy dożyję następnego poranka! Choć ekscytacja przełomem, zmianą, atakiem, oczywiście jest, to głęboko w duszy dziwnie jest mi to wszystko obojętne.
27 listopada 1941
Walki trwają. Szala zwycięstwa przechyla się raz w jedną, a raz w drugą stronę. Ponosimy ciężkie straty, ale podobno wróg ma olbrzymie problemy z zaopatrzeniem. Nowozelandczycy walczą dzielnie, ale makaroniarskim czołgistom udało się zatrzymać naszą ofensywę. Upał nadal straszny, jakże muszą cierpieć nasi pancerniacy w rozgrzanym silnikiem i ogniem wystrzałów wnętrzu „Krzyżowców” („Crusader” − tak nazywają się brytyjskie czołgi, bardzo adekwatnie, to trzeba przyznać).
Mam teraz chwilę odpoczynku, leżę wśród głazów na wzniesieniu, kilkanaście kilometrów za naszą dawną zewnętrzną linią obrony. Czołgi przesuwają się pode mną na równinie, jak małe pękate żuczki, jak te święte skarabeusze. Czasami, któryś ze skarabeuszy otacza się szaro-brunatną chmurką. Czasami chmurka robi się czarna, a na pancerzyku wykwita pomarańczowe kwiecie.
Jest noc. Uzupełniam wcześniejszy zapis, bo wydarzyło się coś niespodziewanego. Wczoraj po południu dostaliśmy rozkaz wymarszu. Celem było założenie małej, tymczasowej bazy wypadowej na równinie. Załadowali nas na pakę ciężarówki i ruszyliśmy. Nie wiem co w nas uderzyło − mina, jakiś zabłąkany pocisk? Nie słyszałem, ani nie widziałem eksplozji. Ocknąłem się kilkanaście metrów od płonącego wraku ciężarówki. W uszach słyszałem niemilknący gwizd, z nosa i rozbitych kolan ciekła mi krew, mundur miałem podarty, ale nie odniosłem żadnych poważnych obrażeń. Jak się kolejny raz okazało – głupi jednak ma szczęście. Wielkie szczęście. Z moich współpasażerów nie ocalał nikt, zginęli jak mi się wydaje natychmiast, w jednej chwili. Byli, a po sekundzie już ich nie było. Nie chciałem przyglądać się zbyt dokładnie ich spalonym zwłokom.
Nie wiem na jak długo straciłem przytomność, ale sytuacja na polu walki uległa znacznej zmianie, i to niestety na moją niekorzyść. To co parę godzin temu było naszymi tyłami, obecnie stawało się linią frontu. Półtora kilometra na wschód dostrzegłem nacierające czołgi nieprzyjaciela. Średnio widziała mi się perspektywa rozjechania przez czołg, w najlepszy wypadku − niewoli. Na ucieczkę za nasze linie nie było szansy. Zacząłem rozglądać się za kryjówką. Grunt był zryty kraterami po wybuchach pocisków artyleryjskich, płytkie leje nie dawały jednak wystarczającej osłony. Kilkadziesiąt kroków ode mnie znajdowała się kupa głazów, tak zmaltretowana bombardowaniami, że trudno było stwierdzić, czy jest naturalnego, czy też sztucznego pochodzenia. Pomyślałem, że mógłbym ukryć się tam i doczekać zmroku, a potem próbować przedarcia się do naszych pozycji. Między skałkami zauważyłem sporą szczelinę. Po bliższej inspekcji odkryłem, że jej pochodzenie nie było naturalne. Były to jak gdyby drzwi lub okno, wycięte w jednym, regularnie obrobionym wapiennym głazie. Na jego obrzeżach widniały jakieś niemal całkowicie zatarte znaki. Dla mnie jednak najważniejsze było to, że otwór bez problemu mieścił dorosłego człowieka. Musiał zostać naruszony wybuchem pocisku, gdyż jego dolna połowa zasypana była gruzem, ale część górna otwierała się na wiodąca w głąb rumowiska jamę. Zobaczyłem błysk słońca odbijającego się w szkle peryskopu najbliższego nieprzyjacielskiego czołgu. Nie zastanawiałem się więc długo. Nie miałem zamiaru czekać na salwę z działa, grzebiącą mnie pod głazami, albo na serię z karabinu maszynowego, która rozniosłaby mnie na krwawe strzępy.
Korytarz, czy też raczej tunel, schodził stromo w dół, zsuwałem się nogami do przodu, na plecach, zapierając się stopami o kamienne występy. Po jakichś piętnastu metrach dotarłem do niewielkiej komory, w której mogłem stanąć wyprostowany. Jedyne światło docierało z góry − drogą, którą sam przed chwilą pokonałem, tak więc panowała tu prawie całkowita ciemność. Co jeszcze? Cisza i chłód − to uderzyło mnie natychmiast. Po miesiącach spędzonych w skwarze pustyni i dwóch tygodniach bitewnego zgiełku, katakumby niosły nieoczekiwane ukojenie. Po pewnym czasie wzrok przyzwyczaił się do mroku i mogłem dostrzec coś więcej, niż tylko zarysy pomieszczenia. Ściany były chropawe, uczynione z niedbale ociosanych kamiennych bloków. Wydawało mi się, że miejscami zdobią je jakieś malunki, czy też może płaskorzeźby, mógł to być jednak wytwór wyobraźni, podsuwającej w ciemności moim oczom nieistniejące kształty. Na pewno widziałem zarysy trzech korytarzy prowadzących w głąb budowli. Nie było sensu zapuszczać się dalej − w tym schronieniu byłem bezpieczny. Szansa, że nacierający nieprzyjaciel dostrzegł wejście do mojej kryjówki, była znikome. Miałem przy sobie manierkę z wodą i jedną rację żywnościową − umościłem się najwygodniej jak się dało na kamiennym podłożu i tak postanowiłem przeczekać noc.
Świt dał o sobie znać słabym światełkiem wysoko w górze − u wyjścia ukrytego tunelu. Wspiąłem się wąskim przejściem i ostrożnie wychyliłem na świat. W pewnej odległości dostrzegłem kilka dopalających się wraków włoskich czołgów, jednakże najbardziej moje oczy ucieszył widok naszych ciężarówek jakieś dwieście metrów od mojej kryjówki. Parę minut później byłem już wśród swoich. Dowiedziałem się, że niebezpieczeństwo kontrofensywy zostało zażegnane. Podobno nieprzyjaciel w swoim zapale zmylił drogę i przepadł gdzieś na pustyni. Tym lepiej dla nas. Mój oddział ponownie otrzymał zadanie zabezpieczenia tyłów.
29 listopada 1941
Wczoraj nie zapisałem wszystkiego. To, czego doświadczyłem tam na dole, w nocy, musiało we mnie dojrzeć. Nie chciałbym, aby te zapiski wpadły w niepowołane ręce, z drugiej strony nie chcę niczego przemilczeć. A zatem − leżałem w podziemnej komorze, starając się zasnąć, ale sen nie nadchodził. Nie jestem pozbawiony wyobraźni, zdawałem sobie sprawę z tego, że być może znalazłem się w jakimś podziemnym grobowcu, albo świątyni pogańskich bożków. Nie jestem też przesądny, nie boję się duchów, wiedźm i upiorów. Mimo to wszystko, w miarę jak mijały nocne godziny, czułem narastający niepokój. Może nie tyle niepokój, co wołanie, zew dochodzący z ziejących pustką wejść do korytarzy. Coś nieomal fizycznie przyciągało mnie, zachęcało do zagłębienia się we wnętrze budowli. Byłoby to oczywiście szaleństwem, bez światła nie mogłem opuścić przedsionka. Nie wiem czy udało mi się zasnąć, ale gdy wlot tunelu rozjaśnił się wysoko nad moją głową w pierwszej oznace świtu, nie poczułem ulgi, a tylko rozczarowanie.
30 listopada 1941
Postanowiłem wrócić do ruin. Dziś pozostajemy na naszym tymczasowym posterunku, nie wiem kiedy nas przeniosą, muszę więc to zrobić tej nocy. Chwilowo panuje spokój, mam nadzieję, że dostanę się do skalnego rumowiska bez budzenia podejrzenia wart. Przygotowałem sobie lampę karbidową i sporo cienkiej liny na wszelki wypadek. Mam zamiar wyruszyć o północy i wrócić przed świtem.
1 grudnia 1941
Szybko dotarłem do tunelu i po kilku minutach byłem już w pomieszczeniu, które w myślach nazwałem przedsionkiem. Teraz, w świetle lampki mogłem zobaczyć to wyraźnie − ściany zdobiły malowidła, bardzo zniszczone, niewątpliwie przedstawiające jednak egipskich bożków − bardzo podobnych do wizerunków, jakie widziałem w Aleksandrii. Po tym co usłyszałem wcześniej od K., pomyślałem, że dla archeologów to miejsce, położone tak daleko od innych zabytków Egiptu może mieć wielkie znaczenie. Gdyby nie wojna! Z drugiej strony − czy ktokolwiek znalazłby je, gdyby przypadkowy pocisk nie odsłonił wejścia?
Poszedłem środkowym korytarzem. Nie wiem dlaczego go wybrałem. Czułem znów ten zew − bezgłośne wołanie… Korytarz schodził w dół, odchodziły od niego inne, ale zawsze pod ostrym kątem, prowadzące pod górę. Mijając kolejne odgałęzienia zdałem sobie sprawę, że jestem w labiryncie, który skonstruowano nie tyle po to, aby utrudnić komuś dojście do celu, lecz aby zmylić szukających drogi powrotnej. Nie przywiązałem liny przy wejściu, błąd − jednak było mi to teraz dziwnie obojętne. Zresztą, i tak nie starczyło by jej na drogę jaką przebyłem. Zbliżałem się do miejsca przeznaczenia, czułem to, choć nie widziałem żadnych zmian w budowie korytarzy. Po kwadransie dotarłem do nisko sklepionej sali. Jej ściany zdobiły malowidła podobne do tych w przedsionku, zaś po ścianami znajdowały się kamienne i drewniane sarkofagi. Niektóre były nienaruszone i zamknięte, inne nadwyrężone przez ząb czasu, rozsypywały się ukazując brunatne zwoje bandaży − mumie spoczywające tu od tysiącleci. Nie bałem się – po co bać się umarłych, to żywych należy się lękać. Kroczyłem między spoczywającymi w mroku od tysiącleci zmarłymi. Teraz już nie czułem, lecz wiedziałem, że jestem u celu.
Nie potrafię dobrze zrelacjonować tego, co wydarzyło się, gdy wyszedłem z westybulu sarkofagów i wkroczyłem do Sali Tronowej. Nie sądzę jednak, aby wynikało to z jakichś niedostatków leżących we mnie. Napiszę więc tyle: usłyszałem głos – zostałem wezwany! Dopiero teraz zrozumiałem, że mój pobyt i moja samotność, tu na pustyni, na tym odludziu, nie była przypadkowym kaprysem losu. Szereg zdarzeń prowadził mnie do celu, do tego, abym otrzymał misję i ją wypełnił. Moje zadanie jest straszne, straszne i piękne zarazem. Nie wiem jeszcze jak się do niego zabiorę, ale to kwestia drugorzędna, wiem, że nie zawiodę! Z Sali Tronowej zabrałem tylko jeden niewielki metalowy przedmiot. Bez problemu odnalazłem w labiryncie drogę powrotną i na długo przed świtem byłem z powrotem w bazie.
3 grudnia 1941
Około południa dotarł do naszej małej bazy konwój z zaopatrzeniem, kilka ciężarówek z amunicją, żywnością i wodą. I oto – cóż za zbieg okoliczności! Z szoferki wyskoczył nikt inny jak K.! Kilka dni wcześniej przenieśli go, jak i mnie wcześniej, ze zwiadu do batalionu logistycznego. Ma pozostać na naszym posterunku przez noc, a następnie pomóc w relokacji. To będzie ostatnia doba pobytu naszej jednostki w tym miejscu, front znów się przesunął się, tym razem to my gonimy Rommla. Tymczasowa baza miała zostać przeniesiona na wschód, w kierunku El Mekili. Nie zastanawiałem się nawet przez mgnienie oka. Obecność K. tu i teraz nie mogla być przypadkiem. Czas spełnić ich żądanie, czas wykonać to czego domagali się ode mnie Nieśmiertelni.
Nie musiałem nawet okłamywać K., dobrze, bo brzydzę się kłamstwem. Powiedziałem mu, że znalazłem na pustyni ruiny, że są w nich malowidła, rzeźby i sarkofagi i czy nie byłby chętny do obejrzenia ich. Oczywiście, że był – i to jak! Zabraliśmy karbidówki i nieco zapasów. K. niósł spory plecak, zapytany wyjaśnił, że zabrał nieco „naukowych przyborów”. Nie naciskałem na niego. Nie miało to już większego znaczenia. Gdy zapadła ciemność i szykowaliśmy się do opuszczenia bazy, K. z trudem ukrywał podniecenie. Musiałem przemówić mu do rozsądku, by nie paplał za dużo i nie zdradził celu naszej małej wycieczki. Do przedsionka dotarliśmy bez przeszkód. Potem, znaną mi już drogą, zaprowadziłem go do westybulu sarkofagów i do Sali Tronowej. Nie potrafię nawet opisać euforii, w jakiej znalazł się K. Miotał się gorączkowo między mumiami i posągami, mamrotał do siebie, próbował robić notatki. „Niebywałe, to niebywałe. Stary nie zdajesz sobie chyba sprawy z tego co tu mamy. Będę drugim Lordem Carnarvonem”. Biedny głupiec!
Pozwoliłem mu nacieszyć się splendorem świętego miejsca. A gdy już nieco ochłonął, poprowadziłem do przeciwległego końca Sali. Tu otwierał się, biegnący prosto, kolejny korytarz. Jego niskie sklepienie w regularnych odstępach podtrzymywały masywne łuki. Nad pierwszym z nich znajdowała się hieroglificzna inskrypcja. Pokazałem ją K.:
– To chyba coś ważnego, potrafisz odczytać?
– O, tak! To klasyczny tekst z „Księgi Bram”, opisującej przejście duszy zmarłego do nowego świata, można przetłumaczyć go następująco: „Ta, która otwiera wrota Ra”.
– I cóż miałoby to znaczyć?
– Wiesz… symbolika tego tekstu jest bardzo skomplikowana, nie ma sensu tłumaczyć go dosłownie. W najprostszych słowach – przechodząc przez pierwszą bramę, dusza rozpoczyna wędrówkę w zaświatach, zmierzając w kierunku raju, oczyszczenia, ale być może jej celem stanie się jezioro ognia.
– Optymistyczne. A – „Ta, która otwiera wrota”?
– Wrota albo bramę. Bram jest dwanaście, a każdej strzeże inna bogini. To niesamowite! Wygląda jakby to miejsce stanowiło ziemskie odzwierciedlenie „Księgi Bram”. Księga to jeden z najważniejszych staroegipskich tekstów religijnych, przesycony mistycyzmem i symboliką. Po prawdzie, w znacznej części niezrozumiały.
Jego podniecenie i mi się udzieliło:
– Chodźmy więc dalej przyjacielu, zobaczymy jakie tajemnice odsłonią przed nami kolejne bramy!
– „Ta, która połyka grzeszników” – wyrecytował wpatrując się w inskrypcję nad drugim kamiennym łukiem. Odwrócił się do mnie z przepraszającym uśmiechem – w zasadzie, to nie muszę tego odcyfrowywać, klasyczny tekst, klasyczny… – szepnął. – Nie odpowiedziałem mu, zacisnąłem tylko mocniej rękę na trzymanym w kieszeni przedmiocie.
K. zatrzymał się przed trzecią bramą, mamrotał długo, wyłamując nerwowo palce. Na koniec wydukał:
– „Ta, która rozdaje pokarm” – to pewne odstępstwo, tak, tego bym się nie spodziewał, choć… w sumie, można i tak to interpretować. Za tą bramą następował podział dusz, na czyste i… pozostałe. Fascynujące!
– Zgadzam się, chodźmy, nie mogę już doczekać się dalszego ciągu! Wyjąłem z kieszeni długie ostrze i schowałem je za plecami.
– „Ta, która posiada wielką moc” – odczytał kolejny napis. Wskazał na znajdującą się obok płaskorzeźbę:
– Tu, tu i tu, widzisz? – wodził palcem po kolejnych figurach – Pochód mumii, symbolizujących zmarłych w swojej drodze przez zaświaty. Tu mamy bogów, tutaj martwego Ozyrysa i czuwającego nad nim Horusa. – K. najwyraźniej poczuł akademicki zapał, ze wszystkich rzeczy, akurat tu, w tych podziemiach! Postanowiłem mu jednak dać się wygadać, a gdy skończył poczułem dziwne ukłucie w sercu, chwilę wahania, i może dlatego z miną zuchwałego dyletanta rzuciłem, niby od niechcenia:
– Co do mumii, to sprawa jest chyba prosta − ciała zmarłych w suchym pustynnym klimacie, pozostawione same sobie, często nie rozkładały się, lecz ulegały wysuszeniu. Fakt ten z czasem został wykorzystany przez rodzącą się kastę kapłanów. Na przestrzeni setek lat wykształciły się rytuały, techniki balsamowania i konserwacji zwłok, równolegle, z dawniejszych wierzeń skrystalizowała się mitologia uzasadniająca tego typu praktyki. Całość służyła podtrzymywaniu władzy elit religijnych i kasty władców. – Postarałem się aby moja wypowiedź była możliwie zborna, nie chciałem wyjść przed nim na głupka.
– Tak uważasz? – Uśmiechnął się, czyżby ironicznie?
Ruszyliśmy dalej korytarzem i K. znów odczytał napis: „Ta, która trwa”. Uśmiechnął się:
– Mistyczna interpretacja piątej bramy jest chyba najbardziej złożona, nie podejmę się teraz próby choćby przybliżenia jej symboliki, za to możemy wrócić do przerwanego wątku rozmowy:
– Twoja wykładnia dotycząca egipskich mumii jest bardzo poprawna i prawdopodobna − odpowiedział w zamyśleniu − czy sądzisz, że Egipcjanie wierzyli, że tylko zakonserwowanie ciała gwarantuje szczęśliwe przebywanie w zaświatach? Zatem, tylko życie prawe i bezgrzeszne było warunkiem sine qua non wiecznego szczęścia? Przyjmijmy jednak na chwilę, że egipscy bogowie istnieli. Dlaczego mumifikacja miałaby być im tak szczególnie luba? Mit o zamordowanym i poćwiartowanym Ozyrysie niewiele tu tłumaczy, bardziej zwodzi na manowce.
Spojrzałem na niego podejrzliwie, gdyż jego głosie wyczułem nutkę pogardy:
− A ty znasz odpowiedź?
− Odpowiedź? Nie, mam zaledwie taką mała prywatną teoryjkę. Niewątpliwie wierzono, że ciało i dusza są mistycznie związane, także po śmierci. Osobliwy zwyczaj mumifikacji powinien przynosić korzyści bogom. Jakie? Co mieli bogowie po wysuszonym trupku, zwłaszcza jeśli szczęśliwa dusza przebywała już w zaświatach? Egipcjanie nie wierzyli ani w zmartwychwstanie, ani w reinkarnację. Zachowanie ciała miało by sens, jeśli faktycznie w jakiś sposób wiązało z nim duszę. Póki ciało pozostawało w jakimś stopniu nienaruszone, dusza nie mogła się od niego uwolnić. To zresztą częsty motyw wielu pierwotnych wierzeń.
− Chcesz powiedzieć, że bogowie kolekcjonowali dusze i ciała, bo były im do czegoś potrzebne?
− Cóż, jeśli mówimy o bytach niematerialnych, to logiczne jest, że większy pożytek mieli z dusz, niż ze składanych ofiar. A do czego mogły być im potrzebne? Do czego władcy potrzebują poddanych, albo do czego pasterz potrzebuje swojego bydła?
Dziwna to była odpowiedź i szczerze przyznam, że spodziewałem się i chciałbym usłyszeć inną… Poszliśmy dalej.
– Szósta, najciemniejsza godzina nocy i najmroczniejsza głębia zaświatów – wyszeptał K. – Bóg Słońca nadal jest martwy, ale biada tym, którzy ośmielili się podnieść na niego swoją bluźnierczą dłoń. Tej bramy strzeże: „Ta, która obcina głowy wrogom Ra”.
Wziąłem zamach i cienkim ostrzem z brązu wyprowadziłem błyskawiczny cios – celując w punkt leżący nieco poniżej podstawy czaszki, między pierwszym, a drugiem kręgiem szyjnym. Ostrze trafiło jednak w próżnię. K. w ostatniej chwili wykonał gwałtowny unik, zszedł z linii mojego ataku, obrócił się i w ułamku sekundy był za mną. Straciłem równowagę i byłbym poleciał na kamienne podłoże. On jednak schwycił mnie i przyciągnął do siebie, dusząc zgiętą w łokciu ręką, którą mocno oplótł mi szyję. Próbowałem go pochwycić, aby poluzować chwyt. To był błąd, wyszarpnął ostrze z mojej dłoni i momentalnie wbił mi je w szyję, dokładnie w ten sam punkt, w który sam celowałem przed kilkoma sekundami. Poczułem piekący ból i usłyszałem ohydne chrupnięcie rozstępujących się kości.
Żyłem. Przynajmniej tak mi się wydawało. Z przedmiotu, który tkwił między kręgami szyjnymi rozchodziło się uczucie przenikliwego i paraliżującego zimna. Usłyszałem jego spokojny głos
– Brama siódma – „Ta, która lśni”. Mój przyjacielu, w swoim ignoranckim i bluźnierczym umyśle zupełnie nie zdawałeś sobie sprawy, jak wyjątkowe narzędzie podsunęli ci Bogowie. Cóż, znaleźli, jak się okazuje, godniejsze od twoich ręce.
* * *
Poprowadziłem moją ofiarę, nie, nie moją – ofiarę dla Nieśmiertelnych, do kolejnej bramy. Święte ostrze ahm-dżar służyło (jak zapisał już Herodot, i jak słusznie twierdzili archeolodzy) do usuwania mózgu z czaszki w pierwszej fazie mumifikacji. Nie domyślali się jednak, bo jakże by mogli, że niektóre z owych przedmiotów odpowiednio użyte, potrafią zdziałać prawdziwe cuda, na przykład, utrzymywać przez czas pewien ciało ludzkie w dziwnym stanie między życiem a śmiercią.
Półtrup szedł samodzielnie. I dobrze, bo trudno byłoby mi targać jego bezwładną cielesną powłokę przez podziemia. Potrzebował tylko niewielkiej zachęty, delikatnego pchnięcia, nadania kierunku. Dotarliśmy do kolejnej bramy: „Ta, która pali wrogów Ozyrysa”. Zawahałem się przez chwilę, oto nadszedł moment mojej próby. Czy Nieśmiertelny wybrał godnego wykonawcę swojej woli? Czy moje zasługi przewyższają winy, czy nie zechcą rzucić mojej duszy na pożarcie suki Ammit? Korytarz rozszerzył się i wkroczyłem do kolejnej sali. Nie było czasu na rozterki – szybko zabrałem się do pracy. Położyłem ofiarę na niskim stole. Patrzył na mnie niewidzącymi oczyma. Już wcześniej usunąłem ostrze z jego ciała i teraz przystąpiłem do ceremonii preparacji. Żył jeszcze gdy zaczynałem, ale nie miało to znaczenia, ważne, że nie mógł się poruszyć. Sprawnie usunąłem łatwo psujące się organy: mózg, wnętrzności, nerki, płuca, zgodnie z obyczajem pozostawiając nienaruszone serce. Natarłem ciało od wewnątrz sodą i mieszanką ziół – senesu, dzikiej cebuli, cynamonu, olejku jałowcowego, zmieszanych z winem palmowym. Posmarowałem skórę dziegciem cedrowym i owinąłem gumowanymi bandażami. Wszystko to przygotowałem sobie wcześniej – nie zakładałem, że niezbędne składniki przetrwałyby w podziemiach przez tyle wieków. Niestety, nie miałem możliwości odprawienia pełnego rytuału, brak na to było czasu, a i moja wiedza nie była wystarczająca. Bogowie są jednak litościwi. I wygłodniali. Swoją drogą, co planował ten profan – co miał zamiar uczynić po wbiciu ostrza w moją szyję? Nie wymówiłby słów modlitw. Nie potrafiłby odprawić nawet namiastki świętej ceremonii. Nieśmiertelni nie przyjęliby takiej ofiary. A jednak to on odnalazł Pałac, którego ja szukałem tak długo – i zaprowadził mnie do niego. Niezbadane są wyroki Ra!
Przeniosłem mumię przez kolejną bramę do komory grzebalnej. Mimo moich obaw była lekka – czyżby usunięcie wnętrzności tak znacznie zmniejszyło ciężar ciała, czy też łaska Bogów obdarzyła mnie przypływem sił? „Ta, która wskrzesza” – głosił napis nad portalem. Złożyłem owiniętą bandażami ofiarę w przygotowanym sarkofagu i zamknąłem wieko. Ofiara nie była jednak zakończona. Pozostawały jeszcze dwie bramy.
Brama dziesiąta, jej strażniczką jest „Ta, która niszczy rebeliantów”. Pozostawało odprawienie ostatniej inwokacji. Zatrzymałem się przed posagiem Odrodzonego. Wzniosłem w górę ręce:
– Chwała ci Ozyrysie, ty stoisz mocno, a twoi nieprzyjaciele upadają. To co złego mówiono o tobie, nie istnieje. – W moich myślach rozległa się odpowiedź, która nie była wypowiedziana w żadnym z ludzkich narzeczy, a jednak pojąłem ją natychmiast:
– Grzechy twoje są zmazane. Twoje błędy są zmiecione. Twoje nieprawości są unicestwione.
– A więc – dokonało się – wyszeptałem.
Teraz już bez lęku przekroczyłem bramę jedenastą – „Strażniczka z kocią głową” nie mogła mnie skrzywdzić. I tak oto zbliżyłem się do ostatniej, zamkniętej bramy. Z kamiennego reliefu patrzyła na mnie łagodnie ostatnia z dwunastu bogiń – „Strażniczka wschodzącego słońca” – bogini rytuału odrodzenia starego-młodego Boga Ra. Jednocześnie całkowicie literalnie – strażniczka przejścia między podziemiami, a światem naziemnym, w którym to właśnie teraz powinno wschodzić słońce nowego dnia. Uruchomienie mechanizmu zapadni nie było trudne – wystarczyło odczytać napis i obrócić we właściwej kolejności trzy niepozorne posążki ustawione w niewielkiej niszy. Wyszedłem na pustynię, różową w łagodnym blasku przedświtu. Wiał lekki wietrzyk i piasek już zaczynał zasypywać skalne zagłębienie, w którym znajdowało się ukryte wyjście. Wciągnąłem w nozdrza powietrze poranka. Odetchnąłem głęboko.
Wracając do bazy roześmiałem się do własnych myśli – sam nie wiem skąd zrodził mi się głowie zabawny koncept. Mój towarzysz pisał pamiętnik, z pewnością zawarł w nim szczegółową relację dotyczącą swojego „odkrycia”. Czemu nie miałbym uzupełnić jego ostatnich zapisków? Nie władam piórem Balzaca ani nawet Żeromskiego, mimo to spróbuję najlepiej jak umiem. Choć tyle mogę zrobić dla pamięci tego biednego głupca, który w końcu znalazł wieczyste ukojenie pod słońcem i pod piaskami pustyni.