– Ale wyobraź to sobie, stary. Budzę się jak zwykle w swoim pokoju, siódma rano, za oknem szaro i ponuro, odwracam się, a tam obca kobieta. Obca kobieta w moim łóżku. I twierdzi, że jestem z nią zaręczony. Dasz wiarę, Witek?
Nie bardzo daję, ale z dłońmi związanymi linką do prania nie mam możliwości wątpić, więc pytam tylko ostrożnie:
– A byłeś?
– Byłem. Nie wierzyłem, więc zaczęła mi pokazywać zdjęcia w telefonie. Trzy lata. Ty wiesz, ile kobieta potrafi zrobić zdjęć przez trzy lata? Wszystkich pytałem o Sarę. O mnie. Myślałem, że oszalałem, stary. Ale wtedy przyszedł bies i nie powiesz mi chyba, że ty byś zrobił inaczej.
***
– Ktoś podpisał na ciebie wyrok śmierci.
Obrywam po twarzy od czarnowłosej południcy, a rozczapierzone pazury rozcinają mi policzek. Próbuję jej oddać, ale popycha mnie na ścianę Filharmonii Warmińsko-Mazurskiej, dwa kroki od kontenerów na śmieci.
– Jestem trochę zajęty – wysapuję do stojącego obok mnie boga śmierci.
Weles przygląda się nam bez słowa.
Południca zaciska palce i unosi pięść, by wbić mi ją w brzuch. W ostatniej chwili łapię ją za nadgarstek i wykręcam, aż oboje słyszymy trzask pękającej kości. Wtedy podcinam kolana dziewczyny i pozwalam jej upaść.
Rzadko trafiam na wiejskie demony w centrum Olsztyna. Tej panny nie znam: jest drobniutka, uwodzicielsko urocza, jeśliby pominąć przerośnięte szpony i żądzę mordu w oczach. Od takich zwykle trzymam się z daleka.
No, chyba że jest weekend.
– Kto cię przysłał? – pytam.
Wytarzana w tęczowej od benzyny kałuży dziewczyna kwiczy, ale nie odpowiada. Dociskam kolano mocniej.
– Kto cię przysłał?
Wyciągam zza paska nóż z fulgurytu i postukuję nim o ziemię obok twarzy południcy. Nie zrobię jej krzywdy, ale ona nie musi o tym wiedzieć. Ważny jest sam strach. Kwiczenie wchodzi na wyższe rejestry, a mi zaraz wysadzi bębenki w uszach.
– Lucynka – zawodzi południca.
– Lucynka?
– Nie chce się już z tobą spotykać.
– Więc poprosiła cię, żebyś mnie zabiła?
Zwalniam uścisk, bo południca przestaje się szamotać. Siada i odruchowo przesuwa dłonią po obryzganej sukience, a brudna woda schnie pod jej palcami. Drugie ramię zwisa bezwładnie.
– No… tak. Miałam z tobą zerwać – potwierdza.
Pocieram czoło. Spodziewałem się z Lucynką kłopotów, z każdą dziewczyną (szczególnie południcą) trzeba się spodziewać kłopotów, ale niekoniecznie jej przyjaciółek napadających na mnie pod filharmonią.
– Więc przekaż Lucynce, żeby zrobiła to osobiście. Już, uciekaj.
Południcy nie trzeba powtarzać. Podnosi się niezgrabnie, wciąż połamana po bójce, z jedną ręką zwisającą pod dziwnym kątem. To nic wielkiego, przejdzie jej na dniach. Dziewczyna znika między drzewami za filharmonią, a szelest trzęsących się gałęzi nagle ustaje.
Podnoszę się z kolan, wsuwam fulguryt za szlufkę i dopiero wtedy odwracam się do Welesa, boga śmierci i bydła, pana Nawii, a prywatnie mojego szefa.
– Witaj, Witoldzie.
Całkiem lubię tę jego ziemską, bajkową postać – dwumetrowy szkielet z głową rozmiaru dyni, kołyszącą się na boki zwłaszcza wtedy, gdy Weles stroi sobie ze mnie żarty.
– Czego chciałeś?
– Ktoś podpisał na ciebie wyrok śmierci.
– Tak, Lucynka. I jeśli nie zauważyłeś, już się tym zająłem.
– Nie. To był człowiek. Człowiek pragnie twojej śmierci. Umrzesz za pięć lat od ostatniej pełni księżyca.
Głowa Welesa nie kołysze się na boki.
***
– Tu go ostatni raz widzieli.
– Kto go widział?
Weles nie zaszczyca mnie odpowiedzią.
Zatrzymujemy się pod kamienicą na Grotha. Jak przystało na kwiecień, jest mokro, ciemno, a mi z zimna grabieją dłonie, więc wciskam je w kieszenie dżinsowej kurtki. Rozorany przez południcę policzek irytująco piecze.
– To jakieś nieporozumienie – tłumaczę Welesowi. – Ja jestem porządnym chłopakiem, żaden człowiek nie życzy mi śmierci. Demony? Cała masa. Ale nie człowiek.
No dobrze, może z tą całą masą trochę przesadziłem, ale z pewnością zdenerwowałem w życiu więcej demonów niż ludzi. Może poza moją babcią, bo ją wkurzam regularnie, każdego lata.
Ostatnio zagadywała, czy nie przeprowadziłbym się do Brzózki. Szukają nauczyciela matematyki w podstawówce.
Poinformowałem ją, że póki żyję, będę trzymał się od dzieci z daleka.
– Tak zostało przyrzeczone.
Prycham. Bogowie to samotnicy, ich umiejętności towarzyskie zamiast wesoło hasać kuleją; rozmowy z Welesem częściej przypominają łamigłówki niż zlecenia w robocie.
– Musisz mówić jaśniej – ponaglam go. – Nazwisko, numer dowodu, tablice rejestracyjne. O kim rozmawiamy?
– O nim.
Weles celuje kościstym szponem w kamienicę. Odłażące z farby, wysokie drzwi zatrzaskują się ze zgrzytem, a ze schodków zbiega ciemna sylwetka. Mrużę oczy.
Sylwetka wygląda znajomo.
– Nasz kontrakt jest w mocy – przynagla mnie Weles. – Nie zwolnię cię ze służby przed czasem.
– Mówisz, jakbym to ja próbował się wykręcić!
Chłopak jest trochę niższy ode mnie; chudy i przygarbiony, typowy student w wypchanym studentami mieście. Przez ostatnich pięć lat widziałem takich tysiące.
Rozpoznaję go dopiero, gdy przechodzi pod latarnią, a żółte światło odbija się w jego okularach.
– Informuję cię tylko – tłumaczy mi Weles – że nie wolno ci jeszcze umrzeć, więc masz się nim zająć.
Filip Michalski.
Na ostatnim roku licencjatu zwolnili nas z zajęć, żebyśmy mogli wziąć udział w jego pogrzebie.
***
– To jakaś pomyłka, nie może…
Odwracam się, ale Weles zdążył już zniknąć. Gadam do siebie, a starsza kobieta z wózkiem na zakupy gapi się na mnie podejrzliwie i na wszelki wypadek przechodzi na drugą stronę ulicy. Wózek turkocze w ślad za jej stopami.
Mogę to zrozumieć.
Filip jeszcze majaczy w oddali, więc rzucam się za nim i nawet nie próbuję zachować dystansu. Chodziliśmy razem do liceum, a potem obaj dostaliśmy się na matematykę na UWM. Na zajęciach widywałem go rzadko, różne grupy, a poza tym to straszny dziwak był, więc trzymałem się z daleka. Tydzień przed ostatnią sesją zginął w głupim wypadku – wychodząc spod prysznica, poślizgnął się i nadział okiem na szczotkę od sedesu. Mózg mu przebiło.
Na pogrzeb nie poszedłem, bo musiałem się uczyć.
Filip znika za kolejnym zakrętem, a ja przyśpieszam. Ani przez chwilę nie wątpię, że to on, ale chcę przyjrzeć mu się z bliska. Wpadam w ślepą uliczkę kilka kroków za nim.
Nikogo poza mną tu nie ma, ale kraniec drogi kryje mrok.
– Filip? – wołam najpierw bez przekonania, a potem już ile wlezie. – Filip!
– Ryj, kurwa! – odwrzaskuje mi życzliwie głos z górnych okien kamienicy.
W milczeniu dochodzę do końca uliczki, gdzie wokół kontenerów na śmieci walają się wypchane, czarne worki. Na wszelki wypadek zaglądam do środka z nożem w dłoni. Nikogo. Rozwiał się w powietrzu.
Facet, który od dwóch lat nie żyje, jednak żyje i życzy mi śmierci.
Mimowolnie uśmiecham się do siebie, a w zaciśniętych na fulgurycie palcach czuję podekscytowane mrowienie. Rzucam ostatnie spojrzenie na uliczkę i wycofuję się.
Nie mogę się doczekać, by rozwiązać tę zagadkę.
***
Wieczorem dzwoni do mnie Lucynka. Południca nie ma telefonu, ale dzwoni z krypty zaprzyjaźnionego strzygi.
– Chcesz wpaść? – pytam.
– Po twoim trupie, Witek.
– Możesz spróbować – obiecuję. – Jeśli najpierw się ze mną prześpisz.
– Romantyk.
***
Południca przeciąga się w łóżku, a jej skóra zlewa się z bielą pościeli. Daruję wyrzuty, że nasłała na mnie koleżankę, zamiast z godnością spróbować zabić mnie własnoręcznie, bo myślami błądzę gdzieś indziej.
– Spotkałem kolegę ze studiów – informuję Lucynkę.
Znajduję na podłodze wczorajsze spodnie i naciągam je na siebie.
– Czemu uważasz, że mnie to interesuje?
– Jest martwy. To znaczy, był martwy, ale teraz jest żywy – plączę się. – Nie słyszałaś czegoś w zaświatach? Ktoś kogoś wskrzesił, podpisał pakt na zamordowanie ulubionego podwładnego Welesa?
Lucynka prycha i przewraca się na drugi bok, odsłaniając woskowe ciało w pełnej okazałości. Na plecy spływają jasne pukle. Namyśla się i kręci głową.
– Ty nie jesteś podwładnym Welesa, tylko jego dziwką – oświeca mnie. – Zapytaj kobiety tego człowieka, kobiety zawsze wszystko wiedzą. Ona ci lepiej wszystko wyjaśni.
Nie wiem, czego się spodziewałem, pytając południcę o radę. Naprawdę, powinienem się już tego nauczyć.
– Pomyślę o tym – obiecuję.
Zamieram z rozpiętym rozporkiem, bo jakoś tak trudno mi się skupić. Lucynka mierzy mnie wzrokiem i na jej twarz wypełza zuchwały uśmiech.
– Chcesz jeszcze raz?
No jasne, że chciałem.
***
Następnego dnia rano dzwonię do Kacpra ze studiów i pytam o Filipa. Pytam pro forma, lubię mieć w śledztwie wszystkie cegiełki metodycznie poukładane i zabezpieczone. Jedną z tych cegiełek jest możliwość, że przed ukończeniem dwudziestego czwartego roku życia zapadłem na demencję starczą.
– Yyy… chyba tak – wyraża się elokwentnie Kacper. – Nie wiem, stary. Chyba coś takiego było.
– Nie jesteś pewien? Byłeś na jego pogrzebie!
– Hmm.
Cegiełka z demencją dostaje awans.
– Mieliśmy razem statystykę, zawsze siadał w pierwszym rzędzie i do nikogo się nie odzywał. Zrzucaliśmy mu się na wieniec.
Chodzę nerwowo po przedpokoju, aż w oczy rzuca mi się zegar na ścianie. Za piętnaście ósma. Spóźnię się do pracy.
Kacper wzdycha w słuchawkę. W końcu trochę mu się przypomina.
– To był ten chłopak, z którego się nabijałeś, tak? On nie żyje?
***
Do pracy docieram spóźniony o kwadrans, a pani Tereska, moja bezpośrednia przełożona, cmoka na mnie z potępieniem zza swojego biurka. Waży zbyt wiele, by się podnieść, ale resztę poranka posyła mi nienawistne spojrzenia.
– Zostaniesz dziś dłużej – obiecuje.
Włączam komputer i wyciągam się na krześle w moim boksie. Jestem tylko stażystą, a moja praca ma wagę mniejszą niż rolka papieru toaletowego: otwieram Excela i ściągam w niego dane. Na dane po ściągnięciu nie patrzy nikt, nawet Tereska. Muszą tylko istnieć na dysku. Jeśli dobrze się będę sprawował, za trzy miesiące zaoferują mi stałą posadę i poszerzenie obowiązków. Nie mogę się doczekać, bo na Excela ledwo co mogę już patrzeć.
Myśli mimowolnie uciekają mi w stronę Filipa.
– Masz dwa nowe taski na dzisiaj.
Głos za moimi plecami przecina powietrze tak niespodziewanie, że podskakuję w fotelu. Pani Tereska pochyla się nad monitorem.
– Używanie Facebooka jest zakazane w pracy – dodaje. – Powinieneś to już wiedzieć, Kościkiewicz. Co ci się stało w twarz?
Pocieram policzek, który przecinają dwie czerwone linie – ślady po spotkaniu z paznokciami południcy.
– Kot mnie podrapał.
Tereska unosi brwi.
– Duży kot. Był naprawdę wściekły.
Kobieta odchodzi bez słowa.
Jestem w połowie drugiego zadania, gdy niecierpliwość zwycięża i wracam do przeglądarki. Konto Filipa nadal wisi, ale coś się zmieniło. Dwa lata temu zostało zalane zniczami, głębokimi myślami i czarnymi wstążkami, pamiętam, bo chłopaki z akademika też się dołączyli do tego festiwalu rozpaczy. Ale teraz wszystko zniknęło, zastąpione sporadycznie wrzucanymi zdjęciami z dziewczyną.
Przeskakuję na jej profil.
Kojarzę ją jeszcze z liceum, byliśmy w jednej klasie: bure włosy, bure oczy, jedna z tych dziewczyn, które niczym się nie wyróżniają i żyją równie cicho jak… No, żyją cicho.
Dwa kliknięcia później dowiaduję się, gdzie teraz pracuje. Jest nauczycielką; wyobrażam ją sobie zasuszoną, w wielkich okularach, długiej spódnicy i brązowym sweterku od mamusi.
Wychylam się nad biurkiem. Tereska siedzi wciśnięta w za ciasne dla niej krzesło jak szprotka, a zwały tłuszczu wylewają się nad podłokietnikami. Podgryza pasemko włosów w nabrzmiałych ustach.
– Chyba złapałem jakiegoś wirusa – informuję ją. – Od rana chce mi się rzygać.
Tereska tego nie kupuje, ale też nie ma innego wyjścia.
– Idź do domu, Kościkiewicz.
***
Nie poznaję Sary. Sekretarka wskazuje mi salę, w której mam ją znaleźć; czekam na dzwonek, czekam, aż z pomieszczenia wytoczy się rój mikro ludzi, czekam, aż w uszach przestanie mi dzwonić, a w końcu – czekam, aż piękność za biurkiem zamieni się z powrotem w znaną mi burą dziewczynę z liceum.
Nie zamienia się. Cholerne brzydkie kaczątko, takie są najgorsze.
– Sara? – pytam na wszelki wypadek, bo demencja nadal pozostaje w gronie podejrzanych.
Sara unosi wzrok i podrywa się z miejsca, przewraca krzesło, łapie kubek i cofa się pod ścianę. Ma okulary, ale to jedyne, w czym trafiłem. Kocie oprawki pogłębiają ciemne spojrzenie, zamiast sweterka po mamusi i kiecy do ziemi nosi obcisłą, ołówkową spódnicę, a na ustach ma czerwoną szminkę.
Nie sądzę, żebym sobie zasłużył na tak dramatyczną reakcję, ale niech jej już będzie.
– Chcę tylko porozmawiać – mówię niepewnie. – Jestem…
– Wiem, kim jesteś – przerywa mi. – Dręczyłeś Filipa w liceum. Wynoś się.
Rozglądam się po klasie. Błyszcząca emalia na ścianach, mazidła datowane na wczesną podstawówkę, niestarta tablica, z której kopci kredą. Paskudne pomieszczenie, ale przyjemniej tu niż w moim boksie z Excelem. I ja bym miał uczyć w takim miejscu?
Dzieci zjadłyby mnie na śniadanie.
– Nikogo nie dręczyłem! Żartowaliśmy sobie po męsku jak ze wszystkimi innymi. Chcę tylko wiedzieć, czy go pamiętasz? Pamiętasz Filipa?
Sara mruży oczy.
– Odbiło ci – kwituje. – Zadzwonię na policję.
– Naprawdę nie ma takiej potrzeby.
– Nie będzie, jeśli zaraz wyjdziesz.
– Chcę tylko wiedzieć, czy pamiętasz Filipa?
Sara trzyma przed sobą kubek nienaturalnie wysoko – w gotowości, jak zakładam, by się nim zamachnąć. Drobnymi krokami, ograniczonymi jeszcze ciasną spódnicą i obcasami, przesuwa się pod ścianą, wzdłuż tablicy, w stronę drzwi.
– Oczywiście, że go pamiętam.
Zostaję w klasie sam.
***
No dobra, przyznaję, śledzę ją. I tak już stoję pod szkołą, dochodzi druga, co mi szkodzi postać trochę dłużej. Sara wychodzi z budynku koło trzeciej, razem wsiadamy do autobusu różnymi drzwiami i turlamy się kilka przystanków szarobrązowymi uliczkami starego miasta.
Wysiadamy ulicę od tej samej kamienicy, pod którą poprzedniego wieczoru zobaczyłem Filipa. Sara idzie szybkim, zdecydowanym krokiem, ja plączę się blisko drzew i domów, gotów wskoczyć w krzaki, gdyby się odwróciła. Po chwili znika za drzwiami.
Poczekam.
***
Filip wychodzi z kamienicy dopiero koło ósmej, gdy mnie od czekania nogi kompletnie już zdrętwiały. Podążam za nim uliczkami, aż znika w pustostanie niedaleko swojego mieszkania. Nie waham się; sprawdzam tylko, czy nóż z fulgurytu jest gotowy za pasem i wchodzę do środka.
Odgarniam folię budowlaną i zatrzymuję się na środku pomieszczenia w stanie surowym. Surowe są nieotynkowane pustaki i surowy jest beton na podłodze.
Surowa jest także twarz Filipa, która nagle pojawia się przede mną.
W towarzystwie pręta zbrojeniowego.
***
Pręt zbrojeniowy leci na mnie ze świstem. Blokuję go ramieniem, które przeszywa ból, a z ust wyrywa mi się krzyk. Filip zamachuje się znowu i tym razem jestem zbyt wolny. Obrywam w potylicę. Ciemnieje mi przed oczami. Na ślepo rzucam się w stronę zwinnej postaci i z braku innych środków bojowych, używam własnego ciała w charakterze tarana. Obaj przewracamy się na beton, pręt z brzdękiem turla się niedaleko od nas. Zatrzymuje się pod ścianą, dwa kroki od Filipa i trzy ode mnie.
Filip jest typowym molem książkowym. Może i umie zamachnąć się kawałkiem metalu, ale w bójce nie ma szans. Rusza w stronę ściany, ale łapię go za kostkę, a gdy znów ląduje na betonie, pół kroku od pręta zbrojeniowego, dopadam do niego i siadam okrakiem na jego piersi.
– Ja tylko chcę porozmawiać. – W gardle mi zaschło, więc głos jest słaby i przerywany kaszlem.
Zaciskam palce na koszulce chłopaka. Pod materiałem czuję bicie serca.
Filip jest żywy.
Wyrywa się z rykiem, próbując zrzucić mnie z siebie. Tylko raz widziałem wcześniej taką furię – u rozsierdzonej rusałki, która uznała mordowanie wczasowiczów w Mrągowie za świetną rozrywkę na weekend.
Jej weekend trwał trzy miesiące.
– Nie poznajesz mnie? – dopytuję. – To ja, Witek.
Nic do niego nie dociera, rzuca się i macha rękoma. Choć paruję uderzenia, co chwila obrywam po głowie i ramionach. Filip nie zachowuje się jak człowiek. Filip, którego znałem, cicha ciamajda bez iskry życia, nie rzuciłby się na mnie. Nie wierzę w słowa Welesa.
Nie wierzę w bicie serca.
– Poznaję cię – syczy.
Wyciągam nóż z fulgurytu i blokuję lecącą w moją stronę pięść. Chropowata powierzchnia sztyletu ze zgrzytem zatrzymuje się na kości. Filip cofa ramię i na chwilę zamiera.
Fulguryt jest zabójczy dla stworzeń nadprzyrodzonych. Od jednego zadraśnięcia odpadają im kończyny, a dobrze zatopiony sztylet obraca demona w proch.
Ale Filip najwyraźniej nigdzie się nie wybiera.
– Ty… żyjesz? – pytam niepewnie.
Jego ręka opada do tyłu, tuż obok pręta zbrojeniowego. Palce zaciskają się na metalu, a Filip zamachuje się po raz ostatni i na ślepo pcha prętem przed siebie. Ból eksploduje w moim ramieniu. Przewracam się na bok z wrzaskiem, a chłopak wykorzystuje nieuwagę, by się podnieść. Wycofuje się na bezpieczną odległość.
– Daj mi spokój, bo następnym razem pożałujesz.
Zostaję sam, zwinięty w kłębek na gołym betonie, z prętem wystającym mi z lewego ramienia i głęboko oddycham, żeby przepędzić mroczki przed oczami. Dżinsowa kurtka nasiąka ciepłą wilgocią.
A chciałem iść dzisiaj wcześnie spać.
***
– Kościkiewicz?
Zrywam się z siedzenia w poczekalni i podążam do gabinetu zabiegowego na ostrym dyżurze. Dochodzi północ. Do szpitala na Żołnierskiej mam blisko, więc przychodzę piechotą, co pielęgniarki uznają chyba za znak, że dziura w ramieniu nie zagraża mojemu życiu.
Dopiero lekarka marszczy brwi.
– To znowu ty – mówi zamiast powitania. – Co się stało?
Być może zaszedłem tu wcześniej kilka razy z rozmaitymi, postdemonicznymi obrażeniami. Nie sądziłem, że mnie skojarzy.
– Mam w domu remont – kłamię gładko. – Potknąłem się i wpadłem na jakieś pręty.
Lekarka, co najmniej dziesięć lat ode mnie starsza, ma ogromne brązowe oczy, a jej spojrzenie gładzi mnie przyjemnie po sercu. Uśmiecha się współczująco i bez dalszego komentarza oczyszcza ranę i zakłada szwy.
Męsko próbuję się nie krzywić, więc udaję, że ramię wcale nie pulsuje z bólu tak, że mam ochotę je sobie odciąć. Zamiast tego skupiam się na lekarce i jej wielkich, współczujących oczach. Może Lucynka miała rację. Może kobiety wiedzą lepiej.
Uznaję, że zdecydowanie potrzebuję damskiego przewodnictwa. Opowiem lekarce o wszystkim, a ona uśmiechnie się do mnie i poradzi, jak żyć. Właśnie zbieram się w sobie, by zaprosić ją na kawę, gdy lekarka unosi pękatą strzykawkę.
– Jeszcze tylko zastrzyk na tężec – mówi wdzięcznie. – Troszkę zaboli.
***
Wracam na mieszkanie zmarnowany, obolały, ze szwami pod opatrunkiem na ramieniu. Włosy mam posklejane i sztywne, a w dżinsowej kurtce, też zalanej krwią, zieje dziura po pręcie.
– Welesie! – krzyczę od progu.
Zwykle mój szef przychodzi, gdy go wołam. Nie po psiemu, nie zawsze można na niego liczyć, ale bardziej jak kot, którego właściciel trzyma w ręku saszetkę karmy.
Z pogardą, ale w końcu się pojawi.
Tym razem już na mnie czeka: w salonie, wygodnie rozparty w fotelu, który jest na niego za mały. Długie nogi sterczą na boki, dyniastej bani daleko do zagłówka. Ramiona wbił w podłokietniki, a szpony splótł pod brodą.
– Nie idzie ci zbyt dobrze – informuje mnie.
Posyłam mu długie spojrzenie, po czym odwracam się na pięcie i wychodzę do kuchni. W apteczce znajduję ibuprofen, wyciskam dwie tabletki na dłoń i popijam wodą.
– Jeśli przyszedłeś tu po to, by wyrażać rozczarowanie, musisz stanąć w kolejce za moją matką.
Weles rozgląda się na boki, a jego głowa kolebie się, jakby ruch następował wbrew jej woli. Dopiero po chwili załapuję, że szuka mojej matki w pokoju.
– Nie ma jej tu – mówi niepewnie.
– I całe szczęście. Weles, musisz mi powiedzieć, o co chodzi z Filipem. Jestem pewien, że znasz się na wskrzeszaniu ludzi lepiej niż ja.
Weles kręci głową.
– Filip nie jest wskrzeszony. Filip jest żywy. Nigdy nie umarł.
– Nikt poza mną nie pamięta o jego śmierci.
– Korzyści płynące ze służby u Welesa – syczy bóg.
Przypomina mi się przyśpieszone bicie serca, które wyczułem pod koszulką w pustostanie. Ale pamiętam też ogłoszenie o jego śmierci na stronie uczelni i artykuł w Gazecie Olsztyńskiej. I wieńce pogrzebowe, na które zrzucaliśmy się całą grupą.
– I podpisał na mnie wyrok śmierci, tak? – drążę.
– Tak.
Oczywiście, nie jest trudno dodać dwa do dwóch. Życie za życie.
Moja ofiara za jego drugą szansę.
Siadam na kanapie, ostrożnie, żeby nie dotknąć przypadkiem ramienia. Mam parę minut, zanim leki przeciwbólowe zaczną działać. W uszach mi dzwoni. Na wszelki wypadek nie powiedziałem lekarce o rozciętej skórze na głowie, żeby nie próbowała zatrzymać mnie na obserwację.
– Weles – zagaduję uprzejmie – czy są jakieś demony, które potrafią… dokonać podmiany jednego życia za drugie, o których mi nie mówisz?
Bóg śmierci i bydła zakłada nogę na nogę, jakby brał udział w spotkaniu biznesowym.
– Nic mi na ten temat nie wiadomo.
Gawędzimy sobie kulturalnie, więc niemal zapominam, że rozmawiam z demonem. To znaczy, bogiem.
To znaczy, bytem zdecydowanie nieludzkim.
– Czy są jakieś stworzenia, które potrafią wskrzeszać? – dopytuję.
– Nie. Ja mogę.
Zaciskam usta, bo umiejętności Welesa w tej dziedzinie są mi zbyt dobrze znane.
– Tak jak to zrobiłeś z moim ojczymem? – prycham, a Weles spokojnie przytakuje. – Mówię o prawdziwym wskrzeszeniu. Powrocie do żywego ciała.
– Nie, tak to nie.
– Czy istnieją demony, które potrafią zmienić formę i udawać ludzi?
– Nie. Nie tak.
No, dobrze nam się rozmawia. Jesteśmy jak starzy przyjaciele, którzy po długiej rozłące nie mogą się nacieszyć swoim towarzystwem.
Ostrożnie zakładam nieprzedziurawione ramię za głowę. Weles nie powie mi nic wprost, nigdy nie mówi, i nie wiem, czy powodem jest jego niewiedza, czy satysfakcja z patrzenia, jak na jego komendę skaczę przez płotki. Przypominam sobie słowa Lucynki o tym, że jestem jego dziwką.
Lucynka ma wprawę w obijaniu mojej dumy.
– Czy są jakieś demony, które spełniają życzenia bez większych ograniczeń w kwestiach życia i śmierci? – ciągnę.
– Nie.
Wzdycham, ale wtedy Weles odzywa się raz jeszcze:
– No może tylko bies. Ale biesy nie wskrzeszają umarłych.
– A podpisać pakt na cudzą śmierć mogą?
Bóg śmierci milczy trochę.
– Mogą – przyznaje w końcu.
Wzdycham. Jeśli Weles w takim tempie będzie dawkował mi informacje na temat biesów, posiedzimy tu razem do rana.
– Muszę się napić – oznajmiam. – Chcesz piwo?
Weles z oporami przyznaje, że chce.
***
Dzwonię do biura o siódmej rano, że jestem chory, że L4, że zobaczymy się w przyszłym tygodniu. Tereska dopytuje podejrzliwie, a ja niepodejrzliwie jak najmniej wyjaśniam.
– Nie możemy tak współpracować – truje przez telefon. – Jesteś skrajnie nieodpowiedzialny. Liczyliśmy na ciebie.
Stoję w łazience, świeżo po wyjściu spod prysznica. W lustrze odbija się biały opatrunek na moim ramieniu. Woda otworzyła rozcięcie na głowie i teraz po twarzy znów spływa kropla krwi, którą rozcieram wierzchem dłoni.
– Przysięgam, że to tymczasowe – zapewniam ją.
– Porozmawiamy, gdy wrócisz.
Rozłącza się, a ja zostaję sam. Mogę kłamać, ile chcę, ale zdania Tereski nie zmienię. Nie mam jak, bo ona widzi prawdę za wymówkami. Odkąd dwa lata temu podpisałem pakt z Welesem, żeby uratować ojczyma, moje życie przypominało dziką kolejkę górską, pełną niespodziewanych wypadków, wałęsania się po obrzeżach Olsztyna i okazjonalnych wizyt w szpitalu.
Babcia też dziś dzwoniła. Znów z ofertą pracy w Brzózce.
– Miasto źle ci robi na serce – stwierdziła. – Na rozum tym bardziej. Nie wyszalałeś się już wystarczająco?
Ale ja uwielbiam to życie.
Opieram się dłońmi o umywalkę i wzdycham ciężko do odbicia o podkrążonych oczach i szarej skórze i powtarzam to sobie z przekonaniem.
Naprawdę je uwielbiam.
***
Następnym logicznym krokiem jest włamanie się do mieszkania Filipa i Sary. Łapię autobus na Grotha; w skórę na biodrze wbija mi się nóż z fulgurytu, a w plecaku ciąży kilka metrów sznura do wieszania prania.
Podchodzę do domofonu. Szczęście mi dziś dopisuje, bo przy numerze czwartym znajduję nazwisko Sary. W palcach mrowi podekscytowanie. Wślizguję się do budynku za miłym staruszkiem i biegnę po schodach, przeskakując po dwa stopnie. Jest południe, więc mam nadzieję złapać Filipa samego, bez gotowej go bronić pani nauczycielki. I tym razem nie zaskoczy mnie prętem zbrojeniowym. Tym razem to ja zaskoczę jego, zwiążę go zanim się obejrzy i nareszcie sobie porozma…
Zatrzymuję się gwałtownie na klatce schodowej drugiego piętra. Pod czwórką siedzi bies i łypie na mnie gorzej niż Tereska w robocie.
– Odejdź stąd.
Filip najął sobie ochroniarza.
Na pierwszy rzut oka czuję podziw, na drugi zazdrość, bo to przecież ja pomagam Welesowi w demonicznym biznesie, a ochroniarz przydałby mi się w sytuacjach typu pręt zbrojeniowy versus moje ramię. Tym bardziej teraz, gdy głowa boli mnie mimo dwóch tabletek paracetamolu, a możliwości manewru lewej ręki kończą się na jej swobodnym zwisaniu.
– Dzięki za propozycję, ale nie skorzystam.
Wiem, że to bies, bo przed wyjściem rano z domu skonsultowałem swój problem z internetem. Dowiedziałem się, że biesy mają ludzką twarz i ciało dzika, ich spełnione życzenia są odwracalne, a ja prawdopodobnie mam raka.
Potwór przed drzwiami jest brzydszy niż pijani faceci o czwartej nad ranem w klubie – ma czerwoną mordę i zwisające, obmierzłe wargi, które kołyszą się na brodzie.
– Słuchaj, pracuję dla Welesa – mówię.
– A ja nie.
– Naprawdę nie chcesz go zdenerwować.
Wyciągam fulguryt zza paska i zaciskam na nim palce, próbując nie okazać zaskoczenia. Myślałem, że wszystkie demony odpowiadają przed Welesem. Czy bóg śmierci nie jest najwyższym autorytetem?
Zmieniam taktykę.
– Ja chcę tylko porozmawiać z Filipem. Muszę tylko zrozumieć.
Ostrożnie robię krok do przodu.
Bies staje na tylnych nogach; sięga mi prawie do ramienia. Przednie racice wyciąga przed siebie, gotów się bić. Tułów ma mocarny, widzę to nawet pod futrem, z szerokim, obfitym zadem.
Ostrożnie robię krok do tyłu.
Nie, nie będę się bać byle demona. Unoszę fulguryt w zdrowej dłoni i rzucam się przed siebie.
***
Bies porusza się szybko, o wiele szybciej niż powinien w tym wielkim cielsku. Ledwie robię krok do przodu, znika i pojawia się za moimi plecami. Odwracam się i atakuję, ale nóż przecina powietrze, a bies popycha mnie od tyłu. Przy zderzeniu z ziemią moje ramię zaczyna pulsować bólem. Przekręcam się i niemrawo podnoszę na nogi, które demon podcina jak ja dawno temu pewnej południcy.
Może trochę za wcześnie dla mnie na kolejną bójkę.
Macham nożem na ślepo, ale nie trafiam na żaden opór. Bies porusza się tak szybko, że moje oczy zanim nie nadążają: zamiast biec, jego ciało znika w jednym miejscu i pojawia się w drugim. On najwyraźniej bawi się doskonale: poszturchuje mnie, dźga racicami i trzepie po głowie. Nawet uprzejme z jego strony, że nie próbuje zabić.
Po chwili dostrzegam w jego zabawie rytm, pewien schemat: bies zdaje się tańczyć wokół mnie, traktuje naszą bójkę jako pokaz, widowisko. Lewy bok, prawe ramię, głowa. Pląsa bez zadawania krzywdy, jakby tylko chciał zaprezentować, na co go stać.
Teraz moja kolej.
Przy kolejnym ruchu wymierzam kopniaka w powietrze w chwili, gdy bies dopiero się materializuje. Wkładam w to wszystkie siły, jakie jeszcze mi pozostały, oraz trochę więcej. Uderzenie zwala go z nóg. Tym razem waga ciężka działa na moją korzyść, bo cielsko leci przez całą długość klatki schodowej.
Ale ja nie mam czasu podziwiać, jak daleko upada. Zwlekam się z podłogi i wpadam do mieszkania Filipa.
Zamykam za sobą drzwi i nagle robi się ciemno.
***
Gdy znów otwieram oczy, siedzę na kanapie. Ręce mam skrępowane moją własną linką do prania, a fulguryt leży na stole kilka metrów dalej. Głowa mi pulsuje. To nowy ból, niezwiązany z tańcami biesa. Jest za to związany z tym, czym oberwałem po wejściu do mieszkania.
Po drugiej stronie stołu stoją Filip i bies. Bies patrzy na chłopaka z urazą.
– Nie wiem, co mam z nim zrobić – zwierza się Filip.
Staram się leżeć nieruchomo, żeby nie zauważyli mojego podsłuchiwania. Przełykam ślinę w zaschniętych ustach.
– Możemy go zabić – proponuje bies.
Filip się krzywi.
– Chociaż mówił, że pracuje dla Welesa – dodaje demon z zawahaniem, a dolna warga zwisa mu na brodę. – A Weles nie zwalnia swoich ludzi z kontraktów bez walki. Pewnie wskrzesi go jako strzygę, żeby dalej mógł odwalać za niego czarną robotę.
Filip blednie, a ja wstrzymuję oddech.
Słowa biesa wypełniają mnie nowym strachem. Nie chcę życia strzygi. Nie chcę zostać jednym z demonów, na które poluję, na zawsze zawieszonych między umierającymi w okamgnieniu żywymi i nieumarłymi, którym dawno już powypadały wszystkie klepki.
– Teraz mi to mówisz? – denerwuje się Filip.
– A skąd ja miałem wiedzieć?!
– Przecież on mi nie da spokoju – mamrocze nerwowo chłopak. – Będzie miał całą wieczność na to, żeby się zemścić. O, Witek?
Odwracają się w moją stronę, a ja w milczeniu gapię się na nich.
– Długo już… nie śpisz?
Mrużę oczy. Po części z urazy, a po części dlatego, że wciąż jeszcze jestem zamroczony i nie potrafię się błyskotliwie odgryźć.
– On chyba wie – ocenia Filip. – Co robimy?
– Jakie robimy, to twój problem – oburza się bies. – To ty ściągnąłeś mnie tu z innych wymiarów, bo potrzebowałeś ochroniarza.
Filip pociera nerwowo czoło.
– Jaki mój? To ty mnie wkręciłeś w ten pakt!
– Ja dopiero się uczę mechaniki kwantowej!
Bies parska, opadając znów na cztery racice. Moje losy się ważą, a ja jestem całkowicie bezbronny, związany i bez fulgurytu, zdany na łaskę demona i człowieka, który mnie nienawidzi.
Prewencyjnie milczę.
– Co ty na to, żeby z nim… porozmawiać? – pyta bies.
Demon i Filip spoglądają na siebie i parskają śmiechem.
– Chyba nie mam wyboru – mówi w końcu Filip, a mina mu rzednie.
Siada na stoliku przede mną, opiera łokcie na kolanach i głośno wypuszcza powietrze. Wygląda zupełnie jak w szkole, gdy jako nastolatek zbierał się do odpowiedzi przed całą klasą.
– Dobra, słuchaj, wyobraź sobie taką sytuację. Budzę się jak zwykle w swoim pokoju, siódma rano, za oknem szaro i ponuro, odwracam się, a tam obca kobieta. Obca kobieta w moim łóżku. I twierdzi, że jestem z nią zaręczony. Dasz wiarę, Witek?
Nie bardzo daję, ale ze związanymi dłońmi nie mam możliwości wątpić, więc pytam tylko ostrożnie:
– A byłeś?
– Byłem. Nie wierzyłem, więc zaczęła mi pokazywać zdjęcia w telefonie. Trzy lata. Ty wiesz, ile kobieta potrafi zrobić zdjęć przez trzy lata? Wszystkich pytałem o Sarę. O mnie. Myślałem, że oszalałem, stary. Ale wtedy przyszedł bies i nie powiesz mi chyba, że ty byś zrobił inaczej.
Nie mam pojęcia, o czym mówi Filip. Marszczę brwi w wyrazie twarzy pół na pół zdegustowanym i przerażonym. Udaję, że nadążam i odsuwam od siebie myśli, że mój dawny znajomy ze studiów spuścił mózg w klozecie.
– I… dlatego chcesz mnie zabić, tak?
Filip wzdycha.
– Pozwól mi zabrać go na przejażdżkę – wtrąca się bies.
***
Jesteśmy w mieszkaniu Filipa, ale ja nie jestem już Witkiem.
Nie jestem też niczym innym, nie mam rąk owiniętych linką do prania ani pulsującej potylicy. Dryfuję sobie pod sufitem.
W mojej głowie rozbrzmiewa głos biesa:
– Patrz uważnie.
Filip z dziewczyną siedzą na kanapie i oglądają film. Dopiero gdy dziewczyna obraca głowę, dostrzegam, że to nie Sara. Wygląda podobnie, też ma ciemne ciemne włosy i okulary, ale jest od Filipa kilkanaście lat starsza, a kształty ma… pełniejsze. Naprawdę pełne, zauważam, gdy ściąga koc i odsłania gołe nogi.
– Jaźń Filipa po śmierci zlała się w jedno z jaźnią z sąsiedniej rzeczywistości – dźwięczy bies. – Niestety w tej Filip nigdy nie zebrał się na odwagę, by zagadać do Sary, gdy jeszcze chodzili razem do szkoły. Niefortunny zbieg okoliczności.
Kobieta przeciąga się na kanapie.
– Gdy Sara poprosiła mnie o pomoc, nie zastanawiałem się – dodaje bies. – Zgodzili się bez wahania na przywrócenie Filipa z sąsiedniej rzeczywistości w zamian za wyrok śmierci w waszym wymiarze… A że padło na ciebie to, sam rozumiesz, wypadek przy pracy. Filip wynegocjował ci dodatkowych pięć lat życia, więc powinieneś być wdzięczny.
***
– Patrz uważnie.
Nie jesteśmy już w mieszkaniu. Dopiero po chwili rozpoznaję znajomy korytarz pod klasą, w której mieliśmy biologię. Nastoletni Witek stoi z grupką przyjaciół, Filip pod ścianą przeżuwa powoli kanapkę. My jesteśmy jak z reklamy w markowych, kolorowych ubraniach, zawsze w centrum akcji, bo Maciek mógł robić u siebie domówki bez nadzoru rodziców i pół szkoły próbowało się na nie dostać, a Filip…
Zawsze wiedziałem, że był biedny, ale chyba zapomniałem już, jak bardzo. Jego plecak się sypie, granatowy materiał wyblakł i pokryły go plamy; ma na sobie za duże spodnie, które marszczą się na kościstych nogach. Twarz chłopaka, częściowo zakrytą przez za duże okulary, pokrywa trądzik.
Czuję się winny, bo wiem, co za chwilę nastąpi.
Nie pamiętam konkretnie tej sytuacji, bo było ich zbyt wiele, ale przebiegały zawsze tak samo.
– Garbusie – wrzeszczy na niego przez pół korytarza Maciek – jak wyciśniesz sobie pryszcze, to będziesz miał sos do tego chleba!
– Może zostaniesz w przyszłości panią na stołówce! – podpina się Wincenty, którego od wyśmiewania za dziwaczne imię chronią tylko pieniądze rodziców.
Maciek rechocze, cała nasza grupka rechocze, pół korytarza rechocze.
Ja rechoczę.
Mam ochotę przywalić nastoletniemu Witkowi w twarz.
– Ty nigdy go nie zaczepiałeś – zalewa mnie głos biesa – ale moja podróż po sąsiadujących rzeczywistościach skończyła się konkluzją, że to twoja obecność zintensyfikowała dręczenie Filipa w szkole.
– Nie rozumiem.
***
– Patrz uważnie.
– No przecież patrzę!
Jesteśmy za szopką, naszym ulubionym miejscem na wagary nad jeziorem. Ja i Maciek siedzimy pod ścianą i palimy cudem zdobytego skręta.
– Stary, nie żeby coś – zagaduje Maciek w chmurze szarego dymu – ale kurwa, jak ja ci wszystkiego zazdroszczę. Ogarniasz to życie, wiesz?
Nastoletni Witek zbywa to śmiechem, bo nie będzie przecież z drugim facetem rozmawiał o emocjach.
– Filip nie chciał opłacić paktu cudzym życiem, więc zasugerowałem mu ciebie – dźwięczy bies.
Jednak rozumiem.
– Chcesz powiedzieć, że Maciek dręczył Filipa, żeby mi zaimponować – mówię powoli.
– Nie chcę. Właśnie to ci mówię.
– I reszta też?
– Nie, reszta chciała zaimponować Maćkowi. Ale to ty byłeś punktem zapalnym. To od ciebie wszystko się zaczęło. Nie powiesz mi, że byłeś niewinny.
***
Wraca pulsowanie w głowie i ból wrzynającej się w skórę linki do prania, a gdy otwieram oczy, znów siedzę na kanapie. Bies siedzi pod oknem, z raciczkami na beżowym dywanie, a Filip przenosi wzrok z niego na mnie.
– No? – ponagla.
Jedno słowo wypada z moich ust, zanim zdążę pomyśleć:
– Przepraszam.
Filip unosi brwi. Krzyżuje dłonie na piersi i posyła biesowi podejrzliwe spojrzenie.
– Tak po prostu? Co zobaczyłeś? Nie chcesz mnie już zabić?
Zaciskam usta.
– Nieważne. Jeśli mnie rozwiążesz, nigdy już nie będę cię niepokoić. Ani teraz, ani po mojej śmierci. Obiecuję.
***
Siedzimy z Welesem przed telewizorem, każde z nas ma w dłoni/szponach puszkę piwa. Ramię już prawie mnie nie boli.
Może dlatego, że to czwarta puszka z kolei.
– Musisz znaleźć inny sposób – syczy Weles, potrząsając dyniastą głową. – Na pewno jest jeszcze inna szansa.
W drodze do domu dostałem wiadomość od Tereski, że gdy skończy mi się zwolnienie lekarskie, rozwiążemy umowę o staż. Tereska jest rozgoryczona moim brakiem odpowiedzialności i zaangażowania.
Stawia mnie to w problematycznym położeniu, bo wynajem mieszkania i jedzenie to przyjemności, które trudno opłacić bez pieniędzy.
– Miałem wystarczająco szans.
– Nie – syczy Weles. – Nie zwolnię cię…
– Tak. Miałem tysiące szans dzień w dzień przez lata, gdy wystarczyło, żebym zaprotestował, zamiast machać ręką, że Filip to dziwak i co ja mogę, nic przecież nie mogę zrobić. Przeszłości już nie zmienię, ale mogę przynajmniej… nie pozbawiać Filipa jego przyszłości.
Weles milczy, bo zapewne nie ma pojęcia, o czym mówię. Dla niego to też czwarte piwo, ale dyniasta głowa nie jest chyba zbyt odporna na alkohol.
– Przydałbyś mi się w Brzózce – zmienia temat. – Mam tam… problemy.
Wzruszam ramionami, bo w tej chwili jest mi wszystko obojętne. Przecież to w sumie nieważne, gdzie spędzę ostatnich kilka lat życia. Może być i Brzózka, gdzie będę uczył – co za obrzydlistwo – dzieci.
I tylko Lucynki szkoda.
– Wszędzie są jakieś demony, którym trzeba dołożyć, prawda? – stwierdzam obojętnie.
– Pomóc – poprawia mnie bóg śmierci i bydła.
– Oczywiście. Demony, którym trzeba pomóc.