Niezwykle poważnie zranił się w łapę – wielki wilczur ledwo teraz kusztykał, i to tylko wtedy, kiedy chciał się napić. Prawie nic nie jadł. Z niechęcią przełykał raz na dzień kilka kęsów dobrej strawy, wkładanej delikatnie do pyska.
Jego pan troskliwie się nim opiekował: zmieniał opatrunek, podawał leki, trzy razy dziennie wykonywał zastrzyki. Pies się buntował – warczał, kiedy opiekun zabierał się do zrywania bandaża, a potem do wcierania maści w ciągle napuchniętą, ledwo zagojoną tkankę, ociekającą ropą. Charkot przechodził we wściekłe ujadanie na widok strzykawki. Na chwilę zwierzę odzyskiwało siły – sierść na grzbiecie jeżyła się niczym szczotka, wielkie zębiska zaciskały się na dłoni, lecz nigdy do końca. Pies tylko sygnalizował, że nie znosi bolesnych iniekcji. Zastygał z rozwartą paszczęką, obejmującą silną, męską dłoń. Mrużył ślepia.
I potulnie czekał. Kiedy igła przebijała skórę, wydawał z siebie odgłos, przypominający dziecięcy płacz. A potem wolno układał się na podłodze i machał ogonem, jakby obwieszczając, że rozumie, iż przeszywający jego ciało ból miał mu pomóc. Bezgranicznie ufał panu – a ten o tym wiedział.
Kiedy zabiegi dobiegły końca, pies piszczał niczym mały szczeniak. Opiekun nigdy nie zapominał pogłaskać go kilka razy, a wilczur nie omieszkał z oddaniem polizać pieszczącej go czule dłoni. Zwierzę dawało znać, że docenia troskę i czułość, a protestuje tylko przeciwko niezrozumiałym zabiegom.
Potem brytan zawsze zabierał się do zrywania plastrów, aby wylizać źle gojącą się ranę. Opiekun odrywał psi pysk i w końcu krzyczał – wilczur mógł się zatruć silnym aseptykiem, a to zdarzyło się już dwa razy. Pies niechętnie ustępował. Nie podejmował dalszych prób, może wyczuwając, ze jego język nie daje gwarancji wyleczenia.
Kiedy pan załatwił wszystko, zwierzę zapadało w drzemkę – w płytki, niespokojny sen, przerywany świdrującym uszy jękiem, gdy wilczur zmieniał ułożenie ciała. Tak spędzał większość dnia. Pan odpoczywał, przygotowywał sobie posiłek, studiował wiadomości – i często dotykał palcem czubka zwierzęcego nosa, ciągle suchego i gorącego.
Psa trawiła wysoka gorączka i nadal balansował na krawędzi życia i śmierci. Jeden błąd, małe niedopatrzenie mogło przeważyć szalę.
Wysoki mężczyzna, opiekun psa, nie obwiniał się za zdarzenie, przyczynę wypadku. To pies sam spowodował nieszczęście. Zwierzak chciał obejrzeć niewidziany jeszcze przez niego automat czyszczący korytarz jednego z bloków służbowych. Obwąchiwał go starannie, niezrażony hałasem. Trącał łapą. Ssawka zbierająca odpady i brud przywarła do sierści, układ sterujący zwiększył maksymalnie moc silnika – i robot złamał psią kończynę. Zanim opiekun dobiegł i wcisnął klawisz wyłącznika, jeszcze zdążył ją pogruchotać. Po tygodniu, kiedy pies zdawał się zdrowieć, niespodziewanie wdało się zakażenie.
Zwierzę słabło z każdym dniem. Naczelnik ośrodka zasugerował kilka razy jego uśpienie, delikatnie, lecz z wyraźnym naciskiem. Człowiek nie mógł znieść tej myśli. Nie wyobrażał sobie, ze ktoś wbije w grzbiet wilczura śmiertelny zastrzyk albo zaciśnie na pysku maskę, doprowadzającą trujący gaz.
Człowiek i pies przebyli razem długą drogę na tę niedawno zasiedloną planetę, zamienioną w kolonię karną. Człowiek nie za bardzo miał na to ochotę i początkowo odrzucił propozycję nowej pracy. Przekonały go dwa argumenty: bardzo wysoka pensja i dodatkowe gratyfikacje. No i to, że mógł zabrać swego ulubieńca. Postawił taki warunek, sądząc, że nikt na niego nie przystanie. Mylił się: jego przyszli chlebodawcy niespodziewanie wyrazili zgodę.
Wilczur w rozległych podziemnych halach czul się bardzo dobrze: szybko się przyzwyczaił. Z lubością poznawał skomplikowany system krypt mieszkalnych i służbowych, hal, korytarzy, tuneli, chodników łącznikowych, nawet przodków wydobywczych. Z widoczną rozkoszą bobrował w nich, łowił zapachy, poznawał. Jedno z największych głębinowych wyrobisk, wysokością przypominające gotycką katedrę, już nieeksploatowane, niedawno zamieniono na park. Rosła tam trawa i krzewy, no i kilkanaście drzewek. Uwielbiał tam biegać.
Szybko zrozumiał też hierarchię ważności: zaprzyjaźnił się z pracownikami i strażnikami, tolerował robotników, zwabionych – podobnie jak jego pan – wielkimi zarobkami. Osadzonych, odbywających kary za rozmaite przewiny, nieraz trwające bardzo długo, a niekiedy aż do śmierci, prawie nie zauważał.
Wiadomość przyszła wieczorem, tak jak zwykle. I jak zwykle, doręczył ją specjalny goniec. Człowiek domyślał się jej treści. Mimo to, przeczytał ją uważnie.
– Muszę wyjechać na jeden dzień. – Czule pogłaskał psa za kosmatym uchem. – Zostawię ci wszystko, co trzeba: jedzenie i picie. Nie szalej, proszę. Dostałem nowe leki: wytrzymasz. Nie zrywaj szarpi. Leż i czekaj na mnie. Zdrowiej.
Dzień później, wchodząc na poziom kwater mieszkalnych, zaniepokoił się. Nie słyszał ujadanie wilczura, zwykle z daleka wyczuwającego pana i dającego znać, z jaką niecierpliwością oczekiwał jego powrotu.
Pobiegł, ile tylko miał sil w nogach.
Usłyszał coś, na co czekał: pazury zdrowej łapy wolno drapały w drzwi, jakby pies chciał przyśpieszyć ich otwieranie – a potem nos wtulił się w ciepłą dłoń. Pies skomlał, dając znak, jak bardzo się cieszy.
Człowiek przykucnął. Pieszczotliwie gładził łeb, miękkim, czułym gestem, tez ukazującym bezmiar przywiązania do zwierzęcia.
– Wybacz mi – mówił wprost do kosmatego ucha. – Ewaporowałem trzech skazańców o szóstej rano – nie mogłem odmówić, powiedzieć, że wymagasz opieki: wiąże mnie kontrakt. Chyba nie cierpieli – dobrze znam swój fach. Teraz, mój kochany przyjacielu, znowu się tobą zajmę. Ocalejesz, przyrzekam ci to. Ujdziesz z życiem.
Wtulił twarz w psi pysk. Czuł miękki dotyk sierści, mruganie powiek, muskających nos, pieszczotę zwierzęcego języka, liżącego mu policzki. Skórę zwilżyła psia ślina – i człowiek ucieszył się: wiedział, ze to dobry znak.
Grube palce łagodnie mierzwiły gęstą sierść za uszami. Te same palce rankiem tak sprawnie wiązały dłonie skazańców i szybko ustawiały drżące ze strachu ciała – jedno za drugim – na sporym kwadracie podłogi, pomalowanym białą farbą. Prędko zakładały na szyje pętle grubego sznura tak, aby jak najciaśniej przywierały do grdyk.
I tym samym palcem wskazującym, teraz delikatnie badającym czubek psiego nosa, szukającym na nim odrobiny wilgoci, bez namysłu rankiem wcisnął czerwony przycisk, zwalniający blokadę pomalowanej na biało zapadni.
16 maja 2013 r. Roger Redeye