2358-09-14T08:03:23 (-10 hours)
Splunął na ziemię, nie spuszczając wzroku z wraku przed sobą. Łazik, jeden z tych produkowanych w Mieście na potrzeby hodowców i mieszkańców prerii, leżał na lewej burcie kilkanaście kroków przed nim. Wyglądał jak pogruchotana zabawka. Pogięta karoseria, praktycznie pozbawione opon felgi. Okolica przypominała pobojowisko: ziemia zryta kołami, rozsypane bezładnie dookoła setki odłamków – połamany plastik, strzępy gumy. Obszedł powoli przewrócony pojazd, ostrożnie stawiając kroki, by nie zadeptać śladów. Dach był wduszony do środka, jakby coś z dużą siłą wielokrotnie w niego uderzyło. Przednia płyta osłonowa tkwiła nad maską: wyłamana na zewnątrz, ziejąca ranami zmiażdżonych ekranów. Na karoserii ślad ciemnego, skrzepłego już zacieku wił się ku ziemi fantazyjnym zygzakiem. Ze środka wystawała ludzka ręka. Zatrzymał się i powoli sięgnął do kabury; chłód kolby rewolweru przyjemnym spokojem rozlał się po wnętrzu dłoni. Wyjął broń, odbezpieczył. Podszedł do wraku, trzymając przy biodrze gotowy do strzału pistolet. Kucnął, lewą ręką wymacał nadgarstek. Brak pulsu. Westchnął, wycofał się do swojego wozu, zaparkowanego nieopodal. Sięgnął po zalany polimerem mikrofon radia i wezwał Doc’a, podając współrzędne oraz prosząc, by wziął cięższy sprzęt. Odłożył urządzenie i zdjął kapelusz z głowy. Rękawem koszuli otarł czoło.
– No i co myślisz… Znalazła się nasza zguba? – powiedział, patrząc na leżący na boku wrak. Płaski, przypominający nieco metalowy placek czterokołowiec, taktownie zachował milczenie. Mężczyzna oparł się o karoserię i omiótł wzrokiem całe miejsce, jakby zastanawiając się co dalej. Stał tak przez kilka minut. Pierwsze słońce wysunęło się już prawie pełnym okręgiem na niebo, ranek zapowiadał się ciepły. Poklepał maskę dłonią tak, jak poklepuje się wiernego wierzchowca.
– Niech ci będzie… Odpalimy kamery. Przejdziemy się po śladach. Zobaczymy, co tu zaszło. Ale najpierw… – wyprostował się, zrobił krok i otworzył przesuwane drzwi. Ponownie sięgnął do środka, między fotele i wyciągnął stamtąd srebrzystą tuleję – Najpierw rzeczy najważniejsze. Bez kawy nie robię.
2358-09-14T01:23:23 (-17 hours)
Ocknęła się z letargu, nerwowo zaciskając dłonie na kierownicy. Jednostajny szum silników działał usypiająco, pomagając zmęczeniu zdradziecko, milimetr po milimetrze, opuszczać ciężkie ze znużenia powieki. Światła łazika cięły nocny mrok jasnymi smugami, podskakującymi w rytm pokonywanych nierówności. Zamrugała kilkukrotnie, odpędzając sen. Na szczęście piaszczysta droga wiodła prosto, łaskawie tolerując krótkie chwile braku koncentracji. Mimowolnie ziewnęła głośno, to był długi dzień i jeszcze dłuższa noc. Odzwyczaiła się od dalekich tras z ręcznym sterowaniem, to fakt, a znużenie skutecznie utrudniało skupienie się na prowadzeniu. Jutro, o tej samej porze, będzie już bogata. Uśmiechnęła się w duchu, obrzuciła spojrzeniem wskazania zalanych polimerową osłoną przyrządów i zerknęła na ekran tylnej kamery. Ciemność królowała niepodzielnie na wyświetlaczach – noc była pochmurna i tylko od czasu do czasu blade światło gwiazd rozjaśniało zanurzony we śnie świat. Pochyliła się do przodu, opierając się na kierownicy; wlepiła wzrok w główny monitor usiłując nie zasnąć.
Niski cień łazika bez wytchnienia parł do przodu przez nocną prerię. Szelest elektrycznych silników wraz z szumem opon tarmoszących podłoże nuciły swoje libretto na tle szeptu kołysanych wiatrem traw. Snop światła z przednich reflektorów wyłuskał z mroku grupę skał, jakby rozrzuconych wokół drogi. Gdy pojazd je mijał, echo zahuczało raptownie, kontrapunktując głośno dotychczas cichy śpiew maszyny. Nagły dźwięk spłoszył nocujące wśród głazów skrzydłacze, które głośno protestując wzbiły się w górę. Dudnienie zniknęło równie szybko, jak się pojawiło. Ptaki krążyły w powietrzu przez kilka chwil, ich jękliwe skargi przecinały powietrze. W końcu zdecydowały się ostrożnie przysiąść z powrotem wśród skał. Jeden z nich wylądował na niskim, podłużnym głazie, majaczącym w mroku dziwnym konturem. Zwierzę obracało głową w niespokojnym nasłuchiwaniu. Nagle, tuż pod nim, rozbłysło światło, nieciągłą, poszarpaną ciemnymi przerwami, linią boleśnie jasnych diod…
2358-09-11 (-3 days)
– Potrzebuję dzikiej fury.
Westchnęła. Nienawidziła, gdy przerywano jej w środku montażu, nawet jeżeli był to gruchot na zamówienie, jedna z kilku sztuk trzody złomu do postawienia na prerii. Prognozy wahały się co do dokładnego obszaru, ale w jednym były zgodne – burza pyłowa uderzy w pobliżu. Wszyscy okoliczni furmerzy dostali kociokwiku, chcąc na zaraz mieć przynajmniej małe stadka. Każdemu oczy świeciły się chorobliwie, gdy wciskał jej do ręki czip z resztką oszczędności. “Musisz, musisz… tym razem na pewno Rój spadnie na moje bryki”. Ta, jasne. Bardzo droga loteria. Spadnie lub nie spadnie, cholera wie, ale skoro chcesz karmić się mirażami o bogatych, miejskich flamach, piszczących na sam widok podrasowanych obcym nanem mechanicznych bestii – to twoja sprawa. Za zmontowanie kilku trupów płacisz połowę z góry, połowę przy odbiorze. I bez numerów.
– To jakaś pomyłka. Ja tu się zajmuję legalnym interesem, złom składam pod opad. Wszystkie kontrolery rejestrowane, zalane po samiuśkie końcówki złączek! – krzyknęła, nie wyjeżdżając spod podwozia. – Idź sobie gdzieś indziej, zarobiona jestem.
Rozległy się kroki. Zobaczyła parę brązowych butów ze spiczastymi noskami. Intruz najwyraźniej nie poddawał się łatwo. Odepchnęła się od podwozia, wyjeżdżając na desce spod grata starego speedo. Spojrzała w górę. Mężczyzna nie był wysoki, twarz miał ogorzałą od słońc. Stał, trzymając się oburącz pasa obok klamry. Przy prawym boku z kabury wystawał wiekowy, bębenkowy rewolwer. Na piersi, niedbale przypięta do koszuli, wisiała zaśniedziała gwiazda rangera. Przez chwilę patrzyli sobie w oczy.
– Coś jeszcze? – zapytała chłodno. Twarz przybysza nie wyrażała żadnych emocji. W kąciku ust trzymał źdźbło trawy, które powoli, jakby od niechcenia, miarowo żuł. Rachityczny kłos sennie pływał w powietrzu, to w górę, to w dół. Źdźbło zatrzymało się na moment.
– Ogar. – Rzucił po chwili spokojnie. Znów żuł.
Milczeli w bezruchu. Poczuła na twarzy falę gorąca. Z trudem zachowała spokój, gnojek najwyraźniej nie trafił tu przypadkiem. Ktoś coś skojarzył lub puścił farbę? To jeden z tych Jasiów Wędrowniczków, może znalazł wrak i coś z niego wyciągnął? Do diabła, durna maszyna! Sprzężenie miało jednak swoje wady. Nic to, jak cię złapią za rękę, mów, że nie twoja…
– Nie wiem, o czym mówisz – skłamała gładko. Podbijam!
Cisza. Taksowali się wzrokiem, mężczyzna nie ruszył się ani o krok. Źdźbło powędrowało z jednego kącika ust w drugi.
– W takim razie… Zerknę w dokumenty i twoje części. Na pewno nie masz nic przeciwko – stwierdził bardziej, niż zapytał. Odetchnęła, starannie ukrywając ulgę. Miał w ręku najwyżej nędzną parę. Czas wejść za wszystko.
– Nakaz masz?
Nie odpowiedział. Uśmiechnął się lekko, samymi ustami – oczy pozostały nieruchome. Źdźbło zatrzymało się, drżąc nieznacznie jakby w oczekiwaniu. Pas. Uśmiechnęła się i odpowiedziała:
– Wyjście jest tam – wskazała podbródkiem – Mam dużo pracy, sam rozumiesz… Pomogę ci, jak przyjdziesz z nakazem, a teraz wracam do roboty. Na pewno nie masz nic przeciwko – dorzuciła. Szast, prast, zgarnęła pulę. Szybko poszło. Swoją drogą, wiadomy temat trzeba po cichu zamknąć.
Ranger dotknął palcami ronda kapelusza w geście pożegnania, odwrócił się i bez pośpiechu, spokojnym krokiem odszedł. Twarde obcasy stukały głośno o podłogę garażu. Odprowadzała go przez chwilę wzrokiem, po czym wsunęła się ponownie pod podwozie.
2358-07-20 (-8 weeks)
– Potrzebuję dzikiej fury – powiedział ten ze skośnymi oczami i tatuażem na łysej czaszce.
– To sobie odłów i ujeździj – odburknęła zniecierpliwiona – Na pewno wiesz, gdzie siedzi Rój… Do wzgórz góra kilka dni drogi, tylko na rangerów musisz uważać. Narysuję ci na mapie, chcesz? – zaproponowała, klnąc się w myślach za zostawienie pasa z gnatem w kanciapie. Dryblas drgnął, jakby chciał ruszyć do przodu, ale skośnooki powstrzymał go gestem.
– Nie rozumiemy się. Rozmawiasz ze starym znajomym Michaiła. Pożyczył ode mnie forsę na ten garaż i to mi spłacał dług. Zwrócił połowę i zniknął. Z tego, co ludzie mówią, wyjechaliście we dwójkę, a wróciłaś tylko ty. Siedzisz w jego garażu, używasz jego narzędzi i wreszcie, bierzesz czipy za to co naprawisz lub złożysz w tym miejscu. W związku z tym nie widzę powodu, dla którego nie miałabyś uregulować reszty należności…
– No wiesz, każdy może tutaj wejść i twierdzić, że Michaił był mu coś winien – wydęła wargi. – Póki nie masz nic na poparcie słów, zostają słowami. Masz? – Wchodzę, duża w ciemno.
Skośnooki sięgnął pod płaszcz. Spięła się, nie miała zamiaru poddać się bez walki. Mężczyzna uśmiechnął się, najwyraźniej rozbawiony jej reakcją, i wyjął elektroniczny notatnik, cały zatopiony w polimerowej osłonie. Przez kilka chwil wystukiwał coś na nim palcami. Spojrzał na kobietę.
– Sprawdź skrzynkę.
Dobrze! Bardzo dobrze. Swój tab miała w szufladzie biurka, w kanciapie. Tam, gdzie pas z pistoletem. Ruszyła do pomieszczenia, z małym łysym i dryblasem idącymi za nią krok w krok. Kiedy weszli do kantorka, zatrzymała na chwilę wzrok na wiernym półautomacie, wiszącym na oparciu krzesła. Patrzyła drobinę za długo. Dryblas oparł znacząco rękę na kolbie swojej broni, śledząc wzrokiem każdy ruch kobiety. No cóż, nie ma co ryzykować… Czekam. Wyjęła urządzenie z szuflady i odebrała pocztę. Zaszyfrowana. Po wczytaniu maila, komunikat zza przybrudzonej powłoki nie pozostawiał wątpliwości – przekazana wiadomość była sygnowana kluczami Michaiła. Przejrzała spór o odsetki, odczytała liczby, świat zawirował. Najwyraźniej żółtek mówił prawdę, cholernie bardzo pięciocyfrową prawdę.
– To dość poważna suma… – odezwał się skośnooki, pocierając palcem nos – I rozumiem, że dla samotnej kobiety, w pocie czoła od świtu do nocy pracującej na kawałek chleba, trudna do zdobycia. – Sprawdził i wygrał. Duży poker.
Westchnęła. Kimkolwiek byli, mieli ją w garści. Tylko dlaczego nie zawitali tu wcześniej? Michaił… Nie ma go już od kilku tygodni.
– No dobrze… Ten twój goryl, jak rozumiem, upewnia się, że wszystko potoczy się tak jak chcesz. Też mi sztuka, zastraszać we dwóch jedną laseczkę… – rzuciła cierpko, poirytowana obrotem spraw. Durny Michaił! Teraz już rozumiała, gdzie podziewała się forsa z bryczek, które opchnął na Diabelskim Targu zakochanym w prędkości i sznycie miejskim fajansiarzom. – Co tam mówiłeś na początku…? – Nowe rozdanie.
Skośnooki wyszczerzył się, błyskając srebrnymi koronkami w miejscu przednich zębów. Tatuaż na czaszce poruszył się, formując nagle symbol wijącego się węża. To pieprzony Grzechotnik Li! Oblał ją zimny pot. Jeśli wierzyć plotkom, stary Morisson wysyłał go do najbrudniejszych numerów, którymi nie chciał kalać swoich zadbanych dłoni. W takim razie ten wielkolud to Raptus Joe, jedna z szybszych par rąk na prerii.
– Jak już wspominałem, potrzebuję dzikiej fury… Wraz z jeźdźcem. Zero rejestrowanych komponentów, po których można namierzyć pojazd. Jeden prościutki skok i zapominamy o długu. Anulowanie dostaniesz na piśmie. Zainteresowana?
– A skąd pomysł, żeby akurat mnie o to pytać? – odparła ostrożnie, sprawdzając od razu, póki pula nie była zbyt wysoka. Dryblas pokręcił z politowaniem głową, Li nie przestawał się szczerzyć.
– No cóż, jeżeli chcesz mi powiedzieć, że to nie ty jechałaś tym czarnym cackiem dwie niedziele temu w Piekielnym Drifcie…
2358-06-22 (-12 weeks)
– Widzisz to, Jeff? Co za durnie… Po jaką cholerę tak ryzykują, za garść czipów?
– A bo ja wiem, Henry? Oni różni są: dobrzy, źli lub po prostu sfrustrowani i brzydcy… Zgodzę się, że nienawykli do używania mózgów. Już Stary Stevenson udowodnił, że w Rój traktuje nas jak złośliwą narośl wokół elektroniki, a te pacany… Ech.
Stary Stevenson, świętej pamięci tatko Doc’a, był pierwszym człowiekiem, który wyszedł z Roju. Przed nim każda ekipa badawcza znikała bez śladu. Stevenson wziął toboggan, zapasy na dwa tygodnie, papierowy notatnik i mnóstwo ołówków oraz starą, prochową broń. Zero elektroniki. Wrócił z rewelacjami, których nie potwierdzało nic, prócz odręcznych szkiców, notatek oraz kilku polimerowych pojemników, w których tkwiła szara mgła. Twierdził, że w środku Roju jest wrak. Ksenolodzy żądali trwałej kwarantanny i zamknięcia Dzikiego Świata do badań, ale szybko umilkli z ustami pełnymi korpowych czipów. Ziemia wołała jeść, a ta planeta była zbyt żyzna, by zrezygnować z jej zasiedlenia. Skończyło się embargiem na obce nano, wspartym mikrofalowymi tarczami Miasta i kategorycznym zakazem używania niezalanej elektroniki poza nimi. Broń na zewnątrz tylko prosta, mechaniczna, nieinteresująca dla nano. Oczywiście każdy nakaz na prerii był traktowany bardziej jak sugestia, niż obowiązujące prawo, dlatego też Miasto powołało regularne patrole rangerów.
Niecałe dwa kilometry od nich ktoś rozstawiał złom pod opad, bardzo blisko szarej mgły Roju. Wraki były holowane draggerem, który prawie na pewno miał w środku aktywną elektronikę. Niektórym po prostu nie wystarczało, że pogoda od czasu do czasu porwie ze sobą fragment mgły i rozsypie go po prerii. Chcieli mieć pewność, że nano spadnie na ich sprzęt. Prawda, ceny za podrasowane bryki były kosmiczne – Rój ludzką technologię traktował jak coś uszkodzonego i naprawiał, ulepszał poza osiągalne kolonistom możliwości – ale czy to było warte ryzyka? Nikt nie wie, czym kieruje się nano…
Jeff rozkaszlał się. Odwrócił głowę na bok, by młodszy ranger nie widział krwi w plwocinie. Jeździli razem wiele lat, zżyli się. Nie było sensu go martwić.
– Rzuć to palenie – powiedział Henry. – Jeff! Rój!
Szara mgła gwałtownie wybrzuszyła się w oddali i sięgnęła po draggera, ustawiającego właśnie wrak greyhounda w centralnym punkcie złomtrzody. Chmura runęła falą na pojazdy, nakrywając je gęstym obłokiem. W oddali druga postać chyba krzyczała, teraz padła na kolana.
– Cholera. Henry, drałuj na piechotę do tej na zewnątrz, dojdziesz między tymi wzgórzami za góra pół godziny. Ja zetnę przez krawędź Roju, może jeszcze kretyna wyłowię…
– Oko, Jeff.
Oko było popularnym wszczepem wśród jeźdźców. Wygodnym. Trajektorie, prędkości, nawigacja, podczerwień…
– Oko mogę wyłączyć i nie widzą. Ty za to masz w sobie syf z Perseusza, zjedzą cię jak tylko się zbliżysz. Zasuwaj Henry!
Młodszy ranger nacisnął kapelusz na głowę, zeskoczył z patrolowca, chwycił plecak i ruszył. Jeff odpalił silniki, wystartował ostro.
Kiedy Henry wyszedł spośród wzgórz, blisko obozowiska obserwowanej wcześniej pary, nie znalazł tam nikogo. Mgła Roju cofnęła się, odsłaniając nieprzetworzone resztki wraków. Na ziemi leżało kilkanaście zamkniętych puszek z racjami – stary zwyczaj, na wypadek gdyby ktoś jednak wrócił z chmury. Wszędzie sporo krzyżujących się śladów, będzie kłopot z odczytaniem szczegółów…
2358-07-06 (-10 weeks)
Diabelski Targ wziął swoją nazwę od kanionu, ochrzczonego przez pierwszych kolonistów Paszczą Złego. Rozpadlina, głęboka na kilkadziesiąt metrów, ciągnęła się z południa na północny zachód. Kształtem przypominała karykaturalnie wielki i złowieszczy uśmiech. Poszczerbione krawędzie ukryte w wysokich trawach prerii i głęboka rzeka na dnie zdążyły pogrzebać już wielu nieostrożnych podróżników. Dwa razy do roku, po wschodzie drugiego słońca, farmerzy spędzali mięsne stada na targ przy południowym krańcu kanionu. Z Miasta przyjeżdżali karawanami ciężkich wozów ważni ludzie. Handel trwał cały dzień. Czipy wędrowały z rąk do rąk, bydło przepędzano z tymczasowych corrali na przestronne naczepy goliath’ów. W powietrzu unosił się zapach smażonych steków oraz gwar głosów przemieszany z piknikową muzyką i porykiwaniami nieświadomych swojego losu zwierząt. Już niedługo rozcięte tusze powędrują w próżniowych chłodniach kosmolotów na głodną Ziemię, przynosząc ze sobą miłe uczucie sytości, a sprzedawcom kolejną małą fortunę.
Wraz z zachodem pierwszego słońca, handel żywcem zamierał, ustępując pola coraz liczniej zjeżdżającym się widzom oraz uczestnikom Piekielnego Driftu. Muzyka grała teraz z rozkręconych na pełny regulator samochodowych głośników. Pojawiali się furmerzy, którym dopisało szczęście i wyhodowali rasowane bryki z rozłożonego na prerii złomu. Po nich nadciągali, zainteresowani kupnem czegoś niezwykłego, miejscy bogacze. Słynna obwodnica, tuż przed mikrofalową tarczą Miasta, miała wkrótce ugościć nowe stado stalowych rumaków, niosących swoich kierowców do ulicznej sławy lub szybkiej śmierci. W powietrzu unosił się ostry zapach alkoholu, głośne śmiechy oraz wszechobecna, tężejąca z każdą minutą atmosfera wyczekiwania.
Abigail wychyliła jednym haustem kieliszek ciepłej whisky. Ze zdziwieniem zauważyła, że dłonie przestały jej drżeć. Spojrzała na zachodzące słońce, ćma gęstniała. Miała zamiar przejechać tę przeklętą trasę. Michaił chciał ją pokonać, ba, chciał wygrać ten cholerny wyścig. Nie było go tu teraz, ale był Ogar… Wstała, gestem dziękując barmanowi za dolewkę.
W ostatnich promieniach zachodzącego słońca, niedaleko linii startu, lśnił czernią dziwaczny samochód. Można było rozpoznać kształt charakterystyczny dla greyhounda, z którego powstał. Kabina kierowcy z tyłu płynnie przechodziła w maskę, podwozie podnoszące się lekko ku przodowi, wąski – niczym łeb psiego imiennika. Efekt potęgowała linia diodowych reflektorów, jakby kreską zarysowująca od przodu linię pyska. Obłe narośle wzdłuż wozu, grube niczym korzenie drzew łącza zatopione do połowy w karoserii, widoczne wybrzuszenia i zgrubienia podpowiadały, że ten chart spotkał się z Rojem.
Abigail, idąc do kabiny, wodziła wolno końcami palców po masce, pozwalając by opuszki wznosiły się i opadały na nierównościach dziwnie aksamitnej w dotyku powierzchni. Ogar… Greyhound po wycieczce do piekła i z powrotem. Wybrali to imię razem, składając złom pod opad. Marzyli o wielkiej wygranej, sława zwycięzców gwarantowała powodzenie, klientów. Może w końcu mogliby… Potrząsnęła głową. Skup się!
Wsiadła i po kolei uruchomiła wszystkie systemy. Dwanaście potężnych silników startowało posłusznie, zielone kontrolki zalśniły na przednim panelu. Uczestnicy stanęli w kupie, bez wyraźnego porządku – na trasie i tak okaże się, komu pisane zostać z tyłu. Widzowie tłumnie otoczyli miejsce startu, zabłysły reflektory czołowe. W ich świetle, z przodu, stanął mężczyzna z rewolwerem. Spoglądał na gasnące słońce. Rzuciła okiem przez boczne pleksi, obok stał bolid, z gatunku ścigaczy modnych teraz w Mieście. Odcyfrowała napis na jego boku: Therez no God – therez ‘nly byke. Uśmiechnęła się. To się okaże.
Huk wystrzału zaskoczył ją, zaspała start. Ze złością pchnęła ostro wolant, koła zabuksowały przez chwilę w ziemi. Wyrwała przed siebie, przyspieszenie wgniotło ją w fotel. Nieliczne ścigacze wystrzeliły do przodu na tylnych kołach, światła ich uniesionych reflektorów cięły niebo. Szła w środku stawki, za ciasno na wyprzedzanie. Niech idą bolidy, ich aku szybko straci szczytowe charakterystyki – no chyba, że po Roju… Wiła się w lewo i prawo, blokując nieco tych z tyłu. Światła przed nią zaczęły się rozciągać, zaszarżowała, rozpychając się ostro, między dwoma wozami. Poszły iskry, ludzie wzdłuż trasy wyrzucili ręce w górę w geście radości – niech się stanie widowisko! Blokuje gnojek… Rura, na zderzak go, zawirował i wypadł, zaraz wróci, ale co z tego, ona już w przód… Eska, lewa osiemdziesiąt, prawa tnij, sto dwadzieścia! Znała to na pamięć, miała Michaiłowi… Boże, jak za nim tęskniła… Kurwa! Zepchnął ją, wypadła, kontra, kontra! Wyszła, dobrze, rura! Płaszczak, ja ciebie zapamiętam… Prosta, pełna moc, ciemno cholera, wszystkie dwanaście na przeciążenie, trzeba odrobić, jazda jazda! Zjedź, dupku, skały! Za późno, dziewięćdziesiąt tnij, rura, zderzak, tańcz tam sobie w kółko! Gówno widać, masakra, tylko punkty świateł…
Zamknęła oczy i położyła lewą dłoń na wybrzuszeniu w panelu. Wiedziała, że ryzykuje, ale to Michaił miał prowadzić, a ona pilotować. Nie było czasu na ujeżdżanie Ogara, więc złożyła wizytę Doc’owi. Długo nie chciał się zgodzić, wzbraniał się mówiąc, że już tego nie robi. Bez słowa rozpięła wtedy koszulę i podniosła stawkę, sprawdziła. Wygrała to rozdanie; przynajmniej teraz miała szansę. Igiełki konektorów wyskoczyły z palców, wgryzając się w komport. Trudno, niech się dzieje co chce, niech ją zeżre nano, ale zanim to się stanie – wygra, tak jak marzyli. Wygra ten cholerny drift!
Miała uczucie jakby się zapadała. Leciała w dół, a potem gwałtownie zahamowała. Była teraz nisko nad ziemią, obraz był dziwny, jakby złożony z kilku oczu|kamer naraz. Wszystko otaczała zielonkawa poświata, ale przynajmniej widziała wyraźnie. Jakby ją ktoś na brzuch obrócił, położył na pędzącym przed siebie dywanie, miękko, delikatnie… Połykała prerię z zawrotną szybkością. Czuła wszystkie sześć kół, czuła moc w aku… Myśl błyskawicznie zmieniała kierunek jazdy, bez tego przeklętego opóźnienia między okiem a ręką. Czuła…
Czuła się świetnie. Była Ogarem, a Ogar był nią. Podniecona tempem, do przodu, szybko, szybciej! Ogarnęła ją euforia. Teraz rozumiała, dlaczego Miasto zakazuje interfejsów, to była dzikość, to była wolność, tego nie da się utrzymać w ryzach! Furda obce nano, furda ryzyko – liczy się speed! Dogońcie mnie, ha!
Roześmiała się, szczęśliwa. Już wiedziała, jak pokona Diabli Ozór, pod jakim kątem najedzie, z jaką prędkością. Wiedziała jak wyląduje, wejdzie w uślizg, jak na chwilę wygasi tylne silniki i przełoży moc na maksimum do przodu, na te kilka cennych sekund wyjścia na prostą spomiędzy Skał Rozbitków. Prąd hulał w jej obwodach-żyłach, łoskot wiatru w karoserii-włosach… Sprzęg był pełny. Nagle – krzyknęła z bólu|łamanego zderzaka. Tył taranował jej hunter, usiłując wrzucić ją==nas w spin, zepchnąć z trasy. Poczuła gniew-iskry|zwarcie|wrzask przerwań. Zygzakowała przed nim, skóroseria z przodu szła na tył, odsłaniała silniki, maszynerię, pierś|obwody, wiatr chłodził gorące ze wściekłości układy, szła jak mrowie czarnych owadów, warstwa po warstwie budując pióropusz ostrzy na bagażniku, kompozyt|tytan|twardsza niż stal|Gotów! $ STÓJ.
Koła Ogara momentalnie zablokowały się, ryjąc głębokie bruzdy w miękkiej glebie prerii. Pojazd dosłownie wkopał się w ziemię, rozsypując na boki fale piachu. Hunter był bez szans. W ostatniej chwili skręcił, usiłując uniknąć zderzenia – za późno, wpadł w poślizg. Rąbnął z impetem pod kątem, gruchnęło. Jego tył wyskoczył w powietrze, ciągnąc za sobą resztę. Błysnęły odbite w metalu gwiazdy, hunter, jak na zwolnionym filmie, przeleciał wirując wokół własnej osi nad Ogarem. Grzmotnął w grunt kilka metrów dalej, z taką siłą, że aż ziemia zadrżała. Koziołkował, jęk łamanych blach… Ryk|klakson zwycięstwa, upolowany! Już nie boli, już mrówki szyją, sztukują, czarna fala wraca na rusztowanie przodu, otula serca i szkielet bezpiecznymi drobinkami. Pióropusz roztopił się błyskawicznie, płynny rój na nowo okrył pojazd z każdej strony. Gryzie pazurami|bieżnikiem krawędź dołów, wyjeżdża, przyspiesza, znów wiatr.
Wiedziała, że wygra.
2358-09-01 (-2 weeks)
Plan był prosty jak drut. Mokrą robotę z obstawą załatwiali chłopcy Grzechotnika, potem wszystko szło w ogień, by zatrzeć ślady. Kurier, zgodnie z oczekiwaniami, urwał się swoim speedo na pierwszy znak kłopotów. Przechwyciła go ostrym zderzeniem dwa kilometry dalej. Spocony ze zdenerwowania kierowca, na widok wymierzonej w czoło lufy, nie usiłował nawet dyskutować. Kuśtykając, posłusznie przepakował uzbrojoną w kółka skrzynię na siedzenie pasażera w Ogarze. Łupnęła go kolbą w kark, by nie próbował dziwnych sztuczek, wsiadła do fury i puściła się w kierunku Paszczy Złego. Spodziewali się, że drogę spróbuje jej przeciąć patrol z posterunku na farmie Keynsa, ale i na to miała sposób. Diabli Ozór. Naturalny nawis tworzący niepełny most nad kanionem. Z jego najbardziej wysuniętego na zachód końca odpowiednio szalony i zdeterminowany jeździec mógł przeskoczyć na drugi brzeg. To dlatego Grzechotnik przyszedł do niej, nie do innych. Był tam, widział jak poszła w powietrze, jak lądując uniknęła o milimetry pierwszej skały i w poślizgu wymanewrowała trzy kolejne. Jeźdźcy zazwyczaj wykorzystywali drugi głaz jako swego rodzaju odbojnik. Po to montowali na prawych bokach odpowiednio gruby pas amortyzacyjny: większość z nich nie była w stanie wykonać tak szybkiej kontry.
Wóz patrolu, według Li, był opancerzonym i uzbrojonym hunterem. Nie miał szans przeskoczyć, nie z tą masą. Bułka z masłem, rura, trajektoria i jest po drugiej stronie. Tam, ukryty pomiędzy głazami, czekać miał samochód zostawiony przez Raptusa Joe. Wrzuć i zniknij.
Problem w tym, że przed Ozorem czekał również hunter. Zabawa w kotka i myszkę, pośród fontann piachu wzbijanych w górę seriami z cekaemu, kosztowała ją sporo nerwów. W końcu poszła na czołówkę, zygzakami unikając kul. Stchórzyli, odbili w bok. Przeszła o centymetry, tamten jeździec musiał być niezły: manewr wykonał dosłownie w ostatniej chwili.
Spadała już, gdy o podwozie zagrzechotały pociski. Wrzeszczała, czując jak rozrywają jej stopy|tylne koła. Ogar siadł wprawdzie na przeciwległej krawędzi Paszczy Złego, ale natychmiast stracił sterowność i odbił się od pierwszej skały. Wpadli w poślizg, z powrotem, w kierunku grani. Stopy już nie bolały, błędnik wariował, konektory milczały – wyrzucił ją. Kontrolki na panelu migały szaleńczo, czuła swąd hamulców, wolant nie reagował. Ogar walczył o życie sam, nie pozwalając, by czuła jego ból. Nagle wszystko znieruchomiało. Wóz chybotał się dziwnie. Spojrzała przez boczne pleksi i serce stanęło jej w gardle. Dno kanionu ginęło we mgle.
Drzwi od strony pasażera otworzyły się z sykiem. Diody pod dachem zaczęły miarowo pulsować, wskazując wyjście. Ostrożnie przecisnęła się na prawą stronę i wyszła. Ogar zachwiał się niebezpiecznie i zsunął o kilka centymetrów w otchłań.
Od pościgu osłaniał ich Ozór. Wiedziała, że to tylko kwestia kwadransa, może dwóch, zanim zjawi się kopter z Miasta. I najwyżej kilka minut, zanim hunter wdrapie się na szczyt występu, by porazić ich ogniem z góry. Do umówionego miejsca był jeszcze kilometr. Ogar praktycznie całą lewą stroną zwisał nad przepaścią, jakaś cudowna, drobna różnica w masie utrzymywała go wciąż na krawędzi w chwiejnej równowadze.
Przez krótką chwilę stała, rozdarta, ważąc różne opcje. Skały Rozbitków nęciły labiryntem, w którym łatwo się skryć. Ogar i garaż, ostatnie co zostało po Michaile. Bez garażu mogła iść na ulicę… W końcu gwałtownym ruchem wyszarpnęła skrzynię z siedzenia pasażera, spod pasa, lecąc z nią do tyłu. Zamknęła oczy. Stal pokaleczonych felg zazgrzytała o kamień, Ogar zawył przeciągle klaksonem. Dźwięk cichł, oddalając się przez kilka długich sekund.
NOW
Obejrzał czarne, metalowe odłamki, najpewniej z karoserii. Leżały wokół dużej kałuży, wypalającej prerię. Ślady, zarówno te starsze, wiodące do miejsca, gdzie znalazł rozbity łazik jak i te świeższe, sprzed kilku godzin, jakby powrotne – łączyły się w tym miejscu i kierowały do północnego krańca Paszczy Złego. Towarzyszyły im wyżarte bateryjną cieczą plamy. Koleiny wskazywały na brak niektórych opon. Był pewien, że najdalej za kilkanaście kilometrów odnajdzie umierający wrak.
Odrzucił fragmenty na ziemię, otrzepał ręce i wrócił do auta. Wiedział już, co musiał wiedzieć. Zawrócili w kierunku zniszczonego łazika. Na miejsce dotarli, gdy pierwsze słońce już zachodziło. Doc, w kombinezonie upapranym krwią i brudem, składał właśnie narzędzia. Henry zatrzymał się nieopodal, wysiadł z pojazdu i podszedł do czarnego worka oraz leżącej obok pokaźnej skrzynki.
– To wszystko, co udało mi się wyjąć ze środka. Lepiej zatkaj nos. Łazik normalny, nie rasowany.
Ranger przyklęknął i rozsunął zamek błyskawiczny w worku. Aż odskoczył, a w żołądku zagotowało mu się, gdy w twarz uderzył odór dobiegający z wnętrza. Ciało było zmasakrowane, jego uwagę zwrócił odsłonięty wszczep na lewej dłoni.
– Kobieta, przed trzydziestką, pobrałem próbki do identyfikacji. Za tydzień będą wyniki.
– Doc… – wyrzut był wyraźnie wyczuwalny w głosie rangera. Bez słowa uniósł w górę dłoń zmarłej. Ze zmiażdżonych palców wystawały metaliczne igły wszczepu. Odkąd Doc uratował chłopaka Johanssenów, nikt już go nie nazywał Brudnym Doc’iem Stevensem, ani tym bardziej nie wspominał o implantach wszczepianych na lewo. To nie znaczyło wcale, że Doc tego nie robił. Po prostu nagle dla wszystkich stało się to nieistotne, szczególnie, że był jedynym lekarzem w promieniu kilku dni drogi.
– Przypuszczam, że pojawi się nazwisko Abigail Spirits – mruknął niechętnie lekarz, pakując piły. – Miała z takim jednym przyzwoity garaż pół godziny drogi za…
– …Needle Point, wiem – wszedł mu w słowo ranger, zapinając worek. Otworzył skrzynkę, obrzucił wzrokiem jej zawartość i zamknął z powrotem. Uniósł ją i zaciągnął do swojego wozu. – Zamroź proszę ciało, papiery zrobimy pojutrze. Muszę dostarczyć te leki do Cichej Przystani.
– Morissonowi tym razem nie udał się numer, co? Będzie wściekły, stary dupek, ziemi mu nie chcą sprzedać, a planowany szantaż trzymasz właśnie w rękach… – Doc splunął, zamknął pakę i odchylił się do tyłu, rozciągając obolałe plecy. – Złom okleiłem sygnalizatorem, dam znać po drodze do Akiry Jones, niech go ściągnie. Co robimy z tym bałaganem, Henry?
Ranger wsiadł do patrolowca, nawrócił łukiem i podjechał bliżej. Jedną rękę trzymał na kierownicy, łokieć drugiej wystawił przez okno. Rozejrzał się, taksując wzrokiem pocięty teraz wrak łazika, rozsypane w promieniu kilkunastu metrów odłamki, zrytą kołami ziemię i czarny worek ze szczątkami. Przypomniał sobie znalezione ślady oraz nagranie patrolu interwencyjnego, przesłane z prefektury w Mieście. Milczał. W końcu odpowiedział, uśmiechając się tajemniczo:
– A niech mnie. Jak żyję, jeszcze nie widziałem tak brutalnego samobójstwa…
Doc skinął tylko głową. Ranger podniósł dłoń w geście pożegnania i ruszył przed siebie, na zachód. Zamknął oczy, igiełki kontaktów wysunęły się z palców i zagłębiły w otworkach komportu. Jeff zerwał się do przodu ze wszystkich kół, jakby ukłuty gwałtownym impulsem.
Wkrótce byli tylko ciemnym konturem na tle zachodzących słońc.