„I śmierć już będzie bez znaczenia.
Nagich wspólnota łączy grobu
Z tym, co w wiatr księżyc gna z zachodu;
Kościom czas czyści pierwsze tchnienia,
Dadzą przy łokciu i przy stopie gwiazdy;
Szaleństwo będzie wtedy kluczem,”
(fragment wiersza Dylana Thomasa
„And death shall have no dominion”
w tłumaczeniu Ewy Bieńczyckiej)
– Jeżeli mama nie wróci, po prostu umarniemy. – Sally oblizała łyżeczkę. – Z głodu.
Ona, Dave i Judy jedli gotowaną kaszę mannę, polaną sztucznym miodem. Ich matka, Penelopa Wilkes, od dawna nie posypywała brejowatej potrawy cukrem – skończył się prawie pół roku temu, a wyprawy do rozgrabionych supermarketów nie przynosiły efektu. Worki i paczki pełne białych kryształków rozkradziono zaraz po tym, jak dotychczasowe życie radykalnie się zmieniło. Teraz cukier stał się rarytasem.
Mieli jeszcze znaczny zapas sztucznego miodu. Początkowo nikt nie zwracał uwagi na słoiczki z jasnożółtym płynem – i nie wynosił ze sklepów. Penelopa zapobiegliwie zgromadziła go naprawdę sporo. Powinien starczyć jeszcze na długo – tak samo jak kasza manna.
Cała trojka pilnie wodziła językami po sztućcach.
– Mówi się „umrzeć”. – Judy postukała paznokciem w stół. – Mama tak powiedziała.
Głos Judy zabrzmiał poważnie. Zawsze, kiedy cytowała słowa matki, czyniła to z wyraźnym naciskiem – podobnie zresztą jak jej rodzeństwo. Jednakże Judy akcentowała przywoływane słowa znacznie mocniej, nadając im oznajmujące, wyjątkowo silne brzmienie – i mówiła z wielka pewnością siebie.
– Jeszcze jesteś dziecinna, Sally – dodała. – Musisz używać prawidłowych wyrazów. Jedz powoli, bo lepiej się nasycisz.
Judy lubiła pouczać siostrę – bliźniaczkę. Odważała się nawet zwrócić uwagę starszemu bratu.
– Tak właśnie przecież jem!
W głosie Sally zabrzmiało oburzenie. Miała jeszcze resztki potrawy na wyszczerbionym talerzu. Przesuwała palcem po brzegu galaretowatej masy, pakując do ust małe kąski.
Zwykle Penelopa przygotowywała od razu posiłki na kilka dni, a potem porcjowała. Trzy talerze kaszy manny, będące jednocześnie obiadem i wczesną kolacją, kończyły zapas, ugotowany kilka dni temu. Dno garnka świeciło pustką.
– Właściwie, co to znaczy umrzeć? – Widać było, że Dave’a zaciekawił ten temat. – Mama powiedziała, że teraz bardzo dużo ludzi umiera.
Zmarszczył nos, czekając na odpowiedź.
– To oznacza, że już nie żyjesz – z wyraźnie brzmiącą w głosie wyższością odpowiedziała Judy. – Nie oddychasz. Robisz się zimny, a potem zakopują cię w ziemi. Tak powiedziała mama – dodała po chwili namysłu, nieco jednak niepewnie.
Dziewczynka przez chwilę sprawiała wrażenie, że nie do końca jest przekonana, czy Penelopa rzeczywiście użyła takich słów, ale zaraz przybrała stanowczą minę.
Judy wszystko wiedziała najlepiej. Stanowczym tonem wygłaszała zdanie, częstokroć zamykające dyskusję. Dave i Sally to akceptowali – może i dlatego, ze Judy najlepiej zapamiętywała stwierdzenia matki. Dla całej trójki stanowiły ostateczny i decydujący argument.
– To nie będzie dobre, gdybyśmy umarli. – Dave wyraźnie się zafrasował. – Nie moglibyśmy się razem bawić. I słuchać, jak mama na dobranoc czyta bajki. I jej pomagać.
W głosie Dave’a wyraźnie zabrzmiało oburzenie perspektywą utraty możliwości wieczornego słuchania baśni.
– A co stało się z mamą? – Judy possała kciuk. Na paznokciu zostało nieco słodkiego, klejącego się płynu. – Czemu od dwóch dni nie wraca?
Popatrzyli na siebie w milczeniu. Dave pokręcił głową – nie znał odpowiedzi. Jemu, jako dziewięciolatkowi, matka mówiła najwięcej o swoich planach i zamierzeniach. Penelopa Wilkes wyszła rankiem w poniedziałek w poszukiwaniu żywności i do tej pory nie wróciła.
– Ja wiem – cicho powiedziała Sally. – Wszystko widziałam. Porwał ją człowiek, zwany Strażnikiem. Tak na niego mówią ludzie w jego kamienicy. Też to słyszałam.
Sally mówiła z wyraźną nutą satysfakcji, że wie coś, o czym Dave i siostra nie mają pojęcia.
Judy odęła wargi. Zwykle odzywała się najczęściej. Sally mówiła najmniej. Dave przewodził, a Sally słuchała starszego brata i siostry. Chłopiec miał dziewięć lat, Sally i Judy – po siedem.
Dobrze się wzajemnie rozumieli.
– Nie zawsze chowają do grobu, bo pani Forbes opowiadała, ze niektórzy wykorzystują dzieci na mięso – zaprotestował Dave. – Powiedziała, że tak ludzie robią, bo jest głód i nie ma porządku. Ale czemu nic nie powiedziałaś o mamie? – dodał pośpiesznie.
Pani Forbes mieszkała nad nimi. Czasami przychodziła do sąsiadów z dołu pogawędzić, głównie jednak nieśmiało prosić o nieco pożywienia. Starsza, samotna wdowa nie miała wielkich szans na zdobycie czegokolwiek. Penelopa zawsze częstowała ją herbatą. Mieli bardzo dużo herbaty – na samym początku matce udało się odkryć wypełniony po brzegi magazyn. Czasami dzieliła się ze starą kobietą pożywieniem, jeżeli udało się jej więcej zdobyć.
Sąsiadka przynosiła często kawałki drewna, twierdząc, ze czymś się musi odwdzięczyć. Nadal nie dostarczano gazu, więc wszyscy rozrąbywali niepotrzebne meble. Ścinano drzewa – i pozostało ich już niewiele. Pani Forbes doskonale dawała sobie radę z mozolnym rozdrabnianiem krzeseł i serwantek na części – twierdziła, ze ma dużo czasu, a zajęcie sprawia jej przyjemność.
– Oni i tak są umarnięci – rzeczowo stwierdziła Sally. – Jak ktoś chce jeść ludzkie mięso, to może spróbować tych rozstrzelonych. Pani Forbes też chyba umrze, bo mama powiedziała, że bardzo źle wygląda. A nie opowiedziałam, co stało się z mamą, bo nie pytaliście.
Odłożyła na bok wylizany do czysta talerz Penelopa dawno przestała im zwracać uwagę, że tak nie należy postępować. Też wylizywała naczynia, z wielką przyjemnością dodatkowo napychając żołądek.
– „Rozstrzelanych” – poprawiła siostrę Judy. – Mówi się „rozstrzelanych”.
Ochotnicze oddziały Home Guard od razu sądziły złapanych przestępców. Wyroki śmierci wykonywano na miejscu. Niewiele to dawało. Początkowo zwożono trupy na cmentarze – krematoria nadal nie funkcjonowały. Teraz już coraz bardziej nieliczni gwardziści nie mieli na to czasu. Często musieli ustępować pod naporem band rabusiów, przejmujących coraz rzadsze transporty żywności.
– No dobrze, powiedz, co stało się z mamą. – Dave powrócił do tematu poruszonego przez Sally. Ułożył wargi w trąbkę, a potem zaczął je zagryzać. Czynił tak zawsze, kiedy się czymś przejmował.
– Mama wyszła wymienić herbatę i miód na inne produkty – obwieściła Sally. – Chciała też zobaczyć, czy nie ma ogłoszeń. I sprawdzić, czy nie będzie rozprowadzane zaopatrzenie.
Ludzie z Home Guard dostarczali żywność, rozdawaną z ciężarówek. Z reguły kończyło się to oddawaniem strzałów w powietrze, aby powstrzymać napierający tłum.
Dave westchnął. Cała trojka wiedziała, że wszyscy wyczekują na wieści o dostawach. Cierpliwie czekał na dalsze słowa siostry.
– Ja poszłam za nią – kontynuowała Sally – bo chciałam dać serek kotkom. Wzięłam te całkiem zapleśniałe ścinki – dodała pospiesznie – ale kotkom one by nie zaszkodziły. Na pewno nie zaszkodziły – dodała z przekonaniem. – A kotki są dobre, bo polują na szczury.
W głosie dziewczynki zabrzmiało niezłomne przekonanie, że żółty ser jest najlepszym pokarmem dla zwierząt. Ostatnie, przyniesione przez Penelopę paczki przyniosły spore rozczarowanie – ser i makaron okazały się zatęchłe i pokryte w wielu miejscach dziwnym nalotem, smalec bryłowaty i lekko cuchnący, chleb czerstwy i zapleśniały. Penelopa pilnie wykrawała z żółtej masy wszystkie części nienadające się do jedzenia.
Pani Forbes stwierdziła, ze może je zabrać i po dodatkowym oczyszczeniu spróbuje zjeść. Przyniosła nieco szczapek. W tajemnicy dała trochę okrawków sera Sally – sąsiadka z góry też uwielbiała koty.
Pani Forbes nie potrzebowała dużo do życia. Wszyscy mieszkańcy kamienicy uważali, że winna się z tego bardzo cieszyć.
– Mama mnie nie widziała – opowiadała dziewczynka – bo szłam z boku, tam, gdzie mogą przejść tylko dzieci. Poszła daleko. Ona stanęła przed murem, bo tam wisiały obwieszczenia. I taki pan do niej podszedł i złapał za rękę. A później ją uderzył w głowę, bo mama krzyczała. Zarzucił sobie na ramię i zabrał. O, tak.
Dziewczynka wstała od stołu i plastycznie zaczęła pokazywać, jak działał napastnik, posługując się jedną z poduszek tapczanu.
– Ten Strażnik opiekuje się kamienicą blisko kocurków – dodała rzeczowo. – Mieszka pod numerem osiemnastym. Wiem, bo jedna dziewczynka z jego domu mi o tym powiedziała. Ona też kocha małe zwierzątka i tam się często spotykałyśmy. Ma jeszcze chomika i pokaże mi go. A kotki zaraz rzuciły się na to, co przyniosłam. Jadły, aż im się uszka trzęsły.
Sally uśmiechnęła się promiennie.
– Musimy odstawić garnek w kuchni. – Dave przypomniał sobie o ważnej czynności. – Może się przelać. I trzeba wymyć naczynia,
Woda w kuchni i ubikacji czasami płynęła, częściej jednak krany pozostawały suche. Jeżeli już coś z nich ciekło, to wąską strużką. Plakaty nadal stanowczo zalecały oszczędzanie wody.
– Prawie się napełniło. – Chłopiec uśmiechnął się. Stał na stołku, a Sally i Judy trzymały nogi starego, kuchennego mebelka, przyniesionego ze strychu. Jedna z nich, nikt już nie pamiętał, dlaczego, była nieco krótsza. – Jeszcze podstawimy drugi.
Kiedyś Dave spadł z chybotliwej powierzchni, próbując unieść ciężki garnek. Od tego czasu każdorazowo ubezpieczały go siostry.
Cała trójka dobrze zapamiętała zaniepokojenie matki, czy nie złamał nogi. Dostanie się do szpitala graniczyło niemal z cudem.
Wrócili do salonu.
– Jak wyzwolimy mamę? – Dave sapnął. Zawsze, kiedy czymś się przejmował, sapał.
– Możemy ją wykupić – zaproponowała Judy. Zbierała talerze i łyżeczki ze stołu. – Teraz różne przedmioty są cenne. Strażnik może się na nie skusić. Wielu ludzie się teraz okupowuje, więc my tez tak zrobimy. Tylko, nie wiem jeszcze, na co ten człowiek byłby chętny.
Dziwnie niepewnie się uśmiechnęła, jakby zawstydzona tym, że nie potrafi podać, co zainteresowałoby napastnika. Pozostała dwójka nie zwróciła uwagi, że zawsze tak pewna siebie dziewczynka użyła niezrozumiałego dla dorosłych czasownika – w tych sprawach uznawali wyższość Judy.
Dave machnął rękę, dając znak, że nie ma pospiechu z myciem naczyń. Woda przestała płynąć.
Zakręcił kran.
Patrzyli na siebie w milczeniu, zastanawiając się nad propozycją jednej z bliźniaczek. Chłopczyk akceptująco pokiwał głową.
– Ja dam ołówek… – z wahaniem stwierdziła Sally. Lubiła rysować, a Penelopa sądziła, ze idzie jej to naprawdę dobrze. Sally nie korzystała już z kredek – po prostu zużyła je, a nowych nigdzie nie można było znaleźć. Dziewczynka oszczędzała okrągły, drewniany przedmiot i możliwość narysowania czegoś stanowiła, jak sama to wymyśliła, nagrodę za wyjątkowo dobre zachowanie. Ciężko znosiła nieuniknione ostrzenie ołówka – skracał się, a to wzbudzało w niej niepokój, ze w końcu stanie się bezużyteczny.
– Strażnik się ucieszy – dodała z przekonaniem. – Będzie mógł napisać list. Albo zawiadomienie. Ołówki są bardzo przydatne. No i już nie ma ich za dużo.
– Ja ofiaruję bilet – z wahaniem stwierdziła Judy. – On jest bardzo cenny. To bilet miesięczny. Można dojechać do City. Dała mi go mama w nagrodę. Ja go nie zgubiłam – dodała z wyraźną dumą.
Szybkim krokiem pobiegła do dziecinnego pokoju. Po chwili wróciła z wąskim, niezbyt starannie zadrukowanym paskiem papieru. Tryumfalnym gestem położyła kartonik obok ołówka.
Londyńska administracja kilka tygodni po ostatnim ataku podjęła próbę uruchomienia komunikacji publicznej. Główne arterie w końcu jakoś oczyszczono z gruzów – i wytyczono kilkanaście linii komunikacyjnych. Ogłoszenia informowały, że początkowo zostaną wykorzystane traktory i ciężarówki, ciągnące improwizowane przyczepy. W wielu miejscach uruchomiono nawet dystrybucję biletów – wtedy ludzie dysponowali jeszcze sporą ilością gotówki. Trwało to krótko – brak paliw i pogłębiająca się anarchia doprowadziły do zawieszenia działalności linii przewozowych.
Penelopa oddała sztywny kartonik Judy wiedząc, ze stał się już niepotrzebnym świstkiem papieru.
Judy trwała jednak w niezłomnym przekonaniu, że pogięty bilet ma wielką wartość. Penelopa w porywie wiary w powolne, ale systematyczne przywracanie normalności przyrzekła Judy, że pojadą razem do wielkiego sklepu z zabawkami w okolicach parku Kensington i kupią pluszowego konika. Dziewczynka pragnęła, żeby Swallow – tak nazywała ukochaną zabawkę – miał braciszka.
Wspominała o tym często, gdyż Swallow musiał, jak to określała Judy, przejść operację. Szwy zaczęły się pruć i Penelopa wzmocniła je grubą nicią. Konik nie wyglądał już tak ładnie, a Judy sądziła, że może z tego powody wpaść w depresję. Zdaniem jednej z bliźniaczek braciszek powinien odegnać od Swallowa czarne myśli i przywrócić mu wiarę w siebie.
Samobójstwa i depresje stanowiły częsty temat rozmów. Pewnie z tego powodu Judy traktowała sprawę operacji Swallowa tak poważnie.
Teraz bilet leżał na stole.
– A ja dam puszkę soku porzeczkowego. – Dave znowu sapnął. – Na to się na pewno skusi, bo to jest bardzo dobre. Napój ma dużo witamin. I cukru. Jest bardzo smaczny. Tata to zrozumie i mnie pochwali.
Dysponowali ostatnim już pojemniczkiem soku. Dave znalazł go kiedyś – komuś wyleciał z torby na trawnik – i uszczęśliwiony przyniósł do domu. Zaproponował, że wręczy go ojcu, kiedy wróci. Pilnie strzegł znaleziska. Skarb Dave’a spoczywał we wnętrzu nocnej szafki w pokoju dziecinnym, za stosikiem pidżamek, i chłopiec często ręką przesuwał wszystko, sprawdzając, czy nie zniknął.
Starannie rogiem obrusa przecierał okrągły przedmiot. Mocno się już zakurzył.
– Włóż wszystko do reklamówki. – Praktyczna Sally znalazła niewielką, foliową torbę. Nie pozostało ich już zbyt wiele i Penelopa je oszczędzała.
– Strażnik mieszka pod numerem osiemnastym, takim samym, jak my – kontynuowała Sally. – Zapamiętajcie.
Mówiła o tym wcześniej, ale teraz, kiedy udało się jej opowieścią przykuć uwagę rodzeństwa, nadal powtarzała wcześniej przekazane informacje.
– Ja przecież znam dużo cyferek. – Dave obruszył się. – Dawno już wiem, jak wygląda liczba osiemnaście. Wy jeszcze dobrze tego nie wiecie – podkreślił z naciskiem. – Spojrzymy jeszcze na nasze drzwi, to na pewno zapamiętamy.
Ostatnie zdanie wypowiedział ugodowym tonem.
Przed atakiem Dave, Sally i Judy często się kłócili. Teraz jednak przestali. Chyba instynktownie czuli, że muszą się wspierać. Jak większość dzieci, oni też pomagali matce, ile tylko mieli sił.
Siostry w milczeniu patrzyła na starszego brata. Przygotowali się już, ale jeszcze nie zapadła decyzja, czy naprawdę wyruszą. Dave im przewodził i to on powinien ją podjąć.
Zdecydował się szybko.
– Idziemy. – Chłopiec podrapał się po nosie. – Ja będę wszystko niósł, a potem rozmawiał ze Strażnikiem. Dam radę, zobaczycie.
Wychodząc, starannie przekręcili klucze w dwóch zamkach. Trzeci umieszczono nieco za wysoko nawet dla najwyższego Dave’a. Chłopiec wsunął tasiemkę z kluczami głęboko pod koszulkę – coraz częściej zdarzało się, że bandy wyrostków zabierały dzieciakom takie wisiorki, a potem rabowały mieszkania. I niszczyły – po prostu dla rozrywki. Penelopa wbijała dzieciom do głowy, żeby nigdy nie trzymały zawieszki na wierzchu. Pamiętali o tym.
Przed wyjściem dokładnie zmyli w zimnej wodzie naczynia i ustawili na suszarce. Zamknęli klapę sedesu i w trójkę, dysząc z przejęcia, ustawili na niej jedno z naczyń, wypełnionych wodą. Szczury się bardzo rozmnożyły – i bardzo też urosły. Wędrowały pustymi rurami, a przywalenie zamkniętej ubikacji czymś ciężkim stanowiło najlepsze zabezpieczenie przed nieoczekiwaną wizytą nieproszonych i niebezpiecznych gości.
Judy ukradkiem wsadziła Swallowa do kieszeni kurteczki.
Dave dwa razy przeżegnał się, kiedy schodzili w dół. Dziewczynki powtórzyły ten gest.
Ludzie teraz często modlili się i żegnali, a dzieci z przejęciem ich naśladowały.
***
Z wielkiego budynku wydostali się małym, piwnicznym oknem, niemożliwym do sforsowania przez dorosłego człowieka. Świetlik w końcu długiego korytarza usytuowano w szczytowej ścianie. Nie miał szyb – jacyś włóczędzy wybili je dość dawno temu. Ponowne oszklenie otworu pozostawało w sferze marzeń – wszystkie tafle szkła zużyto na remonty zaraz po wyjściu ludzi ze schronów. Pan Wharton, dozorca, zabezpieczył powstałą dziurę deskami, ziemią i kamieniami. Niekoszone, bujnie wyrosłe trawska znakomicie wszystko maskowały i stróż uznał, że, przynajmniej na razie, załatwił sprawę.
Pod okienkiem stały kartonowe paki, włożone jedna w drugą. Wharton miał je wyrzucić, ale się rozmyślił. Mogły się teraz do czegoś przydać, przede wszystkim na opał.
W czasie zabaw Jonathan, chłopak z drugiego piętra, wpadł na pomysł przesunięcia desek i przeniesienia kamieni. Wszyscy setnie się namęczyli, zanim wykonali ciężką dla nich pracę. Znowu powstał niewielki otwór, dogodne wyjście dla dzieci. Często z niego korzystały.
Judy i Sally pieczołowicie ułożyły swoje klucze w otworze w ścianie i przykryły cegłą. Tak było bezpieczniej – nie ryzykowały ich zgubienia czy odebrania przez kogoś.
Przemykali się wydeptanymi, bocznymi ścieżkami. Przechodzili przez otwory w murach zniszczonych, pustych domów. Rozglądali się bacznie, starając się wcześniej dostrzec nieznane osoby. Korzystali z osłony wysokich traw. Zwracali uwagę, czy nie ma psów – zwierzęta lubiły się wylegiwać w gęstych, cienistych kępach roślinności. Wyjście poza przyległy do kamienicy teren zawsze teraz groziło niebezpieczeństwem, zarówno dorosłym, jak i dzieciom.
Szli – Dave na czele. Zaraz po wydostaniu się na zewnątrz Sally opowiedziała dokładnie, gdzie jest kamienica Strażnika i jak tam trafić, więc przejął prowadzenie.
Czasami przystawali w pobliżu jakiejś rozrośniętej kępy krzewów. Chronili się pod gałęziami albo nawet wciskali do środka. Naradzali się, jak najszybciej i najbezpieczniej pokonać dalszą drogę. Dave rozważał wszystkie możliwości i postanawiał, którędy mają kroczyć. Chwilę odpoczywali i ruszali dalej.
Chłopiec cały czas sapał. Mocno w drobnej piąstce dzierżył podniszczoną, foliową torbę.
Bardzo się ucieszyli, kiedy dotarli na miejsce. Jeszcze mocniej się uradowali, odkrywszy, że w jednej z piwnic okno też nie ma szyb.
***
– Dostaniemy sporo pieniędzy i żywności za tę kobietę. I nie tylko żywności. Nadal ponętna i ładna. Nazwę ją Księżniczką. W burdelu będzie miała powodzenie. To po prostu stan wyższej konieczności. Nic innego, niż stan wyższej konieczności.
Dylan Thomas stwierdził, że coraz częściej mówi sam do siebie. Nie przeszkadzało mu to – zdążył się już przyzwyczaić.
– Trzydzieści parę lat, matka trojki dzieci. Szczawiki będą ją rżnąć na okrągło. Lubią dojrzałe panie. Sprawia im to satysfakcję. A za imię „Księżniczka” jeszcze dodatkowo dopłacą.
Miłość fizyczna – towar wymienny za żywność, medykamenty, używki, ochronę i dziesiątki innych spraw – stała się teraz dobrem niezwykle łatwo dostępnym. Jednym z nielicznych, tak powszechnie osiągalnych. Lecz rzadkie domy publiczne oferowały coś znacznie bardziej pociągającego – dawny styl życia, traktowany teraz jak luksus. Serwowano bez ograniczeń dobre potrawy, mięso, alkohol, tytoń i narkotyki. Wizyta w przybytku rozkoszy stała się dla wielu przedmiotem marzeń, nawrotem do przeszłości. Kobiety w zamtuzach dobierano niezwykle starannie – i uzyskiwano za nie wysokie ceny.
Dylan siedział przy stole i czyścił broń. Wtedy, kiedy londyńczycy mogli w końcu wyjść z piwnic, tuneli metra i improwizowanych schronów, a potem pobiegli do swoich domów, w osłupienie przyglądając się rozmiarowi zniszczeń, on skierował się do zrujnowanego klubu strzeleckiego. Pokonał zatarasowane zwałami gruzu ulice, odszukał drogę w plątaninie ruin. Wiele wieżowców i domów stało nietkniętych, ale znacznie więcej zostało całkowicie zniszczonych. Zabrał pistolet, rewolwer i mnóstwo amunicji. Sądził, że będą potrzebne – i nie pomylił się.
Wracając do nieodległej kamienicy musiał zastrzelić trzy psy. Stada bezpańskich zwierząt włóczyły się ulicami. Szarpały i obgryzały trupy. Dylan instynktownie omijał je z daleka. Wyglądały groźnie i nie czuły respektu wobec człowieka. Gdyby nie kilka celnych pocisków, może nie uszedłby z życiem.
Dwa dni później za kilkanaście paczek papierosów, trudno już dostępnych, nabył doskonały nóż sprężynowy z długim ostrzem, wykonanym ze świetnej stali. Uważał, że kosztował bardzo tanio, a szybko okazał się niezwykle przydatny.
Nic nie wyglądało wtedy tak, jak powinno wyglądać. Fetor rozkładających się zwłok tamował oddech i pobudzał do torsji. Dylan nie widział policjantów, strażaków, sanitariuszy, ludzi uprzątających ulice. Zobaczył tylko bezpańskie buldogi i dobermany – i przemykający chyłkiem coraz to rzadszy strumyczek ludzi, wracających wraz z nim do mieszkań. Wielu stawało w milczeniu, patrząc w osłupieniu na stertę cegieł i prętów zbrojeniowych – coś, co jeszcze niedawno miało formę przytulnego, zgrabnego domu.
Od tej pory niewiele się zmieniło.
Ostrożnie posmakował parującą herbatę w filiżance. Jeszcze dostatecznie nie ostygła. Thomas nie lubił pić zbyt gorącego naparu. Ostatnio bardzo rzadko się nim cieszył – zapasy powoli się kończyły – i pragnął, żeby nic nie zakłócało przyjemności delektowania się gorzkim, aromatycznym płynem.
Jeszcze trochę czasu musiało upłynąć, żeby mógł wypić pierwszy łyk.
– Stan wyższej konieczności – powtórzył głośno. Położył dłonie płasko na stole i przyglądał się im w zamyśleniu – silnym, mocnym palcom byłego oficera regimentu spadochronowego z Sussex.
Nie czuł się źle i nie miał wyrzutów sumienia. Odczuwał tylko dziwną, wewnętrzną pustkę. Stan bezmyślnego otępienia. Penelopa Wilkes – znał już jej nazwisko – stała się drugą ofiarą Thomasa. Kolejną, porwaną przez niego kobietą.
Dylan Thomas opiekował się sporą kamienicą, a właściwie kierował życiem jej mieszkańców. Potrzebował pieniędzy, żywności, medykamentów, leków specjalistycznych, odżywek, aby jego sąsiedzi nie zaczęli umierać.
Za oddanie kobiety do burdelu mógłby otrzymać tyle, że starczyłoby na prawie wszystkie potrzeby. Przemyślał to niedawno i podjął decyzję. Jej wykonanie poszło nadspodziewanie łatwo.
Dylan Thomas uważał i tłumaczył sobie, że wybrał mniejsze zło. Nie przejmował się losem dzieci kobiety, więzionej teraz w łazience. Przekonywał sam siebie, że ktoś się nimi zaopiekuje, a jeżeli nie, znaczyć to będzie, że znajomi Penelopy Wilkes nie dorośli jeszcze do tego, co ich teraz otaczało.
Z namysłem, powoli, wypisywał na kartce papieru wszystko, co byłoby potrzebne sporej społeczności, prowadzonej przez niego – długi szereg pozycji. Żywność stanowiła wielki problem, ale znacznie większy leki. Pani Jenkins z oficyny i kilka innych osób potrzebowali specjalistycznych środków na chorobę nadciśnieniową. Kończyły się, a musieli zażywać je codziennie. Podobnie wyglądała sytuacja z insuliną dla pani Morgan i jeszcze paru innych mieszkańców. Niska i korpulentna pani Morgan łaknęła jej rozpaczliwie. Trójka mieszkańców stale przyjmowała specyfiki powstrzymujące rozwój chorób nowotworowych, teraz droższe od złota. Leki nasercowe osiągały niższe ceny, ale tylko nieznacznie mniejsze. Thomas sądził, że nie uda się wszystkiego uzyskać – medykamenty za dużo kosztowały, a schorowani ludzie w nieodległej perspektywie są skazani na pewną śmierć. Oni też zresztą zdawali sobie z tego sprawę, ale mimo to ciągle na niego naciskali.
Każdy chciał żyć i Dylan Thomas to rozumiał. Leki, odżywki i mleko dla małych dzieci, horrendalnie drogie, żywność – długa lista spraw i potrzeb.
Thomas sądził, że handlarze nieraz rozpaczliwe poszukiwanych środków, niezbędnych do życia, najwięcej korzystają z sytuacji po ataku. Żądali złota, platyny, zegarków, kamieni szlachetnych, naszyjników i pierścionków. Sami ustalali wartość banknotów, będących jeszcze w obiegu. Dylan miał pewność, że jeżeli wszystko się w końcu unormuje, wyrośnie wiele większych i mniejszych, nowych fortun.
Czasami rozmawiał o tym ze starym panem Morganem. Ten dodawał, że jeżeli kiedyś wszystko dojdzie do ładu, ci ludzie będą każdej niedzieli chodzili na nabożeństwo i najgłośniej, szczerze i z pełnym przekonaniem, śpiewali psalmy dziękczynne, chwaląc Pana za ocalenie i powrót króla.
Dylan zawsze kończył te myśli domniemaniem – jeżeli się ustabilizuje, jeżeli dojdzie do ładu… Z całego serca życzył tym nieznanym potentatom, żeby, choć przez chwilę, znaleźli się w sytuacji ludzi, łupionych bez litości.
Sprzedanie Penelopy Wilkes na jakiś czas załatwiało większość problemów. To, zdaniem Thomasa, w pełni usprawiedliwiało jego postępek.
Dokonał wyboru. Nie usprawiedliwiał się, ale i nie potępiał.
Nadal wypisywał wszystko, czego potrzebował, lecz ledwo widział blade litery. Mocniej docisnął długopis. Nic to nie dało, po prostu skończył się tusz. Nie miał już zapasowego wkładu.
Pukanie to drzwi zabrzmiało lekko, tak, jak zwykle oznajmiają swoje przybycie dzieci. Znał ten sposób – niekiedy odwiedzały go latorośle sąsiadów. Lubił rozmowy z nimi – pozwalały oderwać się od rzeczywistości. Teraz jednak nie miał nastroju do takich pogwarek.
– Proszę! – krzyknął niecierpliwie.
W milczeniu patrzył na trójkę nieznanych mu niedorostków – chłopca, trzymającego w obu dłoniach plastykową torbę z herbem angielskiej federacji piłkarskiej i dwie mniejsze dziewczynki z burzami jasnych pukli włosów na głowach, podobnych do siebie jak dwie krople wody, nieznacznie różniących się tylko wzrostem. Nigdy ich nie widział. Jedna z nich trzymała w dłoniach pozszywaną i pocerowaną, pluszową zabawkę. Wyglądała jak kucyk.
Wtedy, kiedy Anglicy po raz drugi w historii zdobyli mistrzostwo świata w piłce nożnej, związek otrzymał prawo używania własnego herbu, a nowy znak zyskał wielką popularność.
Chłopiec przełknął głośno ślinę. Sapnął.
– Panie Strażniku, niech pan uwolni naszą mamę. Ona się nazywa Penelopa Wilkes – chłopczyk mówił pewnym tonem, bez proszącej nuty. – Pan ją porwał. Nazywam się Dave Wilkes i jestem jej synem.
– Właśnie. – Nieco wyższa z dziewczynek przytuliła pocerowanego konika do piersi. – Jestem Judy, a to moja siostra, Sally.
Druga dziewczynka dygnęła z gracją.
– Widzi pan, panie Strażniku, jak mamy nie będzie, to możemy umrzeć z głodu. – Chłopiec zacisnął zęby. – Pan się obłowi, jak wypuści mamę. Mamy dobre rzeczy dla pana.
Dave położył na stole ołówek.
– I może pan jeździć do centrum, jak już będzie porządek. Mam bilet, i to miesięczny – podkreślił dumą. – To będzie dla pana bardzo wygodne, bo teraz nie ma benzyny do samochodów. Ani ropy.
Dylan machinalnie, właściwie nie wiedząc, co czyni, nadal wodził długopisem po kartce papieru.
– Wypisał się mazak, ale ołówkiem da pan sobie radę. – W glosie Dave’a zabrzmiała radość. – On jest naprawdę bardzo przydatny, tylko trzeba go mało ostrzyć, zęby na dłużej starczył. Ale przecież jest dość długi
– Można też nim rysować – zaznaczyła Sally. – Ja to lubię. A ołówek ma miękki rysik.
Thomas wolno obracał w palcach okrągły przedmiot.
– I jeszcze mam coś najważniejszego. – Dave Wilkes tym razem chrząknął. – Puszkę soku porzeczkowego. Bardzo dobry. Wszyscy go lubiliśmy. Ma dużo… Chłopiec zawahał się, szukając właściwego, chyba niezbyt dobrze znanego wyrazu. – Ma wiele mikroelementów. Witamin i cukru. Kiedyś go znalazłem i schowałem, bo chciałem dać tacie, jak wróci z wojny. Teraz dam panu, panie Strażniku – za mamę. Ojciec to zrozumie, jak w końcu przyjedzie.
Dylan Thomas w milczeniu patrzył na dzieci. Spoglądał na ołówek, bilet i nieco pogięty pojemnik. Przyglądał się wychudzonym twarzom rodzeństwa, kilku niewielkim, zielonym listkom w czuprynach i resztkom pajęczyn i kurzu na ramionach. Nieśmiałemu uśmiechowi Dave’a, pojawiającemu się na piegowatej twarzy. Strużce zaschniętej krwi na brodzie chłopca, pewnie wynikowi spotkania z roślinnym kolcem lub okruchem szkła.
– Ojciec jeszcze nie wrócił?
Dylan zadał pytanie, znając odpowiedź. Chciał jednak się upewnić, choć nie wiedział właściwie, dlaczego.
Narysował ołówkiem kreskę na papierze.
– Jeszcze nie – z uśmiechem odpowiedział Dave. – Mama mówi, że pewnie gdzieś zaprowadza porządek. Wtedy, jak wszystko się unormuje, to przyjedzie. Tak powiedziała mama.
– Jak tu weszliście? – Thomasowi przypomniało się coś, czego nie powinien przeoczyć. – Drzwi wejściowe do kamienicy są stale zamykane.
– Przez okienko w fundamencie – bez wahania odpowiedział chłopiec. – Tam nie ma szyby. Przemykneliśmy się – dodał z zadowoleniem.
– Mówi się „przemknęliśmy” – poprawiła brata Judy. W jej glosie znowu zabrzmiała nieodłączna nuta emfazy.
– Muszę zabezpieczyć to miejsce – z namysłem stwierdził Thomas. Jeżeli do środka domu weszły dzieci, mógł to zrobić ktoś inny. Mały wyrostek z zadaniem odryglowania od wewnątrz frontowych drzwi albo spowodowania pożaru. Wtedy i tak wejście zostałoby otwarte przez uciekających mieszkańców.
– Dobra, Dave, wygrałeś. Uwolnię mamę. Tylko teraz się nie przestrasz, chłopie.
Dylan Thomas nie zastanawiał się, dlaczego tak powiedział. Słowa same zeszły z warg, bez chwili namysłu. W tej chwili wiedział jedno – nie czuł już poczucia wewnętrznej pustki.
Wyciągnął z kieszeni sprężynowy nóż. Tak jak broń, stale nosił go przy sobie. Musiał przeciąć więzy Penelopy Wilkes.
Thomas dziwił się, że kobieta nie krzyczy. Pomyślał, że może w końcu zasnęła, wyczerpana głodem, szarpaniem się i bezowocnym wzywaniem pomocy. Obudzona z niespokojnej drzemki, patrzyła na Thomas szeroko otwartymi oczyma, nie rozumiejąc, co się dzieje.
– Niech pani już idzie. – Thomas kaszlnął. – Uważajcie na siebie.
Penelopa rozcierała zdrętwiałe ręce i nogi. Ze zdumieniem patrzyła na uśmiechającego się z dumą chłopca i uradowane miny Judy i Sally. Na nieco wyższą bliźniaczkę, klaszczącą w dłonie.
Nie czekała na dalsze wyjaśnienia. Przepuściła dzieci przodem i mocno zatrzasnęła za sobą drzwi, jakby chcąc odciąć się od tego, co się wydarzyło.
Na stole zostało to, co przyniósł Dave. I zapomniana, pognieciona reklamówka z dumnym herbem federacji najlepszej na świecie reprezentacji piłkarskiej – symbol zwycięstwa, napawającego nie tak dawno dumą całą Wielką Brytanię.
Tylko wtedy o tym rozmawiano, na nic więcej nie zwracając uwagi.
***
Dylan miał wrażenie, że postępuje jak ostatni głupiec. Dziwny nastrój wywołał strój, rzadko używany i nieomal zapomniany. Dawno już nie zakładał koszuli z usztywnionym kołnierzykiem. Akurat trafił na kolejne wyłączenie prądu i nie mógł jej wyprasować. Wiedział, że jest straszliwie wygnieciona, ale cóż mógł zrobić – już nie miał innej tego rodzaju. Nawet nie pamiętał, kiedy ostatni raz wiązał węzeł krawata. Ozdoba stroju też nie wyglądała najlepiej. Thomas miał nadzieję, że chociaż w miarę porządna marynarka znajdzie uznanie w oczach Penelopy Wilkes.
Przed kamienicą, na zapuszczonym trawniku rosła spora kępa żonkili. Właśnie zakwitały. Dylan nie wiedział, dlaczego ściął kilka kwiatów, a potem związał je kawałkiem sznurka, znalezionym w kieszeni spodni.
Miał szczęście, że akurat domofon działał, więc mógł powiedzieć, kim jest i w jakiej sprawie przyszedł. Właściwie nie za bardzo potrafił podać powodu wizyty. Wykrztusił tylko, że przyszedł przeprosić.
Po długiej chwili milczenia zamek szczęknął.
Teraz wszyscy siedzieli przy stole. Penelopa znalazła dzbanuszek i postawiła pośrodku obrusa. Judy nalała wody, a Sally włożyła kwiaty. Dave tylko kiwał głową, że wszystko idzie sprawnie.
Pili herbatę i pogryzali herbatniki, przyniesione przez Thomasa. W pogniecionej torbie zmieściło się jeszcze sporo innych wiktuałów, nawet garść cukierków. I książki – stare wydania bajek w ładnych oprawach z grubej tektury, przechowywane przez Dylana jeszcze od czasów jego dzieciństwa.
Troje dzieciaków, smakując słodycze, wstało i poszło do dziecinnego pokoju zapoznać się z pięknie ilustrowanymi podarunkami.
Dylan pilnował się, aby nie rozpiąć marynarki. Nie chciał, aby wygnieciona koszula zwróciła uwagę Penelopy. Nie zamierzał też pokazywać rewolweru i pistoletu, włożonych do kabur, umieszczonych pod pachami.
Dwoje dorosłych ludzi w milczeniu przyglądało się sobie. Dylan postanowił przerwać niezręczną ciszę.
– Nie rozumiem, czemu mnie pani wpuściła? – zapytał z ciekawością. Zastanawiał się nad tym cały czas. – Musicie bardziej uważać – dodał pospiesznie, przypomniawszy sobie coś, co przykuło jego uwagę. Często życie teraz zależało od drobiazgów. – U nas, w mojej kamienicy, nie otwiera się nikomu tak łatwo. Zawsze wszystko sprawdzamy. Tak jest lepiej.
– Chciałam się dowiedzieć, czemu mnie pan uwolnił. – Penelopa Wilkes wzruszyła ramionami. – To dość proste.
Wstała i poszła do kuchni podstawić kolejny garnek. Znowu zaczęła ciec woda. Dave wspomniał całkiem niedawno, że mama chce zrobić pranie.
Dylan miał czas zastanowić się nad odpowiedzią.
– Uwolniłem panią, bo Dave mi coś uświadomił. – Wskazał palcem w stronę dziecinnego pokoju, skąd dobiegały podniecone głosy. – On zachował się jak rycerz, śmiało i odważnie. Jak wojownik walczący o dobrą sprawę. Wraz z siostrami wybrał się na wyprawę, w nieznane, niebezpieczne miejsce. Nie wiem, czy odważyłbym się tak postąpić. – Dylan uśmiechnął się lekko. – Chyba nie, mimo tego, że kiedyś służyłem jako oficer w jednostce spadochronowej i szkoliłem innych do takich właśnie eskapad. Może też – ciągnął w zamyśleniu – Dave pokazał mi, że nadal istnieje inny świat. Dawny świat, wcale jeszcze nie tak odległy od obecnego. W tych dzieciakach nadal żyje – i może tylko w nich jeszcze przetrwał. Nie chciałem go niszczyć.
Penelopa Wilkes sięgnęła po następne ciastko. Słuchała w milczeniu.
– Skręciłem nogę podczas skoku z niskiego pułapu – dodał Dylan po chwili. – Wydobrzała, ale już nie mogłem wrócić do służby. Wszystko, czego się kiedyś nauczyłem, bardzo się przydaje.
Wypił kolejny łyk herbaty. Miała akurat taką temperaturę, jaką lubił.
– Tłumaczyłem sobie, że wybieram mniejsze zło – dodał z kwaśnym uśmieszkiem. – Dave pokazał mi, że istnieje inny wybór. Zachował się jak rycerz. A ja jak bandyta, chociaż sam ich zwalczam. Dzielny z niego chłopak.
Penelopa Wilkes dolała naparu z imbryka do filiżanek. Nie chciała rozmawiać dalej o tej sprawie. Ludzie dokonywali teraz trudnych wyborów i prawie nikt nie podejmował się ich osądzać, wiedząc, że sam może niebawem stanąć przed konicznością poświęcenia czegoś. Albo kogoś.
– Właściwie, dlaczego nas zaatakowano? – zadała pytanie, męczące wszystkich od dawna. Tak na dobrą sprawę nikt nie znał na nie odpowiedzi.
– Do końca nie wiem, ale wiem, że wszyscy wzajemnie się atakowali. – Thomas potrząsnął głową. – Może ktoś oszalał. Może nastąpiła awaria urządzeń elektronicznych. Może ktoś to zaplanował, żeby zaspokoić żądzę odwetu na kimś. I tak mieliśmy szczęście – ciągnął z namysłem. – W Londyn uderzyły te nowe pociski próżniowe. Mają moc pocisku atomowego, lecz nie powodują radiacji. Jednak w innych miejscach eksplodowały ładunki nuklearne. Tam wszystko jest zniszczone i napromieniowane.
Milczeli przez chwilę.
– Właśnie z tego powodu nadal żyjemy – dodał Thomas. – Tylko nie wiemy jeszcze, jak długo. A pani mąż?
– Służył na okręcie podwodnym, ostatnio na Morzu Śródziemnym – cicho odpowiedziała kobieta. – Nie mam od niego wiadomości. Dzieciaki wierzą, że powróci, a ja jeszcze temu nie zaprzeczam. Wiem pan, chcieliśmy kupić domek. Chyba nic z tego nie będzie.
Niespodziewanie przetarła dłonią oczy.
– Nie czekam już na swojego Odyseusza – dodała. – Wraz z innymi spoczywa pewnie gdzieś na dnie morza.
Wargi kobiety zacisnęły się w wąską bruzdę.
Człowiek z dystynkcjami podoficera na rękawach munduru uśmiechał się szeroko na dużej fotografii, stojącej na etażerce. Dylan nie sądził, żeby kiedykolwiek się pojawił. Słyszał już wiele takich historii, kończących się zawsze tak samo.
– Ma pan żonę? – W głosie Penelopy Wilkes zabrzmiała ciekawość.
– Zmarła na raka prze atakiem. – Dylan pokiwał głową. – Nie mieliśmy dzieci. Dziwne, ale czasami wydaje mi się, że miała szczęście. Teraz pewnie nie dałbym rady jej pomóc.
Znowu milczeli przez chwilę.
– Otwieraj, suko, bo rozwalimy te cholerne drzwi! Kurwo, oddawaj wszystko, to zostawimy cię w spokoju!
Zachrypnięty, łamiący się głos brzmiał groźnie. Kilka uderzeń pięści i kopniaków wstrząsnęło solidnymi deskami.
– Zamknąłem za sobą drzwi frontowe na zasuwę – z naciskiem podkreślił Thomas, rozpinając marynarkę. – Ktoś ją odsunął, dlatego mogli wejść. Nocą zakładajcie jakieś belki. Jeżeli ich nie wyrzucimy, przyjdą jeszcze raz. A potem znowu, po łatwy łup.
Znowu zadudniła silna seria ciosów.
Dylan strzelił cztery razy. Dym prochowy i huk wypełniły pokój. Wrzask bólu w korytarzu zabrzmiał równie przeraźliwie, jak świdrujący w uszach pisk Judy i Sally z sąsiedniego pokoju.
Słychać jeszcze było tupot nóg, zbiegających w dół, a potem nastała cisza.
– Mieliśmy nieproszonych gości. – Thomas uśmiechnął się do dzieci. – Już sobie poszli.
– Dobrze się pan spisał. – Dave pokiwał głową. Tylko on, jako jedyny z rodzeństwa, nie krzyczał. W ręce trzymał żelazny pogrzebacz. – Tata by pana pochwalił.
– Zrehabilitował się. – Judy uśmiechnęła się. – Strażnik się zrehabilitował – powtórzyła znowu, z nieodłączną u niej emfazą.
Thomas zaczął się śmiać. Po raz pierwszy od wielu miesięcy śmiał się szczerze i radośnie.
– Może i masz rację. – Pokręcił głową, wymieniając magazynek. Parę razy już się przekonał, że lepiej jest mieć zawsze pełny zapas amunicji.
– Przyjdę jutro wczesnym popołudniem – dodał pospiesznie, patrząc ma drzwi wejściowe. W jednym ze skrzydeł widniały cztery otwory, skupione blisko siebie. – Szybko je naprawię, żeby zimą nie uciekało ciepło. Przymocuję dwa kawałki drewna z obu stron, skręcę śrubami, a potem pomaluję. Może jeszcze dodatkowo je wzmocnię. Pamiętajcie, zamykajcie drzwi do domu na wewnętrzną zasuwę.
– Dobrze – miękko powiedziała Penelopa Wilkes. – Niech pan nas znowu odwiedzi, panie Thomas.
***
Wychodząc z kamienicy, Dylan Thomas rzucił okiem na gazon. Żywił wielką nadzieję, że przed domem zakwitnie więcej żonkili. Chciał sprawdzić, czy rośliny nie mają zbyt sucho. Wiedział, że to dziwna zachcianka – nikt już nie podlewał trawników i nie pielęgnował innych grządek, niż warzywne. Sądził jednak, że Penelopa Wilkes ucieszy się, kiedy następnym razem przyniesie duży bukiet żółtych kwiatów, porządnie zawiązany ładną tasiemką. Rozwinęło się już sporo kwiatostanów i nawet w półmroku nadchodzącego wieczoru wyglądały bardzo ładnie.
Dylan sądził, że mógłby przyjść do tego mieszkania numer osiemnaście nawet kilka razy. Musiał naprawić drzwi, pamiętał o tym. Później jednak zamierzał złożyć jeszcze parę wizyt. Przynieść więcej żywności i napomknąć, tak mimochodem, że wyzwolił pierwszą porwaną przez siebie kobietę. Miał pewność, że Penelopa Wilkes pochwaliłaby go. Mógłby nawet wtedy na pożegnanie poczytać dzieciakom bajki na dobranoc.
Z zaskoczeniem stwierdził, że już się mocno zmierzcha. Pochłonięty rozmową i tym, o zdarzyło się później, nie zwrócił uwagi, że zaczyna się ściemniać. Wiedział, że dawno powinien już być u siebie.
Pięć cieni wstało z podniszczonej ławki. Świecił już księżyc i Thomas widział je w miarę dokładnie. Pięć cieni w kurtkach z kapturami, naciągniętymi na głowy. Dwa cienie trzymały w dłoniach grube pałki. Jeden – przedmiot, przypominający dubeltówkę.
Dylan dobrze wiedział, ze wszyscy mają jeszcze noże i kastety.
– Chodź no tu, skurwysynie. – Głos najwyższej z powoli zbliżających się sylwetek przepełniała nienawiść. – Zaraz z tobą zatańczymy, jebańcu, pierdolony obrońco kobiet.
Thomas pomyślał, że powinien to przewidzieć. Ostrzelani napastnicy zareagowali tak, jak zwykle to bywało – ściągnęli posiłki. Uzbroili się i cierpliwie czekali. Mieli czas – musiał wrócić do swojego mieszkania. I dysponowali sporą przewagą. Wiedział, że zrobiłby znacznie lepiej, gdyby wyszedł wcześniej, kiedy jeszcze nie zaczęło zachodzić słońce.
Doszedł do wniosku, że po prostu się zasiedział – tak jak to kiedyś bywało, podczas wizyt u dobrych znajomych.
Rozpiął marynarkę. Pewnie i śmiało ruszył przed siebie. Stawało się coraz ciemniej, a on zamierzał strzelać szybko i celnie.
Wiedział, że musi zabić wszystkie cienie. Raz na zawsze zakończyć tę sprawę. Napastnicy mogli wrócić i znowu zaatakować mieszkanie numer osiemnaście.
– Dave Wilkes pokazał, co potrafi, a to tylko dziecko – mruknął głośno. – Nie bał się. Ja nie będę gorszy. Szczury należy tępić i najwyższy na to czas. W tym otaczającym nas czyśćcu, zgotowanym przez ludzi, nie potrzeba aż tylu dusz. Niektóre można od razu wysłać do piekła.
W tej chwili żałował tylko jednego – tego, że ma na sobie niewyprasowaną koszulę.
Być może, Penelopa Wilkes odniosła złe wrażenie, oceniając jego wygląd, a mogło się przecież zdarzyć – chociaż nie przewidywał takiej możliwości – że nie będzie już miał okazji zmienić tego niekorzystnego osądu.
18 czerwca 2012 r. Roger Redeye